Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W roku 1982 Haruki Murakami sprzedał jazzowy bar i poświęcił się pisaniu, a chcąc utrzymać się w formie, zaczął biegać. Po roku treningów przebiegł samodzielnie z Aten do Maratonu. Od tamtej pory zaliczył dziesiątki maratonów i kilka triatlonów, piszą między wyczynami kilkanaście cieszących się ogromnym uznaniem książek. W O czym mówię… rozważa wpływ biegania na swoje życie i przede wszystkim na pisarstwo.
Książka ta jest po części rejestrem treningów, dziennikiem intymnym, pamiętnikiem z podróży, a po części wspomnieniami. Obejmuje czteromiesięczny okres przygotowań do Maratonu Nowojorskiego z roku 2005. Świat Murakamiego oglądany przez soczewkę biegania jest na zmianę zabawny i otrzeźwiający, radosny i filozoficznie zadumany, ale nade wszystko odkrywczy - zarówno dla tych, którzy biegają i nie czytają książek, jak i dla tych, którzy czytają i nie biegają.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 173
Tytuł oryginału:
Hashiru koto-ni tsuite kataru toki-ni boku-no kataru koto
(What I Talk About When I Talk About Running)
Projekt serii: Agnieszka Spyrka
Projekt okładki: Ula Pągowska
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna i skład wersj elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Maria Śleszyńska, Lilianna Mieszczańska
Fotografia wykorzystana na okładce:
© lightpoet/Shutterstock
Autorzy zdjęć zamieszczonych na wkładce:
Eizo Matsumara, Masao Kageyama, Naonori Kohira
Copyright © 2007 by Haruki Murakami
Originally published by Bungeishunju Ltd.
All rights reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022
© for the Polish translation by Anna Horikoshi
ISBN 978-83-287-1831-9
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
– fragment –
„Prawdziwy dżentelmen nie rozmawia ani o byłych kochankach, ani o zapłaconych podatkach” – mówi mądra maksyma. To nieprawda, nie ma takiej maksymy. Wymyśliłem ją przed chwilą. Wybaczcie mi! Gdyby taka istniała, równie dobrze mogłaby istnieć kolejna: „Dżentelmen nie rozprawia publicznie o tym, co robi, żeby utrzymać się w dobrej formie”. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Jak ogólnie wiadomo, nie jestem prawdziwym dżentelmenem, więc może nie powinienem się przejmować, lecz pisanie o tym książki to sprawa bardziej wstydliwa. I choć wygląda na to, że się usprawiedliwiam, chciałbym skromnie zaznaczyć, że to książka o bieganiu, a nie recepta na zachowanie zdrowia. Nie zamierzam tu nikogo namawiać ani przekonywać: „Biegajcie wszyscy codziennie, bieg to zdrowie!”. Zastanawiam się tylko i odpowiadam sobie na pytanie: Czym dla mnie jest bieganie?
Somerset Maugham napisał: Nawet w goleniu się jest filozofia. Chodzi o to, że z każdej, nawet najbardziej banalnej czynności, jeśli powtarzamy ją codziennie, rodzi się jakaś głębsza refleksja. Podpisuję się pod tą teorią Maughama obiema rękami. Dlatego myślę, że jeśli jako pisarz, a także jako biegacz, napiszę i oddam do druku tych kilka moich osobistych przemyśleń na temat biegania, to nie popełnię jakiejś strasznej gafy. Taką już mam kłopotliwą naturę: jeśli czegoś nie zapiszę, nie potrafię o tym myśleć, więc żeby zrozumieć, co znaczy dla mnie bieganie, musiałem przelać to wszystko na papier.
Pewnego razu w Paryżu, odpoczywając w hotelu przy lekturze „International Herald Tribune”, natknąłem się na obszerny artykuł poświęcony maratończykom. Autor przeprowadził wywiad z kilkoma sławnymi zawodnikami i każdemu z nich zadał to samo pytanie: Jak brzmi mantra, którą powtarza podczas biegu, żeby zmotywować się do wysiłku? To bardzo interesujące. Zdumiała mnie różnorodność zaklęć, jakie towarzyszą biegaczom podczas pokonywania czterdziestu dwóch kilometrów i stu dziewięćdziesięciu pięciu metrów. Czy maraton jest aż tak okrutny, że bez specjalnej mantry nie da się go ukończyć?
Jeden z zawodników odpowiedział, że odkąd usłyszał te słowa od starszego brata – również biegacza – powtarza je zawsze podczas biegu: „Bólu nie da się uniknąć, lecz cierpienie jest opcjonalne”. Jeśli pomyślisz podczas maratonu: To cholernie trudne, już nie mogę, to o ile „to trudne” będzie stwierdzeniem faktu, o tyle „już nie mogę” zależy wyłącznie od biegnącego i jego wytrzymałości. Myślę, że to zdanie chyba najlepiej oddaje najbardziej istotny aspekt maratonu.
Pomysł na książkę o bieganiu zrodził się w mojej głowie około dziesięciu lat temu, jednak raz nie podobało mi się to, innym razem tamto, czas płynął, a ja, w twórczej męce, nie napisałem ani słowa. Temat, choć zawierał się w jednym słowie „bieganie”, wydawał mi się zbyt niedookreślony. Nie mogłem podjąć decyzji, o czym i jak pisać.
W pewnym momencie stwierdziłem jednak: spiszę po prostu to, co czuję i co myślę, bez kombinowania, i zrobię to najlepiej, jak potrafię. W każdym razie od tego zacznę. Pisałem po trochu – zacząłem latem 2005 roku, a skończyłem jesienią 2006. Posłużyłem się kilkoma tekstami, które, co prawda, napisałem wcześniej, lecz odzwierciedlały to, co czułem, gdy ta książka powstawała. Pisząc tak szczerze o bieganiu, pisałem (chyba) równie szczerze o samym sobie. Zdałem sobie z tego sprawę w trakcie pracy. Dlatego, choć bieganie jest tym, co napędza całe przedsięwzięcie, chciałbym, żeby czytelnik potraktował to również jako moje wspomnienia.
Nie użyłbym raczej słowa „filozofia”, ale może „wiedza płynąca z doświadczenia” – coś takiego chyba udało mi się w tej książce zawrzeć. Pewnie to nic wielkiego, niemniej doszedłem do tego zupełnie sam, ciężko pracując nad swoim ciałem i „swoim opcjonalnym cierpieniem”. I choć ta wiedza nie ma szerszego zastosowania, to jestem właśnie ja.
31 sierpnia 2007
5 sierpnia 2005, Kauai, Hawaje
Dziś jest 5 sierpnia 2005 roku, piątek. Hawaje, wyspa Kauai. Jej północne wybrzeże. Nieprawdopodobnie błękitne niebo. Ani jednej chmurki. Przyjechałem tu pod koniec lipca i jak zwykle wynająłem apartament. Przedpołudniami, gdy jeszcze jest chłodno, pracuję pochylony nad biurkiem. Na przykład piszę to właśnie zdanie. O bieganiu, forma dowolna.
Hawaje nazywa się wyspami wiecznego lata, ponieważ jednak znajdują się na półkuli północnej, mają wszystkie cztery pory, tak jak my. Co oznacza, że w lecie jest nieco goręcej niż w zimie. Gdyby jednak porównać hawajskie upały z narzędziem tortur, jakim jest zaduch w zbudowanym z cegły i betonu Cambridge w stanie Massachusetts, jest tu jak w raju. Klimatyzacja nie jest właściwie potrzebna, wystarczy otworzyć okno i wpuścić do pokoju rześkie powietrze. Kiedy mówię w Cambridge, że sierpień spędzę na Hawajach, wszyscy znajomi pukają się w głowę: „Przecież jest lato, musisz być szalony, żeby jechać tam w taki upał!”. Nie wiedzą, jaki chłód przynosi na Hawajach pasat wiejący nieprzerwanie z północnego wschodu. Ani jakie to szczęście, gdy można poczytać coś lekkiego w cieniu gęstego drzewa awokado albo, gdy przyjdzie nam na to ochota, popływać w zatoce, w południowym Pacyfiku.
Biegam codziennie także po przyjeździe tutaj. Mija już dwa i pół miesiąca, a ja znów prowadzę tryb życia, w którym nie ma dnia odpoczynku od biegania, chyba że jest to zdecydowanie konieczne. Dziś rano, słuchając dwóch albumów The Lovin’ Spoonful, Daydream i Hums of the Lovin’ Spoonful, biegałem przez godzinę i dziesięć minut. Zacząłem wydłużać dystans, czas nie ma w tym momencie wielkiego znaczenia. Po prostu biegam tak długo, jak chcę. Kiedy czuję taką potrzebę, przyspieszam, jednak całą przyjemność, jaką odczuwa moje ciało, gdy szybkość przekłada się na skrócenie czasu biegu, staram się zostawić na dzień następny. Tak samo zachowuję się podczas pisania powieści. Doszedłszy do momentu, w którym wiem, że mam dużo do powiedzenia, przerywam pracę. W ten sposób łatwiej mi zabrać się do pisania następnego dnia. Zdaje się, że Ernest Hemingway robił podobnie. Najważniejsze jest regularne podejmowanie pracy, niewypadanie z rytmu. Dotyczy to przedsięwzięć, których realizacja wymaga długiego czasu. Jeśli już raz wpadnie się w rytm, potem jakoś idzie, jednak dopóki to koło zamachowe nie osiągnie odpowiedniej stałej prędkości, ostrożności nigdy nie za wiele.
Podczas porannego biegu złapał mnie krótki deszcz, w sam raz, żeby ochłodzić moje ciało. Od morza nadciągnęła ciężka chmura, przesłoniła niebo, zmoczyła ziemię drobnym, lecz intensywnym deszczem i, jakby chciała powiedzieć: „Muszę już lecieć, mam coś pilnego do załatwienia”, odpłynęła, nie oglądając się za siebie. Słońce bez wahania znów zaczęło przypiekać ziemię. Pogoda jest tutaj łatwa do przewidzenia. Żadnych zagadek, podtekstów, metafor czy symboli.
Po drodze spotkałem kilku ludzi uprawiających jogging. Mniej więcej tylu mężczyzn, ile kobiet. Zdrowy biegacz odbija się nogami od ziemi i tnie wiatr, jakby uciekał nocą przed bandą złodziei. Ci bardziej otyli biegną z trudem, z opuszczonymi ramionami, mrużą oczy i niemiłosiernie sapią. Być może przed tygodniem zrobili badania na cukrzycę i lekarz zalecił im stanowczo codzienne uprawianie sportu. Ja jestem gdzieś pośrodku.
Piosenki The Lovin’ Spoonful zawsze mnie zachwycają. Są takie bezpretensjonalne. Gdy słucham tych kojących serce melodii, wracają do mnie wspomnienia z połowy lat sześćdziesiątych, właściwie nic wyjątkowego. Gdyby ktoś chciał nakręcić o mnie film (na samą myśl ogarnia mnie przerażenie), to na etapie montażu wszystkie wspomnienia zostałyby wycięte. „Tego epizodu mogłoby nie być. Ten? Może niezły, ale zbyt zwyczajny” – takie byłyby komentarze. Te wspomnienia są zwyczajne, choć dla mnie ważne i cenne. Być może kiedy do mnie wracają, bezwiednie uśmiecham się lub krzywię.
W wyniku tych wszystkich drobnych i zwyczajnych zdarzeń jestem tu, gdzie jestem – na północnym wybrzeżu wyspy Kauai. Kiedy myślę o swoim życiu, czasami mam wrażenie, że nie różnię się szczególnie od kawałka drewna, które morze wyrzuciło na brzeg. Wiatr wiejący od strony latarni morskiej lekko potrząsa liśćmi eukaliptusa nad moją głową.
Odkąd pod koniec maja tego roku zamieszkałem w Cambridge w stanie Massachusetts, bieganie znów stało się jednym z filarów mojego życia. Mogę powiedzieć, że biegam na poważnie. Co to oznacza, niech zobrazują konkretne liczby: w ciągu tygodnia pokonuję sześćdziesiąt kilometrów. Dokładniej mówiąc, sześć razy w tygodniu przebiegam dziesięć kilometrów. Co prawda, tydzień ma siedem dni, więc powinno być o dziesięć kilometrów więcej, lecz są dni, kiedy pada albo jestem zbyt zajęty pracą. Bywa też, że czuję się zmęczony i po prostu nie chce mi się biegać. Dlatego raz w tygodniu robię sobie wolne. Przy sześćdziesięciu kilometrach tygodniowo wychodzi mniej więcej dwieście sześćdziesiąt kilometrów na miesiąc, i to jest w moim przypadku wyznacznik „poważnego” biegania.
W czerwcu, zgodnie z planem, przebiegłem dokładnie dwieście sześćdziesiąt kilometrów. W lipcu poprawiłem wynik na trzysta dziesięć. To tak, jakbym biegał dziesięć kilometrów codziennie bez dnia odpoczynku. Oczywiście nie przebiegam dokładnie dziesięciu kilometrów każdego dnia. Jeśli jednego dnia przebiegnę piętnaście, to następnego wystarcza mi pięć. Odległość dziesięciu kilometrów to tylko średnia dystansu i w tempie amatorskiego joggingu zajmuje to około godziny. Z tym, że tempo amatorskiego joggingu jest dla mnie wystarczającym wyzwaniem. Od przyjazdu na Hawaje również realizuję plan dziesięciu kilometrów dziennie. Już dawno nie udało mi się kontynuować biegania na tym dość przyzwoitym dystansie przez tak długi czas.
Kto nie doświadczył tego na własnej skórze, nie wyobraża sobie, jak uciążliwe bywa lato w Nowej Anglii. Są dni, gdy jest chłodno i sucho, jednak po nich następują trudne do zniesienia upały. Dobrze, jeśli wieje wiatr, kiedy jednak cichnie, od morza nadpływa podobne do mgły wilgotne powietrze, które spowija ciało niczym mokry całun. Po godzinie biegania bulwarami nad rzeką Charles wszystko, co mam na sobie, jest tak mokre od potu, jakby ktoś wylał na mnie wiadro wody. Skóra piecze od słońca. W głowie mam pustkę. Nie mogę myśleć o niczym poważniejszym. Mimo to, kiedy udaje mi się wytrzymać do końca biegu, ciało, z którego jak z cytryny wycisnąłem wszystkie soki, osiąga stan orzeźwiającego zobojętnienia.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz