Dorosła - Tiffany D. Jackson - ebook

Dorosła ebook

Tiffany D. Jackson

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Enchanted pragnie zostać gwiazdą sceny muzycznej. Nie jest to jednak proste, gdy jest się czarnoskórą nastolatką, pochodzącą z rodziny mocno trzymającej się tradycji. Mimo to dziewczyna nie daje za wygraną i podąża za swoimi marzeniami. Kiedy na przesłuchaniu zostaje zauważona przez legendę R&B, Koreya Fieldsa, wszystko się zmienia. Nagle rozwój jej kariery nabiera tempa, a ona znajduje się w centrum uwagi. Szybko się okazuje, że spełnianie marzeń ma jednak bardzo wysoką cenę.

Korey Fields ujawnia swoją mroczną stronę, która kryła się za blaskiem i urokiem gwiazdy. Mężczyzna przejmuje kontrolę nad życiem i psychiką Enchanted, a piękny sen zaczyna się przeradzać w koszmar. Kiedy nastolatka budzi się z krwią na ubraniach, nie pamięta, co się wydarzyło poprzedniego dnia. Pewne jest tylko to, że Korey Fields nie żyje, policja puka do drzwi, a wszystkie poszlaki wskazują na Enchanted…

Dorosła to przełomowa i skłaniająca do przemyśleń powieść, która trafia w sedno trwającej we współczesnym społeczeństwie dyskusji na temat kultury gwałtu i mizoginii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 281

Oceny
4,3 (182 oceny)
93
64
20
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Readinglover

Dobrze spędzony czas

Wstrząsająca. Przerażająca. Zapierająca dech w piersi do tego stopnia , że na moment przestajesz oddychać. Nie potrafisz przestać myśleć o wszystkim, co się wydarzyło. Ale obok tego to niezwykle ważna książka. Pokazująca realia ciemnoskórych kobiet, którym nikt nigdy nie wierzy. Których prawdę się kwestionuje. A to tak cholernie mnie bolało. Bo kobieta w społeczeństwie od wielu, wielu lat jest postrzegana jako gorsza od płci przeciwnej. Gdy wydarza się coś potwornego to jej wina, bo przecież "mogła być mądrzejsza", "mogła nie prowokować"... Ale prawda jest taka, że nikt nie ma i nie miał prawa jej dotknąć. Nigdy. Polecam bardzo mocno, ale przed lekturą warto zapoznać się z tw (które są zresztą zamieszczone na początku książki) Bardzo bolesna i trudna powieść ❤️‍🩹
50
agnieszka_krawczyk

Nie oderwiesz się od lektury

mocna lektura obowiązkowa dla każdego nastolatka i nie tylko
40
Janicka_Marta

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna książka ląduje na półce "najlepsza", świetna lektura!
30
dobi1409

Dobrze spędzony czas

4,5/5 Książka była naprawdę dobra. Porusza bardzo ważne jak i trudne tematy. Czytając ją, będziecie przeżywali emocje razem z bohaterką.
10
nagardakiw

Dobrze spędzony czas

Bardzo poważna, ale warta przeczytania.
10



 

 

 

 

Tytuł oryginału: Grown

Copyright © 2019 by Tiffany D. Jackson

All rights reserved.

 

Copyright © for the Polish translation by Kaja Makowska, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

 

Redaktor inicjujący: Łukasz Chmara

Redaktorka prowadząca: Oliwia Żyłka

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska

Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Korekta: Iga Wiśniewska, Agata Polte

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt oryginalnej okładki: Rachelle Baker, Erin Fitzsimmons

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Daria Górecka

Zdjęcie autorki: Andrew Fennell

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67054-81-2

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Woda ma idealną pamięć i zawsze

próbuje wrócić tam, gdzie była.

Toni Morrison

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ofiarom, ocalałym, odważnym.

Dziewczynom, które dorosły zbyt szybko…

Wierzymy Wam.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

OSTRZEŻENIE O TREŚCI:

wykorzystywanie seksualne, gwałt, napaść,

wykorzystywanie nieletnich, grooming, porwanie,

uzależnienie od opioidów

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

SOK Z BURAKA

 

Teraz

 

 

 

Kiedy się budzę, na wysokości oczu widzę kałużę soku z buraka, który wsiąkł w dywan. Miękkie włókna otulają mój policzek. Sok z buraka jest ciemny, rzadki, zaschnięty i lepki pod moimi palcami.

Cholera, muszę siku.

Łupie mnie w krzyżu, ale przewracam się na bok i z trudem wstaję na nogi. Kolana mam miękkie, ból przeszywa czaszkę jak kometa. Jednym okiem – które nie jest spuchnięte – widzę jasną plamę. Oślepiające słońce wpada do środka przez dziesiątki sięgających od sufitu do podłogi okien z widokiem na miasto. Szczęka wypadła mi z zawiasów. Zlizuję krew z dolnej wargi, rozkoszuję się smakiem metalu i lustruję pokój.

Krew jest wszędzie.

Nie, nie krew. Sok z buraka. Albo z żurawiny. Rozcieńczony sos barbecue. Ale nie, nie krew. Krew znaczy więcej, niż jestem w stanie pojąć.

Plamy soku są w całym jego apartamencie – na kremowej sofie, satynowych zasłonach, stole z kości słoniowej, suficie… Zdołałam nawet wylać trochę soku na swój top i jeansy. Chaotyczny obraz na niegdyś czystym, białym płótnie.

Bryza owiewa moją łysą głowę, czubki uszu mam lodowate, gdy przejmują mnie dreszcze. Nie niepokoi mnie sok z buraka ani moja pozycja na podłodze – niepokoi mnie cisza. Żadnej muzyki, telewizji, głosów… Szlag, jestem w rozsypce, a on strasznie się wścieknie, jak zobaczy te wszystkie plamy. Myśl o jego nieuniknionej reakcji wywołuje większe przerażenie niż otaczająca mnie krew.

Przepraszam, nie krew. Sok z buraka.

Depczę po Melissie odrzuconej na bok jak zdechły pies, obejmując się ramionami. Gdzie są moje buty? Nie przyszłam tu boso.

