39,99 zł
Książka, na którą czekał cały świat!
Co nas nie zabije – kontynuacja trylogii Millennium Stiega Larssona napisana przez Davida Lagercrantza.
Mikael Blomkvist przechodzi kryzys i rozważa porzucenie zawodu dziennikarza śledczego. Lisbeth Salander podejmuje duże ryzyko i bierze udział w zorganizowanym ataku hakerów. Ich drogi krzyżują się, kiedy profesor Balder, ekspert w dziedzinie badań nad sztuczną inteligencją, prosi Mikaela o pomoc. Profesor posiada szokujące informacje na temat działalności amerykańskich służb specjalnych. Mikael zaczyna zbierać materiały do sensacyjnego tekstu, który może uratować jego karierę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 584
WSZYSTKO ZACZYNA SIĘ od snu, choć nie jest on wcale wyjątkowy. Lisbeth widzi rękę, która rytmicznie i wytrwale uderza w materac w jej dawnym pokoju przy Lundagatan.
A jednak się budzi. Jest wcześnie rano. Lisbeth siada przy komputerze i zaczyna polowanie.
NSA, National Security Agency, to amerykańska agencja federalna, podlegająca Departamentowi Obrony. Jej główna siedziba mieści się w Fort Meade w stanie Maryland, przy autostradzie Patuxent. Od powstania w 1952 roku NSA zajmuje się rozpoznaniem radioelektronicznym – dziś oznacza to przede wszystkim przechwytywanie i analizowanie danych internetowych i połączeń telefonicznych. Uprawnienia agencji były stopniowo zwiększane. Obecnie każdego dnia śledzi ponad dwadzieścia miliardów rozmów i wiadomości.
FRANS BALDER zawsze uważał się za beznadziejnego ojca.
Choć jego syn August miał już osiem lat, nigdy wcześniej nawet nie próbował być dla niego ojcem. Teraz także nie można było powiedzieć, żeby się dobrze odnajdywał w tej roli. Ale czuł, że to jego obowiązek. U jego byłej żony i jej przeklętego narzeczonego Lassego Westmana chłopakowi działa się krzywda.
Dlatego Frans Balder zrezygnował z pracy w Dolinie Krzemowej i przyleciał do domu. Stał zszokowany na lotnisku Arlanda i czekał na taksówkę. Pogoda była pod psem. Deszcz i wiatr smagały go po twarzy. Po raz setny zadawał sobie pytanie, czy postępuje słusznie.
Frans Balder, zapatrzony w siebie pajac, miał zostać pełnoetatowym ojcem – czyż to nie wariactwo? Równie dobrze mógłby się zatrudnić w zoo. O dzieciach nie wiedział nic, o życiu niewiele więcej i, co najdziwniejsze, nikt go o to nie prosił. Nie zadzwoniła żadna mama ani babcia i nie zaapelowała, żeby zaczął się poczuwać do swoich obowiązków.
Sam tak postanowił; chociaż odebrano mu prawo do opieki nad dzieckiem, zamierzał bez żadnego uprzedzenia zjawić się w mieszkaniu byłej żony i zabrać syna.
Wiedział, że z pewnością nie obędzie się bez awantury. Rozwścieczony Lasse Westman niewątpliwie spierze go na kwaśne jabłko. Ale nie było rady. Wskoczył do taksówki. Siedząca za kierownicą kobieta energicznie żuła gumę i próbowała go wciągnąć do rozmowy. Nie udałoby jej się, nawet gdyby miał lepszy dzień. Nie lubił pogawędek o niczym.
Siedząc na tylnym siedzeniu, rozmyślał o synu i o wszystkim, co się ostatnio wydarzyło. August nie był ani jedynym, ani nawet najważniejszym powodem tego, że zrezygnował z pracy w Solifonie. W jego życiu nastał czas wielkich zmian i przez chwilę zastanawiał się, czy sobie z tym poradzi. Jechał na Vasastan i czuł się tak, jakby uchodziła z niego krew, i walczył z chęcią, żeby rzucić wszystko w cholerę. Nie mógł się teraz wycofać.
Na Torsgatan zapłacił za taksówkę, wziął bagaże i postawił je pod drzwiami. Na górę wniósł tylko pustą torbę podróżną z pstrokatą mapą świata, którą kupił na San Francisco International. Kiedy zdyszany stanął pod drzwiami, zamknął oczy i próbował sobie wyobrazić wszystkie możliwe scenariusze. Spodziewał się kłótni i dramatycznych scen. Prawdę mówiąc, pomyślał, trudno byłoby ich winić. Nikt tak po prostu nie zjawia się nie wiadomo skąd i nie wyrywa dziecka z jego bezpiecznego środowiska, a już na pewno nie ojciec, który do tej pory nie robił nic poza przelewaniem pieniędzy na konto. Ale to była wyjątkowa sytuacja, a przynajmniej on tak uważał. Wypiął pierś i choć najchętniej uciekłby od tego wszystkiego, zadzwonił do drzwi.
Nic się nie stało. Po chwili otworzył mu Lasse Westman. Miał przenikliwe niebieskie oczy, masywną klatkę piersiową i ogromne łapska. Wydawały się wręcz stworzone do robienia ludziom krzywdy. To dzięki nim obsadzano go w rolach czarnych charakterów, choć Frans był przekonany, że żaden z nich nie był równie czarny jak ten, którego grał na co dzień.
– O Jezu – powiedział Lasse Westman. – Coś takiego. Geniusz we własnej osobie przyszedł z wizytą.
– Jestem tu po to, żeby zabrać Augusta.
– Co?
– Chcę go wziąć do siebie, Lasse.
– Żartujesz sobie.
– Nigdy nie byłem bardziej poważny – odparł Frans, siląc się na ripostę. Z pokoju po lewej wyszła jego była żona Hanna. Nie była już tak piękna jak dawniej. Złożył się na to nadmiar nieszczęść i prawdopodobnie również nadmiar wypalonych papierosów i opróżnionych kieliszków. Mimo to Frans poczuł ssanie gdzieś w środku. Obudziła się w nim nieoczekiwana czułość, zwłaszcza kiedy zauważył siniec na jej szyi. Sprawiała wrażenie, jakby chciała powiedzieć coś na powitanie. Nie zdążyła jednak otworzyć ust.
– Dlaczego nagle zaczął cię obchodzić? – zapytał Lasse Westman.
– Bo miarka się przebrała. August potrzebuje bezpiecznego domu.
– I ty masz mu go zapewnić, Diodak? Kiedy robiłeś coś, co nie było gapieniem się w monitor?
– Zmieniłem się – oznajmił Frans Balder i poczuł, że jest żałosny. Nie tylko dlatego, że wątpił w przemianę.
Zwalisty Lasse Westman, tłumiąc wściekłość, ruszył w jego stronę. Z druzgocącą jasnością dotarło do niego, że gdyby ten szaleniec się na niego rzucił, nie miałby żadnych szans. I że cały ten pomysł od samego początku był poroniony. Ale o dziwo obyło się bez wybuchów i scen. Westman tylko uśmiechnął się ponuro i odparł:
– No to rewelacja!
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że już najwyższy czas. Prawda, Hanno? W końcu odrobina poczucia obowiązku u pana Zajętego. Brawo, brawo! – odpowiedział Lasse Westman i zaklaskał teatralnie. Po wszystkim właśnie to wydawało się Fransowi najbardziej przerażające – łatwość, z jaką zgodzili się oddać chłopca.
Nie protestując, chyba że dla zasady, pozwolili mu go zabrać. Może August był dla nich tylko ciężarem. Trudno powiedzieć. Hanna posłała mu kilka niełatwych do odczytania spojrzeń, trzęsły jej się ręce, zaciskała zęby. Ale nie zadała zbyt wielu pytań. Powinna była urządzić przesłuchanie, podać tysiąc zaleceń i warunków, zamartwiać się, że ustalony rytm dnia Augusta zostanie zaburzony. Ale zapytała tylko:
– Jesteś pewien? Poradzisz sobie?
– Jestem pewien – odparł, po czym wszedł do pokoju syna i zobaczył go po raz pierwszy od ponad roku. Zrobiło mu się wstyd.
Jak mógł opuścić takiego chłopca? August był niesamowity, piękny – miał bujne, kręcone włosy, szczupłą sylwetkę i poważne niebieskie oczy. Był bez reszty pochłonięty ogromnymi puzzlami z wizerunkiem żaglowca. Cała jego postać zdawała się wołać: nie przeszkadzaj. Frans powoli ruszył naprzód, jak gdyby zbliżał się do obcego, nieobliczalnego stworzenia.
Mimo wszystko udało mu się odwrócić uwagę chłopca od puzzli i skłonić, aby wziął go za rękę i wyszedł z nim do przedpokoju. Wiedział, że nigdy tego nie zapomni. Co myślał August? Nie patrzył ani na niego, ani na matkę, nie zwracał uwagi na machanie ręką i słowa pożegnania. Razem zniknęli w windzie. Tak po prostu.
AUGUST MIAŁ AUTYZM. Prawdopodobnie był również mocno opóźniony w rozwoju, nawet jeśli lekarze nie byli co do tego zgodni. Obserwując go z daleka, można było odnieść całkiem inne wrażenie. Dzięki swojej szlachetnej, skupionej twarzy roztaczał aurę królewskiej wzniosłości albo przynajmniej dawał do zrozumienia, że nie uznaje za stosowne przejmować się światem zewnętrznym. Ale kiedy się patrzyło z bliska, zauważało się mgłę spowijającą jego spojrzenie. Poza tym nie powiedział jeszcze ani słowa.
Tym samym przeczył wszelkim prognozom, które postawiono, kiedy miał dwa lata. Lekarze twierdzili wówczas, że prawdopodobnie należy do tych nielicznych dzieci, u których autyzm nie łączy się z upośledzeniem, i że wystarczy intensywna terapia behawioralna, a rokowania mimo wszystko będą całkiem dobre. Ale wszystkie ich nadzieje okazały się płonne. Frans Balder nie miał pojęcia, co się stało z pieniędzmi, które na niego przeznaczał. Nie wiedział nawet, czy August chodzi do szkoły. Żył w swoim świecie, uciekł do Stanów i poróżnił się ze wszystkimi bez wyjątku.
Był idiotą. Ale teraz miał zamiar to naprawić, chciał się zaopiekować synem, i to jak należy. Odebrał w przychodni jego kartę, obdzwonił specjalistów i pedagogów i stało się jasne, że pieniądze, które wysyłał dla Augusta, zostały roztrwonione, zapewne na zachcianki i hazardowe długi Lassego Westmana. Chłopca najwyraźniej zostawiono samemu sobie, pozwolono mu się zasklepić w kompulsywnych nawykach, choć prawdopodobnie doświadczył jeszcze gorszych rzeczy. Właśnie dlatego Frans postanowił wrócić do domu.
Zadzwonił do niego psycholog, którego zaniepokoiły zagadkowe sińce na ciele Augusta. On również je zauważył. Na rękach, nogach, klatce piersiowej i ramionach. Hanna twierdziła, że powstały podczas jednego z ataków, w czasie których August rzucał się w przód i w tył. Wprawdzie Frans już drugiego dnia spędzonego z synem miał okazję zobaczyć taki atak – śmiertelnie go przeraził – ale i tak coś mu się nie zgadzało: August nie uderzał się tam, gdzie miał siniaki.
Podejrzewał, że padł ofiarą przemocy, więc zwrócił się do lekarza rodzinnego i znajomego policjanta. Nie potrafili ze stuprocentową pewnością potwierdzić jego podejrzeń, ale i tak wzbierało w nim oburzenie. Sporządził wiele pism i zgłoszeń. Niemal zapomniał przy tym o synu. Zdał sobie sprawę, że o to nietrudno. August większość czasu spędzał w pokoju z widokiem na morze, który dla niego urządził w willi w Saltsjöbaden. Siedział na podłodze i układał swoje koszmarnie trudne puzzle z setek elementów. Łączył je tylko po to, żeby za chwilę znów rozdzielić i zacząć od nowa.
Na początku Frans przyglądał mu się z fascynacją. Czuł się tak, jakby obserwował wielkiego artystę przy pracy, i czasami miał wrażenie, że August w każdej chwili może podnieść wzrok i odezwać się jak dorosły. Ale August nie mówił ani słowa, a jeśli już podnosił głowę, to tylko po to, żeby spojrzeć przez okno na rozświetlone słońcem morze. W końcu zostawiał go w spokoju. August mógł sobie siedzieć sam. Zresztą, prawdę mówiąc, rzadko zabierał go choćby do ogrodu.
Oficjalnie nie mógł sprawować nad nim opieki i nie chciał ryzykować. Najpierw zamierzał załatwić wszystkie prawne formalności. Dlatego robieniem zakupów – a także gotowaniem i sprzątaniem – zajmowała się gospodyni, Lottie Rask. Frans Balder nie był w tym zbyt dobry. Znał się na komputerach i algorytmach, ale poza tym właściwie na niczym. Z biegiem czasu coraz bardziej poświęcał się właśnie im i korespondencji z adwokatami, w nocy zaś spał równie fatalnie jak w Stanach.
W oczekiwaniu na sądowe batalie co wieczór wypijał butelkę czerwonego wina, najczęściej amarone. Niezbyt to pomagało, może na krótką metę. Czuł się coraz gorzej i snuł fantazje o tym, że rozpływa się w powietrzu albo znika w jakimś niedostępnym miejscu na krańcu świata. Ale pewnej listopadowej soboty coś się stało. Był zimny, wietrzny wieczór. Szedł z Augustem ulicą Ringvägen, w dzielnicy Söder. Trzęśli się z zimna.
Wracali z kolacji u Farah Sharif przy Zinkens väg. August już dawno powinien być w łóżku, ale kolacja się przeciągnęła, a Frans powiedział o wiele za dużo. Farah Sharif miała tę cechę – ludzie się przy niej otwierali. Znali się od czasu studiów informatycznych w Imperial College w Londynie. Farah była jedną z niewielu osób w kraju, które były na jego poziomie, a przynajmniej bez problemu nadążały za jego tokiem myślenia. Spotkać kogoś, kto rozumie – to była dla niego ogromna ulga.
Poza tym go pociągała, choć mimo wielu prób nigdy mu się nie udało jej uwieść. Nie był dobry w uwodzeniu kobiet. Tym razem jednak przytuliła go na pożegnanie, a uścisk prawie zamienił się w pocałunek. Uważał, że to wielki postęp. O tym właśnie myślał, kiedy mijali z Augustem boisko w Zinkensdamm.
Postanowił, że następnym razem załatwi opiekunkę i wtedy może… Kto wie? Kawałek dalej zaszczekał pies. Jakaś kobieta krzyknęła za nim, ze złością albo wesoło, trudno było to stwierdzić. Frans spojrzał w stronę skrzyżowania, na którym zamierzał złapać taksówkę albo wsiąść w metro jadące na Slussen. Deszcz wisiał w powietrzu. Światło przy przejściu dla pieszych zmieniło się na czerwone. Po drugiej stronie ulicy stał mężczyzna. Miał koło czterdziestki. Wyglądał na zmęczonego życiem i wydał mu się mgliście znajomy. Frans złapał Augusta za rękę.
Chciał mieć pewność, że zostanie na chodniku. I wtedy poczuł, że jego dłoń jest napięta, jakby coś zrobiło na nim duże wrażenie. Poza tym spojrzenie miał przenikliwe i czyste, mglista zasłona zniknęła z jego oczu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jak gdyby zamiast spoglądać w głąb siebie, na własne pogmatwane wnętrze, na tym przejściu dla pieszych i skrzyżowaniu odkrył coś ważnego i doniosłego. Coś, co umykało całej reszcie ludzkości. Frans patrzył na niego i nie zauważył, że światło zmieniło się na zielone.
Stał obok syna, który wpatrywał się przed siebie, i nie rozumiejąc dlaczego, nagle poczuł się mocno poruszony. Pomyślał, że to dziwne. Przecież to zwykłe spojrzenie, ani zbyt przytomne, ani wesołe. A jednak przypomniało mu o czymś odległym i ukrytym, o czymś, co tkwiło głęboko uśpione w jego pamięci. Po raz pierwszy od dawna w jego myślach zagościła nadzieja.
MIKAEL BLOMKVIST SPAŁ zaledwie kilka godzin. Tylko dlatego, że zaczytał się w kryminale Elizabeth George. Nie było to oczywiście zbyt rozsądne. Przed południem prasowy guru Ove Levin z Serner Media miał przedstawić linię programową „Millennium”, więc powinien być wypoczęty i gotowy do walki.
Nie miał jednak ochoty zachowywać się rozsądnie. W ogóle na nic nie miał ochoty. Zmusił się do wstania i zrobił sobie wyjątkowo mocne cappuccino w swojej jurze impressie X7 – w ekspresie, który kiedyś dostarczono mu do domu ze słowami: „Sam powiedziałeś, że i tak nie potrafię go obsługiwać”. Teraz stał w jego kuchni jak pomnik lepszych czasów. Nie miał już żadnego kontaktu z tym kimś, kto mu go przysłał. Nie czuł też, żeby jego praca była szczególnie inspirująca.
W weekend zastanawiał się nawet, czy nie powinien się zająć czymś innym, a u człowieka takiego jak Mikael Blomkvist była to dość drastyczna myśl. „Millennium” było jego miłością i życiem. Wiązało się z nim wiele z jego najlepszych i najbardziej dramatycznych wspomnień. Ale nic nie trwa wiecznie. Pomyślał, że dotyczy to również tego, co czuł do „Millennium”. Zresztą nie były to dobre czasy dla właścicieli gazet, zwłaszcza zajmujących się dziennikarstwem śledczym.
Wszystkie ambitne teksty, które miały coś zmienić, były jak krew w piach. Chcąc nie chcąc, co jakiś czas wracał do myśli, że jego wizja „Millennium” w dalszej perspektywie mogła się wprawdzie wydawać piękna, ale niekoniecznie musiała się przyczynić do przetrwania gazety. Poszedł do dużego pokoju i popijając kawę, zaczął błądzić spojrzeniem po zatoce Riddarfjärden. Szalał sztorm.
Babie lato, które trwało w stolicy przez sporą część października, sprawiając, że ogródki restauracji były nadal czynne, nagle zastąpiła iście diabelska pogoda. Zgięci wpół ludzie przemykali przez miasto w porywach wiatru i strugach deszczu. On przez cały weekend nie wyściubił nosa z domu, nie tylko ze względu na pogodę. Wielkie plany zemsty spełzły na niczym. Zarówno jedno, jak i drugie było dla niego nietypowe.
Nie był wiecznym przegranym, który zawsze musi odpłacać pięknym za nadobne, i w odróżnieniu od wielu innych medialnych szych w kraju nie miał rozdętego poczucia własnej wartości, które by wymagało nieustannego podsycania i potwierdzania. A z drugiej strony miał za sobą kilka trudnych lat. Na domiar złego niespełna przed miesiącem William Borg, dziennikarz ekonomiczny z należącej do koncernu Sernera gazety „Business Life”, opublikował felieton pod tytułem: Czas Mikaela Blomkvista już minął.
Fakt, że ten tekst w ogóle powstał i że zyskał taki rozgłos, świadczył rzecz jasna o tym, że pozycja Mikaela w dalszym ciągu była silna. Nikt też nie twierdził, że felieton jest dobrze napisany albo oryginalny. W zasadzie powinno się go było uznać za kolejny atak zazdrosnego kolegi po fachu. Ale z jakiegoś powodu, który po pewnym czasie nie był już do końca jasny, artykuł przerodził się w coś poważniejszego. Może na początku można go było uznać za dyskusję o zawodzie reportera: czy należy, jak Blomkvist, „cały czas doszukiwać się nadużyć w gospodarce, kurczowo trzymając się anachronicznego modelu dziennikarstwa rodem z lat siedemdziesiątych”, czy też, jak William Borg, „wyzbyć się wszelkiej podejrzliwości i docenić przedsiębiorców, którzy nadają Szwecji rozpęd”.
Ale z czasem debata wymknęła się spod kontroli. Pojawiły się wściekłe głosy, że Blomkvist nie przez przypadek przez ostatnie lata drepcze w miejscu, skoro najwyraźniej „wychodzi z założenia, że wszystkie wielkie firmy prowadzą kanalie”, i dlatego w swoich tekstach „wali na oślep”. Po czasie to się zaczyna mścić – mówiono. Nawet stary arcybandyta Hans-Erik Wennerström, którego śmierć była ponoć jego zasługą, zyskał trochę sympatii. Nawet jeśli poważne tytuły trzymały się z dala od tej sprawy, w mediach społecznościowych aż huczało od inwektyw. Atakowali go nie tylko dziennikarze ekonomiczni i przedstawiciele gospodarki, którzy mieli powody, żeby się odgrywać na wrogu, kiedy chwilowo był osłabiony.
Kilkoro młodych dziennikarzy postanowiło zaistnieć, pisząc, że Mikael Blomkvist myśli w sposób archaiczny – nie twittuje, nie ma strony na Facebooku, jest reliktem dawno minionej epoki, w której nie brakowało pieniędzy na przekopywanie się przez dziwaczne stare tomiska. Niektórzy po prostu korzystali z okazji i wymyślali zabawne hasztagi w rodzaju #jakzaczasówblomkvista\ i tym podobne. Ogólnie rzecz biorąc, był to stek bzdur, którymi on przejmował się najmniej ze wszystkich, a przynajmniej próbował to sobie wmawiać.
Z drugiej strony sytuacji nie poprawiał fakt, że jego ostatnim głośnym tematem była sprawa Zalachenki, a „Millennium” naprawdę przeżywało kryzys. Wciąż sprzedawało się nieźle, mieli dwadzieścia jeden tysięcy prenumeratorów. Ale wpływy z reklam drastycznie spadły i nie było mowy o dodatkowym źródle dochodu ze sprzedaży bestsellerowych książek. Mająca udziały w gazecie Harriet Vanger nie mogła więcej w nią inwestować, więc zarząd, wbrew woli Mikaela, sprzedał trzydzieści procent akcji norweskiemu imperium prasowemu Sernera. Nie było to aż tak dziwne, jak by się w pierwszej chwili mogło wydawać. Serner wydawał zarówno tygodniki, jak i popołudniówki. Był właścicielem dużego portalu randkowego, dwóch płatnych kanałów telewizyjnych, a także drużyny piłkarskiej z norweskiej pierwszej ligi i nie powinien mieć nic wspólnego z gazetą taką jak „Millennium”.
Ale przedstawiciele Sernera – przede wszystkim odpowiedzialny za publicystykę Ove Levin – zapewniali, że koncern potrzebuje do portfolio prestiżowego produktu, że wszyscy z kierownictwa podziwiają „Millennium” i że pragną tylko tego, żeby się nie zmieniło. – Nie jesteśmy tu po to, żeby zarabiać! Chcemy robić coś ważnego – powiedział Levin. Natychmiast postarał się też o to, żeby dostali duży zastrzyk gotówki.
Z początku nie mieszał się w pracę redakcji. Był to więc business as usual, choć z trochę większym budżetem. W zespole zagościła znów nadzieja i chwilami nawet Mikael Blomkvist czuł, że w końcu ma czas na dziennikarstwo i nie musi martwić się o pieniądze. Ale mniej więcej w chwili kiedy zaczęła się nagonka na niego, atmosfera uległa zmianie i zaczęły się naciski. Mikael nie mógł odeprzeć myśli, że koncern wykorzystał sytuację.
Levin zapewniał, że bez przeszkód mogą dalej robić wszystko to, z czego są znani – prowadzić drobiazgowe śledztwa, posługiwać się literackim stylem i być społecznie zaangażowani. Ale przecież nie wszystkie artykuły muszą traktować o nieprawidłowościach ekonomicznych, niesprawiedliwości i skandalach w polityce. Pisząc o życiu glamour – celebrytach i najświeższych premierach – również można uprawiać wyśmienite dziennikarstwo – stwierdził, po czym zaczął z pasją opowiadać o amerykańskich edycjach „Vanity Fair” i „Esquire”, o Gayu Talese i jego klasycznym portrecie Sinatry Frank Sinatra has a Cold, o Normanie Mailerze, Trumanie Capote, Tomie Wolfe i Bóg wie kim jeszcze.
Mikael w zasadzie nie miał nic przeciwko temu. Sam zaledwie pół roku wcześniej napisał długi reportaż o fenomenie paparazzich i wiedział, że gdyby tylko znalazł dobry, poważny punkt widzenia, mógłby sportretować dowolną wydmuszkę. To nie temat decyduje o tym, czy dziennikarstwo jest dobre, czy złe – lubił mawiać. Liczy się podejście. Bronił się przed tym, co wyczytał między wierszami – że to początek poważniejszego ataku, że „Millennium” stanie się dla koncernu tytułem jednym z wielu, czymś, co można dowolnie zmieniać, dopóki to się opłaca. Aż w końcu stanie się nijakie.
Dlatego kiedy w piątek po południu usłyszał, że Ove Levin zatrudnił konsultanta i zlecił mu przeprowadzenie szeregu badań rynkowych, o których miał opowiedzieć po weekendzie – po prostu uciekł do domu. Siedząc przy biurku albo leżąc w łóżku, układał płomienne przemowy, w których wyjaśniał, dlaczego „Millennium” powinno pozostać wierne swojej wizji: Na przedmieściach trwają zamieszki. W parlamencie zasiadają członkowie ugrupowania otwarcie wyrażającego wrogość wobec imigrantów. Ludzie są coraz mniej tolerancyjni. Faszyzm zatacza coraz szersze kręgi. Na każdym kroku można spotkać żebraków i bezdomnych. Pod wieloma względami Szwecja stała się państwem wstydu. Oddając się marzeniom, sformułował w myślach tak wiele zgrabnych, podniosłych słów, wygłosił tyle trafnych i przekonujących stwierdzeń, że wszystkim w redakcji, a nawet w koncernie Sernera otworzyły się oczy. Gremialnie postanowiono pójść za nim.
Kiedy jednak trochę ochłonął, zdał sobie sprawę, jak niewiele znaczą jego słowa dla kogoś, kto kieruje się wyłącznie względami ekonomicznymi. Money talks, bullshit walks i te sprawy. Przede wszystkim gazeta musiała się utrzymać. Dopiero potem mogli zacząć zmieniać świat. Tak to działa, więc zamiast układać kolejne gniewne oracje, zaczął się zastanawiać, czy nie dałoby się skombinować jakiegoś dobrego tematu. Miał nadzieję, że jakaś sensacyjna historia mogłaby dodać zespołowi pewności siebie i sprawić, że wszyscy olaliby badania Levina, przewidywania, że „Millennium” kostnieje, i wszystko to, z czym jeszcze zamierzał wyskoczyć Ove.
Od czasu ostatniego sensacyjnego tematu Blomkvist stał się czymś w rodzaju skrzynki na wszelakie newsy. Codziennie informowano go o nieprawidłowościach i ciemnych interesach. Musiał przyznać, że większość z tych informacji była gówno warta. Rozmaici pieniacze, zwolennicy teorii spiskowych, bajkopisarze i przemądrzalcy sprzedawali mu najbardziej nieprawdopodobne historie, które nie wytrzymywały najprostszej weryfikacji albo nie były na tyle ciekawe, żeby miał pisać o nich artykuł. Z drugiej strony za czymś kompletnie banalnym potrafi się kryć niepowtarzalny temat. W prostej sprawie ubezpieczeniowej albo zgłoszeniu zaginięcia może się kryć wspaniała, uniwersalna historia. Nigdy nie ma pewności. Należy metodycznie zapoznawać się ze wszystkim i mieć otwarty umysł. Dlatego w sobotni poranek usiadł z laptopem i notatnikiem i zaczął się przekopywać przez to, co miał.
Pracował do piątej po południu. Odkrył kilka spraw, które dziesięć lat wcześniej pewnie podniosłyby mu ciśnienie, a teraz nie budziły większego entuzjazmu. Wiedział, że to powszechny problem. Po kilku dekadach w zawodzie prawie wszystko wydaje się znajome. Można widzieć, że temat jest dobry, a i tak nie móc się do niego zapalić. Kiedy strugi lodowatego deszczu zaczęły bębnić o dach, przerwał i wrócił do Elizabeth George.
Wmawiał sobie, że to nie tylko eskapizm. Doświadczenie mówiło mu, że najlepsze pomysły często pojawiają się podczas odpoczynku. Kiedy człowiek zajmuje się czymś innym, kawałki układanki potrafią nagle wskoczyć na swoje miejsce. Ale żadna konstruktywna myśl nie przyszła mu do głowy. Może poza tą, że powinien częściej tak leżeć i czytać dobre książki. Kiedy poniedziałkowy ranek przywitał go kolejną ulewą, miał już za sobą półtora kryminału George i trzy stare numery „New Yorkera”, które poniewierały się na nocnym stoliku.
SIEDZIAŁ NA SOFIE w dużym pokoju, popijał cappuccino i wpatrywał się w zawieruchę za oknem. Czuł się zmęczony i wyjałowiony. Nagle wstał – jakby postanowił działać. Włożył buty i zimowy płaszcz i wyszedł z domu. Pogoda była absurdalnie paskudna.
Lodowaty wiatr, ciężki od deszczu, przeszywał do szpiku kości. Mikael szybkim krokiem ruszył w dół, ku Hornsgatan, szarej jak nigdy. Cała dzielnica Söder wydawała się wyprana z kolorów. W powietrzu nie wirował nawet jeden połyskujący jesienny listek. Z opuszczoną głową i rękami skrzyżowanymi na piersi minął kościół Marii Magdaleny. Szedł w stronę Slussen. Skręcił w prawo w Götgatsbacken i jak zwykle wszedł między butik Monki a pub Indigo. Potem ruszył do redakcji na trzecim piętrze, tuż nad lokalami Greenpeace. Już na klatce usłyszał szum rozmów.
W środku było wyjątkowo dużo ludzi. Wszyscy pracownicy redakcji, najważniejsi freelancerzy, trzech ludzi Sernera, dwóch konsultantów i Ove Levin. Tym razem ubrał się trochę swobodniej. Nie wyglądał już jak dyrektor i najwyraźniej przyswoił sobie kilka nowych wyrażeń, na przykład potoczne „siema”.
– Siema, Micke, co tam słychać? – zagaił.
– To zależy od ciebie – odparł Mikael, choć nie miał nic złego na myśli.
Zauważył jednak, że Levin potraktował to jak wypowiedzenie wojny, więc kiwnął sztywno głową, wszedł do pokoju i usiadł na jednym z krzeseł ustawionych w małe półkole.
LEVIN ODCHRZĄKNĄŁ i spojrzał nerwowo na Mikaela Blomkvista. Gwiazdor dziennikarstwa, który w drzwiach wydawał się nastawiony tak bojowo, teraz sprawiał wrażenie uprzejmego i zainteresowanego i nie wyglądało na to, żeby chciał się kłócić albo dyskutować. Ale to ani trochę nie uspokoiło Ovego. Pracował kiedyś z Blomkvistem na zastępstwie w „Expressen”. Pisali wtedy głównie szybkie newsy i mnóstwo różnych bzdur. Potem, w knajpie, marzyli o wielkich reportażach i równie sensacyjnych demaskacjach. Godzinami rozprawiali o tym, że nigdy się nie zadowolą tym, co konwencjonalne i uładzone, i zawsze będą drążyć głębiej. Byli młodzi, ambitni i chcieli mieć wszystko naraz. Ove często tęsknił za tamtymi czasami – rzecz jasna nie za wynagrodzeniem, godzinami pracy czy nawet za włóczeniem się po barach i towarzystwem panienek, ale za marzeniami i siłą, która się w nich kryła. Bywało, że tęsknił za ciągłą chęcią zmieniania społeczeństwa i dziennikarstwa, pisania tak, żeby świat stawał w miejscu, a władza drżała. No i oczywiście czasem zadawał sobie pytania, które nawet dla kogoś z jego pozycją były nieuniknione: co się z tym wszystkim stało? Gdzie się podziały marzenia?
A przecież Mikael Blomkvist spełnił każde z nich – nie tylko dlatego, że ujawnił kilka największych afer współczesności. Naprawdę pisał z siłą i pasją, o których fantazjowali, nigdy się nie ugiął przed naciskami z góry ani nie szedł na kompromisy, gdy w grę wchodziły ideały. Tymczasem on… no tak, ale przecież to on zrobił karierę, prawda? Dziś, co bardzo go cieszyło, z pewnością zarabiał dziesięć razy tyle co Blomkvist. Jaką korzyść miał Micke ze swoich sensacyjnych tematów, jeśli nie było go stać na porządny domek na wsi. Miał tylko tę małą szopę w Sandhamn. Czym, na Boga, była ta chałupa w porównaniu z jego nowym domem w Cannes? Niczym! To on i tylko on wybrał właściwą drogę.
Zrezygnował z mozolnej roboty w prasie codziennej, zatrudnił się u Sernera jako analityk mediów i poznał samego Haakona Sernera, co zmieniło jego życie i przyniosło mu bogactwo. Odpowiadał za publicystykę w wielu gazetach i kanałach telewizyjnych i naprawdę to uwielbiał. Uwielbiał władzę, pieniądze i wszystko, co się z tym wiązało, a jednak… potrafił przyznać, że czasem marzył o tym, co robił Micke. Chciałby robić to samo, w ograniczonych dawkach, ale jednak. On też chciał być uważany za dobrego publicystę i zapewne dlatego tak mocno naciskał, by koncern stał się udziałowcem „Millennium”. Mały ptaszek szepnął mu do ucha, że gazeta przeżywa kryzys finansowy i że redaktor naczelna Erika Berger, na którą był skrycie napalony, nie chce zwalniać swoich dwóch najświeższych nabytków – Sofie Melker i Emila Grandéna. Nie mogłaby tego zrobić, gdyby gazeta nie dostała zastrzyku gotówki.
Krótko mówiąc, dostrzegł nieoczekiwaną szansę wkupienia się w jeden z wielkich i prestiżowych produktów na szwedzkim rynku medialnym. Nie można było jednak powiedzieć, żeby kierownictwo Sernera odnosiło się do tego pomysłu z entuzjazmem. Przeciwnie – po cichu mówiło się, że „Millennium” jest przestarzałe i lewicujące, a przy tym ma tendencję do popadania w konflikty z ważnymi reklamodawcami i współpracownikami. Gdyby nie zabiegał o to tak żarliwie, sprawa z pewnością rozeszłaby się po kościach. Tłumaczył, że kwota, którą zainwestują w „Millennium”, w szerszej perspektywie jest śmieszna i choć ten drobny wkład niekoniecznie przyniesie krociowe zyski, może im zapewnić coś znacznie ważniejszego – wiarygodność. Cokolwiek by mówić o Sernerze, wiarygodność nie była wtedy ich mocną stroną. Inwestycja w „Millennium” oznaczałaby, że dziennikarstwo i wolność słowa mimo wszystko są dla nich ważne. Członkowie zarządu nie byli co prawda szczególnymi miłośnikami wolności słowa ani dziennikarstwa w stylu „Millennium”, ale odrobina wiarygodności nie mogła im zaszkodzić. Mimo wszystko zdawali sobie z tego sprawę i udało mu się ich namówić. Obie strony przez długi czas uważały to za uśmiech losu.
Serner zyskał rozgłos, a gazeta nie musiała zwalniać pracowników i mogła się zajmować tym, co było jej specjalnością: wnikliwymi, dobrze napisanymi reportażami. Sam Levin świecił jak słońce. Wziął nawet udział w debacie w Publicistklubben, podczas której z całą skromnością powiedział:
– Wierzę w dobre przedsięwzięcie. Zawsze walczyłem o dziennikarstwo śledcze.
A potem… nie chciał nawet o tym myśleć. Zaczęła się nagonka na Blomkvista. W pierwszej chwili nawet nie było mu przykro. Odkąd Mikael zabłysnął jako wielka gwiazda na reporterskim niebie, nie mógł się po cichu nie cieszyć, ilekroć wyszydzano go w mediach. Ale tym razem nie był zadowolony zbyt długo. Syn Sernera, Thorvald, zauważył, że w mediach społecznościowych wrze, i rozdmuchał sprawę, choć oczywiście nic go to nie obchodziło. Thorvald nie był chłopakiem, którego interesowałyby poglądy dziennikarzy. Ale lubił mieć władzę.
Uwielbiał knuć intrygi i dostrzegł szansę, żeby coś ugrać albo przynajmniej utrzeć nosa starszym członkom zarządu. Szybko udało mu się skłonić dyrektora generalnego Stiga Schmidta – który jeszcze niedawno nie miał czasu na takie błahostki – do oświadczenia, że „Millennium” nie dostanie żadnej taryfy ulgowej i musi się dostosować do nowych czasów, tak jak wszystkie inne produkty koncernu.
Levin, który właśnie uroczyście zapewnił Erikę Berger, że nie będzie się mieszał do pracy redakcji – no, może czasem zabierze głos jako przyjaciel i doradca – poczuł, że ma związane ręce i musi prowadzić skomplikowaną zakulisową grę. Na wszelkie sposoby próbował zdobyć poparcie Eriki, Malin i Christera dla nowych celów gazety. Jak wszystko, co rodzi się w pośpiechu i panice, nie były one zbyt jasno sprecyzowane, ale ogólnie rzecz biorąc, chodziło o odmłodzenie i skomercjalizowanie „Millennium”.
Oczywiście wielokrotnie zapewniał, że nie ma mowy o pogrzebaniu duszy gazety i jej charakterystycznej brawury, ale właściwie nie był pewien, co tak naprawdę miał na myśli. Wiedział tylko, że „Millennium” musi być bardziej glamour, żeby zadowolić zarząd, i że trzeba zmniejszyć liczbę długich artykułów o gospodarce, bo mogą drażnić reklamodawców i narobić wrogów zarządowi – choć oczywiście nie powiedział tego Erice.
Chcąc uniknąć niepotrzebnych konfliktów, na wszelki wypadek ubrał się swobodniej niż zwykle. Nie chciał nikogo prowokować błyszczącym garniturem i krawatem – modnymi atrybutami kierownictwa. Miał na sobie dżinsy, prostą białą koszulę i granatowy sweter z dekoltem w serek. Długie kręcone włosy, które zawsze były jego małym, buntowniczym znakiem rozpoznawczym, spiął w koński ogon, jak najwięksi kozacy wśród dziennikarzy telewizyjnych. Przede wszystkim jednak zaczął z pokorą, wykorzystując całą wiedzę zdobytą na kursach menedżerskich.
– Witam wszystkich – powiedział. – Co za beznadziejna pogoda! Mówiłem to już kilka razy, ale chętnie powtórzę: My, przedstawiciele koncernu Sernera, jesteśmy nieprawdopodobnie dumni, że możemy uczestniczyć w tej podróży, a dla mnie samego znaczy ona jeszcze więcej. To zaangażowanie w przedsięwzięcia takie jak „Millennium” czyni moją pracę ważną i przypomina mi, dlaczego kiedyś myślałem o pracy w tym zawodzie. Pamiętasz, Micke, jak siedzieliśmy w barze Opera i marzyliśmy o wszystkim, co będziemy razem robili? Nie pomagało nam to wytrzeźwieć, he, he.
Mikael Blomkvist nie wyglądał, jakby cokolwiek pamiętał. Ale on nie dał się zbić z tropu:
– Nie, nie zamierzam uderzać w nostalgiczne tony – ciągnął. – Zwłaszcza że nie ma ku temu powodu. W tamtych czasach branża nie narzekała na brak pieniędzy. Wystarczyło pierwsze lepsze morderstwo w Kråkemåli, a wynajmowaliśmy śmigłowiec, rezerwowaliśmy całe piętro w najbardziej ekskluzywnym hotelu i zamawialiśmy szampana na afterparty. Wiecie, kiedy pierwszy raz jechałem w swoją pierwszą zagraniczną podróż, zapytałem Ulfa Nilsona, który pisał reportaże ze świata, jak stoi marka niemiecka. Nie mam pojęcia, odpowiedział. Sam ustalam kursy walut. He, he! W tamtych czasach nie oszczędzaliśmy na podróżach. Pamiętasz, Micke? I może właśnie wtedy byliśmy najbardziej kreatywni. W zasadzie nie musieliśmy się specjalnie wysilać, a i tak sprzedawaliśmy mnóstwo egzemplarzy. Ale, jak wszyscy wiemy, sporo się zmieniło. Nastały czasy morderczej konkurencji i nie jest łatwo zarabiać na dziennikarstwie, nawet wam – najlepszej redakcji w kraju. Pomyślałem więc, że porozmawiamy dziś o przyszłych wyzwaniach. Podkreślam, że w żadnym wypadku nie wyobrażam sobie, że mógłbym was czegokolwiek nauczyć. Chcę tylko położyć fundament pod dyskusję. Jako Serner zleciliśmy przeprowadzenie szeregu badań dotyczących waszych czytelników i tego, jak „Millennium” jest odbierane. Niektóre wnioski mogą was trochę przerazić. Ale proponuję, żebyśmy zamiast się martwić, potraktowali to jako wyzwanie i uświadomili sobie, że nastał czas naprawdę szalonych zmian.
Zawiesił głos i zaczął się zastanawiać, czy użycie słowa „szalone” nie było błędem, czy nie za bardzo się starał sprawiać wrażenie wyluzowanego, czy ten wstęp nie był zanadto żartobliwy i rubaszny. Zawsze należy się liczyć z brakiem poczucia humoru u kiepsko opłacanych moralistów, mawiał Haakon Serner. Nie, pomyślał, zaraz to naprawię. Przeciągnę ich na swoją stronę!
MIKAEL BLOMKVIST wyłączył się mniej więcej w momencie, gdy Levin oznajmił, że wszyscy muszą się zastanowić nad swoją cyfrową dojrzałością. Nie zarejestrował wywodów na temat młodego pokolenia, które nie zna ani „Millennium”, ani Mikaela Blomkvista. Ale dzięki pechowemu zbiegowi okoliczności akurat w chwili kiedy Levin zaczął o tym mówić, poczuł, że ma dosyć, i wyszedł na kawę. Nie usłyszał więc, że norweski konsultant Aron Ullman stwierdził bez ogródek:
– Żałosne. Tak się boi, że wszyscy o nim zapomną?
Ale w tamtej chwili nic nie byłoby w stanie obchodzić go mniej. Był wściekły, bo Levin najwyraźniej wierzył, że badania mogą ich uratować. A przecież to nie pieprzone analizy rynku stworzyły tę gazetę, tylko wrażliwość i zaangażowanie. „Millennium” osiągnęło swoją pozycję dlatego, że wszyscy skupiali się na tym, co dobre i ważne, nie szli za aktualnymi trendami. Stał w aneksie kuchennym i zastanawiał się, kiedy wyjdzie Erika.
Wyszła po mniej więcej dwóch minutach. Wsłuchiwał się w stukanie jej obcasów i próbował ocenić, jak bardzo jest zła. Jednak kiedy przed nim stanęła, posłała mu tylko zrezygnowany uśmiech.
– Co z tobą?
– Po prostu nie mogłem tego słuchać.
– Wiesz, że ludzie czują się cholernie niezręcznie, kiedy się tak zachowujesz.
– Wiem.
– I, jak sądzę, wiesz, że Serner nie może kiwnąć palcem bez naszej zgody. Nadal mamy nad wszystkim kontrolę.
– Gówno mamy, nie kontrolę. Jesteśmy ich zakładnikami, Ricky! Nie rozumiesz tego? Jeżeli nie będziemy robić tego, co nam każą, wycofają wsparcie, a wtedy jesteśmy udupieni! – krzyknął trochę za głośno, a kiedy Erika uciszyła go i pokręciła głową, dodał już ostrożniej: – Przykro mi. Zachowuję się jak szczeniak. Ale teraz idę do domu. Muszę pomyśleć.
– Ostatnio bardzo mało czasu spędzasz w redakcji.
– Myślę, że uzbierało mi się sporo nadgodzin do wykorzystania.
– To prawda. Chcesz mieć wieczorem towarzystwo?
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem – odparł, a potem wyszedł i ruszył w stronę Götgatsbacken.
WIATR I DESZCZ smagały go po twarzy. Było mu zimno. Klął. Przez chwilę rozważał, czy nie wpaść do Pocketshopu i nie kupić jeszcze jednego angielskiego kryminału, w którym mógłby się zatracić. Skręcił jednak w S:t Paulsgatan. Kiedy po prawej mijał restaurację sushi, zadzwonił telefon. Był przekonany, że to Erika. Ale to nie była ona – dzwoniła jego córka, Pernilla. Wybrała bardzo zły moment. Zawsze miał wyrzuty sumienia, że tak niewiele dla niej robi.
– Cześć, skarbie – powiedział.
– Co to za odgłos?
– Chyba wiatr.
– Okej, okej, będę się streszczać. Dostałam się na kreatywne pisanie na Biskops Arnö!
– Więc teraz chcesz pisać – odparł o wiele za ostro, prawie z sarkazmem, co oczywiście było niesprawiedliwe pod każdym względem.
Powinien był jej natychmiast pogratulować i życzyć powodzenia. Ale miała za sobą tyle trudnych lat. Przeskakiwała z jednej dziwnej chrześcijańskiej sekty do drugiej i studiowała rozmaite kierunki, i żadnego nie skończyła. Był już tym zmęczony.
– Nie nazwałabym tego okrzykiem radości.
– Sorry. Nie jestem dziś sobą.
– A kiedy jesteś?
– Chciałbym tylko, żebyś znalazła coś, w czym naprawdę się odnajdujesz. Nie wiem, czy pisanie to dobry pomysł, jeśli wziąć pod uwagę, jak wygląda ta branża.
– Nie będę się zajmowała nudnym dziennikarstwem jak ty.
– To co będziesz robiła?
– Pisała naprawdę.
– Okej – powiedział. Nie pytał, co ma na myśli. – Wystarczy ci pieniędzy?
– Dorabiam w Wayne’s Coffee.
– Wpadniesz na kolację? Porozmawialibyśmy o tym.
– Nie wyrobię się. Chciałam ci tylko powiedzieć – odparła i rozłączyła się. Próbował dostrzegać dobre strony jej entuzjazmu, ale humor zepsuł mu się jeszcze bardziej. Przeciął Mariatorget i Hornsgatan.
Kiedy wszedł na swoje poddasze przy Bellmansgatan, czuł się tak, jakby je opuścił przed chwilą. Miał dziwne wrażenie, że nie ma już pracy i że rozpoczyna nowe życie, w którym zamiast ciężkiej harówki czeka go bezmiar wolnego czasu. Przez chwilę zastanawiał się, czy trochę nie posprzątać. Wszędzie walały się gazety, książki i ubrania. W końcu jednak wyjął z lodówki dwie butelki pilsnera urquella, usiadł na kanapie w dużym pokoju i spróbował trzeźwo ocenić sytuację – na tyle, na ile można to zrobić z odrobiną piwa we krwi. Co powinien zrobić?
Nie miał pojęcia i – co najbardziej go przerażało – nie czuł już woli walki. Przeciwnie – był dziwnie zrezygnowany, jak gdyby „Millennium” przestawało go interesować. Po raz kolejny zadał sobie pytanie: Czy nie czas zająć się czymś innym? Sprawiłby rzecz jasna wielki zawód Erice i pozostałym. Ale czy był odpowiednim człowiekiem do prowadzenia gazety utrzymującej się z reklam i prenumeraty? Może lepiej by pasował gdzie indziej, gdziekolwiek by to miało być?
Nawet duże poranne dzienniki powoli się wykrwawiały. Pieniądze na reportaże, w których się specjalizował, można było znaleźć tylko w mediach publicznych – dziennikarzy śledczych miały radiowe wiadomości Ekot i telewizja… Dlaczego by nie? Od razu pomyślał o Kajsie Åkerstam – wspaniałej kobiecie, z którą raz na jakiś czas umawiał się na drinka. Była szefową programu „Uppdrag granskning” telewizji SVT i od lat próbowała go zwerbować. Jak dotąd bezskutecznie.
Nie miało znaczenia, co proponowała, ani jak uroczyście obiecywała mu wsparcie i niezależność. „Millennium” było jego domem i sercem. Ale teraz… może powinien skorzystać, jeśli mimo pomyj, które wszędzie na niego wylewano, oferta nadal jest aktualna. Wiele już robił w tym zawodzie, ale nigdy nie pracował w telewizji. Nie licząc współpracy przy setkach telewizyjnych debat i programów śniadaniowych. Praca w „Uppdrag granskning” mogłaby na nowo rozniecić w nim żar.
Zadzwoniła komórka i na chwilę ogarnęła go radość. Bez względu na to, czy to Erika, czy Pernilla, będzie miły i zamieni się w słuch. Ale na wyświetlaczu zobaczył zastrzeżony numer. Odebrał.
– Czy rozmawiam z Mikaelem Blomkvistem? – zapytał jakiś młody głos.
– Tak.
– Ma pan chwilę, żeby porozmawiać?
– Jeżeli się przedstawisz, może będę miał.
– Nazywam się Linus Brandell.
– Rozumiem. O co chodzi?
– Mam dla pana temat.
– W takim razie słucham.
– Opowiem, jeśli wyskoczy pan do Bishop’s Arms po drugiej stronie ulicy. Tam się spotkamy.
Mikael się zdenerwował. Nie tylko z powodu rozkazującego tonu, ale i obecności nieproszonego gościa w pobliżu jego domu.
– Myślę, że telefon w zupełności wystarczy.
– To nie jest coś, o czym powinno się rozmawiać przez telefon.
– Dlaczego rozmowa z panem tak mnie męczy?
– Może miał pan zły dzień?
– Ma pan rację, rzeczywiście.
– No widzi pan. Proszę się pofatygować do Bishopa. Postawię panu piwo i opowiem coś naprawdę mocnego.
Mikael chciał syknąć: Przestań mi mówić, co mam robić! A jednak, może dlatego, że nie miał do roboty nic ciekawszego niż siedzenie i dumanie nad swoją przyszłością, odparł:
– Sam płacę za swoje piwo. Ale w porządku, przyjdę.
– To mądra decyzja.
– Jeszcze jedno.
– Tak?
– Jeżeli będzie pan marnował mój czas i snuł wariackie teorie spiskowe o tym, że Elvis żyje, a pan wie, kto zabił Olofa Palmego, natychmiast wracam do domu.
– Fair enough – odparł Linus Brandell.
HANNA BALDER STAŁA W KUCHNI w mieszkaniu przy Torsgatan i paliła camela bez filtra. Miała na sobie niebieski szlafrok i szare znoszone kapcie. Jej gęste włosy wyglądały wspaniale, a ona sama nadal była pięknością, ale sprawiała wrażenie wyniszczonej. Miała opuchniętą wargę, a oczy umalowała mocno nie tylko ze względów estetycznych. Znów oberwała.
Często obrywała. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że się do tego przyzwyczaiła. Nikt nie przyzwyczaja się do maltretowania. Ale stało się ono dla niej częścią codzienności i już prawie zapomniała, jak radosna kiedyś była. Strach się w niej zakorzenił. Od pewnego czasu wypalała sześćdziesiąt papierosów dziennie i łykała tabletki uspokajające.
Lasse klął pod nosem w dużym pokoju. Nie dziwiło jej to. Wiedziała od dawna, że żałuje, że obszedł się z Fransem tak wielkodusznie. Dziwiła mu się od samego początku. Był uzależniony od pieniędzy, które Frans przysyłał im dla Augusta i które przez długie miesiące były w zasadzie jego jedynym dochodem. Nie raz i nie dwa Hanna musiała pisać do Fransa maile i opowiadać mu o nieprzewidzianych wydatkach na pedagoga albo na rehabilitację, co oczywiście było całkowitą fikcją. Właśnie dlatego zachowanie Lassego wydało jej się takie dziwne. Dlaczego zrezygnował z pieniędzy i pozwolił Fransowi zabrać Augusta?
W głębi serca znała odpowiedź. Po alkoholu robił się arogancki, a kiedy mu obiecano rolę w nowym serialu policyjnym TV4, nadął się jeszcze bardziej. Ale przede wszystkim chodziło o Augusta. Chłopak budził w nim niepokój i niechęć. To właśnie było najbardziej zdumiewające. Jak ktokolwiek mógł nienawidzić Augusta?
Przecież tylko siedział na podłodze z puzzlami. Nikomu nie przeszkadzał. A mimo to miała wrażenie, że Lasse go nie znosi. Prawdopodobnie miało to coś wspólnego z jego spojrzeniem – tym jego dziwnym spojrzeniem, które wydawało się skierowane raczej do środka niż na zewnątrz. Widząc go, ludzie się uśmiechali i mówili, że musi mieć bogate życie wewnętrzne. Lassego przyprawiało to o ciarki.
– Hanno, do kurwy nędzy! On mnie widzi na wylot! – potrafił wrzasnąć.
– A mówisz, że jest idiotą.
– Bo jest, ale ma w sobie coś dziwnego. Czuję się tak, jakby chciał mi zrobić coś złego.
To był czysty absurd. August nawet nie patrzył na Lassego, a dokładnie rzecz biorąc, nie patrzył na nikogo i nikogo nie miał zamiaru krzywdzić. Świat tylko mu przeszkadzał. Najlepiej czuł się zamknięty w swojej bańce. Ale Lasse w pijanym widzie wierzył, że knuje zemstę. Pewnie dlatego pozwolił, żeby i on, i pieniądze zniknęły z ich życia. Uważała, że to żałosne. Ale kiedy tak stała przy zlewie i paliła papierosa, tak gwałtownie i nerwowo, że tytoń przyklejał jej się do języka, zastanawiała się, czy mimo wszystko w obawach Lassego nie było ziarna prawdy. Może August odwzajemniał jego nienawiść. Może naprawdę chciał go ukarać za wszystkie otrzymane razy i może… – Hanna zamknęła oczy i przygryzła wargę – może nienawidził także jej.
Takie myśli nachodziły ją od czasu, kiedy wieczorami zaczęła odczuwać niemożliwą do zniesienia tęsknotę. Zadawała sobie pytanie, czy ona i Lasse nie wyrządzili Augustowi krzywdy. Byłam złym człowiekiem, wymamrotała. W tej samej chwili Lasse coś do niej krzyknął. Nie zrozumiała.
– Co?! – krzyknęła.
– Gdzie jest ta kurewska decyzja sądu?
– A po co ci ona?
– Udowodnię, że nie ma prawa go u siebie trzymać.
– Jeszcze niedawno tak się cieszyłeś, że się go pozbyliśmy.
– Byłem pijany i głupi.
– A teraz nagle jesteś trzeźwy i mądry?
– Zajebiście mądry – wysyczał i ruszył do niej, wściekły i pewny swego.
Znów zamknęła oczy i po raz setny zaczęła się zastanawiać, dlaczego wszystko poszło nie tak.
FRANS BALDER nie przypominał już statecznego urzędnika, którym był, kiedy zjawił się u byłej żony. Miał nastroszone włosy, na górnej wardze perlił mu się pot. Ostatni raz golił się i brał prysznic jakieś trzy dni wcześniej. Mimo wszelkich chęci bycia ojcem na pełny etat, mimo poruszenia i gwałtownego przypływu nadziei, którego doświadczył przy Hornsgatan, znów był w stanie głębokiego skupienia, które można było pomylić z wściekłością.
Nawet zgrzytał zębami. Świat i szalejąca za oknem wichura przestały dla niego istnieć kilka godzin wcześniej. To dlatego nie zauważył, co się dzieje u jego stóp. Poczuł, że coś się delikatnie rusza, jakby między jego nogi wślizgnął się kot albo jakieś inne zwierzę. Dopiero po chwili zorientował się, że to August wczołgał się mu pod biurko. Spojrzał na niego półprzytomnie, jak gdyby strumienie cyfr na ekranie komputera zasnuły jego oczy mgłą.
– O co chodzi?
August patrzył na niego czujnie, jakby o coś prosił.
– Co? – zapytał Frans. – Co?
I wtedy coś się stało.
August podniósł z podłogi kartkę, którą pokrywały algorytmy kwantowe, i gorączkowo zaczął przesuwać po niej ręką tam i z powrotem. Przez chwilę Frans obawiał się, że będzie miał kolejny atak. Ale nie, raczej udawał, że coś gorączkowo zapisuje. Frans zesztywniał. Po raz kolejny przypomniało mu się to coś ważnego i odległego, jak wtedy, przy Hornsgatan. Z tą różnicą, że teraz już wiedział, co to takiego.
Przypomniało mu się dzieciństwo: wtedy cyfry i równania były ważniejsze niż samo życie. Rozpromienił się i wykrzyknął:
– Chcesz liczyć, tak?! Prawda, że chcesz liczyć?!
Zerwał się, przyniósł długopisy i blok A4 w linie i położył na podłodze przed Augustem.
Potem zapisał najprostszy ciąg liczb, jaki mu przyszedł do głowy. Ciąg Fibonacciego, w którym każdy wyraz jest sumą dwóch poprzednich. Zapisał 1, 1, 2, 3, 5, 8, 13, 21 i zostawił miejsce na następny wyraz – 34. A potem pomyślał, że to pewnie byłoby zbyt proste, i dodał ciąg geometryczny: 2, 6, 18, 54… w którym każdy kolejny wyraz mnoży się przez trzy. I znów zostawił wolne miejsce – na liczbę 162. Uznał, że zdolne dziecko nie potrzebuje żadnej zaawansowanej wiedzy, żeby sobie poradzić z takim zadaniem. Miał dość szczególne wyobrażenie o stopniu trudności problemów matematycznych. Od razu zaczął śnić na jawie: o tym, że jego syn wcale nie jest opóźniony w rozwoju, że jest po prostu bardziej zaawansowaną wersją jego samego – on też późno zaczął mówić i nawiązywać więzi, ale za to zależności matematyczne rozumiał na długo, zanim wymówił pierwsze słowo.
Usiadł przy Auguście i po prostu czekał. Oczywiście nic się nie stało. August wpatrywał się w ciągi cyfr swoim szklistym wzrokiem, jak gdyby liczył na to, że odpowiedź sama objawi się na kartce. Frans zostawił go samego. Poszedł na górę, napił się wody gazowanej i z kartką i długopisem dalej pracował przy stole w kuchni. Skupienie przepadło bez śladu. W końcu zaczął przeglądać nowy numer „New Scientist”. Trwało to mniej więcej pół godziny.
Potem wstał i zszedł na dół. W pierwszej chwili pomyślał, że wszystko wygląda tak jak wcześniej. August siedział w kucki dokładnie w tej samej pozycji, nie wykonując żadnego ruchu. Nagle Frans zauważył coś, co z początku zaciekawiło go tylko w niewielkim stopniu.
Chwilę później czuł się tak, jak gdyby stanął w obliczu czegoś kompletnie niepojętego.
W BISHOP’S ARMS nie panował tłok. Winne były pora – wczesne popołudnie – i pogoda, która raczej nie zachęcała do pieszych wycieczek, nawet do pobliskiego pubu. A mimo to Mikaela przywitały śmiechy i krzyki. Ktoś wrzasnął zachrypniętym głosem:
– Kalle Blomkvist!
Zauważył czerwonego na twarzy mężczyznę o kędzierzawych włosach, z cienkim podkręconym wąsikiem. Znał go z widzenia. Chyba miał na imię Arne i codziennie z wybiciem drugiej zjawiał się w pubie, punktualnie jak szwajcarski zegarek. Tego dnia musiał przyjść wcześniej. Siedział z trzema kumplami od kieliszka przy stoliku na lewo od baru.
– Mikael – poprawił go Mikael z uśmiechem.
Arne, czy jak się tam nazywał, i jego kumple wybuchnęli śmiechem, jak gdyby jego prawdziwe imię było najzabawniejszym słowem, jakie w życiu słyszeli.
– Masz już jakiś sensacyjny temat? – zapytał Arne.
– Zastanawiam się, czy nie ujawnić szemranych interesów Bishop’s Arms.
– Sądzisz, że Szwecja jest gotowa na takie rewelacje?
– Przypuszczam, że nie.
W zasadzie ich lubił. Chociaż właściwie nigdy z nimi nie rozmawiał, jeśli oczywiście pominąć takie przerzucanie się ripostami i wesołe pokrzykiwania. Byli częścią lokalnego kolorytu, dzięki któremu tak dobrze się czuł w tej dzielnicy. W ogóle się nie przejął, kiedy jeden z nich wypalił:
– Słyszałem, że już się skończyłeś.
Wprost przeciwnie – miał wrażenie, że te słowa sprowadziły całą nagonkę na niego do niskiego, niemal komicznego poziomu. Tam w gruncie rzeczy było jej miejsce.
– Już od piętnastu lat skończony dla mnie świat. Hej, ukojmy smutki u siostry wódki. To, co piękne, przemija 1 – powiedział, cytując Frödinga, i rozejrzał się po sali w poszukiwaniu kogoś, kto byłby na tyle zarozumiały, żeby posłać zmęczonego dziennikarza do diabła. Nie było jednak nikogo poza Arnem i jego kompanami. Podszedł do stojącego za barem Amira.
Amir był duży, gruby i jowialny. Był ciężko pracującym ojcem czwórki dzieci. Prowadził pub od kilku lat i zdążyli się zaprzyjaźnić. Mikael nie był wprawdzie jego stałym klientem, ale od czasu do czasu wyświadczali sobie różne przysługi. Amir kilka razy poratował go butelką czerwonego wina, kiedy spodziewał się damskiego towarzystwa, a nie zdążył zrobić zakupów. Z kolei Mikael pomógł jego przyjacielowi, który przebywał w Szwecji nielegalnie, napisać odpowiednie pisma do władz.
– Czym sobie zasłużyliśmy na taki zaszczyt? – zapytał Amir.
– Mam się tu z kimś spotkać.
– Z kimś ciekawym?
– Nie sądzę. Jak się miewa Sara?
Sara, żona Amira, niedawno przeszła operację biodra.
– Zrzędzi i łyka tabletki przeciwbólowe.
– Ciężka sprawa. Pozdrów ją ode mnie.
– Dziękuję, pozdrowię – odparł Amir i przez chwilę gawędzili o różnych sprawach.
Linus Brandell nie przychodził. Mikael uznał, że ktoś się zabawił jego kosztem. Pomyślał jednak, że są gorsze kawały niż zwabianie kogoś do pubu. Wymienili się z Amirem ekonomicznymi i zdrowotnymi troskami i po kwadransie ruszył do drzwi. W progu wpadł na Linusa Brandella.
NIE CHODZIŁO O TO, że August uzupełnił brakujące liczby. Tym raczej by nie zaimponował komuś takiemu jak Frans Balder. Fransa zaskoczyło to, co leżało obok kartek z liczbami. Coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak zdjęcie albo obraz, a w rzeczywistości było rysunkiem. Chłopiec doskonale odwzorował przejście dla pieszych przy Hornsgatan. Wszystko uchwycił ze swego rodzaju matematyczną dokładnością, fenomenalnie oddając najdrobniejsze szczegóły.
Jakby tego było mało, z rysunku biło światło. Nikt nie uczył Augusta rysowania w trójwymiarze ani tego, jak artysta posługuje się światłocieniem, a wydawało się, że chłopiec opanował to perfekcyjnie. Czerwone oko sygnalizatora mrugało, a jesienna szarówka spowijająca Hornsgatan zdawała się błyszczeć. Na ulicy stał mężczyzna, który wtedy wydał się Fransowi znajomy. Na rysunku jego twarz była ucięta tuż nad brwiami. Wyglądał na przestraszonego albo nieprzyjemnie zaskoczonego, jak gdyby to, że zobaczył Augusta, wytrąciło go z równowagi. Szedł niepewnym krokiem. Jak, u licha, udało mu się to oddać?
– Boże! – wykrzyknął Frans. – Ty to narysowałeś?
August ani nie kiwnął, ani nie potrząsnął głową. Patrzył z ukosa w okno. Fransa Baldera ogarnęło dziwne uczucie: pomyślał, że od tej chwili jego życie nie będzie już takie samo.
MIKAEL NIE WIEDZIAŁ, kogo się spodziewał, ale chyba sądził, że spotka się z młodym, wymuskanym elegancikiem. Tymczasem w progu stał niechlujnie wyglądający niski chłopak w podartych dżinsach, z długimi przetłuszczonymi włosami. Jego spojrzenie było senne i mętne. Miał najwyżej dwadzieścia pięć lat, brzydką cerę, grzywkę zasłaniającą oczy i paskudne zajady. Nie wyglądał jak ktoś, kto ma w zanadrzu gorący temat.
– Linus Brandell, jak sądzę – powiedział Mikael.
– Zgadza się. Przepraszam za spóźnienie. Wpadłem na znajomą. Chodziliśmy razem do podstawówki i ona…
– Może załatwmy, co mamy do załatwienia – przerwał mu Mikael i ruszył do stolika w głębi.
Podszedł do nich Amir. Uśmiechał się dyskretnie. Zamówili dwa guinnessy i przez chwilę siedzieli w milczeniu. Mikael nie wiedział, dlaczego jest zdenerwowany. To nie było do niego podobne. Może to jednak przez tę historię z Sernerem. Uśmiechnął się do Arnego i jego kompanów. Uważnie im się przyglądali.
– Od razu przejdę do rzeczy – oznajmił Linus.
– Świetnie.
– Zna pan Supercrafta?
Mikael niewiele wiedział o grach komputerowych. Ale nawet on słyszał o Supercrafcie.
– Tylko tytuł.
– Tylko?
– Tak.
– W takim razie nie wie pan, że tym, co wyróżnia tę grę, jest specjalna funkcja AI, dzięki której można rozmawiać z towarzyszem broni o strategii, ale przynajmniej na początku nie ma się pewności, czy rozmawia się z człowiekiem, czy z bytem cyfrowym.
– No proszę – mruknął Mikael. Nic nie było dla niego mniej ciekawe niż niuanse jakiejś cholernej gry.
– To prawdziwa rewolucja w branży i prawdę mówiąc, brałem udział w jej tworzeniu – dodał Brandell.
– Gratuluję. Musiał pan na tym nieźle zarobić.
– Właśnie w tym rzecz.
– Co pan ma na myśli?
– Ktoś nam wykradł tę technologię i teraz Truegames zarabia na niej miliardy, a my nie dostajemy złamanego grosza.
Mikael dobrze znał tę śpiewkę. Kiedyś rozmawiał nawet ze staruszką, która utrzymywała, że tak naprawdę to ona jest autorką książek o Harrym Potterze, a J.K. Rowling telepatycznie wykradła jej dzieło.
– Jak to się stało? – zapytał.
– Atak hakerski.
– Skąd to wiecie?
– Tak powiedzieli eksperci z Instytutu Obrony Radiołączności. Jeśli pan chce, mogę podać nazwisko jednego z nich, a poza tym… – Urwał.
– Tak?
– Nie, nic. Włączyła się w to również Säpo. Może się pan skontaktować z Gabriellą Grane. Jest u nich analitykiem. Myślę, że potwierdzi to, o czym mówię. Wspomina również o tym w oficjalnym raporcie, który opublikowała w ubiegłym roku. Mam tu numer sprawy…
– Czyli, innymi słowy, to nic świeżego – przerwał mu Mikael.
– Nie bardzo. Pisały o tym „Ny Teknik” i „Computer Sweden”. Ale ponieważ Frans nie chciał o tym mówić, a nawet kilka razy zaprzeczył, kiedy pytano go, czy doszło do ataku hakerskiego, nigdy nie było o tym głośno.
– Ale w gruncie rzeczy chodzi o stare sprawy.
– Niby tak.
– To dlaczego miałbym pana słuchać?
– Dlatego że Frans wrócił z San Francisco i chyba do niego dotarło, co się stało. Wydaje mi się, że ma w zanadrzu prawdziwą bombę. Całkiem oszalał na punkcie bezpieczeństwa. Korzysta z zaawansowanych programów do szyfrowania rozmów telefonicznych i maili, zainstalował sobie nowy alarm przeciwwłamaniowy z kamerami, czujnikami i nie wiadomo czym jeszcze. Skontaktowałem się z panem, bo uważam, że powinien pan z nim porozmawiać. Może ktoś taki jak pan skłoni go do gadania. Mnie w ogóle nie słucha.
– Więc ściągnął mnie pan tutaj dlatego, że jakiś Frans być może ma w zanadrzu prawdziwą bombę?
– Nie, nie jakiś Frans, panie Blomkvist, tylko sam Frans Balder. Zapomniałem o tym wspomnieć? Byłem jego asystentem.
Mikael poszperał w pamięci. Jedyną osobą o tym nazwisku, jaką sobie przypominał, była aktorka Hanna Balder. Od dawna o niej nie słyszał.
– Kto to jest? – zapytał.
Linus Brandell spojrzał na niego z taką pogardą, że wprawił go w osłupienie.
– Skąd pan jest, z Marsa? Frans Balder to legenda. Hasło w encyklopedii.
– Naprawdę?
– Rany boskie! No pewnie. Niech pan go sobie wygoogluje, to się pan sam przekona. W wieku dwudziestu siedmiu lat został profesorem informatyki i od dwudziestu lat jest autorytetem w dziedzinie badań nad sztuczną inteligencją. Nie ma chyba nikogo, kto by prowadził tak zaawansowane prace nad rozwojem komputerów kwantowych i sieci neuronowych. Cały czas wpada na pokręcone, niekonwencjonalne pomysły. Ma wyjątkowy, nieszablonowy umysł. Myśli w całkowicie nowy, przełomowy sposób, więc łatwo zgadnąć, że firmy informatyczne biją się o niego od lat. Ale on długo im odmawiał. Chciał pracować sam. No, sam jak sam. Zawsze miał różnych asystentów. Wykańczał ich. On chce widzieć rezultaty, tylko to go interesuje, wciąż powtarza: Nie ma rzeczy niemożliwych. Nasza praca polega na wytyczaniu nowych granic. I takie tam. Ale ludzie go słuchają. Dla niego jest się w stanie zrobić wszystko. Pewnie są i tacy, którzy są gotowi dla niego umrzeć. Dla nas, nerdów, to prawdziwy bóg.
– No proszę.
– Ale niech pan nie myśli, że jestem jego bezkrytycznym wielbicielem. O nie. Dobrze wiem, że to wszystko ma swoją cenę. Z nim osiąga się niebywałe rzeczy. Ale można się też wykończyć. Odebrano mu nawet prawo do opieki nad synem. Musiał coś porządnie schrzanić. Znam wiele takich historii. O asystentach, którzy się załamali i spaprali sobie życie. Balder zawsze był maniakiem, ale nigdy nie zachowywał się tak jak teraz. Nigdy tak histerycznie nie dbał o swoje bezpieczeństwo. Dlatego siedzę tu teraz z panem. Chciałbym, żeby pan z nim porozmawiał. Po prostu wiem, że wpadł na ślad czegoś naprawdę poważnego.
– Po prostu pan to wie.
– Proszę zrozumieć: on nigdy wcześniej nie zachowywał się jak paranoik. Wręcz przeciwnie: bo jeśli wziąć pod uwagę to, czym się zajmuje, powinien być bardziej przeczulony. Ale teraz zamknął się w domu i praktycznie nie wychodzi. Sprawia wrażenie, jakby się bał, choć zazwyczaj trudno go przestraszyć. Zwykle parł przed siebie jak wariat.
– I pracował nad grą komputerową? – zapytał Mikael, nie kryjąc sceptycyzmu.
– Zdawał sobie sprawę, że wszyscy mamy fioła na punkcie gier, i uznał, że powinniśmy pracować nad czymś, co lubimy. Jego program AI nadawał się także dla tej branży. To było idealne pole do eksperymentów i mieliśmy znakomite wyniki. Podbijaliśmy nowe tereny. Tyle tylko, że…
– Proszę przejść do rzeczy.
– Balder przygotował z prawnikami zgłoszenie patentowe obejmujące najbardziej innowacyjne rozwiązania techniczne. Wtedy przyszedł pierwszy szok. Rosyjski inżynier pracujący w Truegames też wysmażył taki dokument, więc Balder nie mógł uzyskać patentu. Nie był to oczywiście przypadek. Choć w zasadzie nie miało to znaczenia. Zważywszy na to, co się potem stało, sam patent to nic. Najciekawsze było to, że jakimś cholernym cudem udało im się dowiedzieć, nad czym pracowaliśmy. Wszyscy byliśmy bezgranicznie lojalni wobec Fransa, więc pozostawała tylko jedna możliwość: atak hakera. Ktoś musiał się do nas włamać, mimo wszystkich zabezpieczeń.
– Czy to wtedy skontaktowaliście się z Säpo i z Instytutem Obrony Radiołączności?
– Nie od razu. Frans nie przepada za ludźmi, którzy chodzą w krawatach i pracują od dziewiątej do piątej. Woli zapaleńców spędzających przy komputerze całe noce. Dlatego sprowadził jakąś podejrzaną hakerkę. Poznał ją kiedyś przypadkiem. Od razu stwierdziła, że padliśmy ofiarą włamania. Ale sama nie robiła wrażenia szczególnie wiarygodnej. Nie zatrudniłbym jej w swojej firmie, jeśli pan wie, co mam na myśli. Możliwe, że gadała od rzeczy. Ale ludzie z Instytutu Obrony Radiołączności doszli później do podobnych wniosków.
– Ale nikt nie potrafił powiedzieć, kto się do was włamał?
– Właśnie. Namierzenie hakera często jest po prostu niemożliwe. A to musiał być zawodowiec. Włożyliśmy w zabezpieczenia mnóstwo pracy.
– A teraz wydaje się panu, że Frans Balder dowiedział się czegoś nowego?
– Bez wątpienia. Inaczej nie zachowywałby się tak podejrzanie. Jestem przekonany, że kiedy pracował w Solifonie, musiał coś zwęszyć.
– Tam pracował?
– Tak, to zaskakujące. Wspomniałem już, że wcześniej nie chciał dać się przywiązać do żadnego informatycznego molocha. Wciąż gadał o wyobcowaniu, o tym, jakie to ważne, żeby być wolnym i nie musieć się podporządkowywać wymogom komercji i tak dalej. A tu nagle, kiedy zrobiono nas w balona i okradziono z technologii, dał się skusić firmie, i to akurat Solifonowi. Nic z tego nie rozumieliśmy. Jasne, zaproponowali mu bajońską sumę, wolną rękę i zasunęli gadkę w rodzaju: Rób sobie, cholera, co tam chcesz, ale pracuj dla nas. Każdy by się na to złapał, ale nie Frans Balder. On takie oferty dostawał hurtem. Od Google’a, Apple’a i wszystkich innych. Dlaczego tak nagle się tym zainteresował? Nigdy nam nie wyjaśnił. Po prostu zwinął manatki i zwiał. Słyszałem, że na początku szło mu świetnie. Kontynuował prace nad naszą technologią i podejrzewam, że Nicolas Grant, właściciel Solifonu, zaczął śnić o miliardowych zyskach. Wszyscy byli podekscytowani. A potem coś się stało.
– A pan nie wie co?
– Zgadza się. Urwał nam się kontakt. Fransowi w zasadzie urwał się kontakt z całym światem. Ale niewątpliwie chodzi o coś naprawdę poważnego. Frans zawsze był za otwartością, wyrażał się pozytywnie o Wisdom of Crowds i tego typu sprawach. Podkreślał, jakie to ważne, żeby wykorzystywać wiedzę wielu ludzi, wie pan, takie myślenie à la Linux. A jednak w Solifonie pilnie strzegł każdego przecinka, nawet przed najbliższymi współpracownikami. Nagle, ni z tego, ni z owego, zwolnił się i wrócił do domu. I teraz siedzi w willi w Saltsjöbaden, nie wychodzi nawet do ogrodu, i kompletnie nie przejmuje się tym, jak wygląda.
– Zatem ten sensacyjny temat, o którym pan mówił, to zestrachany profesor, który nie dba o wygląd. Zastanawiam się, skąd to wiadomo, skoro nie wychodzi z domu.
– No tak, ale wydaje mi się, że…
– Mnie też się wydaje, że to może być interesująca historia. Niestety nie dla mnie. Ja się nie specjalizuję w tematyce komputerowej – jestem jaskiniowcem, jak ktoś niedawno mądrze napisał. Proponowałbym, żeby się pan skontaktował z Raoulem Sigvardssonem ze „Svenska Morgonposten”. On zna ten świat od podszewki.
– Sigvardsson to zawodnik wagi lekkiej. To nie jego liga.
– Wydaje mi się, że pan go nie docenia.
– No dalej, niech pan nie pęka. To może być pański comeback, panie Blomkvist.
Mikael machnął niemrawo ręką na Amira, który kawałek dalej wycierał stolik.
– Mogę panu dać jedną radę? – zapytał Mikael.
– Co?… Tak… oczywiście.
– Następnym razem, kiedy będzie pan próbował sprzedać dziennikarzowi jakiś temat, proszę mu nie tłumaczyć, co to będzie dla niego znaczyć. Wie pan, ile razy słyszałem tę śpiewkę? To będzie dla pana temat życia. Afera większa niż Watergate. Trzymając się faktów, zdziała pan więcej.
– Chodziło mi tylko o to, że…
– No, o co panu chodziło?
– O to, żeby pan z nim porozmawiał. Wydaje mi się, że on by pana polubił. Obaj jesteście ludźmi, którzy nie uznają kompromisów.
Mikael nagle odniósł wrażenie, że Linus Brandell stracił całą pewność siebie. Zaczął się zastanawiać, czy nie potraktował go zbyt ostro. Z zasady odnosił się do informatorów uprzejmie. Okazywał im zainteresowanie, nawet jeśli sprawiali wrażenie kompletnych szajbusów. Robił tak nie tylko dlatego, że nawet w historii, która wydawała się kompletnie niedorzeczna, mógł się kryć dobry temat. Wiedział, że często jest dla tych ludzi ostatnią deską ratunku. Zwracali się do niego, kiedy wszyscy inni przestawali ich słuchać. Uważał, że nie ma powodu, żeby z nich szydził.
– Proszę posłuchać, mam za sobą okropny dzień – powiedział. – Nie chciałem być nieuprzejmy.
– W porządku.
– W zasadzie ma pan rację – ciągnął Mikael. – W tej historii jest coś, co mnie naprawdę interesuje. Wspomniał pan, że odwiedziła was jakaś hakerka.
– Zgadza się, choć tak naprawdę to nie ma nic do rzeczy. W Balderze musiał się obudzić społecznik. Dlatego poprosił ją o pomoc.
– Ale wygląda na to, że wiedziała, co robi.
– Może po prostu miała szczęście. Gadała mnóstwo bzdur.
– Więc pan się z nią spotkał?
– Tak, tuż po tym, jak Balder zwiał do Doliny Krzemowej.
– Kiedy to było?
– Jedenaście miesięcy temu. Przeniosłem nasze komputery do mojego mieszkania, na Brantingsgatan. Nie powiedziałbym, żeby mi się świetnie układało. Byłem singlem bez grosza przy duszy, popijałem, a moje mieszkanie wyglądało strasznie. Chwilę wcześniej odłożyłem słuchawkę po rozmowie z Fransem. Zaciął się na jednej śpiewce: nie oceniaj jej po wyglądzie, pozory mylą, bla, bla, bla. Mnie to mówił! Przecież ja też nie wyglądałem na wymarzonego zięcia. Nigdy w życiu nie założyłem krawata ani marynarki i doskonale wiem, jak mogą wyglądać hakerzy. W każdym razie siedziałem skacowany i czekałem na tę laskę. Myślałem, że przynajmniej zapuka. A ona po prostu otworzyła drzwi i weszła.
– Jak wyglądała?
– Koszmarnie… choć na swój dziwny sposób była pociągająca. Ale wyglądała koszmarnie!
– Nie prosiłem, żeby pan oceniał to, jak wyglądała. Chciałbym wiedzieć, jak była ubrana i czy powiedziała, jak się nazywa.
– Nie mam pojęcia, jak się nazywała – oznajmił Linus Brandell. – Choć wydawało mi się, że gdzieś już ją widziałem i że chodziło o coś nieprzyjemnego. Miała tatuaże, mnóstwo kolczyków i tak dalej. Wyglądała jak metalówa, gotka albo pankówa. No i była chuda jak cholera.
Niemal podświadomie Mikael dał Amirowi znak, żeby im nalał po kolejnym guinnessie.
– I co było dalej? – zapytał.
– Hm… jak by to powiedzieć. Sądziłem, że nie musimy zaczynać od razu, więc usiadłem na łóżku, bo nie bardzo miałem gdzie, i zaproponowałem, żebyśmy najpierw wypili drinka. Wie pan, co wtedy zrobiła? Poprosiła, żebym wyszedł. Kazała mi wyjść z mojego własnego mieszkania, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Oczywiście zaprotestowałem. Powiedziałem, że to przecież mój dom. A ona na to, żebym zjeżdżał. Nie pozostało mi nic innego, jak wyjść. Długo mnie nie było. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy wróciłem, jak gdyby nigdy nic leżała sobie w moim łóżku i paliła papierosa. I czytała książkę o teorii strun czy czymś takim. Możliwe, że spojrzałem na nią jakoś dziwnie, bo powiedziała, że nie ma zamiaru się ze mną przespać. Ani ciut. Tak powiedziała i wydaje mi się, że ani razu nie spojrzała mi w oczy. Powiedziała tylko, że w naszych komputerach był szpiegowski trojan – RAT – i że rozpoznaje typ włamania i klasę programisty. Powiedziała, że ktoś nas orżnął, i sobie poszła.
– Bez pożegnania?
– Bez jednego cholernego słowa.
– O kurde – wyrwało się Mikaelowi.
– Ale szczerze mówiąc, sądzę, że tylko się zgrywała. Facet z Instytutu Obrony Radiołączności, który zapewne dużo lepiej zna się na takich atakach, jakiś czas później sprawdzał nasz sprzęt i powiedział, że nie jest w stanie nic stwierdzić. Nie znalazł też żadnych śladów szpiegowskiego oprogramowania. A mimo to ten Molde, nazywał się Stefan Molde, również był skłonny przyznać, że ktoś się do nas włamał.
– I ta dziewczyna w ogóle się nie przedstawiła?
– Prawdę mówiąc, naciskałem, ale powiedziała tylko ze złością, że jeśli bardzo chcę, mogę na nią mówić Pippi. Nie było to, rzecz jasna, jej prawdziwe imię, ale…
– Tak?
– Uznałem, że na swój sposób do niej pasuje.
– Proszę posłuchać. Przed chwilą chciałem się stąd zbierać.
– Zauważyłem.
– Ale teraz wszystko się zmieniło. Wspomniał pan, że Frans Balder znał tę dziewczynę?
– Tak.
– W takim razie chciałbym z nim jak najszybciej porozmawiać.
– Ze względu na nią?
– Można tak powiedzieć.
– W porządku – odparł Linus Brandell z namysłem. – Raczej nie znajdzie pan namiarów na niego. Mówiłem już, że nagle zaczął się cholernie trząść o własne bezpieczeństwo. Ma pan iPhone’a?
– Tak.
– Może pan o nim zapomnieć. Frans uważa, że Apple sprzedało się amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, NSA. Żeby z nim porozmawiać, musi pan sobie kupić blackphone’a, a przynajmniej pożyczyć od kogoś androida i zainstalować specjalny program szyfrujący. Spróbuję go mimo wszystko przekonać, żeby się do pana odezwał. Będziecie mogli się umówić na spotkanie w jakimś bezpiecznym miejscu.
– Świetnie, panie Brandell. Dziękuję.
LINUS BRANDELL WYSZEDŁ. Mikael siedział jeszcze chwilę przy stoliku. Dopijał guinnessa i patrzył na szalejącą za oknem zawieruchę. Za jego plecami Arne i spółka z czegoś się śmiali. Ale on był tak zamyślony, że nic nie słyszał. Prawie nie zauważył, że Amir usiadł obok niego i zaczął opowiadać o najświeższych prognozach.
Najwyraźniej pogoda oszalała do reszty. Temperatura miała spaść do minus dziesięciu stopni. Można się było również spodziewać pierwszych opadów śniegu – i nie chodziło bynajmniej o urocze płatki, które delikatnie przyprószyłyby świat. Draństwo miało spadać z wichurą, jakiej w Szwecji dawno nie było.
– Możliwe, że będzie huragan – oznajmił Amir.
– Znakomicie – odparł Mikael. Nadal nic do niego nie docierało.
– Znakomicie?
– Tak… no… lepsza taka pogoda niż żadna.
– Co prawda, to prawda. Jak ty się właściwie czujesz? Wyglądasz na kompletnie zaskoczonego. Coś poszło nie tak?
– Nie, było w porządku.
– Usłyszałeś coś, co tobą wstrząsnęło. Zgadza się?
– Sam nie wiem. Ostatnio trochę się działo. Zastanawiam się, czy nie odejść z „Millennium”.
– A wydawało mi się, że ty i ta gazeta to jedno.
– Mnie też. Ale chyba wszystko się kiedyś kończy.
– To prawda – przyznał Amir. – Mój stary ojciec mówił, że nawet to, co wieczne, ma swój kres.
– Co miał na myśli?
– Wydaje mi się, że wieczną miłość. Mówił tak, a chwilę później odszedł od mojej matki.
Mikael zachichotał.
– No tak. Mnie też wieczna miłość nie bardzo wychodzi. Ale…
– Tak?
– Jest jedna kobieta, która jakiś czas temu zniknęła z mojego życia.
– Przykre.
– Zgadza się, ale to szczególny przypadek. I teraz nagle trafiłem na jej ślad. W każdym razie wydaje mi się, że to ona, i może właśnie dlatego tak dziwnie wyglądam.
– Rozumiem.
– No dobrze, czas na mnie. Ile ci jestem winny?
– Później się rozliczymy.
– Dzięki. Uważaj na siebie.
Kiedy mijał grupkę stałych klientów, dosięgły go kolejne komentarze. Potem wyszedł na ulicę.
Było to jak doświadczenie śmierci. Miał wrażenie, że wiatr przeszywa go na wylot. A mimo to stał chwilę nieruchomo i wspominał. Potem wolnym krokiem ruszył do domu. Nie wiedzieć czemu nie mógł otworzyć drzwi. Przez chwilę mocował się z zamkiem. Kiedy wreszcie wszedł, zrzucił buty, usiadł przy komputerze i zaczął szukać informacji o profesorze Fransie Balderze.
Ale za nic nie mógł się skoncentrować. Jak wiele razy wcześniej, zastanawiał się, gdzie się podziewa Lisbeth. Poza raportem jej byłego pracodawcy Dragana Armanskiego nie miał o niej żadnych wieści. Zapadła się pod ziemię. Mieszkali w tej samej dzielnicy, a nigdy mu nawet nie mignęła i chyba dlatego to, co powiedział Linus Brandell, zrobiło na nim takie wrażenie.
Choć w zasadzie mogła go odwiedzić całkiem inna hakerka. To było możliwe, ale mało prawdopodobne. Kto poza Lisbeth Salander mógłby się komuś władować do domu i nie patrząc mu w oczy, wyrzucić go z jego własnego mieszkania, poznać wszystkie tajemnice jego komputera, a potem powiedzieć, że nie ma zamiaru się z nim kochać, i jeszcze użyć wyrażenia „ani ciut”? To musiała być Lisbeth. I jeszcze ta Pippi. To było bardzo w jej stylu.
Na drzwiach jej mieszkania przy Fiskargatan wisiała wizytówka z napisem „V. Kulla”. Wiedział, dlaczego nie używa swojego prawdziwego nazwiska. Zbyt łatwo można je było wyszukać w sieci. Poza tym kojarzyło się z wielką aferą. Gdzie mogła teraz być? Musiał przyznać, że nie pierwszy raz rozpłynęła się w powietrzu. Ale od dnia, kiedy zapukał do drzwi jej mieszkania przy Lundagatan i ochrzanił ją za to, że zrobiła bardzo szczegółowy wywiad środowiskowy na jego temat, jeszcze nigdy nie stracili kontaktu na tak długo. Czuł się z tym trochę dziwnie. Przecież była jego… No właśnie, kim, do licha, dla niego była?
Raczej nie przyjaciółką. Z przyjaciółmi człowiek się czasem spotyka. Przyjaciele tak po prostu nie znikają. Kontaktują się inaczej – nie włamując się sobie do komputerów. A jednak czuł, że coś ich łączy. Nie mógł zaprzeczyć, że się o nią niepokoi. Jej były kurator Holger Palmgren powtarzał, że Lisbeth potrafi o siebie zadbać. Bez wątpienia było to prawdą. Chociaż miała przerażające dzieciństwo, a może właśnie dzięki temu, była diabelnie dobra w wychodzeniu z opresji cało.