Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Monday nie pojawia się w pierwszych dniach szkoły i zdaje się, że zauważa to tylko Claudia, jej najbliższa przyjaciółka. Kiedy w kolejnych tygodniach Monday nadal nie daje znaku życia, Claudia wie, że coś jest nie tak. Przyjaciółka nie zniknęłaby bez słowa i nie zostawiła Claudii na pastwę szkolnych testów oraz prześladowców. Nie po tym, co się wydarzyło poprzedniego roku; nie z jej kiepskimi ocenami. To właśnie teraz Claudia potrzebuje wsparcia Monday bardziej niż kiedykolwiek.
Dziewczyna zaczyna badać zniknięcie swojej przyjaciółki, czego nie ułatwia rodzina zaginionej. Co więcej, nikt z otoczenia Claudii nie pamięta, kiedy ostatni raz widzieli Monday.
Jak to możliwe, że nastolatka może tak po prostu zniknąć i nikt nie zauważa jej braku?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 351
Tytuł oryginału: Monday’s Not Coming
Copyright © 2018 by Tiffany D. Jackson
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Artur Łuksza, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktor inicjujący: Łukasz Chmara
Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza
Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska
Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa
Korekta: Małgorzata Tarnowska, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka
Projekt oryginalnej okładki: Erin Fitzsimmons
Adaptacja okładki i stron tytułowych: Daria Górecka
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67551-77-9
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla mojego taty i dziadziunia, dzięki którym wzleciałam
i którzy zawsze byli gotowi mnie złapać
WRZESIEŃ
Oto historia o tym, jak zniknęła moja najlepsza przyjaciółka. Jak nikt oprócz mnie nie zauważył, że jej nie ma. I o tym, jak wszyscy mieli to gdzieś, dopóki jej nie znaleziono… rok później.
Wiem, co sobie myślicie. Jak cały człowiek, a dokładniej nastolatka, może zniknąć i nikt nawet się nie zająknie? W sensie gdyby słońce pewnego dnia sobie wzeszło i poszło, to ktoś chybaby podniósł alarm, co nie? Ale mama mawiała, że nie każdy krąży wokół tego samego słońca. Nie wiedziałam, co to znaczy, dopóki nie zaginęła Monday.
Pomyśleć by można, że coś takiego nie powinno się zdarzyć w Waszyngtonie, mieście pełnym najpotężniejszych ludzi na świecie. Nikt nie mógł do siebie dopuścić, że coś takiego mogłoby się stać na prezydenckim podwórku. Tak samo czuliśmy się my, mieszkańcy Southeast. Skoro mówi się, że mieszkamy w cieniu stolicy, to jakim cudem zaginięcie jednej dziewczyny mogło całkowicie zburzyć to myślenie?
Moja terapeutka mówi, że nie powinnam już o tym gadać. Niedawno jednak pojawił się ten podcast analizujący po raz kolejny wszystko, co się wydarzyło; wbijający wykałaczki w spalone ciasto, żeby sprawdzić, czy już się upiekło. To tak jak z kolorem różowym, zawsze znajdzie się ktoś, kto widzi wszystko inaczej. Niektórzy dostrzegają magnoliowy i fuksję, podczas gdy inni koralowy i łososiowy. A koniec końców to tylko zwykły róż.
Dla mnie cała ta historia zaczęła się dzień przed rozpoczęciem ósmej klasy. Naszym ostatnim rokiem w podstawówce, który miał być najlepszym rokiem w naszych życiach.
Przed
– Mamo, widziałaś Monday? – zapytałam natychmiast po przejściu bramki na lotnisku Waszyngton Reagan National; moje włosy nadal były splecione w kędzierzawe letnie warkoczyki, a skórę miałam opaloną południowym słońcem.
– Hola! A może najpierw jakieś dzień dobry? Ja też cię nie widziałam całe lato – zachichotała mama, szeroko rozkładając chude ramiona, w które wpadłszy, uścisnęłam mamę radośnie.
Każdego lata mama wysyłała mnie na południe, do Georgii, żebym spędziła dwa miesiące u babci. Pisałyśmy do siebie z Monday listy pełne śmiesznych rysunków i powyrywanych z gazet artykułów, przekazując sobie bieżące plotki z sąsiedztwa i najnowsze kawałki. Tamtego lata było jednak inaczej. Monday nie odpisała na żaden z moich listów. Bez naszych rozmów lato ciągnęło się jak wyścig żółwi. Uwielbiałam babcię, ale tęskniłam za swoim pokojem i telewizorem, ale przede wszystkim tęskniłam za Monday.
Światła migotały na rzece Anacostia, gdy przejeżdżałyśmy przez most, by wjechać na aleję Martina Luthera Kinga Juniora; w oddali widać było stadion Washington Nationals. W chwili, gdy skręciłyśmy w Good Hope Road, zauważyłam stare plakaty nadal wiszące na opuszczonym budynku stojącym na skrzyżowaniu: „RATUJMY ED BOROUGH! Naszą społeczność! Nasz dom!”.
Mama zablokowała drzwi samochodu i wyprostowała plecy w napięciu. Jako kobieta z Południa nigdy nie czuła się bezpiecznie w mieście, chociaż mieszkała tu, od kiedy się urodziłam. By zająć jej myśli, powiedziałam jej o listach, które pozostały bez odpowiedzi. Wzruszyła ramionami, bardziej skupiona na wieczornym ruchu, mrucząc pod nosem: „Może nie mogła pójść na pocztę”. To mnie jednak nie przekonywało. Oszczędzałyśmy pieniądze i kupiłyśmy wystarczającą liczbę znaczków pocztowych, żeby przetrwać bez siebie osiem tygodni. Babcia nie lubi, gdy dzieci bawią się jej komórką, a moja kuzynka okupowała telefon stacjonarny, by rozmawiać ze swoim chłopakiem. Monday wiedziała, że nie znoszę pisać, ale obiecałyśmy sobie, że będziemy rozmawiać, a nie można ot tak wycofywać się z obietnic. Nie z tych danych twojej najlepszej przyjaciółce od pierwszej klasy.
– Nie wiem, kruszynko – powiedziała mama, gdy zatrzymała się na światłach i pomachała nerwowo na przywitanie komuś, kogo rozpoznała na ulicy. – Pewnie coś ją powstrzymało. Jestem pewna, że wpadnie do ciebie, jak się dowie, że wróciłaś.
Światło zmieniło się na zielone i mama wcisnęła gaz w podłogę. Popędziła przez dwie przecznice, po czym skręciła ostro w lewo przy bibliotece Anacostii i zaraz w prawo w naszą uliczkę. Dom. Zaparkowała na ulicy przed wejściem. Wyskoczyłam z samochodu z plecakiem i pobiegłam do drzwi. Przyznam się: każdego lata trochę liczyłam na to, że po powrocie zastanę jakąś niewiarygodną przemianę. Nie żebym nie lubiła naszego domu, po prostu uwielbiam niespodzianki. Zupełnie jakbym zbiegała po schodach w Boże Narodzenie, za każdym razem liczę na to, że przywitają mnie odświeżone ściany, nowa kanapa w miejscu naszego beżowego narożnika, urządzenia ze stali nierdzewnej zamiast białych i rdzewiejących i wymieniona balustrada na schodach, która nie woła o pomoc, gdy się o nią opieram.
Zaraz po wejściu i stwierdzeniu, że nic się nie zmieniło, zrzuciłam plecak i podniosłam słuchawkę telefonu przy schodach, żeby zadzwonić do Monday. Może przez lato była zbyt zajęta opieką nad swoim małym bratem i siostrą, żeby odpisać. Byłam jednak gotowa odpuścić bez względu na powód, bo aż mnie nosiło od wszystkich rzeczy, o których chciałam jej powiedzieć. Po krótkim sygnale automatyczny kobiecy głos powiedział mi, że nie ma takiego numeru. Na pamięć znałam tylko dwa numery: Monday i mój.
– Dziewczyno, ty już na telefonie? – prychnęła mama, wciągając moją walizkę do domu. – No, no, ale jesteś w gorącej wodzie kąpana!
– Telefon Monday nie działa.
– Pewnie nie odwiesili słuchawki czy coś – powiedziała, przekręcając zamek w drzwiach. – Teraz ruchy, przynieś grzebień. Musimy zacząć ogarniać te włosy. Chryste! Powinnam była powiedzieć mamie, żeby zajęła się tymi warkoczykami przed twoim powrotem.
Wbiegłam po schodach, pokonując po dwa schodki naraz, i weszłam przez pierwsze drzwi po prawej. Mój pokój wyglądał dokładnie tak, jak go zostawiłam, czyli był w nim syf. W sensie moje duże łóżko było pościelone i przykryte narzutą w kolorze ciemnego bakłażana, a moje malunki i rysunki oraz plakaty zespołów i filmów nadal wisiały w tym samym miejscu na lawendowej ścianie. Nie miałam jednak czasu sprzątnąć bazy, którą wraz z Monday zrobiłyśmy ze starych prześcieradeł i poduszek, gdy spała u mnie ostatni raz przed wyjazdem. Nadal stała przy regale, pod oknem wychodzącym na tył biblioteki po drugiej stronie ulicy.
– Claudia! Pospiesz się! – krzyknęła mama z dołu.
– Idę, mamo!
Wzięłam grzebień z mojej białej toaletki i dostrzegłam nową kolorowankę i kredki leżące na krześle. Tata musiał je tu zostawić, zanim pojechał w kolejną trasę.
– Claudio, no chodź! Bo będziemy się z tym bawić całą noc!
Spędziłyśmy cały wieczór, walcząc z moimi warkoczykami, by później umyć i wyprostować mi włosy. Wyczerpana, w końcu wgramoliłam się do łóżka jakoś przed północą, ignorując niepokojące przeczucie w brzuchu. Coś było nie tak, ale nie potrafiłam tego sprecyzować.
– Claudia! – wrzasnęła mama z kuchni następnego ranka. – Spóźnisz się pierwszego dnia szkoły!
Każdego roku mama krzykami zmuszała mnie do szaleńczego zbiegnięcia po schodach, bo chciała zaskoczyć mnie wielkim śniadaniem, które zawsze przygotowywała na pierwszy dzień szkoły: górą pankejków z uśmiechniętą buźką namalowaną syropem klonowym na szczycie, jajecznicą z serem, owsianką i kiełbaskami.
Dawałam jej więc tę satysfakcję, zeskakując ze schodów i wbiegając do kuchni ubrana w mundurek i nowe trampki, witana widokiem stołu zastawionego ucztą specjalnie dla mnie.
– Niespodzianka! – zawołała mama, wyskakując ze swojego ukrycia; w jej krótkich kasztanowych włosach nadal były wałki. Światło sprawiało, że przez różowo-złote pasemka czasem przebijały się drobne ślady szarości.
– Dzięki, mamo – zaśmiałam się, wskakując na swoje miejsce.
– Panie, nie wierzę, że w przyszłym roku idziesz do liceum. Ale ze mnie staruszka.
– Nie zachowujesz się, jakbyś była starsza ode mnie.
Wzięła moją twarz w dłonie i się uśmiechnęła.
– Tak się nie mówi do matki. Okej, kruszynko, pospiesz się, jedz śniadanie. Nie chcesz się chyba spóźnić do szkoły i zostawić Monday samej sobie?
Mama doskonale wiedziała, co powiedzieć, żeby mnie zmobilizować. Co powiem Monday, kiedy ją w końcu zobaczę? W sensie jak mogła mnie tak zostawić bez słowa na całe lato?
– Mamo, Monday może przyjść dzisiaj po szkole? – zapytałam między kęsami pankejków.
Zaśmiała się.
– Nie marnujecie czasu. Okej, może przyjść. Tylko… zajdź najpierw do pani Paul, okej?
Opuściłam widelec na talerz.
– Myślałam, że powiedziałaś, że nie muszę już chodzić po szkole do biblioteki. Nie potrzebuję opiekunki!
– Nie opiekunki – powiedziała mama, zgrywając niewiniątko. – Tylko… chcę, żebyś tam poszła i się przywitała. Nie ma nic złego w tym, żeby się u kogoś pokazać. Okruszki, Claudio. Zawsze dobrze jest zostawiać po sobie okruszki.
– Nie musiałabym zostawiać okruszków, gdybym miała telefon – mruknęłam do swoich ud.
Mama się żachnęła.
– Posłuchaj, nie zamierzam znowu o tym rozmawiać. Ustaliłyśmy, że kiedy zaczniesz liceum, to dostaniesz telefon. Teraz ruchy, musimy się zbierać.
Wzięłam nowy plecak, granatowy z fioletowymi, powywijanymi wzorami. Monday miała taki sam, tylko że różowy, czyli w jej ulubionym kolorze. Wybrałyśmy je zaraz przed moim wyjazdem do Georgii. Przed wyjściem zadzwoniłam do niej jeszcze dwa razy, dla pewności. Bez powodzenia.
Mama zawsze zawoziła mnie do szkoły pierwszego dnia, zwalniając się na parę godzin z jadłodajni dla weteranów wojennych. Z całą pewnością odczują jej brak i zrobią bałagan w kuchni pod jej nieobecność. Zawsze jednak mawia: „Dzieci nie będą zawsze dziećmi, więc trzeba wykorzystać każdą szansę”.
Podjechałyśmy pod szkołę społeczną Warren Kent i skierowałyśmy się w stronę wężyka innych samochodów, przy wielkim, otoczonym płotem trawniku, gdzie uczniowie zbierali się według klas przed pierwszym dzwonkiem. Przyciskając przetłuszczoną twarz do szyby, obserwowałam morze mundurków w czerwono-granatową kratę w poszukiwaniu plecaka pasującego do mojego.
– Mamo, nie widzę Monday – powiedziałam, próbując nie okazywać paniki. Monday zawsze przychodziła do szkoły pierwsza, czasami nawet wcześniej, niż ktokolwiek pomyślał danego dnia o szkole.
– Jestem pewna, że zaraz przyjdzie – odparła mama znad kierownicy, zatrzymując auto. – Okej, baw się dobrze w szkole, kruszynko. Pamiętaj, żeby do mnie zadzwonić, jak tylko wrócisz do domu.
Lawina niepewności wgniotła mnie do siedzenia. Skoro nie dostrzegłam Monday, nie mogłam wystawić choćby stopy za drzwi samochodu. Szkoła bez niej wydawała się zarówno nierzeczywista, jak i niemożliwa. Sama wizja pójścia tam samej, do tych wszystkich nastolatków… BIP! BIIIP! Za nami rozbrzmiał klakson.
– Och, zamknij się! – wrzasnęła mama przez okno, po czym znów się do mnie odwróciła. – Co jest, kruszynko? Nie stresujesz się chyba?
Kiedy użyła tego piskliwego, nosowego głosu, poczułam się, jakbym siedziała w foteliku samochodowym z butelką mleka w ręku, a nie jakbym za rok miała iść do liceum. Jeśli nie zacznę się tak zachowywać, pomyślałam, nigdy nie przestanie traktować mnie jak dziecko.
Pokręciłam głową.
– Nie, nie, mamo. Jest git.
Rozległ się kolejny klakson, tym razem dłuższy. BIIIIIIP! Mama przewróciła oczami i się uśmiechnęła; czytała z mojej twarzy jak z otwartej księgi.
– Przyjdzie, Claudio. Pewnie coś ją zatrzymało. Popatrz. – Wskazała na stojącego na szkolnym placu jednego z pracowników szkoły trzymającego znak „Ósma klasa”. – Widzisz? Tam są twoi znajomi. Może staniesz w kolejce i zajmiesz dla niej miejsce? Jestem pewna, że z innymi też masz dużo do przegadania. Co ty na to?
Rząd znajomych z klasy – moich arcywrogów – był bardzo długi. Bez Monday u boku wskakiwałam sama do wody pełnej rekinów… ociekając krwią. Mama nie wiedziała, że Monday jest moją jedyną przyjaciółką.
– Ee… Okej.
Uśmiechnęła się.
– No już, dawaj buziaka.
Odpięłam pas, nachyliłam się i pocałowałam ją w policzek. Objęła mnie ciasno ramieniem.
– Tak bardzo cię kocham. Baw się dobrze!
Odwzajemniając uścisk i nie chcąc jej puścić, wyszeptałam:
– Też cię kocham. – I wysiadłam z samochodu ze zdecydowaną miną, ale moje płuca praktycznie nie przyjmowały powietrza.
Warren Kent nie była dużą szkołą; liczyła jakieś tysiąc uczniów, ale zebrani w jednym miejscu, hałasowaliśmy jak milion.
Od pisków pierwszaków pękały bębenki w uszach. Trzecio- i czwartoklasiści biegali w tę i z powrotem. Szósto- i siódmoklasiści przytulali się i chichotali, czyli standard dla spotkania się po miesiącach rozłąki. To będziemy ja i Monday, kiedy przyjdzie, powtarzałam sobie w kółko, żeby nie uciec z powrotem do samochodu. Zerknęłam przez ramię na mamę, która nadal patrzyła ze swojego miejsca; samochody za nią trąbiły.
Ma rację, pomyślałam, przesadzam. No przecież, że Monday przyjdzie. Nigdy nie opuściła ani jednego dnia w szkole.
Nadal jednak byłam przerażona. Skierowałam się do swojej klasy. Każdy wyglądał starzej, groźniej, chłopcy byli wyżsi, a dziewczyny pełniejsze. Zastanawiałam się, czy ja też wyglądam inaczej. Może Monday się zmieniła i jej nie rozpoznałam. Shayla Green stała na początku kolejki. Nikczemny uśmieszek rozciągał się na jej ładnej, brązowej twarzy. Wyszeptała coś Ashley Hilton do ucha, na którym wisiało nowe, małe złote kółko. Przyglądały mi się, chichocząc. Odwróciłam się gwałtownie, gotowa pobiec do samochodu, ale mamy już nie było i cała moja odwaga wyparowała.
– Kurde, przyszła ta lesba – zarechotał Trevor Abernathy; na tle białej koszuli jego skóra w kolorze głębokiej czerni połyskiwała. Pozostali też się zaśmiali; potwory w mundurkach. Trzymałam głowę nisko i stanęłam na końcu rzędu. Trevor przeszedł na tył i pociągnął Shaylę za kucyka.
– Koleś, odpuść, okej? – wkurzyła się Shayla.
Trevor zatańczył w miejscu, próbując uciec przed rękoma, którymi wymachiwała, a pozostali go tylko bardziej podpuszczali.
Ale dziecinada, pomyślałam. Wystarczy na nich spojrzeć: banda głupoli. Jak zamierzają dostać się do jakiegoś dobrego liceum, zachowując się w ten sposób? Przynajmniej wiem, że nie trafię tam na nikogo z nich. Jeszcze rok i będziemy tylko ja i Monday. Chciałam jednak, żeby Monday się pospieszyła, zanim te wilki mnie dopadną.
Mijały sekundy. Na placu panował zgiełk; dzieciaki obczajały nawzajem swoje fryzury, ubrania, nowe tenisówki, biżuterię i plecaki – dodatki były jedynym sposobem na wyróżnienie się. Otworzyłam moje minilusterko, żeby przylizać odstające kosmyki i nałożyć kolejną warstwę przeźroczystego, wiśniowego błyszczyka. Znaczy wyglądałam ładnie, ale ciężko było mi się tym cieszyć, kiedy jedyna osoba, którą chciałam zobaczyć, wciąż się nie pojawiała.
Monday zazwyczaj nosiła warkoczyki, ale postanowiłyśmy, że w pierwszym tygodniu szkoły wypróbujemy nową fryzurę, coś bardziej dorosłego. Wiecie, żeby poćwiczyć przed pójściem do liceum. Przez to jednak, że nie miałyśmy kontaktu, bałam się, że mogła zapomnieć o naszym planie. Wpatrywałam się w bramę, sprawdzając godzinę na zegarku.
Zawył dzwonek i rzędy uczniów zaczęły wpływać do budynku; najpierw zerówkowicze, a potem pierwszoklasiści. August, brat Monday, powinien był być wśród piątoklasistów, ale nigdzie go nie widziałam. A jej siostra, Tuesday – czy ona nie miała iść do zerówki?
– Gdzie oni są? – mruczałam pod nosem.
Moje kościste kolana trzęsły się i obijały o siebie. Wywołali nasz rząd i powoli ruszyliśmy. Nie odrywałam oczu od bramy w nadziei, że zaraz przez nią wbiegnie, spanikowana i bez tchu, z włosami lśniącymi od olejku kokosowego, który tak uwielbiała. Przytuliłybyśmy się z ulgą i stanęłaby znów u mojego boku, a świat wróciłby do normy. Brama zniknęła mi jednak z oczu, zastąpiona beżowymi ścianami naszej szkoły. Ciężkie ciemnobrązowe drzwi zatrzasnęły się za mną, gwałtownie pozbawiając mnie złudzeń.
*
– Dzień dobry, klaso. Nazywam się pani O’Donnell i będę waszą wychowawczynią, więc będziemy mieli w tym roku razem pierwszą lekcję – powiedziała, pisząc swoje imię na tablicy. – Pierwsza zasada: obecność liczy się tylko wtedy, gdy jesteście na miejscach przed dzwonkiem.
Pani O’Donnell, której nazwisko miałam znienawidzić przez najbliższy rok, uczyła ósmą klasę angielskiego. Miała krótkie, kręcone, siwiejące blond włosy i białą twarz pełną głębokich zmarszczek ukrytą za wielkimi okularami. Ubrana była w spodnie z wysokim stanem, kanarkowożółtą koszulkę i obrzydliwe brązowe mokasyny. Poznaliśmy ją przed wakacjami, w dzień przygotowania do kolejnej klasy, i jeden ze starszych chłopaków powiedział, że była najwredniejszą nauczycielką w szkole – a może nawet na całym świecie.
– Kiedy wywołam wasze imię, podnieście rękę. Trevor Abernathy?
Trevor akurat skończył wygłupiać się z chłopakami.
– Jestem.
– Arlene Brown?
– Jestem.
W miarę sprawdzania obecności uświadomiłam sobie, jak zatłoczona jest sala. Wszystkie miejsca były zajęte, nie było żadnego dla Monday. Gdzie usiądzie, kiedy przyjdzie?
– Claudia Coleman?
– Jestem – obwieściłam, podnosząc rękę, i poruszyłam palcami tak, żeby światło uchwyciło moje nowe paznokcie; liliowe z metalicznoróżowymi paskami. Ten róż miał być dla Monday.
– Carl Daniels?
– Jestem.
Chwila. Czy ona nie wyczytała Monday Charles? Monday zawsze była przede mną w dzienniku. Czy O’Donnell dostała złą listę? Czy przenieśli Monday do innej klasy? Może, ale… no nie wiem, Monday by mi o tym powiedziała. Prawda?
– Hej, kruszynko. Jak pierwszy dzień? – powiedziała mama, gdy weszła do domu, niosąc parę siatek z zakupami.
– Monday nie przyszła!
Po szkole zadzwoniłam na jej numer pięć razy i automatyczny głos ponownie przekazał mi, że się pomyliłam. W dniu, gdy powinnyśmy były porównywać plany lekcji i numery szafek, całe popołudnie spędziłam, oglądając powtórki Dance Machine, kolorując nowe podręczniki i próbując się zrelaksować, mimo że w głowie miałam mętlik.
– Naprawdę? – Mama zmarszczyła brwi. – Cóż, może będzie tam jutro. Cierpliwości!
Próbowałam być cierpliwa. Istniało ryzyko, że zadając zbyt wiele pytań, mogłam zwrócić uwagę na to, że nie mam przyjaciół, co naraziłoby mnie na niekończące się docinki. Monday nie pojawiła się też jednak we wtorek, środę ani czwartek. W piątek, z żołądkiem pozwijanym w niezliczone supły, zebrałam w sobie wystarczająco odwagi, żeby zapytać jednego z chłopaków mieszkających w jej okolicy, czy ją widział.
– Nie – powiedział Darrell Singleton, stojąc przy swojej szafce i pakując resztki ze szkolnego obiadu do plecaka. – Nie widziałem jej całe lato.
Darrell był największym dzieciakiem w całej szkole, górował nad wszystkimi zatłuszczoną, mięsistą twarzą pełną wzgórz, dolin i wybojów. Mundurek ledwo na niego pasował, a jego szafka zawsze śmierdziała gnijącym jedzeniem, które tam chomikował.
– Całe lato? Jesteś pewien?
– No. A co, nie była u ciebie?
Darrell był zauroczony Monday od czwartej klasy, ale ona nigdy nie zwracała na niego uwagi. Byłam pewna, że akurat on będzie wiedział, co u niej. Przycisnęłam książkę od matmy mocniej do piersi.
– Wyjechałam na całe wakacje.
– Och – wymamrotał, zakłopotany bardziej niż zwykle. – Cóż, parę dni temu widziałem jej mamę. Przyszła do sąsiadów… – Urwał i odwrócił wzrok.
Każdy wiedział, że w domu sąsiadującym z domem Darrella był, jak to nazywała Monday, pit stop. Ludzie aż z Nowego Jorku czy Florydy zostawiali tam i odbierali paczki. Pit stop zaopatrzony był we wszelkie narkotyki, jakie istniały, w różnych kolorach i kształtach.
– A jej brata i siostry?
Podrapał się w głowę w zamyśleniu.
– No nie wiem. Może.
Chociaż nie mogłam chodzić do domu Monday bez rodziców, pojechałam tam rowerem, po chodniku; nie byłam na tyle odważna, by jeździć ruchliwą ulicą.
Jako że mama była na podwójnej zmianie, a tata wracał z długiej trasy, mogłam na chwilę się ulotnić. Cały tydzień bez słowa od Monday? Coś było nie tak, a ja musiałam dowiedzieć się co, choćby i bez nich.
Być może znowu miała grypę. Chorowała na nią już wcześniej i przez miesiąc nie było jej w szkole. Dlaczego jednak nie odpisała na żaden z moich listów? No i jeśli była chora, to dlaczego jej brat też nie pojawił się w szkole? Czyżby wszyscy byli chorzy? I czemu jej telefon nie działał?
Monday mieszkała w Ed Borough, jednym z największych osiedli domów socjalnych w Waszyngtonie; wyglądało jak wioska identycznych domów szeregowych ustawionych jak pionki w Monopoly, zacienionych wielkimi drzewami rosnącymi na brzegu rzeki, było otoczone obwodnicą i znajdowało się jakieś piętnaście minut od mojego domu. Jak to mawiali rodzice, Ed Borough było dzielnią! W sensie w tej części miasta nigdzie nie jest specjalnie bezpiecznie, ale w Ed Borough… niedobrze jest się włóczyć po zmroku.
Nigdy nie byłam u niej w domu. Ani razu. Mama mi nie pozwalała. Monday zresztą też, z powodów, które miałam poznać dopiero dużo później. Za każdym razem, gdy odwoziłyśmy ją do domu, roztrzęsiona mama czekała, aż Monday wejdzie do domu, rozglądając się nerwowo i przyciskając parę razy przycisk blokujący drzwi samochodu.
Jechałam więc szybko; minęłam znak wyznaczający granicę Ed Borough i słynne boisko do kosza, na którym rozrywano turnieje letniej ligi, dwie przecznice dalej i zatrzymałam się przed ścieżką prowadzącą do domu Monday. Oparłam rower o wysokie drzewo zacieniające budynek i poszłam popękanym betonowym chodnikiem. Obskurne brązowe drzwi domu numer osiemset cztery nie miały dzwonka. Zapukałam dwukrotnie, a moje serce waliło jak młot. Nigdy wcześniej nie byłam tak blisko jej domu.
Zza drzwi dobiegały dźwięki telewizora. Ktoś oglądał Simpsonów tak głośno, że pewnie słyszeli to w Białym Domu. Zapukałam raz jeszcze, wpatrując się w odpryśnięty lakier na moim paznokciu, i przyszła mi do głowy pewna myśl: przecież Monday nienawidzi Simpsonów.
– Kto tam? – warknęła kobieta przez drzwi.
– Dzień dobry, pani Charles. To ja, Claudia.
Nastąpiła chwila ciszy, a potem szuranie i zrzędzenie. Zamek szczęknął i drzwi odrobinę się otworzyły. W szczelinie błysnęło żółtawe oko.
– Kto?
– Ee… Cla-Claudia – wyjąkałam.
Spojrzała na mnie, jakby mnie nie poznała… jakby wcale nie znała mnie od małego. Na skórze poczułam zimno, a dłonie zaczęły mi się pocić. Pani Charles otworzyła drzwi do połowy, ustawiając się w progu tak, że nie widziałam wnętrza domu. Była wysoką kobietą, a jeden jej cycek był wielkości mojej głowy. Miała na sobie męski podkoszulek, czarny sportowy stanik i czerwone koszykarskie spodenki, a jej włosy spięte były wsuwkami. Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam, ale miała taką samą cerę jak Monday, w kolorze papierowej torby.
– Claudia? – Jej twarz zmarszczyła się, jakbym śmierdziała. – Co tu robisz?
Przez nadający na cały regulator telewizor za nią nie mogłam się skupić. Co ja tu właściwie robię?
– Ee… czy Monday jest w domu?
Zamrugała dwa razy i przeniosła ciężar na drugą nogę, kładąc ręce na biodrach.
– Nie ma jej.
– Och, mhm. A przyjdzie do szkoły w poniedziałek?
Wykrzywiła wargi, po czym warknęła.
– Po co tak wypytujesz? Powiedziałam, że jej nie ma. Idź już! Wiesz, że twoja paniusiowata matka nie pozwala ci tu być.
Cała okolica słyszała jej krzyki, ale nie mogli poczuć alkoholu w jej oddechu tak jak ja. Każdy włos na moim ciele się podniósł, rwąc w stronę roweru. Nigdy nie mówiła do mnie w ten sposób. Może przesadziłam, przychodząc szukać Monday, zadając pytania i pyskując dorosłej osobie, jak ujęłaby to mama. Ale nie mogłam po prostu sobie pójść. Nie, kiedy druga połowa mnie zniknęła.
– Ale… gdzie jest Monday? Czy coś się stało?
Ruszyła w moją stronę. Zrobiłam krok w tył i potknęłam się o szczelinę w chodniku. Przewróciłam się na beton i zdarłam uda na rozrzuconych kamykach, ale nie miałam nawet chwili, by krzyknąć.
– Powiedziałam, że jej nie ma! IDŹ DO DOMU!
Moje gardło się zacisnęło, gdy stanęła nade mną, pochylając się tak nisko, że mogłyśmy się stuknąć czołami. Jej dłonie były zaciśnięte w pięści, a jej nogi rozstawione, jakby gotowa była kopnąć mnie w bok. W mojej głowie rozległ się alarm, ale nie czułam stóp i nie mogłam się ruszyć. Przyklejona do ziemi, przygotowałam się na ból. Powstrzymała się jednak i rozejrzała po okolicy. W domu obok ktoś podniósł roletę.
Pociągnęła nosem i spojrzała na mnie, jakby nadal nie była zdecydowana, co chce zrobić.
– Spieprzaj stąd – mruknęła i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Łokcie załamały się pode mną i padłam na plecy, wykasłując wstrzymywane powietrze, a telewizor wydawał się huczeć zaraz obok mnie. Trzęsłam się. Spojrzałam na płynące nade mną chmury w zastanowieniu, jak Monday mogła mieszkać z takim potworem.
W sobotę tata wrócił do domu z krótkiej trasy, jak to nazywał. Do Teksasu i z powrotem. Pracował dla fabryki samochodów jako kierowca ciężarówki i rozwoził nowiutkie, błyszczące samochody do dilerów w różnych częściach kraju. Czasami nie było go nawet parę tygodni, w zależności od grafiku.
– Hej, kruszynko! – powiedział, podnosząc mnie zaraz po wejściu do domu, i ustami pierdnął mi w policzek.
– Tatku! Przestań! Nie jestem już dzieciakiem – powiedziałam, próbując brzmieć poważnie, a jednocześnie chichocząc.
Zaśmiał się.
– Zawsze będziesz moją małą córeczką! Miałaś dzisiaj lekcje tańca?
– Tańce zaczynają się w przyszłym tygodniu.
– Dobra, to powiedz, jakiego rozmiaru trykotu potrzebuję, żeby pójść z tobą.
– Daj spokój, tatku!
– Mówię poważnie. Dam radę wcisnąć się w XL. Wystarczy, że odstawię skrzydełka z kurczaka.
– Tatku! – zaśmiałam się, gdy szliśmy w stronę kuchni.
– Cóż, mam nadzieję, że chociaż trochę wychodziłaś z domu. Może przejedź się na rowerze od czasu do czasu.
Wykrzywiłam usta w uśmiechu, myśląc o długiej drodze powrotnej z domu Monday.
Mama stała przy kuchence, smażąc rybę. Na stole leżał ciepły chleb kukurydziany i stała fasolka. Tata pocałował mamę w szyję, a ona się zawstydziła i z uśmiechem odgoniła go ścierką. Tych dwoje zachowujących się jak zakochane nastolatki potrafiło zażenować wszystkich dookoła.
Rodzice poznali się na postoju dla ciężarówek nieopodal Atlanty, gdzie mama pracowała w naleśnikarni. Tata mawia, że to była miłość od pierwszego wejrzenia, przez którą z przyjemnością zgłaszał się na długie trasy na południe tylko po to, żeby zobaczyć mamę. Po sześciu miesiącach poprosił ją o rękę i zabrał do siebie, do Waszyngtonu. Miał dwadzieścia dziewięć lat, a mama była świeżo po dziewiętnastych urodzinach.
Tata jest postawnym mężczyzną z połyskującą, ogoloną na zero głową, a jedno jego ramię jest wielkości małego dziecka. Na studiach grał w futbol jako obrońca, ale na przedostatnim roku rozwalił sobie kolano. Pozbawiony stypendium, musiał zrezygnować z uniwersytetu. Mama jednak mówi, że studia nie są dla każdego. Stopnie naukowe wcale nie oznaczają, że ktoś jest mądry, a tata jest najmądrzejszą osobą, jaką znam. Przed poznaniem mamy oszczędzał każdy grosz, jaki zarobił jako kierowca, żeby kupić nasz pierwszy dom.
Mama wyciągnęła makaron z serem z piekarnika i usiedliśmy do stołu. To był nasz rytuał w sobotni wieczór.
– No to – zaczął tata z pełnymi ustami – opowiadaj, jak pierwszy tydzień szkoły.
– Monday nie przyszła.
– Serio? A to gdzie jest?
Wzruszyłam ramionami.
– Nie wiem.
– Próbowałaś do niej dzwonić?
– Jej telefon nie chodzi.
– Jej telefon nie działa – poprawiła mnie mama, podając tacie sos. – Musisz się ładnie wysławiać, kochanie. Nie chcę, żeby ludzie myśleli, że cię w domu nie wychowali i w ogóle.
Tata się do niej uśmiechnął.
– Słuchaj mamy, kruszynko. Nawet jeśli brzmi jak szalona.
Mama rzuciła mu wymowne spojrzenie, ale zarumieniła się pod wpływem jego uśmiechu.
Ostrożnie pokręciłam się na krześle, bo mój tyłek nadal był posiniaczony od upadku przed domem Monday. Nie powiedziałam mamie, co się stało. Nie obchodziłoby jej, jak okropnie zachowywała się pani Charles, bo byłaby wkurzona, że w ogóle tam pojechałam. Nie mogłam jednak zapomnieć spojrzenia mamy Monday ani ostrego tonu jej zachrypłego głosu. Mama mojej przyjaciółki nie była najsłodszym cukiereczkiem, ale też nie była gorzka jak najzdrowsze zielone warzywa. Monday nigdy nie wspomniała nic o jej wybuchowym temperamencie. Może więc jej mama po prostu była w złym humorze.
– Tatku, możesz mnie jutro zawieźć do Monday?
Pomyślałam, że jeśli wezmę ze sobą ochroniarza, pani Charles zachowa się bardziej przyzwoicie.
Tata westchnął.
– No kurczę, kruszynko, nie mogę sobie jutro pospać? Jestem zmęczony jak nie wiem co. No i mam też próbę z chłopakami.
Tata grał na kongach z wujkiem Robbym w zespole zwanym Shaw Boyz wykonującym go-go; muzykę, która narodziła się w Waszyngtonie. Kapele takie jak Junk Yard, Rare Essence i E.U. oraz ojciec chrzestny go-go Chuck Brown sprawili, że to miasto znane jest nie tylko dzięki wielkiej polityce. Tata i wujek Robby założyli zespół w liceum, w czasach, gdy koncerty grane były na okrągło i przychodziły na nie tłumy. Nie są specjalnie sławni, ale dla ludzi z Southeast najważniejsze było, że grają i śpiewają dla swojej okolicy. Dzieciaki w moim wieku nie słuchają już tej muzyki. Monday mawiała, że urodziłam się dekadę za późno.
– Idziemy też jutro do kościoła – dodała mama. – Nie zapomnij o tym.
Westchnęłam.
– Nie zapomniałam.
Mama się zaśmiała.
– Może po prostu jest chora. Pewnie będzie w poniedziałek z samego rana. Wiesz, jaka ona jest.
Uśmiechnęłam się do tej wizji.
– No tak. Poniedziałek!
Poniedziałki były ulubionym dniem tygodnia Monday, nie tylko dlatego, że miała tak na imię. Uwielbiała ten dzień sam w sobie. Przychodziła do szkoły wcześnie jak zawsze, rozpromieniona bardziej niż słońce, nawet w najmroczniejsze zimowe dni, gdy wiatr sprawiał, że powieki przymarzały jedna do drugiej. Stała przed bramą, owinięta w swoją cienką kurtkę i niepasujący szalik, czekając na otwarcie drzwi.
– Czemu tak się cieszysz na szkołę? – mamrotałam, tęskniąc za ciepłym łóżkiem. – Nikt się nie cieszy na szkołę. Zwłaszcza w poniedziałek.
Ona zawsze zbywała to wzruszeniem ramionami.
– Kocham szkołę.
Przewracałam oczami.
– Ale szkoła nie kocha nas.
Ona się śmiała.
– Poniedziałki są najlepsze! Nie powiesz chyba, że nie cieszysz się początkiem nowego tygodnia. To jak nowy rozdział w książce. A najlepsze jest to, że spędzimy ze sobą cały dzień, cały tydzień, znowu. Mimo że w szkole.
Dlatego w poniedziałek rano wysiadłam z autobusu i czekałam pod bramą z kawałkiem odwróconego ciasta ananasowego mamy w plecaku. Monday uwielbiała wypieki mamy i byłam pewna, że po tak długiej chorobie na pewno nie pogardziłaby czymś słodkim. Czekałam i czekałam, aż zadzwonił dzwonek. Monday nie przyszła.
Po powrocie do domu ponownie spróbowałam zadzwonić do Monday i ten sam automatyczny głos znów mi powiedział, że nie ma takiego numeru. Rzuciłam słuchawką, krzycząc. Przecież wiem, że jest! Przyjaźniłyśmy się od zawsze. Znałam ją lepiej niż samą siebie: jej ulubionym kolorem był różowy, uwielbiała paluszki krabowe i kukurydzę na patyku, nie znosiła się spóźniać i była uczulona na orzechy. Wiedząc to wszystko, nie mogłam zignorować głosu krzyczącego mi do ucha.
Coś było nie tak.
Po
Uwielbiam drobinki zostawiane przez nową kredkę przy pierwszym pociągnięciu, dźwięk, jaki wydaje, sunąc po kartce, kiedy zaczynam wypełniać pustkę. Ten pierwszy ślad wyrazistego koloru na śnieżnobiałym papierze; początek czegoś nowego. Mam wrażenie, że od kiedy tata przeczytał gdzieś, że działa to na mnie terapeutycznie, bez przerwy koloruję. Cieszę się, że przestał kupować te kolorowanki dla dzieci i zaczął przynosić mi inne, wypełnione bardziej misternymi i skomplikowanymi projektami. Geometryczne i psychodeliczne kształty, mozaiki i mandale… W tym chaosie jest spokój, którego większość ludzi nie dostrzega.
Nie spieszę się z dobraniem odpowiedniego odcienia. Między chabrowym a kobaltowym jest wyraźna różnica. Musi być właściwy, bo inaczej cały rysunek zostanie zrujnowany.
Bez Monday ja też czułam się zrujnowana.
– Nie masz nic do roboty? – zapytała mama, trzymając świeżo wyjęte pranie.
– Jest sobota – powiedziałam z lekkim uśmiechem, rozłożona na kanapie z kolorowanką na kolanach. Słuchałam muzyki. Obejrzałabym coś, ale tata jeszcze nie naprawił telewizora. Stał na dwóch starych głośnikach, nieruszony od niepamiętnych czasów.
– To nie oznacza, że nie możesz się do tego wziąć już teraz, żeby nie robić tego na ostatnią chwilę jutro po kościele.
– Mamo, to tylko… – Zadzwonił telefon i wystrzeliłam z kanapy. – Odbiorę!
Mama odskoczyła, gdy minęłam ją w drodze do telefonu stacjonarnego.
– Słucham! Halo?
– Halo? Claudia? Dzień dobry, z tej strony siostra Burke, z kościoła. Jak się miewasz? Twoja mama jest w domu?
Moje serce opadło szybciej niż przebity szpilką balon.
– Dzień dobry, pani Burke. Proszę zaczekać, już ją daję.
Moje ramię osłabło, gdy podawałam słuchawkę mamie, która rzuciła mi uśmiech pełen współczucia.
– Spodziewasz się telefonu, kruszynko?
Skrzywiłam się, kręcąc głową, i powlokłam z powrotem na kanapę.
– Dzień dobry, siostro Burke – powiedziała mama, opierając kosz z praniem na biodrze. – Och, ma się dobrze. Naprawdę dobrze. Jest małym leniuszkiem leżącym na kanapie, ale proszę się o nią modlić, dobrze? Jak się siostra miewa? A Mikey? Dobrze, dobrze. Dzwoni siostra w sprawie zamówienia, tak? Jasne, ciasta będą na jutro.
Kilka lat temu mama zaczęła prowadzić na boku biznes kateringowy, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej popularny. Ludzie uwielbiali jej sałatkę ziemniaczaną, kurczaka w cieście, ale przede wszystkim jej grillowane żeberka.
– Kurczę – mruknęłam. Pędząc do telefonu, zdarłam lakier z paznokcia na małym palcu.
Pobiegłam na górę po zmywacz do paznokci. Mój kuferek na lakiery był wypasiony. Miałam wszelkie kolory, jakie można było sobie wymarzyć! Malinowa mokka, miętowe ciasteczka, kamienna szarość… Jestem tak dobra w malowaniu paznokci, że mogłabym otworzyć własny salon. Kiedyś powiedziałam o tym mamie, a następnego dnia przyniosła do domu broszury uniwersytetów.
Kolor nazywał się śliwkowy i był głębokim, matowym fioletem, który podkreśliłam drobnymi lawendowymi kryształkami – w tym samym kolorze był dziennik, który Monday dała mi kiedyś na święta. Leżał na regale przy telewizorze, nietknięty. To był dziwny prezent. W sensie Monday wiedziała, jak bardzo nie lubię angielskiego, a pisanie poza szkołą było dla mnie największą torturą. Miałam jej jednak strasznie dużo do powiedzenia. Chciałam, żeby dowiedziała się tak wielu rzeczy, że sięgnęłam po niego bez chwili namysłu. Wzięłam długopis w spocone palce i spróbowałam napisać parę słów, jakby upewniając się, że nie zapomniałam, jak się to robi.
Droga Monday,
kcie jesteś? Dstałam nowy stanik do babci. Teras mamy ten sam rozmjar?
Rok przed przed
– OMG, nie wierzę, jak zimno się zrobiło. W sensie z dnia na dzień. I popatrz, jak jest już ciemno. Jak się nazywa to, co robimy z zegarkami… zmiana czasu? Kiedy to będzie?
Monday miała owinięty wokół szyi krwiście czerwony szalik i trzęsła się pod swoją dżinsową kurtką. Właściwie to była moja kurtka, którą pożyczyłam jej kilka miesięcy wcześniej. Nie miała takiej, a i tak wyglądała w niej lepiej niż ja. Wiatr owiewał nasze odsłonięte uda, a samochody mijały nas, gdy szłyśmy pieszo do domu. Czas na wyciągnięcie zimowych rajstop.
– Laska, czy ty mnie w ogóle słuchasz? Słyszałaś, co powiedziałam? Pastor chce, żebym ja, ja, przeczytała czytanie w tę niedzielę. Przed wszystkimi ludźmi! Nie mogę! Pójdzie mi beznadziejnie i…
Spojrzenie Monday złagodniało, a ona przygładziła dwa warkocze kłosy przewiązane czerwonymi wstążkami. Monday potrafiła zapleść każdy rodzaj włosów tak, że wyglądały atrakcyjnie. Kiedy spała u mnie w weekendy, plotła moje w ten sam sposób co jej, żebyśmy w szkole wyglądały jak bliźniaczki.
– No to powiedz, że się źle czujesz – powiedziała, wzruszając ramionami. Jadła wiśniowego lizaka, podczas gdy ja odpakowywałam swojego, o smaku zielonego jabłka.
– Nie mogę. Mamy występ z parafialną grupą taneczną. Ćwiczyliśmy kilka tygodni. Mama wykończyła mi już strój i w ogóle.
Czerwone od szminki usta Monday wykrzywiły się w uśmieszku.
– Kurczę, w tym kościele naprawdę trzeba się napracować dla Jezusa. Płacą ci czy coś? Może powinnam się zapisać.
– Zamknij się – rzuciłam ze śmiechem, popychając ją dla żartu.
– Mogę się zapisać do grupy tanecznej. Patrz!
Wyprzedziła mnie, robiąc przesadnie długie kroki swoimi długimi kończynami i kołysząc biodrami. Latem przed siódmą klasą Monday wyprzedziła mnie w dorastaniu. Jej piersi zaczęły napierać na guziki koszuli, a mały tyłek napęczniał pod spódniczką w kratę. Nauczyciele dwukrotnie sprawdzali, czy jej nogi nie są za bardzo odsłonięte. Ja byłam przy niej płaską dechą.
Odwróciła się z kamienną twarzą i uniosła rozłożone ramiona do nieba, po czym pochyliła się do pozycji modlitewnej.
Zaśmiałam się.
– Lepiej przestań się wygłupiać, bo Jezus wezwie cię do siebie!
Monday podskoczyła z uśmiechem.
– Ej, to było całkiem dobre. Powinnyśmy dodać to do naszego układu, jak wrócimy do domu.
– No jaszka – powiedziałam.
W tym samym momencie minął nas obniżony cadillac, mrucząc silnikiem.
– Hej, Claudia, co to za kolor? – zachichotała Monday.
– Hm… mieszanka rdzawego z morelowym i odrobiną żółtego.
Zaśmiała się.
– Jesteś taka dziwna. Ooo! Chodź, zajdziemy po coś do jedzenia. Konam z głodu.
Monday zaciągnęła mnie do restauracji pana Changa, chińskiej knajpki parę przecznic od domu, dokąd czasami chodziłyśmy na jedzenie w piątek po szkole.
– Czyli serio myślisz, że powinnam po prostu… udawać, że źle się czuję? – zapytałam, gdy stanęłyśmy w kolejce.
– Nie możesz tak po prostu udawać. Będziesz musiała zrezygnować. Tylko w ten sposób przestaną cię o to prosić.
– Zrezygnować? Z kościoła? Oszalałaś! Mama by mnie zabiła!
– A jaki masz wybór? Zamierzasz tak po prostu wstać i czytać przed wszystkimi? Przeczytać każde słowo?
Przełknęłam głośno ślinę, zaciskając spocone dłonie na paskach plecaka. Monday miała rację. Poprosiliby mnie ponownie, a nie mogłam ryzykować zażenowania przed całą wspólnotą.
– Jak mam zrezygnować? – wymamrotałam w podłogę.
Wzruszyła ramionami.
– Powiedz mamie, że nie chcesz już tego robić. Powiedz, że to staroświeckie.
Gdy sytuacja tego wymagała, Monday potrafiła bezbłędnie kłamać. Mnie to nigdy nie wychodziło, nawet gdy musiałam tym ratować swój tyłek.
– Kurczę, mama się wścieknie. – Było mi przykro na samą myśl, że ją zawiodę.
Monday burknęła, odwracając wzrok.
– Ona nigdy się aż tak nie wścieka.
Kiedy podeszłyśmy do lady, Monday zamówiła jedzenie dla nas obu. Była głosem naszej dwójki, zawsze odzywała się pierwsza, podczas gdy ja trzymałam się z tyłu. W sensie nie jestem nieśmiała czy coś, ale Monday po prostu była lepsza w rozmawianie z nieznajomymi. Ludzie zawsze do niej ciągnęli, a ja nie znosiłam myśli, że muszę się nią dzielić.
– Poproszę dwa razy kurczak w sosie mambo z podwójnie posolonymi frytkami.
– Tyle soli nie jest dobre, wiesz? – wytknęłam.
Przewróciła oczami.
– Dobra, babciu, przecież wiem. Kurczę, chyba zapomniałam portfela. Masz jakąś kasę?
Rzuciłam jej wymowne spojrzenie i wyciągnęłam dziesięciodolarówkę, którą dostałam od taty.
Uśmiechnęła się.
– Dzięki. Oddam ci następnym razem. No i wystarczy nam na mrożoną herbatę!
Drzwi za nami otworzyły się z rozmachem, a przez nie wpadła grupka chłopaków z wielkimi afro, ubranych w długie czarne koszulki i bluzy z kapturem; jeden z nich trzymał piłkę do kosza. Przysunęłam się bliżej Monday, podczas gdy ona mierzyła ich wzrokiem. Wyglądała na niewzruszoną.
– Coś ważnego? – wyszeptała do mnie w naszym sekretnym języku, który wymyśliłyśmy w piątej klasie. Wszystko okej?
– Makaron. – W porządku.
Kiwnęła głową, raz jeszcze spoglądając na chłopaków.
– Po lewej jest niebezpieczny. – Ten po prawej jest uroczy.
– Ja normalna? – Oszalałaś?
Uśmiechnęła się i odwróciła z powrotem w stronę mężczyzny za kuloodporną szybą.
– Kurczę, co tak długo? Nie mamy całego dnia!
Jeden z chłopaków spojrzał na jej odsłonięte nogi i mruknął coś do pozostałych, po czym się zaśmiał. Przysunęłam się bliżej niej, zmieszana zazdrością pęczniejącą w mojej klatce piersiowej.
– Jesteście bliźniaczkami czy coś? – zapytał jeden z chłopaków, a pozostali się zaśmiali.
Uwielbiałyśmy takie pytania, bo przecież tak właśnie chciałyśmy wyglądać. Nie złapałyśmy się jednak na ich marną zaczepkę. Monday podniosła jedną brew, patrząc lekko z ukosa, gdy mężczyzna zza szyby podawał jej jedzenie. Złapała mnie za dłoń i ruszyła do drzwi, ale jeden z chłopaków stanął nam na drodze. Wpadła na niego klatką piersiową i się odbiła.
Uśmiechnął się i zmierzył ją od góry do dołu.
– Moja wina, maleńka. Wybacz mi!
Zatoczyła się z jękiem jak spłoszona sarna i wpadła na mnie plecami. Jego masywne ciało zastawiało drzwi, a jego koledzy wstali z miejsc i nas otoczyli. Uczucie uwięzienia i przyparcia do muru wślizgnęło się pod skórę, więc szybko objęłam jej ramię. Unikiem ze zmyłką przemknęłyśmy po jego lewej i wybiegłyśmy za drzwi.
Szłyśmy dwie przecznice w ciszy, gdy w końcu odetchnęła.
– Ale i tak był uroczy.
– Laska, on miał jakieś siedemnaście lat! Byli z liceum! Nie powinnyśmy z nimi gadać.
Wzruszyła ramionami z uśmieszkiem.
– No i? Był uroczy. I przecież nie jesteśmy dzieciakami!
Tamtego roku tematy rozmów o chłopakach zmieniły się z marzeń o raperach i aktorach w opinie o sąsiadach i innych uczniach.
– Obczajałaś jednego z nich, co nie? – drażniła się ze mną.
Wciągnęłam powietrze.
– Nie ma co zajmować sobie głowy takimi jełopami. Śmierdzieli jak olej w kuchni ich mamusi. Nie wyglądali, jakby często chodzili pod prysznic.
Monday się zaśmiała.
– Dobra, dobra!
Przekroczyłyśmy próg biblioteki w Anacostii, w której na recepcji urzędowała pani Paul.
– Dzień dobry, pani Paul – powiedziałyśmy jednocześnie.
– Dzień dobry, dziewczyny! Jak się macie?
– Przyszłyśmy się tylko zameldować – powiedziałam.
– Jeszcze tu nie mieszkacie – zaśmiała się lekko pani Paul. – No dobrze, dam znać twojej mamie, że wpadłyście.
– Dziękuję pani!
Każdego dnia musiałam po szkole zajść do biblioteki, gdzie pani Paul opiekowała się mną aż do powrotu mamy. Mama dawała jej kilka dolarów tygodniowo, a w niedzielę przynosiła jej do kościoła półmiski z jedzeniem. To było całkiem spoko. Godzinami siedziałam w salce z telewizorem, oglądając filmy albo przeglądając czasopisma. Monday była tutaj ze mną przynajmniej trzy razy w tygodniu i wtedy siedziałyśmy przy komputerach, oglądając teledyski na YouTubie. Mama pozwalała nam spędzać czas w domu, ale dopiero po zgłoszeniu się u pani Paul. Okruszki.
Poszłyśmy do domu i zjadłyśmy w moim pokoju, popijając mrożoną herbatą ociekającego sosem smażonego kurczaka. Monday miała żołądek dorosłego mężczyzny; czasami zdarzało się, że potrafiła zjeść za trzech. Posprzątałam bajzel, który zrobiłyśmy, bo mama nie znosiła, gdy jadłyśmy w moim pokoju, a Monday wzięła z mojego regału dwie lalki Barbie.
– Myślisz, że ci chłopacy spróbowaliby do nas zarywać? W sensie tak na serio? – Opadła na łóżko, a Ken i Barbie tańczyli na jej kolanach.
– No. Tak to wyglądało.
Monday machała nogami, a jej twarz się rozpromieniła.
– Hej, mała! – powiedziała niskim głosem Kena. – Jak ci na imię? – Zmieniła głos na Barbie. – Mam na imię Claudia. Hm, Claudia. Ładnie! Ile masz lat? Wystarczająco. Dobra, to jedziemy.
Zaczęła ocierać lalki o siebie, cmokając i pojękując.
– Co ty dajesz? – zachichotałam, popychając ją na bok. – I przestań bałamucić Barbie.
– Dobrze, babciu – zaśmiała się. – Okej. Czas na próbę! – Zeskoczyła z łóżka, żeby odpalić mojego iPoda podłączonego do głośnika.
Zajęłam swoją pozycję obok niej.
– Gotowa.
– Okej, jak wleci muzyka, najpierw zrobimy to! – Monday podskoczyła z przykucniętej pozycji, wyrzucając ręce w górę. – Potem zrobimy obrót i przejdziemy do tego. – Przyjęła pozę modelki, a jej ramiona poruszały się, jakby była kontrolerem ruchu na lotnisku. Boom. Raz, dwa, trzy, cztery. Poznałam ten ruch dzięki filmikowi zespołu tanecznego z Teksasu na YouTubie.
Większość popołudni spędzałyśmy na tworzeniu układów do piosenek, których słuchałyśmy tak długo, aż weszły mi do głowy do tego stopnia, że potrafiłam odtworzyć każdy beat. Monday potrafiła wywijać ciałem. Nie ma innego sposobu, żeby to określić. W sensie wystarczyło, że obejrzała Single Ladies Beyoncé trzy razy i już znała cały układ. Pani Charles nie było stać na szkołę tańca. Moi rodzice mogli sobie na nią pozwolić – choć ledwo – więc uczyłam ją obrotów i skoków, a koniec końców wychodziły jej lepiej ode mnie.
Poszłam za jej przykładem i dodałam parę rzeczy od siebie. Lubiłyśmy przegadywać naszą choreografię, liczyć kroki i wymyślać nazwy dla naszych szalonych tańców – gorący olej i mąka, szczypnięcie w tyłek czy dyniowe pole.
– Laska, wyluzuj się! Coś taka sztywna? – zaśmiała się Monday.
– Jestem wyluzowana!
Tak wyglądałyśmy w naszym własnym świecie, z naszym własnym językiem i zwyczajami. Mieszkałyśmy w grubej, lśniącej bańce, której nie mogła przebić żadna, nawet najostrzejsza igła.
– Hej! Wiesz co? – zagadnęła bez tchu Monday, wyłączając muzykę. – Może powinnyśmy wziąć udział w naborze do cheerleaderek!
Wryło mnie w ziemię.
– Co?
– Słyszałam, jak pani Valente mówiła o tym Shayli i Ashley. Ona sama była cheerleaderką i powiedziała, że było fajnie. Też powinnyśmy spróbować!
Przygryzłam dolną wargę. Kiedy rozmawiała z panią Valente beze mnie?
– Myślałam, że poczekamy do liceum i tam zgłosimy się do zespołu tanecznego.
– Możemy zrobić i to, i to!
– Ale… po co?
Wzruszyła ramionami, nie patrząc mi w oczy.
– Nie wiem. Ale byłoby fajnie. No i tańczymy lepiej niż one.
Miałyśmy już wystarczająco problemów z Shaylą i Ashley, żeby pogarszać sprawę wkraczaniem na ich terytorium.
– Nie, ja nie chcę.
– Co? Boisz się czy coś? No chodź, pokochają nas tam! Zwłaszcza ciebie, bo umiesz salta i w ogóle.
W jednym miała rację: pokochaliby Monday. Tak mocno, że w końcu by mi ją odebrali.
– Nie, po prostu… myślę, że lepiej popracować nad naszymi układami, a nie marnować czas na dopingowaniu jakichś głupich chłopaków, którzy zawsze przegrywają. No i słyszałam, że być może America’s Dance Challenge będzie niedługo robiło przesłuchania w Waszyngtonie.
Monday stężała, a w jej oczach pojawił się błysk.
– Serio? Przyjadą do Waszyngtonu? Kiedy?
Wzruszyłam ramionami, rozgrywając to niewinnie.
– Nie wiem. Ale pewnie niedługo, więc musimy być gotowe.
Uśmiechnęła się i pokiwała głową.
– No. Chyba masz rację. Tak czy siak, chodź, zaczniemy zadanie domowe, zanim wróci twoja mama. Muszę ci przeczytać te zadania.
Westchnęłam z ulgą.
– Chyba łatwiej będzie, jeśli po prostu od ciebie przepiszę.
Ludzie z Southeast często mówią o cracku.
O tym, jak w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych skrystalizowany proszek zmienił Waszyngton w miasto zombie, najmocniej uderzając właśnie w naszą okolicę. Crack wywołał desperację, desperacja przestępczość, a przestępczość morderstwa i zniszczenie. Każdy znał kogoś, kogo to dotknęło: rodzinę taty, rodzinę Monday, wspólnoty kościelne, burmistrza, a nawet nauczycieli. Ludzie z czasem wrócili na właściwe tory, a rodziny zaleczyły rany, ale ślad pozostał, jak chmura wspomnień o dziwnym kształcie zawieszona nad naszymi głowami, przesłaniająca czasem słońce.
– Hej, Dre! Podgłośnij!
DJ Dre z radia WKYS każdego roku przyjeżdżał, żeby zagrać na corocznych dniach osiedla Ed Borough organizowanych przez centrum rekreacyjne. Dorastał w Ed Borough i był z tego dumny. Impreza odbywała się przy boiskach i wszyscy z okolicy przychodzili, żeby spędzić razem czas. Balony, malowanie twarzy, klauni, grill, gry i muzyka. Kapela taty była gwoździem programu, grali na końcu. Mama sprzedawała swoje ciasta, pani Charles grała z sąsiadami w karty, a ja i Monday biegałyśmy dokoła, jadłyśmy hot dogi, tańczyłyśmy przy stanowisku DJ-a i bawiłyśmy się z Augustem na dmuchanym zamku.
Rzecz w tym, że ludzie pamiętają przeszłość i powtarzają plotki. Myślą, że całe Southeast jest niebezpiecznym gettem. Ale jesteśmy jak wszyscy inni. Uwielbiamy porządnego grilla, przygrywające go-go, spędzanie czasu z rodziną i przyjaciółmi. Dni naszego osiedla można przyrównać do każdej innej tego typu imprezy.
Waszyngtoński Urząd Mieszkaniowy wybudował osiedle Edward Borough podczas drugiej wojny światowej na terenach nadanych wyzwolonym w dziewiętnastym wieku niewolnikom. Było pomyślane jako miejsce dla zgranej i prężnie funkcjonującej społeczności, gdzie można było zacząć od nowa i realizować swój amerykański sen.
Później deweloperzy uświadomili sobie, jak wartościowa jest ta ziemia, położona tuż przy rzece i niedaleko centrum miasta. Zbyt wartościowa dla czarnych.
Co za zbieg okoliczności, że crack spustoszył ziemię, której deweloperzy tak bardzo pragnęli.
Wszyscy bali się Ed Borough, chociaż to Ed Borough powinno bać się wszystkich innych.
Gdy tańczyłam przy stanowisku DJ-a, zagubiona pszczoła przeleciała znad śmietnika nad moje ucho.
– Aaa! – krzyknęłam i zaczęłam biegać w kółko, próbując jej uciec.
– Laska, co to za taniec? Wyluzuj! To tylko owad.
– Nie, one zabijają ludzi!
– Bzzzzzz. – Monday obeszła mnie z szelmowskim uśmieszkiem, który zawsze mnie rozbrajał.
– Przestań, ej! – zaśmiałam się, odpychając ją.