Chwila… dlaczego jeszcze tu jestem? Czy nie wyszłam wczoraj wieczorem?

Krwawy odcisk dłoni pojawia się na ścianie w drodze do sypialni, drzwi są otwarte na oścież.

Korey leży twarzą w dół, zwisa z łóżka… całe ciało ma w soku z buraków. Płonące słowa utkwiły mi w gardle, ale zamrożone ciało wrosło w ziemię. Jeśli się poruszę… jeśli mnie złapie… zabije mnie.

Ktoś wali do drzwi. Odzywa się grzmiący głos:

– Otwierać, policja!

Siki spływają mi po nodze, mocząc skarpetkę.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

PŁYWACZKA

 

Wtedy

 

 

 

W poprzednim życiu byłam syreną.

Żyłam w głębi oceanu, pływałam swobodnie, jadłam skorupiaki i śpiewałam ballady na pięć oktaw. Mój śpiew wywoływał fale na morzu, a wieloryby, żółwie i koniki morskie zbierały się na moje codzienne koncerty.

Ale na lądzie z trudem oddycham. Ludzie nie rozumieją mojej peskatariańskiej diety, a śpiewanie jest ideą, nie aspiracją.

Siedzę kilka metrów od basenu wyścigowego o wymiarach prawie olimpijskich i rozgrzewam mięśnie czworogłowe. Woda w basenie to sztuczna woda. Pływanie w niej jest nienaturalne. Ale to jedyna namiastka, jaką udało mi się znaleźć.

W słuchawkach Whitney Houston śpiewa Where Do Broken Hearts Go.

Na playliście do rozciągania mam sporo moich ulubionych klasyków – Mariah Carey, Arethę Franklin, Dianę Ross, Chakę Khan, Ninę Simone. Chciałabym puścić ją przez wodoodporny głośnik, który wrzucę do basenu. Pływaczki synchroniczne cały czas słuchają muzyki pod wodą. Może w przyszłym roku powinnam dołączyć do drużyny. Zostać tour de force – podwodną baleriną, która potrafi śpiewać.

Wyciągam ręce do góry we wdzięcznym ukłonie. Rozciągam się i nucę, rozciągam się i nucę…

– Dobra, Enchanted. Śpiewaj.

Mackenzie Miller upycha długie blond włosy pod czepkiem.

– Hmm?

– No dalej, śpiewaj – rzuca z przebiegłym uśmieszkiem. – Wiem, że chcesz.

– Wyjdzie na to samo – stwierdza Hannah Tavano zdejmująca dresy obok niej. – Tak głośno nucisz.

Cała drużyna pływacka przytakuje.

– Zawsze chętnie daję ludziom to, czego chcą – mówię, ściągając ciuchy. Staję na krawędzi basenu i unoszę niewidzialny mikrofon.

 

Where do broken hearts go?

Can they find their way home?

Back to the open arms

of a love that’s waiting there[1].

 

Najlepsza w śpiewaniu przy basenie jest akustyka. Mój głos się niesie – dźwięki odbijają się od kafelków i kopuły dachu, skaczą po wodzie jak kamyczki, aż wracają jak bumerang. Każde słowo wibruje i rozbrzmiewa echem w mojej krwi, ale potem piosenka się kończy. Adrenalina pozbawia mnie tchu.

Z transu wyrywają mnie oklaski. Zerkam w dół na moje fanki, osiem dziewczyn o bladych twarzach i w identycznych granatowych kostiumach.

– Wow… naprawdę umiesz śpiewać – stwierdza Hannah z niedowierzaniem. – Brzmisz zupełnie jak Beyoncé!

Pozostałe dziewczyny się zgadzają.

Schodzi ze mnie powietrze. Uwielbiam Beyoncé, ale porównują mnie do niej tylko dlatego, że to jedyna czarna piosenkarka, jaką znają.

– Dziewczęta! – woła głos za nami. Trenerka Wilson opiera się o framugę drzwi swojego biura i poprawia czerwone okulary na nosie. – Jeśli skończyłyście koncert, możecie uprzejmie zebrać tyłki do wody? Teraz! Dziesięć okrążeń. Zaczynamy!

Dmucha w gwizdek, a ja skaczę – wślizguję się pod powierzchnię wody jak do świeżo pościelonego łóżka.

Na torach po obu stronach mnie Mackenzie i Hannah ćwiczą żabkę. Mam trochę za ciasne okularki, ale to specjalnie. Nienawidzę, jak chlor wlewa się przez szczeliny i kończę z czerwonymi oczami, jakbym jarała blanta. Nie żebym wiedziała, jak to jest. Ale ponieważ jestem jedną z dziesięciorga czarnych uczniów w całej szkole… głupie założenie byłoby za proste.

Po rozgrzewce trenerka robi z nami kilka ćwiczeń.

Na ostatnim okrążeniu odbijam się od ściany i cisnę z powrotem. Trenerka Wilson nade mną wyłącza stoper z nieprzeniknioną miną.

– Kilka sekund straty. Nieźle. Mogło być lepiej.

Pociągam nosem, ocierając twarz.

– Przesadza pani z komplementami.

– Komplementy nie pomagają się poprawić. – Chichocze. – W porządku, dziewczęta! Prysznic. Potem lekcje. I lepiej, żebym nie słyszała, że któraś z was spóźniła się na godzinę wychowawczą. Jones, na słówko?

W podskokach idę do jej biura, ociekając wodą.

– Tak, trenerko?

Opuszcza okulary.

– Wylewasz się z kostiumu.

Patrzę po sobie.

– Tak?

– Cycki i tyłek muszą być w pełni zakryte. Może pora zmienić rozmiar.

 

 

W szatni śmierdzi chlorem i stęchłymi, mokrymi skarpetkami, a w tle buczy suszarka. Cieszę się, że już nie mam takich problemów, jak długie włosy. Łącznie z prysznicem jestem gotowa do szkoły w niecałe dziesięć minut.

Liceum Parkwood to jedyne prywatne liceum w hrabstwie, które nie ma sztywnego dress code’u, ale regulamin wyraźnie zabrania kapeluszy, krótkich spódniczek i „rozpraszających” fryzur.

Tak, między tymi wierszami też potrafię czytać.

Rozwiązałam ten problem, goląc głowę. Ale jakimś cudem moja obecność wciąż jest rozpraszająca.

Przy lustrze przeciągam dłonią po głowie i krótka szczecina kłuje opuszki palców. Mój najładniejszy top wygląda zwyczajnie w szarawym świetle szatni. Nie chciałam przesadzać… To mogłoby wzbudzić podejrzenia, a ja już i tak się denerwuję. Może później ze złotymi kołami Gab i jaskrawą różową szminką będę wyglądała… hot.

Hot? To będzie katastrofa.

Mackenzie zatrzaskuje szafkę z uśmiechem.

– Kyle Bacon.

Zaciskam usta, żeby się opanować, a potem udaję nonszalancję.

– Kto?

– Kyle Bacon? Jest w czwartej klasie. Wysoki… hmm, ciemne oczy…

„Czarny” – chcę podpowiedzieć, by wypełnić pustkę słowem, którego stara się uniknąć.

– I co z nim? – Wzdycham, wiedząc, do czego zmierza.

– No… nie ma dziewczyny na zjazd. Powinnaś iść z nim.

– Dlaczego? Nawet go nie znam.

– Możecie się poznać. To jakby randka w ciemno.

– Nie pójdę na randkę w ciemno na zjazd.

– No weź! Będziecie ładnie wyglądać na zdjęciach.

– Skąd wiesz?

Mackenzie się rumieni, jej piegi płoną.

– Po prostu… on jest przystojny! A ty jesteś naprawdę ładna.

Prycham.

– Nie wierzę, że cytujesz Wredne dziewczyny.

– Mówię tylko, że potrzebujesz chłopaka na bal. On jest wolny. Przecież nie jesteście sobie obcy. Widział cię w zeszłym roku na pokazie talentów. W sumie to każdy cię widział, ale on cię pamięta.

– Serio?

– Serio! Znaczy polajkował mój filmik. – Scrolluje Instagrama i podgłaśnia dźwięk. Oto jestem i śpiewam Ain’t No Way Arethy. Założę się, że siedemdziesiąt pięć procent moich kolegów i koleżanek z klasy nigdy nawet nie słyszało o tej piosence.

Wypieram to wspomnienie. Ostatnią rzeczą, jakiej dziś potrzebuję, jest rozpamiętywanie tremy, która dopadła mnie kilka minut przed tamtym występem. Lecz jak to mówi Gab: nie byłam gotowa wtedy, ale jestem gotowa teraz.

Wzruszam ramionami.

– No, może. Skoro będziemy razem ładnie wyglądać i w ogóle.

– Super! Pouczymy się razem po szkole? Jeśli zawalę biologię, mama mnie zabije. Albo zabierze mi telefon. Nie wiem, co gorsze.

Zarzucam torbę na ramię.

– Hmm, nie. Mam coś do zrobienia.

 

 

Mimo ostrzeżenia trenerki czekam, aż teren będzie czysty, zanim wyskoczę z kryjówki. Moje trampki skrzypią na mokrych kafelkach. Odsuwam zasłony i nastawiam telefon. Dziesięciominutowa rozgrzewka wokalna na YouTubie.

– La, la, la, la, la, la, la, la, la, la, laaaaa.

Akustyka w basenie jest świetna, ale prysznice są jeszcze lepsze! To jedyne kabiny akustyczne, jakie znam.

Ćwiczę piosenkę na później w kółko i w kółko. Muszę zaśpiewać ją idealnie, bezbłędnie.

Kto wie, kiedy znów trafi mi się taka szansa.

 

 

 

[1] Dokąd zmierzają złamane serca? / Czy znajdą drogę do domu? / Z powrotem w otwarte ramiona / miłości, która tam czeka.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

PTAKI W KLATCE MUSZĄ ŚPIEWAĆ

 

 

 

 

 

Nie jestem zdziwiona, kiedy mama spóźnia się po mnie dwadzieścia minut. Tata mówi, że LaToya Jones spóźni się na własny pogrzeb. To dlatego odmówił tradycyjnego ślubu i poszedł prosto do sądu kilka miesięcy przed moimi narodzinami.

Jestem więc przyzwyczajona do pisania w śpiewniku na schodach szkoły i czekania na jej przyjazd…

 

In your heart, it’s a start.

And we can’t grow when we’re this far apart.

Let’s take it to another level

I’ll be a sunrise in your meadow…[2]

 

Dwa trąbnięcia wybijają mnie z rytmu. Bip! Bip!

– Heeeej, Chanty! – rzuca mama, wciąż w szpitalnym stroju, z brązowymi dredami związanymi w schludny kok. – Przepraszam za spóźnienie. Gdzie twoja siostra?

– Tu jestem – mówi Shea, podskakując za mną, kiedy wsiadamy do furgonetki. – Pa, Becky. Pa, Anna. Pa, Lindsey!

– Pa, Shea Shea – odpowiada śpiewnie grupa jej koleżanek z pierwszej klasy.

Siostra ładuje się na środek tylnego siedzenia i trąca ramię mamy czekoladową twarzyczką.

– Mamo, mogę iść do domu Lindsay Gray w ten weekend?

– Najpierw obowiązki, potem białe dziewczyny. Zapnij pasy!

– Mamo – jęczy Shea. – Okno jest otwarte. Ludzie cię słyszą.

Mama zamyka okno i odjeżdża, a Shea nawija, jak jej minął dzień. Odnalazła się w liceum, co przychodzi łatwiej, kiedy człowiek ma przyjaciół z gimnazjum, niż kiedy się przenosi jak ja. W każdym kręgu pasuję jak brązowy kameleon, jestem rozdymką bez wody przy mojej młodszej siostrze.

– Nie zapomnij złożyć prania. I wyjąć łososia z zamrażarki – przykazuje mama, gdy podrzucamy Sheę do domu.

– Nie zapomnę! Jezu.

– Nie pozwól bliźniakom zdjąć warzyw z pizzy – przypominam. – A Destiny lubi tylko pokrojoną na kwadraty, inaczej nie zje. Poza tym dziś nowy odcinek Love and Hip Hop!

– Wiem, Chanty, wiem. – Śmieje się. – Będę oglądać z Becky na FaceTimie.

Mama wyjeżdża z podjazdu.

– Masz adres tych zawodów? – pyta.

– Tak – odpowiadam nerwowo, wpisując ulicę w GPS.

Mama marszczy brwi.

– Och. To na Manhattanie?

– Mhm.

– Niech to. Nie wiedziałam, że to w centrum. I to tak późno w dzień powszedni!

– Pewnie chodzi o większy basen. – Staram się, żeby moje kłamstwa brzmiały wiarygodnie, gładko jak nietknięta woda.

– W porządku, ale napisz do taty, że wrócimy późno.

W drodze mama dyryguje domową orkiestrą na głośnomówiącym.

– Shea, na jaką temperaturę ustawiłaś piekarnik? Jeśli dasz za wysoką, pizza się przypali. I czy wyjęłaś rybę, tak jak prosiłam?

– Tak, mamo! – Shea wzdycha. – Jezu!

Shea rzadko pilnuje maluchów sama. Wciąż uważam ją za jedną z nich.

– Tata odbierze małą z przedszkola przed pracą. Gdzie bliźniaki?

– Odstawiają Kung Fu Pandę w salonie.

– Cześć, mamusiu! – krzyczą w tle.

– Cześć, dzieciaki! Jak się mają moje brzdące? Powiedzcie mi najlepszą rzecz, jaka wam się dzisiaj przydarzyła.

Mama zawsze uprawia multitasking i ma w głowie dużo otwartych zakładek. Na pożegnanie rzuca Shei ostatnie wskazówki.

– Więc co to za zawody? Jakieś ważne?

– Mhm. Trenerka mnie zgłosiła. Będą rekruterzy z uczelni i w ogóle.

– Naprawdę? – Mama promienieje i mocniej wciska gaz. Podgłaśniam 107.5 WBLS, starą stację z R&B. Leci Saving All My Love for You Whitney Houston, więc nucę do rytmu.

To dobry trening.

 

 

– Nie rozumiem, jak mogła tak zamieszać – prycha mama, kiedy spieszymy przez kampus.

– Zwykła pomyłka – mówię i sprawdzam godzinę, akurat gdy przychodzi SMS od Gab.

 

Hej, jak tam?

Jeszcze nie dotarłam

Laska! Zamykają kolejkę za pół godziny

Rusz tyłek!

 

– Ale o tydzień za wcześnie? – narzeka mama. – Nie wie, że niektórzy z nas mają pracę? Czemu tak biegniesz? Zwolnij!

Wlecze się za mną, szukając kluczy w wielkiej torebce, więc niby od niechcenia przechodzę do następnej fazy planu.

– Hej, mamo. Skoro mamy trochę czasu i już tu jesteśmy… możemy zahaczyć o jeszcze jeden turniej?

– Jakie zawody pływackie odbywają się tak późno?

– Właściwie to konkurs wokalny. Przyjaciółka mi o nim opowiadała… dzisiaj. Taka drobnostka.

Mama unosi głowę i mruży oczy.

– Och, doprawdy?

Jestem rozdarta między prawdą a kłamstwem. Brnę dalej.

– Proszę! To nie potrwa długo. To tylko piętnaście minut stąd.

– I wiesz o tym, bo…?

– Wygooglałam po drodze. Pomyślałam, że jeśli skończymy wcześniej, może tam zajrzymy. Nie żebym się spodziewała, po prostu, no wiesz… wykazuję inicjatywę. Tak jak zawsze mi radzisz, prawda? To wygląda dobrze w rekomendacjach na studia.

Mama wypuszcza powietrze.

– Chanty, rozmawiałyśmy o tym. Szkoła, potem zajęcia dodatkowe, potem lekcje, potem obowiązki w domu, a dopiero na końcu śpiewanie. Tak dostaniesz się na studia!

Tłucze mi to do głowy bez skutku od lat.

– Wiem! I wszystko zrobione, prawda? Szkoła odhaczona. Zajęcia dodatkowe odhaczone. Pracę domową odrobiłam w czasie lunchu. Shea ogarnia w domu, więc…

Mama kręci głową.

– No dobrze. Masz godzinę.

Uśmiecham się. Tylko tyle potrzebuję.

 

 

Z audytorium słychać ryk oklasków bombardujący gwarne lobby Beacon Theatre.

– Nie mówiłaś, że to mały konkurs? – woła mama stojąca za mną, patrząc na wielki baner z napisem: MUSIC LIVE: PRZESŁUCHANIA.

– Tak myślałam – mruczę, dostrzegając szyld NA ŻYWO i światła kamer.

– Zaraz, Chanty… czy to jest Music LIVE? Ten program na kanale BET?

Udaję, że jej nie słyszę, gdy podchodzimy do stolika z zapisami na kilka minut przed zakończeniem rejestracji.

– Enchanted Jones – sapię bez tchu. – Na przesłuchania.

– Masz szczęście. Właśnie mieliśmy zamykać. Jesteś zarejestrowana?

– Tak… zarejestrowałam się online.

Mama chrząka za mną, a kobieta przesuwa palcem po liście.

– Mam cię! Okej, to twój numer. Masz ścieżkę?

– Tak, tutaj – przytakuję, machając iPhonem.

– Super. Jak cię wywołają, przekaż swoją kartę jurorom i idź na scenę. Śmiało. Powodzenia!

– Dziękuję – rzucam i obracam się do mamy, która stoi z założonymi rękami. Wiem, że mam przerąbane, ale ignoruję jej zabójczy wzrok. Ostatecznie to wszystko się opłaci, wiem o tym.

Audytorium jest zatłoczone. Fioletowe i białe światła sceniczne padają na falę twarzy. Muzyka pulsuje mi w piersi. Biorę mamę za rękę, rozglądam się po pomieszczeniu i znajduję dwa puste czerwone aksamitne siedzenia z tyłu.

Na scenie dziewczyna z długimi doczepami śpiewa – tak naprawdę masakruje – piosenkę Destiny’s Child Cater 2 U, a tłum na nią buczy. Jej twarz widnieje na wielkich ekranach, a ona z trudem wymusza odważny uśmiech.

Music LIVE to odpowiedź BET na American Idol. Konkurs wokalny w trzech rundach. Główna nagroda: dziesięć tysięcy dolarów. Jeśli wygram, wystarczy mi na opłacenie prawdziwej sesji w studiu, żeby nagrać album. Nawet jeśli nie wygram, mam szansę na zostanie zauważoną przez wytwórnie płytowe, menadżerów i ludzi z A&R. Dużo tych „jeśli”, ale lepsze to niż nic.

Nie wiedziałam jednak, że przesłuchania są otwarte dla publiczności. Gab pominęła ten kluczowy szczegół.

Wszyscy, łącznie z innymi uczestnikami, noszą imprezowe ciuchy i obcasy. Przełykam gulę w gardle.

– Zaraz wracam – rzucam do mamy i uciekam, zanim zacznie zadawać pytania.

W łazience walczę z tuszem do rzęs i eyelinerem Gab, zakładam jej złote bambusowe kolczyki-koła, dodaję odrobinę różowej szminki i przeciągam drżącą dłonią po głowie. Strzelam szybkie selfie i wysyłam Gab.

 

Wyglądam okropnie w tym różu.

To róż telewizyjny! Wyglądasz ślicznie!

 

Kiedy wracam, mama mi się przygląda.

– Wołali mnie już? – pytam.

– Nie – odpowiada szorstko, a ja próbuję nie życzyć sobie, żeby zamiast niej była tu babcia.

Z profilu poznaję Richiego Price’a przy stole naprzeciw sceny. To sławny producent muzyczny i reżyser telewizyjny czy coś. Czytam jego bio na stronie. Obok niego siedzi Melissa Short, producentka muzyczna z RCA. A obok niej Don Michael, piosenkarz.

– Czas na Amber B. Chodź do nas, Amber!

Tłum wiwatuje, gdy dziewczyna na oko w moim wieku dumnym krokiem wchodzi na scenę. Macha jurorom i staje na środku.

– Cześć, kochanie – mówi Richie.

– Cześć! – szczebiocze Amber, a jej bujne złote loki podskakują wokół twarzy w kształcie serca.

– Co dziś dla nas zaśpiewasz?

– Halo Beyoncé.

– Dobrze, posłuchajmy!

Amber kiwa głową na dźwiękowca i z głośników leci bit. Tłum klaszcze do rytmu. Amber bierze mikrofon i zamyka oczy.

– Remember those walls I built?

Well, baby, they tumbling down…[3]

Jej głos jest… majestatyczny. To mieszanka słodyczy z nutką ostrości. Głos stworzony na scenę. Osuwam się na siedzeniu z nerwowym ściskiem żołądka.

– Mamo – piszczę. – Powinnyśmy iść.

Ale mama nie słyszy, zahipnotyzowana skórą Amber iskrzącą jak pył księżycowy w blasku świateł sceny. Nigdy nie będę brzmiała tak dobrze jak ona. Ani wyglądała tak dobrze jak ona. Narzucam bluzę z kapturem i biorę torbę na książki. Jeśli wyjdę teraz, mama złapie mnie przy samochodzie.

Wstaję, kiedy przy drzwiach robi się chaos. Chmara krzepkich, ubranych na czarno ochroniarzy wpada do środka, tworząc okrąg wokół czegoś… albo kogoś. Ten ktoś ma na sobie biały dres.

Gdy nieznajomy staje na środku alejki i ściąga kaptur, w tłumie rozlega się pisk.

– Boże! To Korey Fields!

Korey Fields rozjaśnia salę porażającym uśmiechem. Skocznym krokiem zmierza do stołu jurorów, nie zważając na podekscytowaną widownię. Na scenie Amber kończy piosenkę, ale stoi zszokowana.

– Wow, Chanty – woła mama, bijąc brawo. – Korey Fields!

Odebrało mi mowę. To miało być zwykłe przesłuchanie. Najpierw tłum, teraz Korey Fields… wszyscy zeszli się zobaczyć, jak robię z siebie idiotkę.

– Mamo, chodźmy, zanim…

– Czas na… Enchanted Jones!

 

 

 

[2] W twoim sercu, to już początek. / Nie dojrzejemy tak daleko od siebie. / Wejdźmy na wyższy poziom, / będę wschodem słońca na twojej łące.

[3] Pamiętasz mur, który wybudowałam? / Kochanie, on się wali.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

PIOSENKA SERCA

 

 

 

 

 

Moje imię huczy z głośnika. Za głośno, by je zignorować.

– Chanty, twoja kolej! Powodzenia, skarbie!

Mama całuje mnie w policzek i klepie w tyłek. Całe audytorium spogląda w moją stronę. Przełykam gulę i ruszam na scenę.

Korey siada za Richiem, otoczony przez swoją świtę liczącą co najmniej dwunastu facetów, a ludzie przepychają się, żeby zrobić zdjęcia. Nawet nie zauważają, że wchodzę na scenę. Jestem niewidzialna – tak jak zawsze się czuję.

– Cześć, kochanie – mówi Richie.

– Cześć – skrzeczę i następuje sprzężenie mikrofonu. – Hmm… nazywam się Enchanted.

– Wiemy, jak się nazywasz. Co dziś dla nas zaśpiewasz?

– Och! If I Were Your Woman Gladys Knight.

Korey wbija we mnie wzrok. Jest jak wielki księżyc na bezgwiezdnym niebie.

Richie marszczy brwi. Jurorzy patrzą po sobie niepewnie, a potem wzruszają ramionami.

– Dobrze, pokaż, co potrafisz!

Kiwam głową na dźwiękowca.

Akordy rozbrzmiewają i tłum milknie. Zaczynam śpiewać, w myślach odhaczając listę wskazówek, których nauczyłam się z YouTube’a:

Podbródek do góry.

Mocno trzymaj mikrofon.

Kontakt wzrokowy z publicznością.

Ale jedyne, co widzę, to Korey, który nie odrywa ode mnie oczu.

– You’re a part of me…

Korey pochyla się do przodu. A jego widok – widok jedynej osoby, którą rozpoznaję w morzu bezimiennych twarzy – przynosi mi ukojenie. Więc śpiewam do niego – tylko do niego. Tak jak za dzieciaka śpiewałam do babci podczas koncertów w salonie.

– And you don’t even know it.

I’m what you need

But I’m too afraid to show it…[4]

Kiedy kończę, rozbrzmiewają brawa. Korey rozdziawia usta z zachwytu.

 

 

Melissa: Masz świetny głos, ale trochę niepewny. Potrzebujesz jeszcze kilku lekcji.

Don: Ech, nie podoba mi się ta piosenka. Zbyt oldschoolowa. W ogóle niedzisiejsza.

Richie: Gadacie od rzeczy. Nie słyszycie tego nieokiełznanego talentu? Ale jestem w mniejszości. Powodzenia za rok, kochanie. Na pewno jeszcze się zobaczymy. Wkrótce.

 

 

 

[4] Jesteś częścią mnie / i nawet o tym nie wiesz. / Jestem tym, czego potrzebujesz, / ale za bardzo boję się to pokazać.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY

 

JASNOOKA

 

 

 

 

 

Ciemność na backstage’u pomaga zamaskować nadchodzące łzy. To idealne miejsce, jeśli potrzebujesz minuty dla siebie. Albo dziesięciu. Albo piętnastu.

Muszę dać sobie chwilę, zanim dołączę do mamy, zanim spędzimy czterdzieści pięć minut w samochodzie w niezręcznej ciszy. Podstępem skłoniłam ją, żeby zabrała mnie na to przesłuchanie – wszystko na nic. Nie rozumiem. Wiem, że zaśpiewałam super. O wiele lepiej niż niektórzy. Ale może nie chodziło o dobór piosenki. Może odrzuciła ich cała reszta: moja skóra, moje ciuchy, mój krzywy uśmiech, moja łysa głowa…

– Fajna piosenka.

Czuję jego oddech na karku i się obracam.

Korey Fields.

Język mi cierpnie, wargi się rozchylają. Kiedy on tu przyszedł? I jak… zaraz, rozmawiam z Koreyem Fieldsem. Nie, ja nic nie mówię. On mówi. „Powiedz coś, głupia!”

– Hmm… dzięki.

Jego uśmiech rozjaśnia ciemność. Z bliska pachnie czymś drogim w stylu miodowo-piżmowego olejku do opalania. Outfit ma nieskazitelny, bez jednej plamki. Nawet na butach.

– Interesujący wybór – mówi, kiwając głową, jakby był pod wrażeniem.

– Interesujący? – powtarzam.

– Jestem zaskoczony, że ktoś w twoim wieku wybrał taki… klasyk.

Nie wiem, jak to przyjąć, więc wzruszam ramionami i odpowiadam szczerze:

– To była ukochana piosenka mojej babci.

Patrzy na mnie oszołomiony, a potem zaczyna się śmiać.

– Mojej też.

Stoimy w milczeniu, wpatrując się w siebie. Następna uczestniczka już stoi na scenie i śpiewa piosenkę Beyoncé. Chyba ominęło mnie info, że powinnam była wybrać jakikolwiek utwór z jej repertuaru.

Korey wydaje się dużo wyższy w swoich teledyskach – góruje nad każdą dziewczyną, z którą tańczy. Ale na żywo jest zwyczajny. Nie że niski czy coś, ale żaden z niego LeBron James. Bardziej Steph Curry.

– Masz głos – odzywa się. – Bierzesz lekcje?

– Tak jakby. – Chyba YouTube się nie liczy. – Ale ćwiczę cały czas! I piszę własne piosenki.

– Hmm. Powinnaś wziąć kilka lekcji. Profesjonalnych.

Mrugam.

– Auć. Było aż tak źle?

– Aj, nie. Nie w takim sensie! – Śmieje się. – Ale nawet naturalne talenty muszą trochę potrenować. Jak w sporcie. Im więcej ćwiczysz, tym jesteś lepsza. Czujesz?

Myślę o trenerce Wilson i się uśmiecham.

– Tak, chyba dobrze wiem, o czym mówisz.

Korey taksuje moją twarz.

– Dam ci szybką wskazówkę.

Zapowietrzam się, kiedy staje bliżej mnie, kładzie jedną rękę na moim brzuchu, a drugą na plecach. Spinam się, gorączkowo lustrując pomieszczenie.

Czy ktoś to widzi? Korey Fields dotyka… mnie!

Ale są tu tylko ochroniarze. Stoją daleko od nas, odwróceni plecami, i udają, że ich nie ma.

– Spokojnie, wszystko jest w porządku. Ze mną jesteś bezpieczna – mówi ochrypłym głosem i puszcza do mnie oko. – Widzisz, musisz oddychać z przepony. Zrób to ze mną. Gotowa?

Biorę głęboki wdech, mój brzuch się unosi, a Korey głaszcze mnie po plecach.

– A teraz zaśpiewaj na wydechu.

Słucham polecenia. Wychodzi gładko i bez wysiłku.

– Widzisz? Lepiej.

– Tak. – Śmieję się. – Lepiej.

Patrzę mu w oczy… i nie mogę oderwać wzroku. Więc nie odrywam. On też nie. Otwiera usta wcześniej zaciśnięte w wąską linię.

– Cholera. Masz piękne oczy.

Serce wali mi o żebra, trzymam dłonie na jego dłoniach, jakby tam było ich miejsce, masuję jego szorstkie kłykcie. A potem to do mnie dociera. Dotykam Koreya Fieldsa. Tego Koreya Fieldsa. A w każdej chwili może tu wejść mama. To byłaby powtórka z szóstej klasy, kiedy przyłapała mnie w szafie, jak całowałam się z Jose Torresem.

Tyle że Korey nie jest zwykłym chłopakiem jak Jose. Jest… kimś znacznie bardziej wyjątkowym.

– Hmm, muszę iść. Mama pewnie mnie szuka.

Na jego twarzy maluje się zakłopotanie. Waha się, a potem cofa ręce.

– Ile masz lat?

Przełykam ślinę.

– Siedemnaście.

Przez dłuższą chwilę nie okazuje emocji. A potem się uśmiecha.

– Musisz wpaść na mój koncert w następną sobotę – oznajmia. – Załatwię tobie i twoim rodzicom vipowskie bilety.

Ostatnia uczestniczka wpada na backstage z uśmiechem od ucha do ucha. Ona przeszła. Oczywiście.

– Hmm, okej – rzucam.

– Będziesz sławna – mówi. Wyciąga telefon i do mnie mruga. – Do zobaczenia, Jasnooka.

Stuka w ramię jednego z ochroniarzy. Facet na mnie zerka, a potem wychodzi.

Mam motyle w brzuchu. Może to sobie wyobraziłam? Bo nie ma mowy, żebym spodobała się Koreyowi Fieldsowi.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY

 

NARODZINY GWIAZDY

 

 

 

Według Wikipedii Korey Fields ma dwadzieścia osiem lat.

Korey był protegowanym. Dziecięcą supergwiazdą w wieku trzynastu lat. Odkryty na YouTubie, jak śpiewał Steviego Wondera.

Wychowany przez babcię, umie grać na kilku instrumentach, między innymi na perkusji, pianinie, gitarze, a nawet na trąbce. Wszystkiego nauczył się sam, spędzając czas w lokalnym kościele baptystów.

Nazywali go drugim wcieleniem Michaela Jacksona. Wydał hity takie jak: Invincible, I Remember You, Work It czy Love Is a Verb.

Moi rodzice uwielbiali tańczyć do jego piosenkiA Lifetime of Love.

Piętnaście piosenek na liście „Billboardu”. Potrójne platyny. Koncerty i trasy wyprzedane jedne po drugich.

Wygrał pierwsze Grammy w wieku piętnastu lat.

Brakuje mu tylko E, żeby zgarnąć EGOT (Emmy, Grammy, Oscara i Tony).

Zdjęcie bez koszulki na okładce ostatniej płyty przypomina obraz olejny greckiego boga. Ma złotobrązową skórę, ciemne oczy, ostry podbródek, idealny nos, tors wyciosany z bursztynu, mięśnie układające się w literę V nad paskiem jeansów…

Korey Fields ma dwadzieścia osiem lat.

Jest młody. Ale nie aż tak młody.

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ SIÓDMY

 

PRZYJACIÓŁKI DO KOŃCA

 

 

 

Gabriela macza paluszek rybny w miseczce z ketchupem stojącej na jej podręczniku od biologii.

– Więc nasz niecny plan zadziałał – stwierdza z szerokim uśmiechem.

– Tak. Chociaż LaToya Jones o mało mnie nie zabiła.

Jak zazwyczaj podczas lunchu chillujemy w ciemnej wnęce obok sali gimnastycznej, w pobliżu szkolnej gabloty z trofeami, skąpane we fluorescencyjnym świetle. Maczam paluszki rybne w sosie tatarskim i kradnę trochę ketchupu Gab na frytki.

– A szminka? Kolczyki?

– Idealne. Ale nic z tego nie ma znaczenia… bo poznałam Koreya Fieldsa. – Próbuję powściągnąć swój zachwyt. – Nadał mi ksywkę. Wspominałam o tym?

– Tak. – Wzdycha, otwierając zeszyt. – Już cztery razy.

– Tak, ale chodzi o to, jak to powiedział.

Przewraca oczami ze śmiechem.

– Na pewno po prostu był miły.

– Nie ma mowy. Nie brzmiał jak przyjaciele taty, kiedy nazywają mnie „kochanie”. Nie, to było… wyjątkowe. Tylko dla mnie.

– Fuj, laska, czy ty maczasz dwa razy? Nie mieszaj swojego sosidła tatarskiego z moim przecierem pomidorowym.

– Tak smakuje lepiej! Dobra, słuchaj tego. Soul eyes, souls rise. Be it a day or a lifetime. When the beauty comes alive. Would you be mine?[5] A przejście to będzie taka nucona melodia.

Gab uśmiecha się szeroko.

– Wow, ogień! Napisałaś to dzisiaj? Jesteś genialna!

Na pierwszy rzut oka nasza przyjaźń ma sens: ten sam wzrost, te same korzenie, tyle że Gab jest rok starsza i zamiast łysej głowy ma gęste, proste ciemne włosy, które wiąże w luźny wysoki kok. Ale Gab jest moim całkowitym przeciwieństwem. Ja – niezdarna i niezręczna, Gab – powabna i pewna siebie. Ja – niespokojna i spanikowana, Gab – opanowana i wyjątkowo mądra na swój wiek. Nic nie wytrąci jej z równowagi.

Niemniej jesteśmy tu jednymi z nielicznych niebiałych dziewczyn. W całej szkole tylko jej nie muszę przesadnie tłumaczyć się z mojego istnienia. To daje nam obu siostrzany komfort.

I z uwagi na ten komfort mogę przyznać się do moich najgłębszych emocji.

– Powiedział, że dobrze śpiewam.

– Oczywiście. Bo jesteś dobra i świat musi o tym wiedzieć. To dopiero początek. Niedługo będziesz wyprzedawać koncerty.

Wzruszam ramionami.

– Może. Może nawet z nim.

Zupełnie jakby czytała mi w myślach, marszczy brwi.

– Jest dla ciebie za stary.

– N-no pewnie – mamroczę, czerwona jak burak. – Ale można sobie pomarzyć, nie?

Krzywi się.

– Dlaczego niby miałabyś marzyć o takim staruchu?

– Staruchu? Nie jest aż taki stary! Nie ma nawet trzydziestki. Jest jakieś siedem lat starszy od Jaya.

Gab mruży oczy nad puszką sprite’a.

– To zupełnie co innego i dobrze o tym wiesz.

– Dobra, dobra! Wyluzuj, twardzielko. – Śmieję się. – Nie wierzę, że to nadal podnosi ci ciśnienie.

Jay. Chłopak Gab. Chłopak Gab na studiach.

Wierci się.

– Po prostu… to obrzydliwe, co ludzie o nas mówią.

Dobra, to nie to samo. Jay ma dwadzieścia jeden lat i jest z Gab od trzech lat.

Kroki na korytarzu każą mi przełknąć odpowiedź. Dwóch pierwszoklasistów przechodzi obok i staje, żeby się na nas pogapić.

– Mogę wam w czymś pomóc? – warczy Gab. – Jak nie, to spadajcie!

Dzieciaki zerkają na siebie, a potem na nas. Oczy mają wybałuszone. Gab głośno zamyka zeszyt.

– Mówię niewyraźnie? Powiedziałam: spieprzajcie! – Jej głos smaga ich jak bicz. Podskakują ze strachu i tuptają dalej, szepcząc między sobą.

– Cholera, Gab. Spokojnie.

– Nienawidzę, kiedy ludzie gapią się na nas jak na jakieś cholerne kosmitki, jakby w życiu nie widzieli czarnej dziewczyny albo Latynoski!

Po prawie dwóch latach przyzwyczaiłam się do tych spojrzeń. Niebieskie, zielone i piwne oczy są częścią wystroju. Gab nie ma tego problemu – mogłaby uchodzić za białą, wtopić się w tłum. Ale nigdy by tego nie przyznała.

– Dlaczego zawsze chcesz tu siedzieć? – pytam.

Twarz Gab wydaje się zielonkawa pod jarzeniówkami.

Przyjaciółka wzrusza ramionami i ponownie otwiera zeszyt.

– Łatwiej się rozmawia. W szkole jest za dużo wścibskich ludzi. Plus: mogę odrabiać lekcje tu zamiast w domu po robocie. Ach, mam dla ciebie śliczną bluzę! Była promocja: kup jedną, drugą dostaniesz za pół ceny. Będziemy bliźniaczkami!

Gab pracuje w Old Navy w White Plains Galleria – kiedy nie jeździ na Uniwersytet Fordham z wizytą do Jaya. Własnym autem, które kupiła za własną kasę. Nie ma dużo czasu na trywialne rzeczy pokroju pracy domowej. Jest z najstarszego rocznika i zachowuje się jak stara malutka.

Ale przynajmniej ma chłopaka. Ja mam tylko pływanie, muzykę i marzenia o Koreyu.

– Szkoda, że nie możesz iść z nami na koncert.

– Ta świeża dostawa jeansów rockstar sama się nie złoży – żartuje. – Poza tym to twój czas, by zabłysnąć. – Śpiewa najwyżej, jak pozwalają jej płuca, powtarzając tekst, którym przed chwilą się z nią podzieliłam. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego nie chce wystąpić ze mną na scenie.

Znów myślę o Koreyu. O jego dłoni na moim brzuchu, przyciskającej pępek, odciskającej ślad na moim ciele. Zastanawiam się, jak by to było naprawdę z nim być, poznać taką miłość, o której zawsze śpiewa.

– Był… uroczy.

Gab udaje, że mnie nie słyszy, i wraca do robienia notatek o komórkach.

 

 

 

[5] Oczy duszy, dusze wschodzą. / Czy to dzień, czy całe życie? / Kiedy piękno się budzi, / czy będziesz mój?

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ ÓSMY

 

NOTATKI Z ZEBRANIA WILL AND WILLOW

 

 

 

 

 

Między przeprowadzką do mało różnorodnego Hartsdale i wysłaniem nas do elitarnej prywatnej szkoły mama uznała, że najlepszym sposobem na poznanie czarnych ludzi z naszej okolicy dla mnie i dla maluchów będzie chodzenie do Will and Willow Incorporated. Według ich strony internetowej celem Will and Willow jest „umożliwienie komunikacji afroamerykańskim matkom, aby integrowały swoje dzieci w otoczeniu społecznym i kulturowym oraz wzmacniały je poprzez rozwijanie zdolności przywódczych, działanie wolontariackie i spełnianie obowiązków obywatelskich”.

Mój kuzyn mówi, że to okazja dla snobistycznych czarnych mam, żeby pochwalić się swoimi równie snobistycznymi czarnymi dziećmi. I wcale się nie myli.

Oddziały są w całym kraju, podzielone na grupy wiekowe. My, oddział nastolatków z Westchester, widujemy się raz w miesiącu na spotkaniu prowadzonym przez nastoletni zarząd w składzie:

Malika Evens: przewodnicząca

Sean Patrick Jr: wiceprzewodniczący

Creighton Stevens: skarbnik

Aisha Woods: sekretarzyni

Enchanted Jones: zwykła stara członkini

Shea Jones: jej młodsza siostra, najnowsza członkini Nastoletniej Grupy Numer Pięć.

Wszyscy mieszkamy w promieniu piętnastu kilometrów od siebie, ale rodzice tych dzieciaków mają kasę. Chirurdzy, prawnicy, architekci, politycy, nawet jakiś krewniak Denzela Washingtona. Tymczasem moja rodzina ledwie wiąże koniec z końcem i to widać.

Nasze spotkania wyglądają mniej więcej tak:

 

Creighton: Gdzie Emery?

Enchanted: Chyba musiał iść do pracy.

Malika: Oczywiście. Okej, zaczynajmy. Jak wiecie, w przyszłym miesiącu odbywa się Wschodnie Regionalne Zgromadzenie Nastolatków. Mamy potwierdzenie rezerwacji skrzydła w Marriotcie. Creighton, wszyscy zapłacili składki?

Creighton: Wszyscy oprócz sióstr Jones.

Shea: Chant?

Enchanted: Mama podrzuci kasę w piątek.

Malika: W takim razie do tego czasu zakładamy, że nie będziecie uczestniczyć.

Enchanted: Albo… możecie założyć, że będziemy, skoro właśnie powiedziałam, że moja mama podrzuci kasę w piątek.

Malika: Czyli za sześć dni.

Sean: