Mniejsze zło - Olivier Norek - ebook + książka

Mniejsze zło ebook

Olivier Norek

2,0

Opis

W samym środku zła

Virgil Solal, były policjant i żołnierz, nie ma już nic do stracenia. Kilka lat temu jego świat się skończył.

Teraz stoi na czele radykalnej grupy Greenwar, której żądania są bardzo konkretne. Domaga się ona wstrzymania wszystkich nowych projektów wydobycia gazu i ropy, zaprzestania importowania gazu łupkowego i wcielenia w życie – mamiących oczy wyborców – projektów odnawialnych źródeł energii. Aby osiągnąć swoje cele, nie cofnie się przed niczym.

Kiedy dochodzi do porwania prezesa spółki naftowej Total, grupa żąda dwudziestu miliardów euro okupu. Jeśli porywacze nie otrzymają pieniędzy, prezes zginie uduszony spalinami z jego własnego paliwa.

Sprawa nabiera rozgłosu, a apel Solala, emitowany we wszystkich możliwych mediach społecznościowych, wywołuje zamieszki i protesty w całym kraju.

Policja ma go za zbrodniarza, a zwykli ludzie za bohatera. Kto tak naprawdę jest winny zbrodni w tej historii?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 302

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla wszystkich, którym życie na tej planecie upływa w wiecznym zagrożeniu

Stan rzeczy jest taki, że nie musiałem niczego wymyślać. Sam Virgil Solal jeszcze nie istnieje. Istnieją za to ludzie, którzy ignorują sygnały alarmowe i w ten sposób przyczyniają się do jego nadejścia. W niniejszej powieści słowa mordercy należy przypisywać wyłącznie jemu.

Wielkie zmiany zawsze na początku wydają się niemożliwe… A na końcu nieuniknione.

– BOB HUNTER, WSPÓŁZAŁOŻYCIEL GREENPEACE

W 1965 woda była za darmo. Już niedługo będzie kosztowała więcej niż paliwo.

– PAUL WATSON, ZAŁOŻYCIEL SEA SHEPHERD

Nie można bowiem panować nad przyrodą inaczej niż przez to, że się jest jej posłusznym*.

– FRANCIS BACON, NOVUM ORGANUM, 1620

* Cytat w przekładzie Jana Wikarjaka, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, 1955.

CZĘŚĆ PIERWSZA

GREENWAR

1

2020

Delta Nigru, Nigeria

Trasy ropociągów, Ogoniland

Przy każdym zakręcie wojskowy pick-up jadący na czele kolumny wzbijał w powietrze kłęby pyłu, który wciskał się wszędzie, gdzie tylko mógł. Za samochodem podążało jedna za drugą dziesięć ciężarówek ciągnących się niczym ogromny welon. Patrząc na to z daleka, można by pomyśleć, że to ożywiony groźny tuman sunie pędem w kierunku pobliskich wiosek, gotowy je pożreć.

Solal nie mógł już znieść tego pyłu, który przywierał do ciała niczym druga skóra. Był w każdej kieszeni jego kamizelki taktycznej, w każdej szczelinie metalowej broni, smagał policzki, wpadał do uszu, pod powieki, zgrzytał w zębach. Można było od tego oszaleć. Sam – ze swoim surowym spojrzeniem i krótko ostrzyżonymi włosami – wyglądał niczym modelowy oficer. Mógł mieć około czterdziestki, ale równie dobrze dziesięć lat mniej lub więcej – u niektórych ludzi nie sposób tego jednoznacznie stwierdzić.

Postukał dwa razy w termometr na desce rozdzielczej. Kiedy temperatura otoczenia utrzymuje się na poziomie pięćdziesięciu stopni, organizm przestaje działać poprawnie i jeśli się go odpowiednio nie schłodzi, szybko kapituluje. Tego dnia było czterdzieści sześć: temperatura niespotykana nawet dla tego zakątka Afryki. A zatem jeszcze cztery stopnie więcej i wojskowy padłby z gorąca. Dosłownie. W ciężarówkach konwoju jechało z nim trzydziestu ludzi z NPMF*, którzy odrobinę lepiej znosili te warunki, choć nie można powiedzieć, żeby w ogóle im one nie doskwierały.

Krajobraz nie zmienił się od stu kilometrów. Kiedy patrzyło się pod światło, imponująca linia palm zdawała się rzeźbić oślepiająco błękitne niebo, całkiem jakby natura trwała tu w niezmiennej formie od miliona lat. Ale kiedy tylko słońce przechodziło na krótko za tę linię, palmy odsłaniały swój prawdziwy, rachityczny i wycieńczony kształt.

Ktokolwiek odważył się zniżyć wzrok, mógł dostrzec, że aż po horyzont ciągnie się czarna i błotnista ziemia, przesiąknięta ropą przeciekającą ze starzejących się rurociągów. Po korzeniach drzew płynęły cienkie strużki, na których powierzchni smolista, opalizująca ciecz mieniła się milionem kolorów. Ziemia, aż po najgłębsze warstwy wód gruntowych, wypiła już tyle tej trucizny, że nie była w stanie wchłonąć więcej. Pomimo chusty zasłaniającej bezużytecznie nos i usta morowy odór węglowodorowych oparów wpychał się do każdego, nawet najdrobniejszego pęcherzyka płucnego. Był to zapach, który można poczuć niemal w formie smaku: coś jakby lizać grunt na stacji benzynowej.

Po obydwu stronach drogi z ziemi strzelały wysoko w niebo ogromne płomienie, otoczone czarnymi kłębami dymu, zwarte, niemal namacalne. Wydobycie ropy powodowało ulatnianie się gazu, który spalano na miejscu w wielkich płomieniach, choć ta metoda była od dawna zakazana. Solal musiał wstrzymać oddech, żeby się nie zakrztusić.

„Dziesięć minut do celu”, zatrzeszczało radio.

Po tym czasie kolumna pojazdów zahamowała przy wjeździe do wioski Goi. Następnie trzeba było chwilę odczekać, aż pył wirujący w ciężkich arabeskach opadnie i przestanie zasłaniać pejzaż.

Pod obszernym dachem z podziurawionej blachy, niczym na peronie niewidzialnego dworca zagubionego w samym środku buszu, zebrało się prawie trzysta osób: kobiet, mężczyzn i dzieci. Złożony u stóp dobytek mieli spakowany do kilku walizek, płóciennych toreb albo worków na śmieci. Przed grupą stała czwórka działaczy Amnesty International, w tym jedna rezydująca w tym kraju na stałe Francuzka, która wymogła na Solalu przyjazd, choć jemu samemu wcale się do tego nie paliło.

Mężczyzna zeskoczył z wozu w złym humorze.

– Dziękuję, że chciało się panu przyjechać tak daleko, panie kapitanie – powitała go kobieta w przepoconym tiszercie.

– Po pierwsze, „panie majorze”. Po drugie, nie dziękuje się za coś, do czego się kogoś zmusiło.

Na jeden gest Solala z ciężarówek zeskoczyło trzydziestu nigeryjskich policjantów: czarne spodnie i kurtki mundurowe, zielone berety, wszyscy w okularach przeciwsłonecznych i z przewieszonymi przez plecy kałasznikowami. Jako ostatni wysiadł Abayé, komisarz NPMF, który dowodził grupą. Mężczyzna został nieco z tyłu i spokojnie zapalił papierosa, jakby nie zwracając uwagi na upał i nieznośny zapach. Wskazał przy tym Solalowi – w razie, gdyby ten jeszcze tego nie zrozumiał – że to wszystko, co zamierza zrobić. Jego również przymuszono do podjęcia się tej misji. Zgodnie z hierarchicznym układem francuski minister spraw zagranicznych zobowiązał Solala do niańczenia i bezpiecznego sprowadzenia z powrotem do Francji młodej działaczki humanitarnej, natomiast komendant policji z Abudży powierzył inspektorowi Abayé czuwanie nad bezpieczeństwem francuskiego majora.

– Zdawało mi się, że Goi ewakuowano już wcześniej, po wycieku ropy? – zauważył Solal. – Co oni tu właściwie jeszcze robią?

Działaczka Amnesty nie straciła ani trochę ze swojego uśmiechu pomimo wyraźnego poirytowania rozmówcy.

– Po „wycieku”? A który konkretnie wyciek ma pan na myśli, majorze? Bo w tej delcie doszło do nich ponad cztery tysiące razy. Lud ogoni sam już nie wie, dokąd pójść. Wszędzie dookoła panoszą się lokalni nafciarze, Shell albo ENI wylewający swoje świństwo, ludzie z Niger Delta Avengers sabotujący infrastrukturę, a do tego skorumpowana policja i wojsko. Zwykli obywatele nie mają się już do kogo zwrócić. Nawet pan przyjechał tu tylko dlatego, że jestem Francuzką i ambasada dostałaby po dupie, gdybym zadała się z kim nie trzeba albo zniknęła bez śladu zakopana w jakimś dole.

– Każdy ma swoją robotę. Nie przyjechałem tu ratować całej Nigerii, tylko dostarczyć panią w bezpieczne miejsce, do ambasady w Abudży.

Młoda kobieta odwróciła się w kierunku grupy zaniepokojonych wieśniaków o wymęczonych ciałach, których los leżał teraz w rękach tych nieznajomych.

– Ale najpierw zajmiemy się nimi? – wolała się upewnić.

– Takie dostałem rozkazy. Zresztą podejrzewam, że inaczej i tak by się pani stąd nie ruszyła. Dokąd ich właściwie zabieramy?

– Do Port Harcourt. To jakieś sześćdziesiąt kilometrów stąd.

– Do slumsów?

– Nawet tam będzie im lepiej niż tutaj. Ryby zdychają, rośliny wyrastają z ziemi już praktycznie martwe, a woda w studniach jest aż gęsta od metali ciężkich. W powietrzu jest tyle zanieczyszczeń, że spadają tu kwaśne deszcze, które dziurawią blaszane dachy i rozpuszczają skały w pył. Może się pan domyślić, jak to działa na skórę. Ta delta to jedno z pierwszych miejsc na świecie, gdzie życie po prostu zniknęło. Tak że akurat w tym przypadku przeprowadzka do slumsów to całkiem niezła opcja.

Solal, który nie miał zwierzchnictwa nad policjantami z NPMF, poprosił komisarza Abayé, żeby rozpoczęto operację.

Trzystu sponiewieranych mieszkańców Goi zapakowano na ciężarówki niczym bydło, popychając ich kolbami karabinów i pospieszając ciosami pięści.

Solal przyglądał się temu, starając się niczego nie widzieć, żeby obrazy nie dotarły z jego oczu do mózgu, a z mózgu do duszy. Nie zastanawiać się. Nie zapamiętywać. Zostawić całe to gówno na miejscu, w tym zakątku Afryki, który miał nadzieję wkrótce opuścić, i to bez jakichkolwiek wspomnień. A jednak…

Najpierw dostrzegł niesione przez matkę niewidome dziecko, którego pobielałe oczy rażąco odcinały się od czarnej skóry. Inny malec próbował wejść po metalowych stopniach na pakę ciężarówki, ale jego nogi i ręce, nieustannie wstrząsane drgawkami, wydawały się go nie słuchać; wreszcie jakiś żołnierz stracił cierpliwość i wrzucił go na górę. Kolejnego dziecka, którego skóra na plecach, klatce piersiowej i wychudłych ramionach łuszczyła się wielkimi płatami, nikt nawet nie próbował dotykać, tak wielką wzbudzało odrazę. Starsi mieszkańcy wioski wyglądali jak żywe trupy, dorośli byli całkiem wycieńczeni, dzieciarnia, prawie bez wyjątku, chora.

