39,90 zł
20 marca 1995 roku sekta Aum rozpyliła w tokijskim metrze trujący sarin. W wyniku zamachu, który w zamyśle miał być pierwszym krokiem do zbawczej apokalipsy, zginęło dwanaście osób, a co najmniej kilka tysięcy zostało rannych. Kilkaset trwale ucierpiało na zdrowiu.
Haruki Murakami próbuje zrozumieć motywację zamachowców i często zaskakujące zachowanie ofiar – wielu pasażerów nieśpiesznie opuściło pociągi, udało się do pracy i dopiero po paru godzinach zgłosiło się do szpitala. Wybitny pisarz rozmawia z poszkodowanymi, świadkami i członkami sekty, by przedstawić nam ich relacje, a następnie zadaje pytania bez łatwych odpowiedzi. Czy atak był przypadkowym incydentem, czy wydarzeniem, które ujawniło mroczne oblicze Japonii? Czy to możliwe, że przemilczane potrzeby duchowe Japończyków zostały tak dalece wyparte, że powróciły w tej spotworniałej formie?
„Warto wraz z Murakamim zejść do podziemi. Dosłownie i w przenośni. Jego niezwykły raport o zamachu gazowym w tokijskim metrze imponująco łączy prawdziwie dociekliwe dziennikarstwo śledcze z esejem zgłębiającym zbiorową świadomość i podświadomość Japończyków. To wyprawa w głąb duszy wyspiarskiego społeczeństwa żyjącego od wieków według swoich wartości, ale adaptującego się do osiągnięć i wyzwań współczesnego świata. Dzieło głośnego pisarza możemy czytać nie tylko jako portret Japonii w momencie szoku i związanego z nim rachunku sumienia. To także żmudne szukanie odpowiedzi na uniwersalne pytanie, co to znaczy żyć.” Adam Szostkiewicz
„Murakamiego, podobnie jak Alfreda Hitchcocka, fascynują zwykli ludzie, których niezwykłe okoliczności raptem wyrywają z codziennego życia.” „Sunday Telegraph”
„To imponujące literackie świadectwo, a zarazem jedyna w swoim rodzaju analiza japońskiej mentalności.” „Independent”
„Zgromadzone świadectwa robią uderzające wrażenie. „Podziemie” od pierwszych zdań niebywale porusza i wciąga czytelnika.” „Time Out”
„Sumienne i wolne od wszelkiej teatralności spojrzenie w sedno grozy.” „Scotsman”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 574
W serii ukazały się ostatnio:
Karolina Baca-Pogorzelska, Michał Potocki Czarne złoto. Wojny o węgiel z Donbasu
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 2)
Anna Sulińska Wniebowzięte. O stewardesach w PRL-u (wyd. 2)
Anna Sulińska Olimpijki
Wojciech Górecki, Bartosz Józefiak Łódź. Miasto po przejściach
Lidia Ostałowska Farby wodne (wyd. 2)
Albert Jawłowski Miasto biesów. Czekając na powrót cara
Peter Pomerantsev Jądro dziwności. Nowa Rosja (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Hen. Na północy Norwegii (wyd. 2)
Swietłana Aleksijewicz Ostatni świadkowie. Utwory solowe na głos dziecięcy (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej
Piotr Lipiński Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie
Karolina Przewrocka-Aderet Polanim. Z Polski do Izraela (wyd. 2 zmienione)
Katarzyna Surmiak-Domańska Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość (wyd. 2 zmienione)
Ludwika Włodek Gorsze dzieci republiki. O Algierczykach we Francji
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 2)
Ojczyzna dobrej jakości. Reportaże z Białorusi pod red. Małgorzaty Nocuń (wyd. 2)
Elizabeth Pisani Indonezja itd. Studium nieprawdopodobnego narodu (wyd. 2)
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci (wyd. 2)
Piotr Lipiński Cyrankiewicz. Wieczny premier (wyd. 2)
Birger Amundsen Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie
Swietłana Aleksijewicz Cynkowi chłopcy (wyd. 4)
Małgorzata Sidz Kocie chrzciny. Lato i zima w Finlandii (wyd. 2)
Ewa Stusińska Miła robótka. Polskie świerszczyki, harlekiny i porno z satelity
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 2)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Łukaszenka. Niedoszły car Rosji (wyd. 2 zmienione)
Dawid Krawczyk Cyrk polski
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 2 zmienione)
Peter Hessler Pogrzebana. Życie, śmierć i rewolucja w Egipcie
Peter Hessler Przez drogi i bezdroża. Podróż po nowych Chinach (wyd. 2)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru
W serii ukażą się m.in.:
Drauzio Varella Więźniarki
Paweł Smoleński Balagan. Alfabet izraelski (wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Underground
Przekład z języka angielskiego został dokonany na prośbę autora.
Angielska wersja będąca podstawą przekładu funkcjonuje na prawach oryginału.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Rolls Press / Popperfoto / Getty Images
Copyright © 1997 Haruki Murakami
All rights reserved
Originally published by Kodansha Ltd.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021
Copyright © for the Polish translation by Michał Kłobukowski, 2021
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Małgorzata Tarnowska
Konsultacja japonistyczna dr Krzysztof Olszewski
Korekta Katarzyna Juszyńska, Jadwiga Makowiec
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-210-5
Plan tokijskiego metra. Zaznaczono linie, które stały się celem zamachu gazowego w poniedziałek, 20 marca 1995 roku
Pewnego popołudnia kartkowałem czasopismo i złapałem się na tym, że wpatruję się w stronicę z listami od czytelników. Nie bardzo pamiętam, czemu w ogóle rzuciłem na nią okiem. Widocznie miałem za dużo czasu. Rzadko biorę do ręki pisma w rodzaju „Ladies’ Home Journal”[2], a jeszcze rzadziej czytam listy do redakcji.
Jeden list przykuł jednak moją uwagę. Napisała go kobieta, której mąż stracił pracę wskutek zamachu gazowego w Tokio. Codziennie dojeżdżał metrem do pracy i miał nieszczęście wsiąść do jednego z wagonów, do których podrzucono sarin[3]. Zemdlał i trafił do szpitala, lecz nawet po kilku dniach rekonwalescencji wciąż miał późne objawy i nie mógł z powrotem złapać rytmu pracy. Początkowo okazywano mu wyrozumiałość, z czasem jednak szef i koledzy zaczęli z niego szydzić. Nie mogąc dłużej znieść lodowatej atmosfery, zrezygnował z posady, czując, że go do tego prawie zmuszono.
Tamto czasopismo gdzieś się tymczasem zapodziało, więc nie mogę wiernie zacytować listu, ale miał on mniej więcej taką treść. O ile pamiętam, nie brzmiał zbyt żałośnie ani nie był gniewną tyradą. Przypominał raczej ledwie dosłyszalną skargę. „Jakim cudem w ogóle mogło nam się to przytrafić?” – zastanawiała się autorka, nie umiejąc się pogodzić z tym, co jak grom z jasnego nieba spadło na jej rodzinę.
Ten list mną wstrząsnął. Uświadomił mi, że są ludzie, w których psychice tamto zdarzenie pozostawiło trwałe blizny. Było mi ich szczerze żal, chociaż wiedziałem, że autorce listu i jej mężowi nic po moim współczuciu. Cóż jednak więcej mogłem zrobić?
Zapewne westchnąłem i przewróciłem kartkę, tak jak większość ludzi.
Potem jednak złapałem się na tym, że wspominam ten list. Słowa „jakim cudem to się w ogóle mogło…” tkwiły mi w głowie jak wielki znak zapytania. Jakby nie dość było tego, że mąż autorki listu zupełnie przypadkowo padł ofiarą przemocy, to jeszcze ucierpiał wskutek wtórnej wiktymizacji (pospolitego nękania, które w korporacjach jest powszechnym zjawiskiem). Dlaczego nikt w żaden sposób temu nie zaradził? W końcu zaczął mi się z tego układać całkiem inny obraz.
Koledzy z pracy, nie wiedzieć czemu, uwzięli się właśnie na tego młodego salarymana[4] („O, idzie ten kolo, co go wyratowali z tamtego dziwnego zamachu”). Nie miał szans zrozumieć ich zachowania. Pewnie nawet do niego nie dotarło, że traktują go jak wroga. Pozory myliły. Zapewne uważał się za stuprocentowego Japończyka, niczym nieróżniącego się od innych.
Chciałem się dowiedzieć czegoś o kobiecie, która w liście do redakcji opisała przypadek swojego męża. Pragnąłem dogłębnie zbadać, jak społeczeństwo japońskie mogło się dopuścić tego rodzaju podwójnej przemocy.
Niebawem postanowiłem przeprowadzić wywiady z ocalonymi z zamachu.
Prowadziłem je przez prawie rok – od początku stycznia do końca grudnia 1996. Większość rozmów trwała godzinę lub dwie, ale niektóre przeciągały się do czterech. Wszystkie nagrywałem.
Nagrania spisano z taśm, więc oczywiście powstało mnóstwo tekstu pełnego meandrycznych dygresji oraz rwących się i powracających wątków. Brzmiało to w sumie jak mowa potoczna. Tekst zredagowano, przekomponowano, a tam, gdzie to było konieczne, przeformułowano, żeby się go łatwiej czytało, dzięki czemu zyskał postać strawnego maszynopisu objętości książki. Przy niektórych fragmentach miałem wrażenie, że w wersji spisanej są luki, więc musiałem jeszcze raz słuchać nagrań.
Tylko jedna osoba nie pozwoliła nagrać rozmowy. Wprawdzie przez telefon uprzedziłem, że rejestruję wywiad, lecz gdy wyjąłem z torby magnetofon, rozmówca oświadczył, że tego nie było w umowie. Przez dwie godziny ręcznie notowałem nazwiska, nazwy i liczby, a po powrocie do domu natychmiast zacząłem zapisywać to, co zapamiętałem z wywiadu, i skończyłem dopiero po paru godzinach. (Byłem mile zdziwiony, że moja po ludzku zawodna pamięć zdołała z garści notatek odtworzyć całą rozmowę; dla zawodowych reporterów to zapewne chleb powszedni, ale dla mnie była to nowość). W końcu jednak i tak nie pozwolono mi zamieścić tego wywiadu w książce, więc mój trud poszedł na marne.
Dwaj asystenci – Setsuo Oshikawa i Hidemi Takahashi – pomogli mi dotrzeć do rozmówców. Stosowaliśmy przy tym dwie metody: szukanie w mediach informacji o „ofiarach gazowego zamachu w Tokio” i rozpytywanie pocztą pantoflową. Prawdę mówiąc, okazało się to trudniejsze, niż się spodziewałem. Myślałem, że skoro metrem tokijskim jechały tamtego dnia tłumy pasażerów, łatwo będzie przeprowadzić wywiady. Podczas procesu nie było przecież formalnego zakazu publikowania „zeznań osób postronnych”. Sąd i policyjni śledczy musieli chronić prywatność poszkodowanych. Ten sam obowiązek miały szpitale. Jedynym punktem wyjścia były dla nas zamieszczane w gazetach wykazy osób hospitalizowanych w dniu zamachu. Podano w nich same nazwiska, bez adresów ani numerów telefonów.
Jakoś sporządziliśmy listę siedmiuset nazwisk, ale zdołaliśmy zidentyfikować zaledwie dwadzieścia procent osób. No bo jak tu odnaleźć Ichiro Nakamurę, czyli japońskiego Johna Smitha? A nawet gdy udawało nam się dotrzeć do kogoś spośród tych stu czterdziestu paru poszkodowanych, których zidentyfikowaliśmy, większość odmawiała udzielenia wywiadu, mówiąc: „Wolę zapomnieć o tym całym zdarzeniu”, „Nie chcę mieć nic do czynienia z Ōmu Shinrikyō” albo „Nie ufam mediom”. Nie zliczyłbym, ile osób rzuciło słuchawką na samą wzmiankę o publikacji wywiadu. Ze stu czterdziestu zapytanych w końcu tylko czterdzieści procent zgodziło się porozmawiać.
Po aresztowaniu elity Ōmu mniej osób bało się zemsty, nadal jednak raz po raz spotykaliśmy się z odmową, którą uzasadniano, mówiąc na przykład: „Mam niezbyt poważne objawy, więc nie warto, żebym się wypowiadał”. W niejednym przypadku sami poszkodowani gotowi byli rozmawiać, lecz sprzeciwiali się temu ich krewni („Nie wciągaj nas w to”). Urzędnicy i pracownicy instytucji finansowych też nie rwali się do rozmów.
Przeprowadziliśmy stosunkowo niewiele wywiadów z kobietami – z tego prostego powodu, że trudniej było do nich dotrzeć, idąc wyłącznie tropem nazwiska. Niezamężne młode kobiety w Japonii nie lubią, kiedy nieznajomi zasypują je pytaniami (to tylko mój domysł). Niektóre jednak odpowiedziały „mimo sprzeciwu rodziny”.
Spośród tysięcy ofiar znaleźliśmy więc raptem sześćdziesięciu chętnych do rozmowy, a i to wymagało od nas wielkiego poświęcenia.
Po spisaniu wywiadów ich bruliony rozesłano poszczególnym rozmówcom w celu sprawdzenia faktów. Dołączałem kartkę z prośbą, żeby dali mi znać, jeżeli znajdą w tekście coś, czego „woleliby nie zobaczyć w druku”, i czy tekstów nie trzeba skrócić lub w jakiś inny sposób zmienić. Prawie wszyscy zażądali zmian albo cięć, a ja spełniłem te żądania. W wielu wypadkach ocenzurowane fragmenty rzucały światło na pewne szczegóły z życia indagowanych osób, więc jako pisarzowi żal mi było z nich rezygnować. Niekiedy wysuwałem kontrpropozycję do zaaprobowania. Niektóre wywiady wędrowały tam i z powrotem aż pięć razy. Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby uniknąć klasycznej sytuacji, w której człowiek po udzieleniu wywiadu czuje, że dziennikarz go wykorzystał, więc ze skwaszoną miną kręci głową, mówiąc: „Nie tak miało być” albo „Nadużyliście mojego zaufania”. Wszystko to zabierało wiele czasu.
Dzięki tak misternej i pracowitej przygrywce mieliśmy w sumie sześćdziesiąt dwa wywiady, ale – jak już wspomniałem – dwie osoby w ostatniej chwili cofnęły zgodę, a te akurat rozmowy były szczególnie ostre i znaczące. Kiedy na tak późnym etapie usuwałem gotowe teksty, naprawdę czułem, że wycinam sobie kawałki ciała. Ale cóż – odmowa jest odmową, zwłaszcza że od początku obiecywaliśmy uszanować wolę rozmówców.
Innymi słowy, każda wypowiedź w tej książce jest całkowicie dobrowolnym wkładem. Dodam z wielką przyjemnością i wdzięcznością, że dla ostatecznego potwierdzenia prawie wszyscy zgodzili się podpisać prawdziwym nazwiskiem, co nadaje wielekroć większą wagę ich słowom, gniewowi, oskarżeniom, cierpieniu… (Nie żebym lekceważył tych kilkoro, którzy z takich czy innych powodów osobistych podpisali się pseudonimami).
Każdy wywiad zaczynałem od pytania o przeszłość: miejsce urodzenia, wychowanie, rodzinę, pracę (zwłaszcza o pracę), żeby dać rozmówcy „twarz” i wyostrzyć jej rysy. Z całą pewnością nie chciałem zgromadzić chóru odcieleśnionych głosów. Chyba można złożyć na karb mojego powieściopisarskiego skrzywienia zawodowego to, że mniej interesuje mnie tak zwany „szerszy obraz” niż konkretne, nieupraszczalne człowieczeństwo pojedynczej osoby. Niewykluczone, że nieproporcjonalnie wielką część każdego dwugodzinnego wywiadu poświęciłem na pozór nieistotnym szczegółom, ale chciałem w ten sposób przybliżyć czytelnikom mówiącą „postać”. Oczywiście sporo z tego dodanego wymiaru nie doczekało się druku.
Japońskie media zbombardowały nas tyloma dogłębnie nakreślonymi sylwetkami winowajców z sekty Ōmu, czyli „zamachowców”, komponując uwodzicielsko gładki scenariusz, że przeciętny obywatel, czyli „poszkodowany”, został zepchnięty na margines. „Przechodnia X” można było dostrzec jedynie mimochodem. „Pomniejsze” relacje ze zdarzenia rzadko przytaczano w sposób przykuwający uwagę. Te nieliczne, które jednak trafiły do mediów, oprawiono w kontekst, tak że nabrały cech schematycznych przypisów. Dziennikarze chcieli zapewne stworzyć zbiorowy wizerunek „niewinnego japońskiego cierpiętnika”, a znacznie łatwiej to zrobić, kiedy nie trzeba się zajmować prawdziwymi twarzami. A zresztą klasyczny podział na „wstrętnych (widocznych) łotrów” i „zdrową (pozbawioną twarzy) ludność” jest wdzięczniejszym tematem.
I właśnie dlatego chciałem w miarę możności uniknąć powielania wszelkich wzorców; podkreślić, że każdy, kto tamtego ranka jechał metrem, miał twarz, życie, rodzinę, nadzieje i obawy, rozterki i dylematy, a wszystkie one odegrały jakąś rolę w tym całym dramacie.
Kiedy już odkryłem w rozmówcy prawdziwego człowieka, mogłem się zająć samymi wydarzeniami. „Jaki był dla pana tamten dzień?”, „Co pani widziała/przeżywała/czuła?”. Jeżeli miałem wrażenie, że nie będzie to niestosowne, pytałem jeszcze: „W jaki sposób ucierpiał pan (fizycznie lub psychicznie) wskutek zamachu gazowego?” i „Czy te dolegliwości wciąż trwają?”.
Poszczególne osoby ucierpiały wskutek zamachu gazowego w bardzo zróżnicowanym stopniu. Niektórym stała się niewielka krzywda, podczas gdy prawdziwi pechowcy umarli albo do dziś dokuczają im ciężkie dolegliwości. Wiele ofiar początkowo nie miało żadnych poważnych objawów, lecz potem rozwinął się u nich zespół stresu pourazowego.
Przeprowadzałem wywiady nawet z osobami, którym sarin prawie wcale nie zaszkodził. Oczywiście ci, którzy doznali tylko niewielkich obrażeń, szybciej wrócili do codziennego życia, lecz i oni niejedno mieli do opowiedzenia. Mówili o swoich lękach i o tym, jaką z tej całej historii wynieśli naukę. Pod tym względem nie przeprowadzałem wśród nich żadnej selekcji[5].
Nie wolno pominąć człowieka tylko dlatego, że ma jedynie „lekkie objawy”. Dla każdego, kogo dotknął zamach gazowy, 20 marca był ciężkim, męczącym dniem.
Czułem też, że jeżeli chcemy zrozumieć całe to zdarzenie, musimy ujrzeć w prawdziwym świetle wszystkich poszkodowanych bez względu na to, jak bardzo ucierpieli. Czytelnikowi pozostawiam wysłuchanie ich, a potem osąd. Ale najpierw proszę sobie wyobrazić…
Jest poniedziałek, 20 marca 1995 roku. Pogodny wiosenny ranek. Jeszcze ostro zawiewa, więc ludzie są zakutani w płaszcze. Wczoraj była niedziela, jutro będzie wiosenna równonoc, święto państwowe. W samym środku tego czasu, który powinien być długim weekendem, człowiek pewnie sobie myśli: „Wolałbym nie musieć iść dzisiaj do pracy”. Ale nie ma zmiłuj. Wstaje o zwykłej porze, myje się i ubiera, je śniadanie i rusza na stację metra. Wsiada do pociągu, jak zwykle zatłoczonego. Dzień jak co dzień. Zanosi się na to, że będzie taki jak wszystkie. Dopóki pięciu zamaskowanych mężczyzn nie zacznie szturchać podłogi zaostrzonymi końcami parasoli, przekłuwając plastikowe worki z dziwnym płynem…
Sarin w pociągu linii Chiyoda kazano podłożyć dwóm ludziom: Ikuo Hayashiemu i Tomomitsu Niimiemu. Głównym sprawcą zbrodni był Hayashi, a Niimi tylko szoferem.
Nie udało się wyjaśnić, dlaczego to zadanie powierzono właśnie Hayashiemu – doświadczonemu lekarzowi, zasłużonemu na „pierwszej linii frontu” w ministerstwie nauki i techniki[6]. On sam twierdzi, że zapewne chciano mu w ten sposób zamknąć usta. Wplątanie w sprawę zamachu gazowego miało mu odciąć drogę odwrotu. Za wiele już wtedy wiedział. Był wprawdzie oddany Shōkō Asaharze, lecz ten przywódca sekty Ōmu najwyraźniej mu nie dowierzał. Hayashi tak oto wspominał chwilę, gdy Asahara kazał mu rozpylić sarin w metrze:
– Poczułem, że serce łomocze mi w piersi, bo i gdzieżby miało bić, jeżeli nie tam?
O 7.48 wsiadł do pierwszego wagonu pociągu linii Chi-yoda, który jechał z Kita Senju (północno-wschodniego przedmieścia Tokio) na południowy zachód, czyli w stronę przedmieścia Yoyogi Uehara. Na stacji Shin-Ochanomizu w śródmiejskiej dzielnicy biurowców przekłuł plastikowy worek z sarinem i wysiadł z wagonu. U wyjścia ze stacji czekał na niego w samochodzie Niimi. Wrócili autem do lokalnej siedziby (zwanej ajid) sekty Ōmu w dzielnicy Shibuya. Zadanie było wykonane. Hayashi nie mógł się od niego wywinąć. „To tylko joga Mahamudry” – powtarzał sobie. Mahamudra była nieodzowną praktyką na drodze do stanu Prawdziwego Oświeconego Mistrza.
Na pytanie adwokatów Asahary, czy mógłby odmówić udziału w zamachu, gdyby chciał, Hayashi odpowiedział:
– Gdyby to było możliwe, zamach gazowy w Tokio nigdy by nie doszedł do skutku.
Hayashi urodził się w 1947 roku jako drugi syn tokijskiego lekarza. Już w gimnazjum zaczęto go przygotowywać do studiów na uniwersytecie Kei’ō – jednej z dwóch najlepszych prywatnych uczelni w Tokio. Po ukończeniu medycyny podjął pracę w szpitalu Kei’ō jako specjalista od chorób układu sercowo-naczyniowego, po czym został ordynatorem oddziału chorób układu krążenia w Narodowym Sanatorium i Szpitalu w Tokaimurze na terenie prefektury Ibaraki, na północ od Tokio. Zalicza się do warstwy społeczeństwa, którą Japończycy nazywają „superelitą”. Jest zadbany, kulturalny i emanuje właściwą zawodowcom pewnością siebie. Miał wrodzony talent do uprawiania sztuki lekarskiej. Rzedną mu wprawdzie włosy na czubku głowy, lecz tak jak większość starszyzny sekty Ōmu ma zgrabną sylwetkę i patrzy prosto przed siebie, chociaż mówi monotonnie i jakby pod przymusem. Słuchając jego zeznań w sądzie, odniosłem silne wrażenie, że tłumi jakieś uczucia.
Gdzieś po drodze Hayashi chyba musiał głęboko zwątpić w swój zawód lekarza, a gdy zaczął szukać odpowiedzi poza obrębem ortodoksyjnej nauki, dał się uwieść charyzmatycznemu przewodnictwu Shōkō Asahary i nagle wstąpił do sekty Ōmu. W 1990 roku zrezygnował z posady i razem z rodziną zanurzył się w życiu religijnym. Dwojgu jego dzieciom obiecano zapewnić specjalne wykształcenie w obrębie sekty. Koledzy ze szpitala ubolewali nad tym, że tracą tej miary specjalistę, więc próbowali go zatrzymać, on jednak już podjął decyzję. Zachowywał się, jakby medycyna zupełnie przestała go pociągać. Wkrótce po wstąpieniu do sekty został jednym z faworytów Asahary, który mianował go ministrem uzdrawiania.
Kiedy Hayashiemu kazano wziąć udział w zamachu, o 3.00 w nocy 20 marca zawieziono go do głównej siedziby Ōmu, mieszczącej się w satyamie[7] siódmym we wsi Kamikuishiki nieopodal góry Fudżi. Razem z czterema innymi głównymi zamachowcami przeprowadził tam próbę generalną: zaostrzonymi czubkami parasoli przekłuli plastikowe worki napełnione wodą zamiast sarinem. Próba odbyła się pod nadzorem Hideo Muraiego ze ścisłego kierownictwa Ōmu. Wypowiedzi pozostałych czterech jej uczestników świadczą, że sprawiła im przyjemność, ale Hayashi zachował podczas niej postawę chłodnego obserwatora. Nie przekłuł przydzielonego mu worka. Czterdziestoośmioletniemu lekarzowi całe to ćwiczenie musiało się wydawać czczą zabawą.
– Niczego nie musiałem ćwiczyć – zeznał potem. – Wiedziałem, co robić, chociaż nie miałem do tego serca.
Po próbie całą piątkę zawieziono samochodem do ajid w dzielnicy Shibuya, gdzie doktor Hayashi rozdał zamachowcom strzykawki z siarczanem atropiny, który mieli sobie zaaplikować, gdyby poczuli pierwsze objawy zatrucia sarinem.
W drodze na stację metra Hayashi nabył w sklepie wielobranżowym rękawiczki, nóż, taśmę klejącą i sandały. Szofer Niimi kupił gazety do owinięcia worków z sarinem. Wybrał sekciarską prasę: gazetę Japońskiej Partii Komunistycznej „Akahata” („Czerwony Sztandar”) i „Seikyō Shimbun” („Nowiny Świętych Nauk”) buddyjskiego ugrupowania Sōka Gakkai. Uznał, że tak będzie „ciekawiej, bo te gazety nie wszędzie można kupić”. Był to środowiskowy żarcik Niimiego. Z tych dwóch tytułów Hayashi wybrał „Akahatę” – gazeta konkurencyjnej sekty byłaby zbyt oczywistym sygnałem, więc użycie jej mijałoby się z celem.
Przed wejściem do wagonu Hayashi włożył maseczkę chirurgiczną, jaką często noszą zimą pasażerowie, żeby nie rozsiewać zarazków przeziębienia. Pociąg miał numer A725K. Hayashi spojrzał przelotnie na kobietę z dzieckiem, która jechała tym samym wagonem, i lekko się zawahał. „Jeżeli tu i teraz wypuszczę sarin – pomyślał – ta kobieta z przeciwka na pewno umrze. Chyba że gdzieś po drodze wysiądzie”. Ale sprawy zaszły za daleko, więc nie było już odwrotu. Trwała Święta Wojna. Słabi skazani byli na przegraną.
Kiedy pociąg zbliżał się do stacji Shin-Ochanomizu, Hayashi upuścił worki z sarinem na podłogę obok swojej prawej stopy, zebrał się w sobie i przebił jeden czubkiem parasola. Plastik ugiął się pod naciskiem metalowego szpikulca i płyn trysnął „sprężystą strugą”. Hayashi dźgnął worek jeszcze kilka razy – nie zapamiętał ile. Jak się potem okazało, drugiego w ogóle nie przedziurawił.
Ale cały sarin z przebitego worka się ulotnił, wyrządzając mnóstwo szkód. Dwaj pracownicy stacji Kasumigaseki umarli przez to, że próbowali spełnić swój obowiązek, usuwając worek. Pociąg A725K zatrzymano na najbliższej stacji, czyli Kokkaigijidō-mae, tuż obok gmachu Japońskiego Zgromadzenia Narodowego. Wszystkich pasażerów ewakuowano, a wagony oczyszczono.
Sarin z samego tylko worka Hayashiego zabił dwie osoby, a u dwustu trzydziestu jeden spowodował ciężkie obrażenia[8].
„Nikt z niczym spokojnie sobie nie radził”
Kiyoka Izumi (26)[9]
Pani Kiyoka Izumi urodziła się w Kanazawie nad Morzem Japońskim, w środkowej części północnego wybrzeża. Pracuje w dziale PR zagranicznych linii lotniczych. Ukończywszy studia, znalazła zatrudnienie w Kolejach Japońskich, ale po trzech latach postanowiła spełnić swoje dziecięce marzenie o pracy w lotnictwie. W Japonii bardzo trudno jest się przenieść do linii lotniczych z innej pracy (spośród osób, które podejmują taką decyzję w trakcie kariery, udaje się to zaledwie jednej na tysiąc), ona jednak pokonała wszystkie trudności – tylko po to, żeby wkrótce potem paść ofiarą zamachu gazowego w Tokio.
Jej praca na kolei była, mówiąc najoględniej, nudna. Koledzy próbowali zatrzymać panią Izumi, lecz ona się uparła. Sporo się na tej posadzie nauczyła, ale wszechwładza związków zawodowych stwarzała klaustrofobiczną atmosferę, wciskając pracowników w wąskie ramy specjalizacji. Pani Kiyoka Izumi chciała wykorzystywać w pracy swoją znajomość angielskiego. Ale szkolenie na wypadek sytuacji awaryjnych, które przy okazji przeszła, niespodziewanie okazało się bezcenne…
* * *
Mieszkałam wtedy w Wasedzie (północno-zachodniej części śródmieścia Tokio). Moja firma mieściła się w Kamiya-chō (południowo-wschodniej części śródmieścia Tokio), więc dojeżdżałam metrem, linią Tōzai. Na stacji Ōte-machi przesiadałam się w pociąg linii Chiyoda i jechałam nim do Kasumigaseki, a stamtąd linią Hibiya jeden przystanek do Kamiya-chō. Praca zaczynała się o 8.30, więc wychodziłam z domu między 7.45 a 7.50. Zdążałam akurat chwilę przed 8.30, ale zawsze zaczynałam jako jedna z pierwszych. Wszyscy przychodzili z wybiciem zegara. W japońskich firmach, jak wiedziałam z doświadczenia, oczekuje się od pracowników, że przyjdą pół godziny, jeżeli nie godzinę przed formalnym rozpoczęciem pracy, ale w zagranicznych uważa się, że każdy powinien zaczynać w swoim czasie. Za przychodzenie przed czasem nie otrzymuje się żadnych dodatkowych punktów.
Wstawałam między 6.15 a 6.20. Rzadko jadam śniadania, tylko na chybcika piję kawę. W godzinach szczytu na linii Tōzai jest spory tłok, ale jeżeli się ominie szczyt, całkiem wygodnie się jedzie. Nigdy nie miałam problemów ze zboczeńcami, którzy ukradkiem obmacują, ani z nikim takim.
Nigdy nie choruję, ale rano 20 marca kiepsko się czułam. Mimo to wsiadłam w metro i pojechałam do pracy; wysiadłam z linii Tōzai na stacji Ōte-machi i przesiadłam się na linię Chiyoda, myśląc: „Ojej, marnie się dzisiaj czuję”. Zaczerpnęłam tchu i nagle mój oddech zamarł – tak po prostu.
Jechałam w pierwszym wagonie linii Chiyoda. Nie było wielkiego tłoku. Wszystkie miejsca siedzące pozajmowano, ale tylko tu i ówdzie stało kilku pasażerów, więc widać było między nimi drugi koniec wagonu.
Stałam z przodu tuż za kabiną maszynisty, trzymając się słupka przy drzwiach. Aż tu nagle, jak już zresztą wspomniałam, głęboko odetchnęłam i wtedy mnie zabolało. Nie, to właściwie nie był ból. Raczej jakby mnie ktoś postrzelił czy coś w tym rodzaju, bo mój oddech raptem zupełnie zamarł. Czułam, że jeżeli wciągnę w płuca jeszcze choć odrobinę powietrza, wnętrzności wypłyną mi ustami! Wszystko stało się próżnią, a ja pomyślałam, że to pewnie przez moje złe samopoczucie. Bo nigdy w życiu nie czułam się tak okropnie. To był koszmar.
Po fakcie to się wydaje trochę dziwne, ale wtedy pomyślałam: „Może po prostu dziadek umarł”. Mieszkał na północy w prefekturze Ishikawa i miał dziewięćdziesiąt cztery lata. Słyszałam, że zachorował, więc te moje objawy mogły być znakiem. To było pierwsze, co przyszło mi na myśl. Może umarł albo mu się pogorszyło.
Po pewnym czasie zdołałam znów trochę odetchnąć. Ale zanim minęliśmy stację Hibiya, jeden przystanek przed Kasumigaseki, strasznie się rozkasłałam. Wtedy już wszyscy w wagonie okropnie kasłali. Wiedziałam, że dzieje się coś dziwnego. Ludzie byli tacy podnieceni i w ogóle…
Ale kiedy pociąg zatrzymał się na stacji Kasumigaseki, wysiadłam, zbytnio się nad tym wszystkim nie zastanawiając. Kilkoro pasażerów zawołało do jednego z pracowników stacji:
– Coś jest nie tak! Proszę tu szybko przyjść!
Zaprowadzili go do wagonu. Nie widziałam, co się dalej działo, ale to właśnie ten pracownik wyniósł worek z sarinem i później umarł.
Z peronu linii Chiyoda poszłam jak zwykle w stronę linii Hibiya. Kiedy zeszłam ze schodów na peron, włączył się alarm: biiiiip! Dzięki doświadczeniu wyniesionemu z pracy na kolei od razu zrozumiałam, że był wypadek. I wtedy przez megafony nadano komunikat. Ledwo zdążyłam pomyśleć, że lepiej się stamtąd wynosić, a z przeciwnej strony nadjechał pociąg linii Hibiya.
Pracownicy stacji gonili w piętkę, więc domyśliłam się, że to niecodzienna sytuacja. Pociąg linii Hibiya był zupełnie pusty, ani jednego pasażera w wagonach. Dopiero później się dowiedziałam, że w tym pociągu też podrzucono sarin. Kryzys nastąpił na stacji Kamiya-chō czy gdzieś i wtedy wyciągnęli z wagonów wszystkich pasażerów.
Po alarmie rozległ się komunikat: „Wszyscy proszeni są o opuszczenie stacji”. Ludzie ruszyli do wyjść, ale ja czułam się coraz gorzej, więc zamiast iść prosto na ulicę, pomyślałam, że jeszcze odwiedzę toaletę. Rozglądałam się za biurem zawiadowcy, bo łazienki były tuż obok niego.
Mijając biuro, zobaczyłam, że chyba z trzech pracowników metra leży bez ruchu na podłodze. Widocznie zdarzył się śmiertelny wypadek. Ale poszłam dalej do toalety, a potem do wyjścia na ulicę, które znajdowało się na wprost ministerstwa handlu i przemysłu. Wszystko to zajęło mi pewnie z dziesięć minut. Przez ten czas wyniesiono na górę pracowników metra, których widziałam w biurze.
Na ulicy uważnie się rozejrzałam, ale nie wiem, jak nazwać to, co zobaczyłam. Najtrafniejszym określeniem byłoby „piekło”. Trzej mężczyźni leżeli na ziemi. W usta wetknięto im łyżki, żeby się nie udławili własnymi językami. Prócz nich było tam chyba jeszcze z sześciu pracowników stacji, ci jednak siedzieli na kwietnikach, trzymali się za głowy i płakali. Kiedy wychodziłam z metra, jakaś dziewczyna zalewała się łzami. Brakło mi słów. Nie miałam pojęcia, co się w ogóle dzieje.
Złapałam za ramię jednego z pracowników metra i powiedziałam:
– Pracowałam kiedyś w Kolejach Japońskich. Umiem sobie radzić w nagłych wypadkach. Czy mogę jakoś pomóc?
Ale on tylko patrzył przed siebie i ledwo zdołał wykrztusić:
– Tak, pomóc.
Zwróciłam się do pozostałych, którzy też tam siedzieli.
– Nie pora teraz płakać – powiedziałam.
– My wcale nie płaczemy – odrzekli, chociaż wyglądali jak zapłakani. Pomyślałam, że opłakują zmarłych kolegów.
– Czy ktoś wezwał karetkę? – zapytałam, a oni odpowiedzieli twierdząco. Ale kiedy usłyszałam syrenę, miałam wrażenie, że ambulans wcale nie jedzie w naszą stronę. Nie wiedzieć czemu pomoc dotarła do nas jako do ostatnich, więc tych w najcięższym stanie dopiero na samym końcu zabrano do szpitala. Dwaj przez to umarli.
Całe zdarzenie filmowała ekipa telewizji tokijskiej. Jej furgonetka stała niedaleko. Pobiegłam za nimi, wołając:
– Nie czas teraz na filmowanie! Skoro macie transport, zawieźcie tych ludzi do szpitala!
Szofer naradził się z ekipą i powiedział:
– Dobrze, zgoda.
Kiedy pracowałam na kolei, nauczono mnie zawsze mieć przy sobie czerwoną chustkę. W sytuacji awaryjnej można nią pomachać, żeby zatrzymać pociąg. Pomyślałam więc o chustce. Ktoś mi pożyczył chusteczkę do nosa, ale była za mała, więc w końcu wprawdzie dałam ją kierowcy telewizyjnej furgonetki, ale powiedziałam:
– Niech pan zawiezie tych ludzi do najbliższego szpitala. To pilne, więc niech pan trąbi i przejeżdża na czerwonych światłach, jeżeli będzie trzeba! Niech pan jedzie bez zatrzymywania!
Zapomniałam kolor tej chustki. Był na niej jakiś wzór. Nie pamiętam, czy kazałam szoferowi nią machać, czy przywiązać ją do bocznego lusterka. Byłam bardzo podekscytowana, więc sporo szczegółów zatarło mi się w pamięci. Kiedy później spotkałam pana Toyodę, przypomniał mi, że nigdy mi nie zwrócił tamtej chusteczki. Dał mi więc nową. Podczas jazdy furgonetką zwymiotował na tylnym siedzeniu i wytarł ślady moją chustką.
Udało nam się zanieść na tylne siedzenie pana Takahashiego (pracownika stacji, który potem umarł) i jednego z jego kolegów. Zostało trochę miejsca, więc jeszcze jeden pracownik metra zmieścił się w furgonetce. Pan Takahashi chyba jeszcze wtedy żył, ale ja tylko raz na niego spojrzałam i zaraz pomyślałam: „Już po nim”. Skądś to wiedziałam, chociaż nigdy przedtem nikt przy mnie nie umarł. Potrafiłam sobie wyobrazić jego śmierć, która miała się dokonać właśnie w ten sposób. Mimo to musiałam spróbować mu pomóc.
Szofer bardzo prosił, żebym z nimi pojechała, ale powiedziałam, że nigdzie nie jadę. Spod ziemi wciąż wynoszono kolejne ofiary i ktoś przecież musiał się nimi zająć, więc zostałam. Nie wiem, do którego szpitala pojechała furgonetka ani co się potem stało z tymi ludźmi.
Niedaleko mnie jedna dziewczyna płakała i cała się trzęsła. Zostałam przy niej i próbowałam ją pocieszyć, mówiąc: „No, no, już dobrze”, dopóki wreszcie nie przyjechała karetka. Jednocześnie zajmowałam się mnóstwem różnych ludzi. Wszyscy byli trupio bladzi, jakby uszło z nich życie. Jeden mężczyzna o wyglądzie starca toczył pianę z ust. Nie miałam pojęcia, że człowiek może aż tak się pienić. Rozpięłam mu koszulę, rozluźniłam pasek u spodni i zmierzyłam puls. Był mocno przyspieszony. Spróbowałam ocucić tego mężczyznę, ale mi się nie udało. Był zupełnie nieprzytomny.
Rzekomym starcem okazał się jeden z pracowników stacji. Nie zorientowałam się, bo zdjął kurtkę mundurową. Był blady i miał rzadkie włosy, więc wzięłam go za podstarzałego pasażera. Dowiedziałam się później, że to pan Toyoda, kolega dwóch pracowników metra (panów Takahashiego i Hishinumy), którzy umarli. Z trzech poszkodowanych pracowników stacji tylko on przeżył, a i tak był jedną z tych ofiar, które najdłużej leżały w szpitalu.
Przyjechała karetka.
– Jest przytomny? – spytali sanitariusze.
– Nie! – wrzasnęłam. – Ale serce mu bije!
Sanitariusze włożyli poszkodowanemu maskę tlenową na usta i powiedzieli:
– Mamy jeszcze jedną. Jeżeli ktoś prócz niego jest w ciężkim stanie, też go zabierzemy.
Odetchnęłam więc tlenem z butli, a zapłakana dziewczyna też wciągnęła długi haust. Zaraz potem zwaliła się na nas zgraja reporterów. Otoczyli tę zapłakaną i później przez cały dzień pokazywano biedaczkę w telewizji.
Kiedy tak wszystkimi się zajmowałam, zupełnie zapomniałam o własnych dolegliwościach. Dopiero na hasło „tlen” zdałam sobie sprawę, że właściwie też jakoś dziwnie oddycham. Ale wtedy jeszcze nie kojarzyłam zamachu gazowego ze swoim stanem. Czułam się nieźle, więc musiałam zatroszczyć się o ludzi, którzy bardziej ucierpieli. Nie wiedziałam, co się właściwie stało, ale wyglądało to na poważną katastrofę. A zresztą (jak już wspomniałam) od rana byłam nie w sosie, więc myślałam, że mój organizm szwankuje bez żadnej zewnętrznej przyczyny.
Wśród tego wszystkiego akurat nadszedł kolega z pracy. Pomógł mi wydostać zapłakaną dziewczynę ze szponów reporterów. Potem zaproponował, żebyśmy razem poszli pieszo do pracy, więc pomyślałam: „Dobra, pójdziemy tam piechotą”. Z Kasumigaseki do mojej firmy jest około pół godziny marszu. Po drodze trochę ciężko mi się oddychało, ale nie aż tak, żebym musiała przysiąść i odpocząć. Jakoś szłam.
Zanim dotarliśmy do biura, szef zobaczył mnie w telewizji, więc wszyscy zaczęli dopytywać:
– Pani Izumi, czy aby na pewno dobrze się pani czuje?
Dotarłam do biura dopiero o 10.00.
– Może byś odpoczęła? Nie nadwerężaj się – powiedział szef, ale ja wciąż nie rozumiałam, co się właściwie stało, więc zwyczajnie wzięłam się do pracy. Po pewnym czasie z działu kadr przyszła wiadomość: „Podobno to był trujący gaz, więc kto się źle poczuje, ma się natychmiast zgłosić do szpitala”. Właśnie wtedy mój stan się pogarszał. Wsadzili mnie do karetki na skrzyżowaniu Kamiya-chō i zawieźli do pobliskiego szpitala, a raczej szpitalika Azabu. Przede mną pojechało tam dwadzieścia osób.
Potem przez tydzień miałam objawy przeziębienia. Kasłałam jak astmatyczka, a po trzech dniach dostałam wysokiej temperatury, ponad czterdzieści stopni. Byłam pewna, że termometr się popsuł. Rtęć podskoczyła do końca skali, więc mogłam mieć nawet wyższą gorączkę. Wiem tylko, że byłam zupełnie unieruchomiona.
Nawet gdy temperatura opadła, rzęziłam jeszcze przez jakiś miesiąc. Widocznie sarin wlazł mi w oskrzela. Bardzo mnie bolało. Kasłałam, jakbym nigdy nie miała przestać. Z bólu nie mogłam oddychać. Co chwila dostawałam napadów kaszlu. Mówiłam tak jak teraz i nagle zanosiłam się kaszlem. W dziale PR trzeba się spotykać z ludźmi, więc w tych warunkach było mi bardzo trudno pracować.
I miałam te nawracające sny. Utkwił mi w głowie obraz pracowników metra z łyżkami w ustach. W snach widziałam setki ciał leżących na ziemi. Ich szeregi ciągnęły się aż po horyzont. Nie wiem, ile razy budziłam się w nocy. To było przerażające.
Jak już wspomniałam, tam, gdzie wtedy byliśmy, czyli przed ministerstwem handlu i przemysłu, ludzie toczyli pianę z ust. Po tej stronie ulicy trwało istne piekło. A po drugiej inni jak zwykle szli do pracy. Zajmowałam się poszkodowanymi, a kiedy podnosiłam głowę, widziałam, że przechodnie zerkają w moją stronę z pytającym wyrazem twarzy, jakby się zastanawiali, co też mogło się stać, ale nikt do nas nie podszedł. Jakbyśmy żyli w osobnym świecie. Nikt się nie zatrzymał. Wszyscy myśleli: „To nie moja sprawa”.
Przed bramą ministerstwa akurat na wprost nas stali wartownicy. Trzej ludzie leżeli na ziemi i rozpaczliwie potrzebowali karetki, która bardzo długo nie przyjeżdżała. Ale nikt z ministerstwa nie zatelefonował po pomoc. Nie wezwali dla nas nawet taksówki.
Sarin podłożono o 8.10 i minęło ponad półtorej godziny, zanim przyjechała karetka. Ci z ministerstwa przez cały ten czas zupełnie nas ignorowali. Parę razy pokazano w telewizji, jak pan Takahashi leży martwy z łyżką w ustach. I tyle. Nie mogłam na to patrzeć.
MURAKAMI: A gdyby to pani szła wtedy do pracy drugą stroną ulicy? Podeszłaby pani, żeby pomóc?
Chyba tak. Na pewno nie zignorowałabym poszkodowanych, choćbym miała się zachować bardzo nietypowo. Przeszłabym przez jezdnię. Z tego wszystkiego chciało mi się płakać, ale wiedziałam, że jeżeli przestanę panować nad sobą, to już będzie koniec. Nikt z niczym spokojnie sobie nie radził. Nikt nawet nie zajmował się chorymi. Wszyscy porzucili nas na pastwę losu i szli swoją drogą. To było potworne.
A co do zbrodniarzy, którzy własnoręcznie podłożyli sarin, to prawdę mówiąc, na myśl o nich nie czuję jakiegoś szczególnego gniewu ani nienawiści. Chyba po prostu moje skojarzenia nie biegną tą drogą i nie znajduję w sobie tych uczuć. Myślę natomiast o rodzinach, które dźwigają brzemię tragedii. Ich cierpienie wydaje mi się dużo większe niż wszelki mój gniew czy nienawiść do sprawców. A że ktoś z Ōmu przyniósł sarin do metra… Nie o to chodzi. Nie myślę o roli Ōmu w zamachu gazowym.
Nigdy nie oglądam doniesień telewizyjnych ani żadnych innych materiałów o Ōmu. Nie chcę ich oglądać. Nie zamierzam udzielać wywiadów. Chyba żeby to miało pomóc tym, którzy sami ucierpieli, albo krewnym zmarłych, wtedy owszem, wystąpię i będę mówić, ale tylko jeżeli to oni zechcą się dowiedzieć, jak było. Nie życzę sobie, żeby wokół mnie tańczyli dziennikarze.
Oczywiście społeczeństwo powinno surowo ukarać tę zbrodnię. Zwłaszcza ze względu na rodziny zmarłych nie wolno pobłażać sprawcom. Co ci krewni mają teraz począć…? Ale nawet jeżeli zbrodniarze dostaną karę śmierci, czy to coś rozwiąże? Może jestem przewrażliwiona na punkcie ludzkiej śmiertelności, wydaje mi się jednak, że choćby kara była najcięższa, rodzinom zmarłych nie mamy co powiedzieć.
„Pracuję tu bez przerwy, odkąd zacząłem”
Masaru Yuasa (24)
Pan Yuasa jest dużo młodszy od pana Toyody (bohatera wywiadu ze s. 44) i zmarłego pana Takahashiego. Jest raczej w wieku ich synów. Ze swoimi młodzieńczo potarganymi włosami sprawia wrażenie szesnastolatka. Nadal ma w sobie coś z naiwnego chłopca, więc nie wygląda na swoje lata.
Urodził się w Ichikawie w prefekturze Chiba, którą od Tokio oddziela Zatoka Tokijska, i tam też spędził dzieciństwo. Zainteresował się pociągami, więc podjął naukę w technikum kolejowym Iwakura w tokijskiej dzielnicy Ueno. Szkołę tę powinien skończyć każdy, kto chce pracować na kolei. Pan Yuasa początkowo pragnął być maszynistą, więc wybrał klasę o profilu mechanicznym. W 1988 roku rozpoczął pracę w tokijskim metrze i od tamtej pory pracuje na stacji Kasumigaseki. Bezpośredni i szczery, do codziennych obowiązków podchodzi z wyraźnym poczuciem ich celowości. Tym bardziej więc wstrząsnął nim zamach gazowy.
Przełożony kazał panu Yuasie pomóc wynieść na ulicę nosze z panem Takahashim, który upadł na peronie linii Chiyoda, i zaczekać w wyznaczonym miejscu, aż przyjedzie karetka; ta jednak nie przyjechała. Pan Yuasa patrzył, jak stan pana Takahashiego z każdą chwilą się pogarsza, ale był bezsilny. Pan Takahashi w końcu umarł, ponieważ nie udzielono mu w porę pomocy. Nie sposób sobie wyobrazić ówczesną frustrację, dezorientację i gniew pana Yuasy. Zapewne właśnie z ich powodu w jego wspomnieniach o tym zdarzeniu są luki. Sam przyznaje, że niektóre szczegóły zupełnie uleciały mu z pamięci.
To wyjaśnia, dlaczego równoległe relacje z tego samego epizodu bywają lekko rozbieżne, ale pan Yuasa odebrał to zdarzenie właśnie tak, jak mi je opowiedział.
* * *
W technikum mogliśmy wybrać mechanikę albo transport. Na ten ostatni decydowali się zwykle ludzie zakręceni na punkcie statystyki, którzy trzymali w szufladach biurek rozkłady jazdy (śmiech). A ja wprawdzie lubiłem pociągi, ale nie w ten sposób. Nie miałem na ich punkcie obsesji.
Posada w Kolejach Japońskich uchodziła za coś, o co warto zabiegać. Mnóstwo facetów chciało zostać maszynistami sieci ekspresów Shinkansen. Po ukończeniu szkoły nie dostałem pracy w Kolejach Japońskich, ale Seibu, Odakyū, Tōkyū i inne prywatne linie też cieszyły się popularnością. Tyle że trzeba było mieszkać w okolicach przez nie obsługiwanych, żeby dostać u nich pracę. Trudna sprawa. Zawsze chciałem pracować w metrze, a tokijska kolejka podziemna też była dość popularna. Płaci nie gorzej niż inne koleje.
Na stacji trzeba wykonywać wiele różnych zadań. To nie tylko obsługa kasy i dyżury na peronie, ale też praca w biurze rzeczy znalezionych i łagodzenie kłótni między pasażerami. Kiedy zacząłem, miałem dopiero osiemnaście lat, więc nie było mi łatwo poradzić sobie z tym wszystkim. Dlatego pierwszy całodobowy dyżur najbardziej mi się dłużył. Po odjeździe ostatniego pociągu spuściłem żaluzje i westchnąłem z ulgą: „Na dziś koniec. Nareszcie!”. Teraz już tak tego nie przeżywam, ale z początku bardzo się męczyłem.
Najgorsi byli pijacy. Kiedy są na bani, spoufalają się, biją albo rzygają. Kasumigaseki nie jest dzielnicą rozrywek, więc nie jeździ tamtędy tak znów wielu pijaków, ale czasem się trafiają.
Nie, nigdy nie starałem się o etat maszynisty. Parę razy miałem szansę, jednak po namyśle rezygnowałem. Pod koniec mojego pierwszego roku był egzamin na konduktora, ale przepracowałem na stacji dwanaście miesięcy i ledwo zdążyłem z grubsza się we wszystkim połapać, więc dałem sobie spokój. Jasne, zdarzali się pijacy, jak już wspomniałem, i inne przykre sytuacje, uznałem jednak, że lepiej jeszcze trochę się rozeznać. Widocznie przez ten czas, kiedy pracowałem na stacji, odechciało mi się być maszynistą.
Do stacji Kasumigaseki docierają trzy linie: Marunouchi, Hibiya i Chiyoda. Każda zatrudnia własny personel. Byłem wtedy pracownikiem linii Marunouchi. Biuro linii Hibiya jest największe, ale Marunouchi i Chiyoda też mają osobne biura i pokoje dla personelu.
W niedzielę przed zamachem gazowym miałem całodobowy dyżur w biurze Chiyody. Brakowało im ludzi, więc poszedłem na zastępstwo. Na nocnym dyżurze zawsze musi pracować tyle a tyle osób. Pracownicy różnych linii pomagają sobie nawzajem jak jedna wielka rodzina.
Koło 00.30 spuszczamy żaluzje, zamykamy na klucz kasy, wyłączamy automaty z biletami, a potem się myjemy i tuż po 1.00 idziemy spać. Wcześniejsza zmiana kończy pracę mniej więcej o 23.30, więc koło północy już śpi. Rano wstaje o 4.30, a późniejsza o 5.30. Pierwszy pociąg rusza koło 5.00.
Zaraz po wstaniu trzeba posprzątać, podnieść żaluzje i przygotować pomieszczenie z kasami. Potem każdy po kolei je śniadanie. Sami gotujemy ryż i przyrządzamy zupę miso. Dyżur kuchenny figuruje w grafiku tak jak inne dyżury. Wszyscy dzielimy się jedzeniem.
Tamtej nocy pracowałem na późniejszej zmianie, więc obudziłem się o 5.30, włożyłem mundur i o 5.55 zameldowałem się przy kasie. Pracowałem do 7.00, a od 7.00 do 7.30 jadłem śniadanie. Później przeszedłem do innej kasy, popracowałem tam mniej więcej do 8.15, po czym zakończyłem dyżur.
Przekazałem wszystkie zadania zmiennikowi i właśnie wracałem do biura, kiedy wyszedł z niego zawiadowca Matsumoto z mopem w ręku.
– Po co panu ten mop? – zapytałem. Wyjaśnił, że musi posprzątać w wagonie. Przed chwilą skończyłem dyżur i miałem wolne ręce, więc powiedziałem:
– Dobra, pójdę z panem.
Wjechaliśmy ruchomymi schodami na peron.
Zastaliśmy tam Toyodę, Takahashiego i Hishinumę nad kupką mokrych gazet. Wpychali je gołymi rękami do plastikowych worków, ale z papierów wyciekał jakiś płyn, który rozlewał się po peronie. Matsumoto wycierał go mopem. Nie miałem mopa, a większość gazet była już upchnięta w workach, więc nie na wiele się przydałem. Stałem z boku i patrzyłem.
„O co tu w ogóle chodzi?” – zastanawiałem się. W powietrzu unosił się bardzo silny odór. Takahashi podszedł do pojemnika na śmieci przy końcu peronu, bo pewnie chciał wziąć z niego jeszcze trochę gazet do wytarcia resztek kałuży. Kiedy już tam dotarł, nagle osunął się na ziemię.
Wszyscy podbiegli do niego, wołając:
– Co się stało?!
Pomyślałem, że może jest chory, ale to pewnie nic poważnego.
– Da pan radę iść? – spytał go ktoś, chociaż było widać, że nie da rady, więc zadzwoniłem przez peronowy interkom do biura i powiedziałem, żeby przysłali nosze.
Twarz Takahashiego wyglądała okropnie. Nie mógł mówić. Położyliśmy go na boku i rozluźniliśmy krawat… Widać było, że jest z nim źle.
Zanieśliśmy go na noszach do biura i zadzwoniliśmy po karetkę. To wtedy spytałem Toyodę:
– Do którego wyjścia ma podjechać karetka?
Regulamin określa, gdzie w takich sytuacjach mają podjeżdżać karetki, i ustala inne tego rodzaju szczegóły. Toyoda nie odpowiedział ani słowem. Wydało mi się to dziwne, ale wtedy nie przyszło mi na myśl nic prócz tego, że milczy, bo ma mętlik w głowie.
W każdym razie pobiegłem do wyjścia A11. Tak, wybiegłem na ulicę, zanim wynieśli Takahashiego, bo chciałem dać znak karetce, kiedy już przyjedzie. Czekałem na nią przed ministerstwem handlu i przemysłu.
Biegnąc do wyjścia A11, spotkałem pracownika linii Hibiya, który mi powiedział, że na stacji Tsukiji coś wybuchło. Nic więcej nie było wiadomo. Piętnastego marca na naszej stacji znaleziono podejrzany przedmiot, więc czekając na karetkę, myślałem: „Zapowiada się dziwaczny dzień”.
Czekałem i czekałem, ale karetka nie przyjeżdżała. Niebawem przyszli inni pracownicy biura, dopytując:
– Wciąż nie ma karetki? No to co zrobimy?
Postanowiliśmy wynieść Takahashiego na górę. Ja już od dłuższego czasu byłem na powietrzu, ale tamci dwaj lub trzej, którzy dopiero co przyszli z biura, powiedzieli mi, że na dole marnie się poczuli, więc nie chcą tam wracać. Okazało się, że resztki tej substancji z plastikowych worków złożyli właśnie w biurze i dlatego się pochorowali.
Ale Takahashiego trzeba było wynieść na górę, więc wszyscy znowu zeszliśmy na dół. W biurze na kanapie przy drzwiach siedziała jakaś pasażerka, która źle się poczuła. Za nią na podłodze leżał na noszach Takahashi. Już się wtedy nie ruszał, wyglądał jak skamieniały – dużo gorzej niż przedtem. Był prawie nieprzytomny. Inni pracownicy próbowali go zagadywać, ale nie odpowiadał. Wynieśliśmy go we czterech razem z noszami na górę.
Potem znowu długo czekaliśmy, a karetki wciąż nie było widać. Zaczęliśmy się niecierpliwić. Dlaczego nikt nie przyjeżdżał? Teraz już wiem, że wszystkie karetki wysłano na stację Tsukiji. Z daleka słychać było syreny, ale żadna karetka nie jechała w naszą stronę. Naturalnie zaniepokoiłem się, że sanitariuszom podano zły adres. Prawie miałem ochotę krzyknąć: „Hej, tutaj!”.
Spróbowałem nawet pobiec w stronę syren, ale zakręciło mi się w głowie. Złożyłem to na karb niewyspania.
Kiedy wynieśliśmy Takahashiego na górę, przy wyjściu czekali już dziennikarze. Jakaś fotografka co chwila robiła zdjęcia Takahashiemu, gdy tak leżał na noszach. Krzyknąłem na nią:
– Żadnych zdjęć!
Jej asystent wkroczył między nas, ale jemu też powiedziałem:
– Dosyć tego fotografowania!
No cóż, taką miała pracę.
Potem przyjechała furgonetka tokijskiej telewizji. Ekipa zasypała nas pytaniami w stylu: „Co się tu w ogóle dzieje?”, ale nie byłem w nastroju do udzielania wywiadów, zwłaszcza że karetka wciąż się nie zjawiała.
Nagle do mnie dotarło, że ci z telewizji mają dużą furgonetkę, więc zacząłem ich przekonywać:
– Skoro macie brykę, musicie zawieźć Takahashiego do szpitala.
Pewnie powiedziałem to trochę gniewnie. Nie pamiętam szczegółów, ale przecież byłem mocno nakręcony. Nikt nie wiedział, co się dzieje, więc trzeba było ponegocjować. Nikt nie powiedział od razu: „Jasne, rozumiem”, i nie poderwał się do działania. Dyskusja chwilę potrwała. Ale jak już wszystko uzgodniliśmy, tamci spuścili oparcie tylnego siedzenia i położyli na nim Takahashiego razem z drugim pracownikiem stacji (panem Ohorim), który też źle się czuł. Przez cały czas był z Takahashim, a kiedy go wyniesiono na górę, zaczął wymiotować. Furgonetka zabrała jeszcze jednego pracownika metra, pana Sawaguchiego.
– Wiecie, do którego szpitala? – zapytał kierowca, ale nikt nie miał pojęcia, więc usiadłem z przodu obok szofera i też pojechałem, wskazując drogę do szpitala Hibiya, bo zawsze tam posyłaliśmy ludzi, którzy źle się poczuli na stacji. Jakaś kobieta poradziła:
– Wywieście za okno czerwoną szmatkę czy coś, żeby wszyscy ustępowali wam z drogi.
Nie mieliśmy czerwonej szmatki, więc dała nam swoją chustkę. Nie czerwoną, tylko w jakiś zwykły deseń. Przez całą drogę do szpitala machałem nią z przedniego okna.
Było koło 9.00, więc na ulicach panował wielki ruch. Po tak długim i daremnym czekaniu na karetkę byłem w takim odlocie, że zapomniałem nawet twarze szofera i tej kobiety, która dała mi chustkę. W ogóle ich nie pamiętam. Kompletnie odpadłem. Nie było czasu na myślenie o tym, co się działo. Ale pamiętam, że Ohori zwymiotował na tylnym siedzeniu. Akurat to utkwiło mi w pamięci.
Szpital był zamknięty, kiedy do niego dotarliśmy. Wynieśliśmy Takahashiego na noszach z furgonetki, a ja podszedłem do rejestracji.
– Mamy nagły wypadek – powiedziałem, a potem wróciłem przed szpital i stanąłem przy Takahashim. W ogóle się nie ruszał. Ohori przykucnął i też znieruchomiał. Nikt do nas nie przyszedł ze szpitala. Widocznie uznali, że to nic aż tak poważnego. Pewnie było widać, że jestem skołowany, no i nie podałem im żadnych szczegółów. Czekaliśmy bez końca, ale nikt do nas nie wyszedł.
No to wróciłem do rejestracji i tym razem już podniosłem głos:
– Proszę, niech ktoś wreszcie do nas wyjdzie! Przywieźliśmy człowieka w ciężkim stanie!
Dopiero wtedy paru ludzi wyszło, a kiedy zobaczyli Takahashiego i Ohoriego, czym prędzej zabrali ich do środka. Ile to w sumie trwało? Pewnie dwie–trzy minuty.
Sawaguchi został przy rejestracji, a ja wróciłem telewizyjną furgonetką do wyjścia ze stacji metra. Byłem już dużo spokojniejszy, a przynajmniej mówiłem sobie, że powinienem się uspokoić. Przeprosiłem kierowcę za to, że Ohori obrzygał całe tylne siedzenie, ale szofer najwyraźniej nie miał mu tego za złe. Dopiero wtedy potrafiłem zdobyć się na taką zwyczajną rozmowę.
Tymczasem już chyba wyniesiono z metra Toyodę i Hishinumę. Obaj leżeli bez ruchu. Próbowano ich ocucić za pomocą masek tlenowych i masażu serca. Wokół nich przed ministerstwem handlu i przemysłu siedzieli inni pracownicy metra i pasażerowie. Nikt nie miał zielonego pojęcia, co się w ogóle dzieje.
W końcu nadjechała karetka. Mam tu lukę w pamięci, ale wydaje mi się, że Toyodę i Hishinumę zabrano osobno. Karetka mogła wziąć tylko jednego pacjenta, więc któregoś z nich trzeba było zawieźć zwykłym samochodem. Tym razem zabrano tylko tych dwóch. Nikt z pozostałych nie był w aż tak ciężkim stanie. Tymczasem przy wyjściu A11 zebrało się sporo ludzi: dziennikarzy z ekipami, policjantów, strażaków. Pamiętam, że był ich cały tłum. Dziennikarze pracowali na pełnych obrotach, celując mikrofonami w pasażerów i pracowników metra, z którymi robili wywiady. Pewnie już ich wtedy nie wpuszczano na stację.
Kiedy przy wyjściu A11 opanowano sytuację, poszedłem pieszo do szpitala. Gdy tam dotarłem, telewizor w holu nastawiony był na wiadomości NHK (Japan Broadcasting Corporation). Pokazywano na żywo reportaż z zamachu gazowego. To wtedy wyczytałem z napisów biegnących u dołu ekranu, że Takahashi umarł. „Ach – pomyślałem. – Czyli jednak nie przeżył. Spóźniliśmy się…” Nie umiem nawet powiedzieć, jak mnie to zmartwiło.
Mój własny stan? Miałem zwężone źrenice i wszystko wyglądało jak przyciemnione. Trochę też kasłałem. Nic poważnego. Na wszelki wypadek podłączono mi kroplówkę. Uszło mi na sucho. Pewnie dlatego, że szybko wyszedłem z metra. Ohori bardzo długo leżał w szpitalu.
Po kroplówce wróciłem piechotą na stację z kilkoma pracownikami metra. Pociągi linii Chiyoda nie zatrzymywały się na stacji Kasumigaseki, poszliśmy zatem do biura linii Marunouchi. Potem jeszcze to i owo mnie zatrzymywało, więc zanim wreszcie dotarłem do domu, zrobił się wieczór. Miałem za sobą bardzo długi dzień. Nazajutrz wziąłem wolne, a następny dyżur całodobowy miałem dwudziestego drugiego marca.
Prawdę mówiąc, zostały mi tylko wyrywkowe wspomnienia z zamachu gazowego. Niektóre szczegóły pamiętam z ogromną wyrazistością, ale z reszty zachował się ledwie szkic w głowie. Byłem mocno podkręcony. Dość dobrze zapamiętałem, jak Takahashi upadł i jak go potem wieźliśmy do szpitala.
Nie przyjaźniłem się jakoś szczególnie z Takahashim. Był zastępcą zawiadowcy, a ja tylko jednym z młodszych pracowników, więc mieliśmy zupełnie inne stanowiska. Jego syn pracuje na innej stacji metra i jest mniej więcej w moim wieku. Czyli dzieliła nas różnica pokolenia, ale podczas rozmów z Takahashim prawie jej nie czułem. Nigdy się nie wywyższał. Miał ciche usposobienie i wszyscy go lubili. Wobec pasażerów też zawsze był uprzejmy.
Zamach gazowy nie wstrząsnął mną aż tak, żebym pomyślał: „Nie wytrzymam, muszę zmienić pracę”. Nic z tych rzeczy. Pracuję tu bez przerwy, odkąd zacząłem. Nie mam skali porównawczej, ale naprawdę mi się tu podoba.
„Takahashi jeszcze wtedy żył”
Minoru Miyata (54)
Pan Miyata od sześciu lat jest szoferem tokijskiej telewizji. Godzinami czeka w gotowości przed jej gmachem, aż trzeba będzie nagle dokądś jechać na reportaż, a wtedy pędzi na miejsce akcji furgonetką wyładowaną sprzętem do zdalnego nadawania. Czasem musi wcisnąć gaz do dechy i przejechać półtora tysiąca kilometrów z Tokio na Hokkaido, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Ma ciężką pracę.
Jest zawodowym kierowcą od połowy lat sześćdziesiątych. Samochodami pasjonuje się od dziecka. Kiedy o nich mówi, aż promienieje. Prawie nigdy nie miał kraksy ani nie dostał mandatu, chociaż przyznaje, że podczas wożenia ofiar zamachu gazowego do szpitala chwilami musiał trochę łamać przepisy.
Mówi szybko, bez zastanowienia. Cechuje go błyskawiczny refleks. Jego zdecydowanie uratowało sytuację w miejscu zamachu.
* * *
Miałem wtedy furgonetkę Toyoty Hi-Ace z wielkim napisem TVTOKYO na boku. Jeżdżę z różnymi ekipami, ale furgonetka jest zawsze ta sama, wyładowana sprzętem i gotowa ruszyć, jak tylko coś gdzieś zacznie się dziać. Zwykle pracuję od 9.30 do 18.00, ale czasem mam nadgodziny albo wzywają mnie w środku nocy.
To robota dla fachowca. Jeżeli inne telewizje wcześniej od nas dotrą na miejsce akcji, jest duży kłopot. Samochód ma ograniczoną prędkość, więc trzeba wybrać najmniej zatłoczoną drogę, żeby dojechać przed pozostałymi, a to wymaga myślenia. W wolnych chwilach ciągle studiuję mapy i zapamiętuję trasy. Może mi pan wskazać prawie dowolne miejsce w całym regionie Kantō, a będę umiał tam trafić.
Codziennie coś się wydarza. Nie ma dnia, żeby coś się nie stało. Nigdy nie mam przerw (śmiech).
Dwudziestego marca byłem na posterunku od 8.30. W furgonetce jest nas trzech: ja, kamerzysta Ikida i realizator obrazu Maki. Mieliśmy nakręcić materiał archiwalny z Ueda Harlow[10] w dzielnicy finansów Kabutochō, nie było jednak pośpiechu. Postanowiłem pojechać przez skrzyżowanie Kamiya-chō do alei Shōwa, ale kiedy dojechaliśmy do tego skrzyżowania, panował tam straszny zamęt. „Co tu się dzieje?” – pomyślałem. Zwolniłem i odtąd miałem się na baczności.
– Wezwą nas tu z powrotem, zanim tam dojedziemy – powiedział Ikida.
I rzeczywiście: tuż przed tunelem Shinbashi zadzwonili z centrali, że mamy pędzić do skrzyżowania Kasumigaseki – wielkiego placu w pobliżu wszystkich ministerstw: spraw zagranicznych, finansów, handlu i przemysłu, rolnictwa i rybołówstwa… Kiedy tam dojechaliśmy, zobaczyłem, że trzech czy czterech pracowników metra ubranych w zielone mundury leży na ziemi przy wyjściu ze stacji. Właściwie tylko dwaj czy trzej leżeli jak dłudzy, a reszta kucała. Młody pracownik metra krzyknął co sił w płucach:
– Niech ktoś wezwie karetkę, i to szybko!
Ze wszystkich ekip dziennikarskich my pierwsi tam dotarliśmy. Z metra taszczono ludzi na noszach. Obok jakiś policjant szczekał do krótkofalówki:
– Przyślijcie tu parę karetek, ale już!
W szpitalu św. Łukasza i w innych szpitalach wybuchła już jednak panika, więc żadne karetki nie pojechały w naszą stronę. Ofiar było tyle, że wożono je nawet nieoznakowanymi autami policyjnymi. Wszyscy darli się na całe gardło. Ikida to filmował.
I nagle ktoś (mógł to być któryś z poszkodowanych) powiedział:
– Zamiast nas filmować, może byście zawieźli parę osób do szpitala?
Ale furgonetka była wyładowana sprzętem i różnymi gratami. Nie mogliśmy tak po prostu odjechać, więc naradziłem się z ekipą.
– Cholera, co tu robić?
– Jeżeli ich nie zawieziemy, to będzie kompromitacja.
W końcu powiedziałem:
– Dobra, pojadę.
Podbiegłem do tego pracownika metra, który krzyczał, i spytałem, dokąd właściwie mam jechać.
– Do szpitala Hibiya – odparł.
Zdziwiłem się, bo najbliżej był szpital w Toranomon. Ale okazało się, że Hibiya ma umowę z tokijskim metrem.
Wyładowaliśmy sprzęt, na wypadek gdyby znów coś się stało, ale furgonetka nie ma koguta, więc ten młody pracownik metra usiadł z przodu obok mnie, wystawił przez okno rękę, w której trzymał czerwoną chustkę, i pojechaliśmy do szpitala Hibiya. Czerwoną chustkę pożyczyła nam młoda pielęgniarka sprzed wyjścia ze stacji metra. Kazała nią machać, żeby było widać, że robimy za karetkę. Wieźliśmy zastępcę zawiadowcy, Takahashiego, który potem umarł, i jeszcze jednego faceta, ale nie wiem, jak się ten drugi nazywał. On też pracował na stacji, miał trzydzieści parę lat i nie był w tak ciężkim stanie jak Takahashi. Nawet o własnych siłach wsiadł do furgonetki. Położyliśmy ich obu na rozłożonym tylnym siedzeniu. Ten młody co chwila pytał:
– Panie Takahashi, jak pan się czuje?
Stąd znam nazwisko tego starszego. Ale Takahashi był prawie nieprzytomny, więc nie odpowiadał, tylko stękał.
Szpital Hibiya był niedaleko stacji Shinbashi. Wielkie gmaszysko. Zajechaliśmy tam w jakieś trzy minuty… Młody pracownik metra przez całą drogę trzymał rękę za oknem i machał chustką. Przejeżdżaliśmy przez wszystkie czerwone światła i pędziliśmy pod prąd jednokierunkowymi ulicami. Policjanci nas widzieli, ale tylko machali, jakby mówili: „Jazda, szybciej!”. Byliśmy zdesperowani. Wiedzieliśmy, że to sprawa życia i śmierci.
Ale w szpitalu nas nie przyjęli. Jakaś pielęgniarka wybiegła i nawet kiedy jej powiedzieliśmy, że na stacji Kasumigaseki był zamach gazowy, odparła tylko, że nie ma wolnego lekarza. Zostawiła nas na chodniku. Nigdy nie pojmę, jak tak mogła.
Młody pracownik metra wszedł do szpitala, bliski płaczu, i zaczął błagać rejestratorkę:
– On umrze, musicie coś zrobić!
Wszedłem za nim. Takahashi jeszcze wtedy żył. Mrugał oczami. Wyjęliśmy go z furgonetki i położyliśmy na chodniku, a ten drugi kucnął blisko krawężnika. Byliśmy w szoku i tacy wściekli, że krew uderzała nam do głów. Czekaliśmy całe wieki, nawet nie wiem, jak długo, przestępując z nogi na nogę.
Wkrótce potem jakiś lekarz wyszedł ze szpitala i wnieśli obu poszkodowanych na noszach. Okazało się, że w szpitalu nikt nie ogarnia sytuacji. Nie zawiadomiono ich, że mają się spodziewać ofiar zamachu, więc nie mieli pojęcia, co jest grane. Nie dawali sobie rady. Była już 9.30, czyli od zamachu minęła ponad godzina. A w szpitalu nic o nim nie wiedziano. Chyba my pierwsi dotarliśmy tam z poszkodowanymi. Na miejscu nikt nie miał pojęcia, co właściwie zaszło.
Żal było patrzeć, jak młody pracownik metra przygląda się starszemu koledze, swojemu zwierzchnikowi, nie wiedząc, czy tamten przeżyje, czy umrze. Rozpaczliwie powtarzał:
– Zbadajcie go, szybko, szybko!
Ja też tak się martwiłem, że stałem przed szpitalem godzinę albo i dłużej, ale nie doczekałem się żadnej wiadomości, więc wróciłem przed stację metra. Potem już nie jeździłem do szpitala Hibiya i nigdy więcej nie spotkałem tego młodego pracownika stacji. Wieczorem dowiedziałem się o śmierci Takahashiego i bardzo mnie to zasmuciło. Przykro pomyśleć, że ktoś, kogo się wiozło, jednak nie przeżył.
Czy jestem zły na sektę Ōmu? Nie, to coś więcej niż złość. Ale kogo oni chcą wykiwać? Twierdzą, że tylko wykonali rozkaz Asahary, ale przecież to oni są sprawcami, więc powinni stanąć przed sądem, gotowi na śmierć.
Wiele razy jeździłem z ekipami do siedziby Ōmu w wiosce Kamikuishiki. Większość sekciarzy wygląda jak w kompletnym odlocie, jakby im wyssano dusze. Nawet się nie śmieją ani nie płaczą. Mają twarze jak maski z teatru nō, bez wyrazu. To pewnie efekt prania mózgu. Ale szefostwa to nie dotyczy. Mają wyraziste, myślące twarze. Nie przeszli prania mózgu. Wydali rozkazy. Połączyli siły z Asaharą w tym swoim Kosmicznym Stanie. Czy przyznają się do winy, czy nie, i tak nie ma dla nich usprawiedliwienia. Czemu nie skazać ich wszystkich na śmierć?
Ktoś, kto pracuje od tak dawna jak ja, musiał widzieć rozmaite sytuacje. Pojechałem nawet do Kobe, kiedy było tam trzęsienie ziemi. Ale zamach gazowy w Tokio to inna sprawa. Prawdziwe, najprawdziwsze piekło. Zgoda, z doniesieniami o nim było mnóstwo problemów, ale ludzie, którzy udzielili wywiadów, wiedzieli, jaki przeżyli koszmar.
„Nie jestem ofiarą sarinu, tylko jednym z ocalonych”
Toshiaki Toyoda (52)
Pan Toyoda urodził się w prefekturze Yamagata w północno-wschodniej Japonii. Rozpoczął pracę w tokijskim metrze 20 marca 1961 roku, czyli równo trzydzieści cztery lata przed zamachem. „Kiedy po skończeniu szkoły przyjechałem do Tokio, nie miałem dosłownie nic oprócz materaca do spania” – wspomina. Kolejka podziemna niezbyt go interesowała, ale krewny załatwił mu tam etat. Od tamtej pory pan Toyoda pracuje w Tokio na stacji metra, ale wciąż mówi z lekkim akcentem z Yamagaty.
Rozmowa z panem Toyodą to lekcja etyki zawodowej. A może raczej obywatelskiej. Jest dumny, że przepracował trzydzieści cztery lata na jednej posadzie; stał się dzięki nim człowiekiem, na którym można polegać. Już na pierwszy rzut oka widać, że to wzór cnót obywatelskich.
Na podstawie tego, co od niego usłyszałem, śmiem twierdzić, że jego dwaj koledzy, którzy z narażeniem życia próbowali usunąć sarin i niestety przez to zginęli, mieli zapewne podobną postawę etyczną jak on.
Pan Toyoda mimo swojego wieku dwa razy w tygodniu biega, żeby móc podołać cięższym robotom fizycznym na stacji. Uczestniczy nawet w zawodach sportowych rozgrywanych między pracownikami różnych stacji. „Dobrze jest zapomnieć o pracy i porządnie się spocić” – mówi.
Rozmawialiśmy co najmniej cztery godziny. Nie usłyszałem od niego słowa skargi. „Chcę pokonać własną słabość – twierdzi – i zostawić zamach gazowy za sobą”. Łatwo się mówi.
Odkąd porozmawiałem z panem Toyodą, za każdym razem, kiedy jestem na stacji metra, uważnie przyglądam się personelowi. Jego praca jest bardzo ciężka.
* * *
Przede wszystkim chcę powiedzieć, że naprawdę wolałbym nie mówić o tej całej sprawie. Noc poprzedzającą zamach gazowy spędziłem na stacji z Takahashim, który potem umarł. Tamtego dnia pełniłem obowiązki kontrolera linii Chiyoda i dwaj koledzy umarli podczas mojego dyżuru. Dwaj ludzie, którzy jadali ze mną w tej samej stołówce. Skoro już muszę mówić, właśnie to najpierw przychodzi mi do głowy. Jeżeli mam być szczery, wolałbym o tym zapomnieć.
MURAKAMI: Rozumiem. Zdaję sobie sprawę, jakie to musi być dla pana trudne, i zapewniam, że nie chcę rozdrapywać świeżych ran. Ale im więcej spiszę świadectw żywych uczestników, tym dokładniejszy ukażę obraz tego, co się przydarzyło ludziom, którzy 20 marca 1995 roku znaleźli się w tokijskim metrze.
Dobrze. Skoro tak, postaram się stanąć na wysokości zadania.
Tamtego dnia miałem całodobowy dyżur, więc przenocowałem na stacji i do 8.00 pracowałem na peronie piątym. Około 7.40 przekazałem obowiązki Okazawie, zastępcy zawiadowcy, zapewniając go, że wszystko w porządku. Potem zrobiłem obchód, sprawdzając bramki biletowe i inne miejsca na stacji, zanim wróciłem do biura. Siedział tam Takahashi. Kiedy byłem na peronach, on musiał zostać w biurze, a gdy wychodził na perony, ja wracałem do biura i tak co jakiś czas się zmienialiśmy.
Przed 8.00 Hishinuma też wyszedł z biura obejrzeć wyłączony z ruchu pociąg. Był przedstawicielem wydziału transportu, toteż podlegali mu maszyniści i konduktorzy. Tamtego dnia pogoda sprzyjała, więc zażartował przy herbacie:
– Na mojej zmianie żaden pociąg się nie spóźnia.
Wszystkim dopisywały humory.
Mniej więcej wtedy Takahashi poszedł na górny peron, a ja zostałem w biurze i przekazywałem bieżące informacje tym, którzy właśnie zgłosili się do pracy. Niebawem znów przyszedł Okazawa, wziął do ręki mikrofon interkomu i powiedział:
– Na stacji Tsukiji był wybuch czy inny wypadek, więc zatrzymano pociąg.
Zatrzymanie pociągu linii Hibiya oznaczało, że będziemy mieli urwanie głowy, bo kiedy coś się wydarza na Tsukiji, pociąg odsyłają z powrotem na Kasumigaseki. Po chwili ktoś zatelefonował z centralnego biura:
– W pociągu zauważono podejrzany przedmiot. Sprawdźcie to.
Telefon odebrał wprawdzie Okazawa, ale powiedziałem:
– Pójdę się rozejrzeć, a ty tu zaczekaj.
I wyszedłem na peron.
Ale pociąg A725K miał pozamykane wszystkie drzwi, kiedy do niego dotarłem, i wyglądał, jakby był gotów do odjazdu. Zauważyłem tu i ówdzie na peronie plamy jakby od parafiny. Pociąg składa się z dziesięciu wagonów, a w każdym wagonie jest czworo drzwi. Gdy podszedłem do czoła pociągu, zauważyłem, że ta rzekoma parafina musiała wyciec drugimi drzwiami jednego z pierwszych wagonów. Wokół podstawy jednego z filarów na peronie leżało siedem czy osiem zgniecionych gazet. Nieopodal Takahashi próbował wytrzeć mopem to świństwo.
Hishinuma wszedł do kabiny maszynisty i z nim porozmawiał, ale nie było widać, żeby coś szwankowało. Właśnie wtedy na sąsiedni peron wjechał pociąg z przeciwnej strony i może wiejący od niego podmuch rozproszył sarin.
Pomyślałem, że tych gazet nie da się zwyczajnie zmieść na szufelkę, więc zawołałem do Takahashiego:
– Idę po plastikowe worki!
Wróciłem do biura i powiedziałem pracownikom stacji:
– Po peronie rozlała się parafina czy coś w tym rodzaju, więc niech ktoś przyjdzie z mopem. Każdy, kto ma wolne ręce, niech też pomoże.
Okazawa przekazał komuś dowodzenie i poszedł za mną. Mniej więcej wtedy usłyszeliśmy z megafonów komunikat o zamknięciu linii Hibiya.
Upaprałem się sarinem, więc kolejność zdarzeń mi się plącze, ale kiedy wracałem na peron, ktoś widocznie podał mi mop. Otóż mopów używamy codziennie. Gdybyśmy natychmiast nie ścierali błota i kałuż wody, któryś pasażer mógłby się przewrócić i zrobić sobie krzywdę. Kiedy komuś wyleje się napój, natychmiast czyścimy podłogę. Posypujemy trocinami i wycieramy ją do czysta. To jeden z naszych obowiązków.
Jak już mówiłem, pod filarem leżały pakunki w gazetach. Ukucnąłem, podniosłem je i włożyłem do plastikowego worka, który przytrzymywał Okazawa. Nie wiedziałem, co jest w tych papierzyskach, ale się lepiły jak od tłuszczu. Powiew biegnący od przejeżdżającego pociągu nie poruszył nimi, więc musiały być dosyć ciężkie. Po chwili nadszedł Hishinuma i już we trzech zbieraliśmy gazety do plastikowych worków. Z początku myślałem, że nasiąkły parafiną, ale nią nie pachniały. Nie był to też zapach benzyny. Jak bym go opisał? Hmmm, to bardzo trudne zadanie.
Dopiero później się dowiedziałem, że Okazawa ze wstrętu do tego zapachu odwracał głowę w bok. Mnie też robiło się niedobrze. Byłem kiedyś na wsi świadkiem kremacji zwłok i ten zapach w metrze mi ją przypominał. Albo zdechłego szczura. Okropny smród.
Nie pamiętam, czy miałem rękawiczki. Na wszelki wypadek zawsze je przy sobie noszę (wyciąga jedną parę z kieszeni), ale trudno w nich otwierać plastikowe worki, więc pewnie pracowałem gołymi rękami. Okazawa powiedział mi potem:
– Toyoda, miałeś gołe ręce. Ociekały tym świństwem.
Wtedy za wiele o tym nie myślałem, ale później się okazało, że lepiej było pracować bez rękawiczek. Nasiąkłyby sarinem i wszędzie bym nosił ze sobą truciznę. A z gołych rąk ściekła.
Udało nam się spakować do worków wszystkie gazety, ale na peronie została ta rzekoma parafina. Bałem się, że wybuchnie. Personel stacji Tsukiji wspomniał o materiałach wybuchowych, a zaledwie przed kilkoma dniami – piętnastego marca – na naszej stacji znaleziono w śmietniku przy torze linii Marunouchi aktówkę z niebezpieczną zawartością i to podobno też mogła być robota sekty Ōmu. W aktówce wykryto bakterie „boccilinus” czy coś w tym rodzaju. Młodszy pracownik metra, który wyniósł ją ze śmietnika do wyjścia, powiedział:
– Przez chwilę byłem pewien, że już po mnie.