A kiedy na ciężarówkach zaczęło brakować miejsca, ich torby po prostu wyrzucano. Nikt się nie buntował, wszyscy przeczuwali, że nawet obecność Amnesty International nie uchroni ich przed pobiciem albo czymś jeszcze gorszym.

– Chciałabym pana prosić o jeszcze jedną rzecz, majorze – ośmieliła się Francuzka, niemal pewna, że jej prośba zostanie odrzucona.

– Odpowiedź brzmi „nie” – uciął zniecierpliwiony Solal, skupiony na myślach o jak najszybszym opuszczeniu tego miejsca.

– To niecałe sto metrów stąd. Bardzo proszę.

Poszedł w ślad za młodą kobietą, która tak czy inaczej ruszyła przed siebie. Za Solalem podążał niechętnie Abayé oraz dwóch jego ludzi. Na końcu ścieżki z ciemnej i wysuszonej ziemi, okolonej kłębami gałęzi pozbawionych liści, Solal dostrzegł głęboki krater wypełniony po brzegi trupami w różnym stanie rozkładu. Mogło być ich tam dwieście, ale mogło też być dwa razy tyle. Smród rozkładu mieszał się z odorem ropy, żaden nie był w stanie zdominować drugiego. W tym dole, wśród tych ciał, widać było wiele dzieci, znacznie więcej niż dorosłych.

– W ciągu pięciu lat ponad trzydzieści milionów litrów ropy naftowej zanieczyściło deltę na wybrzeżu Atlantyku – ogłosiła działaczka. – Stąpa pan właśnie po jednym z najbardziej skażonych miejsc na świecie, a oto jeden ze skutków. Po kilkanaście zgonów tygodniowo, i to w każdej wiosce. Umierają za szybko, żeby ktokolwiek zdążył ich pochować.

– Jaja sobie pani ze mnie robi? – warknął Solal. – I co ja mam niby na to poradzić?

– Dookoła tego zbiorowego grobu znajduje się jeszcze jakieś dwadzieścia innych osad poza Goi. W tym słońcu ciała rozkładają się szybko, zamieniając to w jeden wielki rozsadnik mikrobów. Trzeba by tu przyjechać z koparką, wykopać głębszy dół, zasypać wszystko wapnem i co najmniej trzema metrami ziemi. Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie choroby mogłyby się stąd wydostać.

Bezlitosna rzeczywistość podstępnie drążyła umysł Solala. W końcu zadał pytanie, którego się wystrzegał i na które bardzo nie chciał usłyszeć odpowiedzi:

– Skąd tyle dzieciaków?

– Trudno wskazać jeden powód. Przedwczesna śmierć, ołowica, rak, problemy z układem krążenia, układem oddechowym, nerwowym. Tutaj co drugie dziecko jest chore. Średnia długość życia w Nigerii wynosi pięćdziesiąt pięć lat, ale w rejonie delty spada do czterdziestu. Czyli sama tylko działalność nafciarska odbiera każdemu z nich piętnaście lat życia. Jest ich tu półtora miliona, a ponieważ to już drugie pokolenie, które musi znosić zanieczyszczenia, w sumie mówimy o czterdziestu pięciu milionach lat życia, które im skradziono.

Wstręt Solala tylko wzrósł, kiedy wyobraził sobie nachylonego nad tym zakątkiem Afryki ogromnego nienasyconego wampira, który przy jednym ataku wysysa czterdzieści pięć milionów lat konkretnej populacji. Młoda Francuzka patrzyła, jak mężczyzna odchodzi na bok i rozmawia chwilę z kapitanem Abayé. Nigeryjczyk rzucił okiem na krater pełen trupów, po czym, zdawało się, wyraził zgodę.

Kiedy działaczka dołączyła do grupy wojskowych i pozostałych członków Amnesty International, konwój ciężarówek gotowych do wywiezienia ostatnich pozostałych przy życiu mieszkańców Goi mógł wreszcie ruszyć w drogę i zostawić za sobą miejsce, z którym nie mogło się równać żadne piekło. Solal, Abayé i dwóch jego policjantów zostali na miejscu, spuściwszy chwilę wcześniej trzy czwarte paliwa z baku jednej z ciężarówek. Nie ma mowy o godnym pochówku. Nikt nie będzie tu drugi raz przyjeżdżał.

Czarny słup unoszący się do nieba nad płonącymi ciałami widać było z odległości wielu kilometrów.

Urodzeni w ropie i karmieni nią ponieśli od niej śmieć, a teraz w niej płonęli.

Na widok gęstych ciemnych kłębów młoda kobieta momentalnie zrozumiała, jaką decyzję podjął Abayé do spółki z francuskim majorem. Zamknęła oczy. Całkiem jak ziemia nasycona wodą, która nie może już wypić ani kropli, ona też nie potrafiła więcej znieść.

Solal wsiadł z powrotem do pick-upa i przez całą trasę nie zamienił z Abayé ani jednego słowa. Przy wjeździe do Abudży na jego telefonie pokazała się wiadomość. W życiu by nie pomyślał, że tego dnia jednak się uśmiechnie.

„Wyjazd przyspieszono. Wracasz do Francji, Virgil!”

* NPMF: Nigeria Police Mobile Force.

2

Paryż

Szpital położniczy Port-Royal

Jego pierwsze dziecko. Dziewczynka. A Virgil Solal już się o nią boi, choć jeszcze nie przyszła na świat. Właśnie zdał sobie sprawę z tego, że od dziś będzie się bał już zawsze.

Zamierzał znaleźć sobie jakiś spokojniejszy przydział, żeby nie wyjeżdżać już tak często z Francji. Koniec z misjami na całym świecie. Teraz ograniczy się do jednego kontynentu, jednego kraju, jednego miasta, jednej dzielnicy, jednego domu i jednego dziecięcego pokoju… To i tak dość duży teren do ochrony.

Już wkrótce będzie ich troje.

Swoją córkę znał dotychczas tylko jako kilka posklejanych pikseli na zdjęciu USG wyglądającym niczym jej pierwsza pocztówka. Mała istota szykująca się do przyjścia na świat, ale na razie wciąż dryfująca w wodach płodowych. Nie mógł się doczekać, kiedy ją wreszcie zobaczy.

Położna po raz czwarty kazała Laurze przeć, a wtedy – również po raz czwarty – wśród ścian korytarza szpitala położniczego, ozdobionych dziecięcymi rysunkami i zdjęciami krzywiących się noworodków, rozbrzmiało echo krzyku. Laura wbiła paznokcie w dłoń Virgila – jeszcze nigdy żadna tortura nie była dla niego bardziej rozkoszna. Starał się nawet przekonać samego siebie, że ma specjalną moc, że przez ten zwykły kontakt ich ciał może skraść jej trochę cierpienia.

Kiedyś, w dzieciństwie, Virgil ciężko zachorował. Usłyszał wtedy, jak jego matka narzeka na swoją bezsilność i modli się: „Gdybym tak mogła wziąć na siebie twój ból”.

– Gdybym tak mógł wziąć na siebie twój ból – szepnął teraz do Laury.

Mężczyzna – niczym w samolocie wstrząsanym turbulencjami, kiedy zaniepokojony pasażer wpatruje się w stewardesę, żeby rozpoznać, jak poważna jest sytuacja – nie spuszczał oka z położnej, interpretując każdy grymas jej twarzy, każde słowo oraz intonację, z jaką padały one z jej ust. Słyszał, że widać już główkę, słyszał, że widać ramię, słyszał zachęty i sapiący oddech Laury. Słyszał, jak jego własne serce bardziej łomocze, niż bije, jakby chciało uciec i wyruszyć na spotkanie z córką. Później, po uldze, która zagościła na twarzach pielęgniarek, zrozumiał, że dziecko się urodziło. Przez sekundę widział dziewczynkę, różową, całą mokrą, pucułowatą i umazaną, po czym zniknęła ona w troskliwych rękach, otoczona szelestem fartuchów i ruchami powtarzanymi wcześniej tysiące razy.

Następnie ruchy stały się niepewne i gwałtowniejsze.

A potem nie słyszał już nic.

Poza ogłuszającą ciszą, na którą nie było tam miejsca.

Przez otwarte drzwi ktoś zawołał na korytarz, wzywając lekarza. Nawet oszalałe krzyki Laury nie były w stanie odciągnąć uwagi Virgila. Mężczyzna był do tego niezdolny, zahipnotyzowała go mieszanina strachu i lęku. Położna klepnęła dwa razy między malutkie łopatki. Lekarz, który właśnie przybył, odepchnął ją bezpardonowo, po czym oczyścił usta i nos noworodka za pomocą sondy, żeby udrożnić drogi oddechowe. Dziecko zostało zaintubowane, Virgila poproszono o opuszczenie sali, jednak jego zdeterminowane spojrzenie sprawiło, że taka prośba drugi raz już nie padła. Po założeniu sondy ściśnięto kilka razy worek do resuscytacji, bezskutecznie próbując nadąć malutkie płuca.

Różowe dziecko stało się sine. Nieruchome.

– Masaż serca? – zapytała położna.

– To na nic, powietrze nie przechodzi, całkiem jakby płuca się skleiły. Nic z tego nie rozumiem – wybełkotał pediatra. – Nic nie rozumiem.

Virgil wpatrywał się w małą pomarszczoną rączkę na brzegu stołu do reanimacji; delikatne palce leżały nieruchomo. Palce, o których marzył, zagubiony w nigeryjskim piekle. Miały zacisnąć się kiedyś na jego palcu.

Lekarz przestał się krzątać i zwiesił swoje bezużyteczne ręce nieruchomo wzdłuż ciała. Odpuścił.

Serce przestało bić. Mózg zasnął w kilka sekund, jeden milion komórek za drugim.

Virgil wreszcie odwrócił się do Laury. Dwie puste powłoki, już na zawsze przeklęte. Umarli oboje w tej samej chwili.

3

Paryż

Dwa lata później

Trzy godziny przed pierwszym kontaktem

Budzik, chociaż milczał, zaliczył niesprawiedliwą serię rozgniewanych ciosów pięścią, zanim Diana zdała sobie sprawę, że dzwonek dobiega z jej komórki. Była piąta trzydzieści.

Wyrwana z głębokiego snu, w całkowitej ciemności mrużyła teraz oczy, porażone niebieskim światłem ekranu – starała się przed odebraniem najpierw zrozumieć, na kim za chwilę wyładuje złość. Wyświetlające się dane odebrały jej na to nadzieję.

– Panie komisarzu?

– Przepraszam, Diano.

– Jest naprawdę wcześnie. Albo naprawdę późno. Coś się stało?

– Sam chciałbym wiedzieć. Obudzono mnie dokładnie w taki sam sposób i wiem tyle co ty. Podejdź do okna.

Kobieta wciągnęła na zimne stopy podgumowane skarpetki, potarła energicznie twarz i po dwóch krokach spojrzała na ulicę widoczną tylko dzięki latarniom.

– Widzisz czarną limuzynę?

– Tak. Jest na dole. Z odpalonym silnikiem.

– To twój kierowca. Zagęszczaj ruchy, czekają na ciebie w komendzie stołecznej.

– Ale to nie moja zmiana. Zresztą tam chyba mają własnego psychologa?

– Zadajesz pytania komuś, kto nie zna na nie odpowiedzi i za chwilę położy się z powrotem spać. Wiem tylko tyle, że to prokurator o ciebie zawnioskował.

– Ktoś z narkotykowego? Od nieletnich? Czy terror kryminalny? – Diana próbowała ustalić więcej szczegółów.

– Powtarzam, że nie znam ani zawartości twojego prezentu, ani tego, który postanowił cię nim obdarować. Ale informuj mnie na bieżąco, kiedy tylko się czegoś dowiesz. Trochę to jednak irytujące, że nic mi nie mówią. – Następnie, tuż przed rozłączeniem się bez uprzedzenia, przełożony Diany poczuł się zobowiązany ją ostrzec: – Wiesz, że nasz zespół już się do ciebie przyzwyczaił i bardzo cenimy twoją pracę. Ale w stołecznej jeszcze cię nie znają. Ani ciebie, ani twoich manii. Tak że postaraj się nie przynieść nam wstydu.

Diana jeszcze przez chwilę trzymała telefon w ręce, próbując się upewnić, czy to czasem nie leki nasenne robią jej kiepskiego psikusa i czy nie chodzi o głupi sen, który po przebudzeniu będzie można szczegółowo przeanalizować. Limuzyna mrugnęła do niej światłami, a wtedy kobieta zdała sobie sprawę, że skoro ona może dostrzec przez przednią szybę twarz kierowcy, to on również ją widzi.

Na co dzień unikała nadmiaru bodźców, starając się organizować sobie życie w najprostszy z możliwych sposobów. To miał być rodzaj równowagi dla nieustannego bajzlu, który panoszył się w jej głowie. Tiszert, zawsze biały, na niego sweter, zawsze luźny, do tego dżinsy, zawsze obcisłe, i adidasy – obowiązkowo wygodne. Kruczoczarne, obcięte na chłopczycę włosy, które wystarczyło przeczesać mokrą ręką i już wyglądały jak trzeba. Pozwoliła sobie na skromną toaletę, po czym włożyła żarówiastą puchówkę i zatrzasnęła za sobą drzwi swojego malutkiego mieszkania.

Na dole trafiła na otwarte drzwi po stronie pasażera. Kierowca czekał obok samochodu. Był całkiem rozbudzony i uprzejmy, aż do przesady, wyglądało, jakby ten nocny kurs w ogóle go nie wzruszył.

– Diana Meyer?

Kiwnęła głową i wsunęła się do samochodu.

– Wie pan, o co właściwie chodzi? – spytała, kiedy mężczyzna dodał gazu.

– Tak – odpowiedział z uśmiechem.

A ponieważ z jego ust nie padło ani słowo więcej, reszta drogi minęła im w milczeniu.

Dojechali na rue de Bastion 36, do komendy stołecznej policji w Paryżu, i kierowca zaparkował, wciskając się między dwa radiowozy. Kiedy wysiadali z limuzyny, dało się słyszeć niski, potężny odgłos silnika, który ktoś zmusił do pracy na najwyższych obrotach: jakiś samochód z przyciemnianymi szybami wyjeżdżał akurat z policyjnego parkingu podziemnego z przesadną szybkością, zahaczając podwoziem o ziemię. Musiało chodzić o sytuację awaryjną, a Diana zaczęła się zastanawiać, czy wezwano ją z tego samego powodu.

Uniosła wzrok, żeby ocenić rozmiary komendy stołecznej. Był to onieśmielający budynek, który przypominał bardziej nowo wybudowany szpital niż siedzibę paryskiej policji.

– Nigdy tu pani nie była?

– Nie, jakoś się nie złożyło.

– Dziesięć pięter. Trzydzieści trzy tysiące metrów kwadratowych, a w środku sami policjanci.

Na samą myśl o takim mrowiu ludzi zakręciło jej się w głowie. Poszukała w kieszeni małej fiolki z lekami anty­lękowymi, po czym wysypała na dłoń połówkę tabletki i rozgryzła ją niczym cukierek. Następnie ruszyła za swoim przewodnikiem. Przeszła przez wykrywacz metalu, który zadzwonił, ale ponieważ nikt nie wymagał od niej, żeby opróżniała torebkę przed ochroniarzem, przekroczyła próg. Tam ponownie – w konfrontacji z holem wejściowym, za dużym i zbyt pustym o tej porze dnia – zaczęły jej mrowieć czubki palców i poczuła, że zasycha jej w ustach. Dopiero w ciasnej przestrzeni windy odzyskała nieco spokoju.

Przewodnik, całkiem niezrażony dziwnym zachowaniem Diany Meyer, wcisnął ostatni przycisk. Kobieta wyobraziła sobie, że jeśli budynek zaprojektowano zgodnie ze zwyczajową koncepcją „im wyższe piętro, tym większa szycha”, to musi chodzić o poziom dyrekcji.

– Przepraszam za ten cały cyrk. Mamy do czynienia ze skomplikowaną sytuacją i potrzebujemy pani opinii. Już za chwilę będzie pani mogła zadać każde pytanie, jakie tylko będzie przyjdzie pani do głowy.

Drzwi się otwarły, ale nic nie mogło przygotować Diany na frenetyczne poruszenie, jakie panowało na ostatniej kondygnacji budynku, chociaż nadal było jeszcze przed świtem. Mężczyźni i kobiety wchodzili do gabinetów i wychodzili z nich niczym naszprycowani aktorzy kabaretowej rewii: niektórzy z dokumentami w ręce, inni z telefonem przy uchu, tocząc zapewne bardzo istotne rozmowy, które usprawiedliwiały ich poważne miny. Diana nie mogła się przemóc, żeby wyjść z windy.

– Agorafobia? – domyślił się jej towarzysz.

– Między innymi.

– Niech pani idzie za mną. To na końcu korytarza.

Sunęli w ten sposób przez zorganizowany chaos zaaferowanych policjantów i policjantek, aż dotarli do biura dyrekcji. Dianę podjął sam komendant główny, który przejął dalsze prowadzenie spotkania. Miał na sobie płaszcz, a jego wzrok uciekał co chwilę w kierunku zegara ściennego, po czym można było się domyślić, że nie ma zbyt wiele czasu albo czekają na niego ważniejsze sprawy. Wynikała z tego oszczędność w wielu kwestiach, poczynając od sprowadzenia uprzejmości do minimum.

– Meyer – zaczął, jakby znali się od dawna – od teraz pracujesz dla komendy stołecznej i obowiązuje cię ścisła tajemnica służbowa. Nic z tego, co tu zobaczysz albo usłyszysz, nie może wydostać się na zewnątrz.

Diana wyciągnęła z torby notatnik i czarny cienkopis, gotowa do notowania.

– Schowaj to w tej chwili – usłyszała. – Niczego nie zapisujemy, nie nagrywamy i nie filmujemy, co zresztą powinno być raczej proste, biorąc pod uwagę, że i tak nie wiemy zbyt dużo.

Mężczyzna chwycił za pilota i włączył stojący na stole konferencyjnym płaski ekran podpięty do jego komputera. Kliknął dwukrotnie w plik wideo, po czym od razu go spauzował, żeby najpierw podzielić się kilkoma istotnymi szczegółami:

– Dostaliśmy to coś dziś w nocy, bezpośrednio na adres mailowy komendy. Na razie prawie nikt o tym nie wie, może z wyjątkiem premiera, prezydenta, kilku prokuratorów oraz policjantów na tym piętrze. Jednym słowem, jak się domyślacie, sprawa nie utrzyma się zbyt długo w tajemnicy.

Następnie komendant puścił nagranie.

Ekran przez chwilę śnieżył, po czym ukazał się na nim rozmyty obraz. Kamera automatycznie dostroiła ostrość, więc po chwili dało się wyraźnie dostrzec szklaną klatkę o bokach mniej więcej trzy na trzy metry. W środku, w kącie, leżał nieruchomo skulony mężczyzna w potarganym garniturze. Uwagę przyciągała metalowa konstrukcja obok klatki. Na ziemi spoczywał miedziany zbiornik podpięty do silnika, z którego z kolei odchodziła długa rura wydechowa. Jej koniec łączył się z okrągłym otworem wyciętym w grubym szkle klatki.

Wokół – na ścianach, podłodzie czy suficie – żadnych znaków szczególnych. To miejsce mogło znajdować się wszędzie: w paryskiej piwnicy albo przebudowanej szopie w Kentucky.

Potem ekran zrobił się czarny.

– Trochę to pokręcone. Co właściwie przed chwilą widziałam?

– Pod względem technicznym to szklane więzienie połączone rurą z silnikiem samochodowym.

– A pod względem ludzkim?

– Zidentyfikowanie go zajęło nam chwilę, ale program do rozpoznawania twarzy ostatecznie wypluł odpowiedź. W tej klatce znajduje się nowy prezes Totala.

Od pierwszego wyświetlenia tego nagrania informacja o ofierze zawsze wywoływała pełną oszołomienia ciszę – niezależnie od publiki.

– Porwanie z żądaniem okupu? – zapytała wreszcie Diana Meyer.

– Prawdopodobnie tak. W każdym razie taki zakładamy scenariusz. Do nagrania dołączono wiadomość. Czy może raczej zaproszenie. Na spotkanie za trzy godziny.

Rzut oka na zegar ścienny…

– A właściwie niecałe trzy. Dostaliśmy wskazówki, żeby zalogować się na Cupidona, to jakiś internetowy portal randkowy. Następnie mamy się połączyć z konkretnym profilem.

– Macie jakieś imię? Pseudonim? Zdjęcie?

– Nic, co by nam się przydało na tym etapie. Profil nazywa się „Total”, a zdjęcie przedstawia prezesa firmy. Najciekawsze jest jednak to, że kiedy dwa profile zapałają do siebie uczuciem, mogą umówić się na prywatne spotkanie wideo. Tak że zgodnie z logiką oczekujemy nawiązana kontaktu wizualnego z porywaczem, porywaczką czy porywaczami, porywaczkami.

Diana doceniła fakt stosowania języka inkluzywnego nawet w takiej sytuacji.

– Możemy się ograniczyć do „porywacza albo porywaczy” – sprostowała. – Porwania dla okupu to wyłącznie męski temat. Czego właściwie ode mnie oczekujecie?

– Będziesz pracować z kapitanem Nathanem Modisem. To on zajmie się negocjacjami z osobą, która pojawi się na ekranie. Twoim zadaniem jest uważnie słuchać.

– Czyli co, mam go profilować?

– W końcu tym się zajmujesz, prawda?

– Tak, ale profilowanie to nie nauka ścisła.

– Na razie nie skupiamy się na ścisłości, sytuacja jest awaryjna. Nie żądam od ciebie niczego więcej niż to, co robisz na co dzień dla OCRVP*.

– Ale… Chyba macie w komendzie stołecznej jakiegoś psychologa kryminalnego?

– Tak, i wbrew temu, co się mówi, to prawdziwa profesjonalistka.

Diana nigdy w życiu nie słyszała równie kurtuazyjnej krytyki – albo równie zakłamanego komplementu. Komendant kontynuował:

– Ale ostatnio jest trochę przemęczona. A ja potrzebuję kogoś dostępnego całą dobę i w pełni sił. Dlatego Modis będzie wszystkim kierował, a ty zajmiesz się obserwacją. Tylko wy będziecie rozmawiać z porywaczem aż do rozwiązania tej sprawy. Reszta naszych zespołów pracuje równolegle w terenie i zajmuje się innymi aspektami śledztwa. Modis wprowadzi cię we wszystko.

– A kiedy go poznam?

– Już go znasz.

Mężczyzna, którego Diana początkowo wzięła za swojego kierowcę, pomachał jej rozbawiony z drugiego końca pomieszczenia. Kiedy przyglądała mu się za pierwszym razem, wydawał się idealnie pasować do wyobrażenia na temat przystojniaka z lepszego towarzystwa: zdyscyplinowanego, do bólu uprzejmego i zdecydowanie zbyt idealnego. To, że jest kapitanem policji pracującym w komendzie stołecznej, oraz to, że przełożeni postawili na niego, by wziął na siebie negocjacje w wysoce ryzykownej sprawie, w żadnym wypadku nie pasowało do jego powierzchowności. Diana wywnioskowała z niejaką przyjemnością, że mężczyzna jest bardziej złożony, niż mógłby sugerować jego wizerunek.

– To nie mnie ma pani profilować – zauważył Modis z błyskiem w oku. – Chodźmy, zostało nam jeszcze dwie i pół godziny.

* OCRVP: Centralny urząd ds. zwalczania przemocy z siedzibą w paryskim Nanterre.

4

W specjalnie zaaranżowanej sali przygotowano wszystko, czego można potrzebować do przetrwania krótkiego oblężenia. Na długim stole ustawionym pod ścianą stał ekspres do kawy na kapsułki, ułożono tam też równo kilkanaście butelek wody mineralnej i trójkątne kanapki w plastiku. Pośrodku pomieszczenia, które nie mogło mieć więcej niż piętnaście metrów kwadratowych, znajdowało się okrągłe biurko zarzucone dokumentami i raportami podsumowującymi postępy – o ile można było mówić o jakichś postępach po pięciu godzinach śledztwa.

– Pasuje? Nie za duże? – upewnił się Modis, który najwyraźniej wiedział, że agorafobia dotyczy nie tylko tłumów ludzi, ale też dużych pustych przestrzeni.

– Idealne. Lubię wyłącznie miejsca, których kontury mogę mniej więcej objąć wzrokiem. To zresztą tłumaczy, dlaczego postawiłam na zawód psychologa, a nie przewodnika górskiego.

– To znaczy?

– Profilowanie to praca biurowa, kameralna, całkiem jak psychoanaliza. Czasem wymaga konfrontacji albo studiowania dokumentów w celu dogrzebania się w umyśle danej osoby do powodów, które popchnęły ją do popełnienia zbrodni.

Modis zdjął marynarkę i starannie przewiesił ją przez oparcie jednego z foteli ustawionych dwa metry od wiszącego na ścianie ekranu.

– Powinienem wiedzieć coś jeszcze? Żeby uniknąć ewentualnych gaf?

Co mogłaby właściwie na to odpowiedzieć, żeby się nie speszył? Haptofobia, strach przed kontaktem fizycznym. Entomofobia, strach przed owadami. Germafobia, strach przed mikrobami. A jeśli miałaby być całkiem szczerza, to również podejrzenia hipochondrii.

– Nie. Nic szczególnego. To znaczy kupa rzeczy, ale nic, co mogłoby przeszkodzić nam w pracy.

– Diana czy Meyer? – zapytał ją Modis, wciąż na etapie adaptacji.

– Wolałabym Dianę.

– W takim razie mów mi Nathan. Podejdź, Diano, pokażę ci, na czym stoimy. – Mężczyzna jednym ruchem, niczym iluzjonista, który wykłada karty podczas pokazu, rozłożył na centralnym stole dokumentację śledztwa. – Jak widziałaś, samo nagranie nie powie nam absolutnie nic o miejscu, w jakim zostało wykonane. Ale cel jest Francuzem, a filmik został przesłany francuskim organom ścigania, dlatego na początek wyszedłbym z założenia, że nasz cel jest przetrzymywany we Francji.

– Cel? Nie nazywasz go imieniem ani nazwiskiem. Specjalnie się tak dystansujesz?

– Możemy go nazywać „Total” albo „Prezes”, jeśli chcesz, ale staram się unikać niezdrowej empatii, która mogłaby zniekształcać ocenę sytuacji. – Modis odsunął na bok serię zdjęć, żeby skupić się na skomplikowanej tabeli z ciągami liter i cyfr, zupełnie nieczytelnej dla Diany. – Nasi śledczy z działu informatycznego zrobili kawał dobrej roboty. W dużym uproszczeniu wygląda to tak: każdy komputer ma swój adres IP, a każdy adres swojego właściciela. Staraliśmy się wyśledzić IP naszego podejrzanego, podążając tropem maila, który nam przysłał. Niestety rozbiliśmy się o ścianę. Jego IP jest zapewne przepuszczane przez VPN, czyli program, który co minutę zmienia adres. To trochę tak, jakbyś bez przerwy się przeprowadzała. Nie sposób cię namierzyć. A żeby zamknąć kwestie informatyczne: portal randkowy, na którym mamy umówione spotkanie, znajduje się na rosyjskim serwerze, a wiem z doświadczenia, że Rosjanie nie są zbyt chętni do odpowiadania na nasze zapytania.

Następnie Nathan pochylił się nad zrzutem ekranu z widocznym zbliżeniem na mechanizm podłączony do szklanej klatki.

– Właściwie to jak samochód. Tylko bez karoserii i siedzeń. Cela, w której znajduje się Prezes, ma trzy na trzy metry, co daje dwadzieścia siedem metrów sześciennych albo dwadzieścia siedem tysięcy litrów powietrza. Dokładne obliczenie czasu, jakiego potrzebowałyby spaliny, żeby wypełnić przestrzeń do poziomu zabójczego dla człowieka, jest praktycznie niemożliwe. Z uwagi na różnice wynikające z nieznanych nam parametrów, takich jak szczelność klatki, zastosowane paliwo, nasmarowanie silnika albo przepływowość rury, muszę się zadowolić szacunkami. Żeby pułapka działała jak trzeba, dwutlenek węgla musi zastąpić powietrze, czyli na pewnej wysokości trzeba wykonać otwór, by tlen miał się gdzie ulatniać. Niestety na nagraniu nie widać, co jest nad klatką, tak że nie znamy wielkości otworu wentylacyjnego.

– No więc? Ile czasu według twoich szacunków zostanie Prezesowi, jeśli silnik zostanie uruchomiony?

– Maksymalnie trzydzieści minut. Ale zacząłbym się niepokoić po piętnastu.

– A jego rodzina? Mogą nam się przydać. Morderca, gwałciciel, oszust czy porywacz często zna swoje ofiary.

– Rodziną zajmuje się inny zespół. Jeżeli czegokolwiek się dowiedzą, dadzą nam znać. Tak czy inaczej jesteśmy w epicentrum, więc będziemy ze wszystkim na bieżąco. Nie myśl o reszcie dochodzenia. Naszym jedynym zadaniem jest utrzymanie Prezesa przy życiu, ustalenie, ile ma kosztować jego wolność, a także w jaki sposób ma dojść do wymiany. Potem pozostanie jeszcze kwestia przesłuchania porywacza.

– Wyglądasz na pewnego siebie.

– Oni praktycznie zawsze wpadają. A już szczególnie, jeśli biorą na cel szefa jednej z najważniejszych spółek w kraju. Policja dysponuje właściwie nieograniczonymi środkami.

– A ja myślałam, że wszystkie ofiary mają prawo do takiego samego zaangażowania policji – droczyła się z nim Diana.

– Nie mają. Ani do takiego samego wymiaru sprawiedliwości, takich samych wakacji czy takich samych szkół. A teraz, skoro już mamy za sobą tę diagnozę społeczną, proponuję kontynuować przygotowania.

Skuteczny, stanowczy, pragmatyczny, drobiazgowy – Diana zaczynała lepiej poznawać swojego nowego partnera, który coraz bardziej się jej podobał.

– Ja nie mogę się popisać aż taką precyzją – wytłumaczyła się na zapas. – Moja sfera jest mniej techniczna, bardziej ludzka, a zatem niepewna. Bardzo niepewna.

Najpierw w głowie ułożyła sobie informacje w odpowiedniej hierarchii, a potem ustrukturyzowała to, co zamierzała powiedzieć.

– Zacznijmy od ewidentnego zorganizowania. Operacja planowana od pewnego czasu. Zabezpieczenia informatyczne. Mężczyzna działający racjonalnie i ze szczególną motywacją. Wybór ofiary świadczy z kolei o sporej odwadze. Uprowadzając Prezesa, musiał wiedzieć, że ściągnie sobie na głowę całą francuską policję. Następnie aspekt gry. Porywacz zaprasza nas do udziału, do patrzenia, jak gdyby chciał nam coś przez to powiedzieć. Niestety logiczny wniosek z mojego rozumowania jest niepokojący.

– Mów śmiało, od tego tu jesteś – zachęcił ją Nathan.

– Jeśliby nazwać „sekwencją” czas, który upłynie od teraz do uwolnienia ofiary, to powiedziałabym, że nasza sekwencja rozegra się zasadniczo w dwóch tempach. Najpierw porywacz będzie chciał wyjaśnić nam na spokojnie, czego od nas oczekuje, wyłożyć swój plan, jeśli wolisz. A potem, kiedy odpali silnik, dojdzie do przyspieszenia, które oceniłeś na maksimum trzydzieści minut. Złożoność tego całego urządzenia każe mi sądzić, że porywacz będzie się trzymał planu do samego końca.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

CZĘŚĆ DRUGA

ATOMIC 8

Dostępne w wersji pełnej

Bibliografia

BIBLIOGRAFIA

Dostępne w wersji pełnej

Dziękuję...

DZIĘKUJĘ...

Dostępne w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU:Impact

Redaktorka prowadząca: Ewelina Kapelewska Wydawczyni: Monika Rossiter Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska Korekta: Ewa Popielarz Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Zdjęcie na okładce: © Aneeta Young; stokkete / Stock.Adobe.com

Copyright © Éditions Michel Lafon, 2020, Impact Published by arrangement with Lester Literary Agency & Associates

Copyright © 2023 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o. Copyright © for the Polish translation by Paweł Łapiński, 2023

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2023

ISBN 978-83-8321-253-1

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska