Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marigold ucieka przed duchami. Widma jej dawnego życia wciąż ją prześladują, ale przeprowadzka z rodziną, w zupełnie inne otoczenie, może być dla niej nowym początkiem. Jej mama przyjęła nową pracę, która zapewnia bezpłatne zakwaterowanie, a Marigold musi teraz dzielić przestrzeń ze swoją nową rodziną, w tym nieznośną, dziesięcioletnią przyrodnią siostrą Piper.
Odnowiony, piękny dom, położony w mieście pełnym ruin, ma swoje sekrety. Przedmioty znikają, drzwi otwierają się same, a w pomieszczeniach unosi się nieprzyjemny zapach, który zdaje się zauważać tylko Marigold. Co gorsza, Piper ciągle mówi o nowej przyjaciółce, która nie chce w posiadłości nowych lokatorów, a w szczególności Marigold.
Mari dowiaduje się, że zagrożenie nie ogranicza się do ulicy, przy której teraz mieszka. Miasteczko też ma swoje tajemnice. A one zawsze wyjdą na jaw. Nawet przez najmniejsze szczeliny.
Ale „uciekać przed duchami” to tylko metafora, prawda?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Tytuł oryginału: White Smoke
Copyright © 2021 by Tiffany D. Jackson
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Artur Łuksza, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktor inicjujący: Łukasz Chmara
Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza
Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska
Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa
Korekta: Sara Szulc, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67551-95-3
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla mojego braciszka, Duane’a Jacksona, który nadal nie znosi horrorów i zapewne nigdy nie przeczyta tej książki.
WSTĘP
Ach. W końcu jesteście. Mówili, że niedługo przyjedziecie. Zostawili mnie tutaj, bym latami gniła i marniała… Zostawili mnie na śmierć. A teraz pojawiacie się wy. Rodzina, która próbuje mnie zastąpić. Wymazać mnie. Nas.
Ale to nigdy nie nastąpi. To jest mój dom. Nieważne, ile razy przemalują ściany i wymienią podłogi… to zawsze będzie mój dom. Nigdy mi go nie odbierzecie. Jest mój. Zapłaciłam za niego krwią mojej rodziny. Jest mój na zawsze. Mój. Mój. Mój. Tylko mój. Nie mogą mi go odebrać.
Już niedługo się przekonacie: mój dom, moje zasady. Wszystko, co jest wasze, od teraz jest moje. I będziecie żyć według moich zasad aż do dnia, gdy się wyniesiecie. Właśnie tak. Nie pobędziecie tu za długo. Już ja tego dopilnuję.
Och, no i proszę. Przywieźliście mi małą przyjaciółkę.
JEDEN
ALARM: Czas na tabletki!
Tęsknię za ciepłem słońca.
Tęsknię za bezchmurnym, niebieskim niebem, skalistymi plażami, górskimi widokami, palmami i kolcami kaktusów. Wilgotna ziemia w moich dłoniach i kłujące liście aloesu… Wspomnienia są ostre i przeszywają mnie jak kawałki rozbitego chwilę temu szkła.
Zmiana jest dobra. Zmiana jest niezbędna. Zmiana jest potrzebna.
Przez ostatnie trzy dni z tylnej kanapy naszego minivana nie widziałam nic oprócz niekończącej się autostrady, a niebo ciemniało z każdym stanem, przez który przejeżdżaliśmy. I kurczę, oddałabym prawego cycka, by chociaż spojrzeć na coś, co nie byłoby podejrzanym motelem, obleśną knajpą albo łazienką na stacji benzynowej.
– Tatusiu, daleko jeszcze? – pyta Piper ze środkowej kanapy, z książką na kolanach.
– Już niedaleko, skarbeńku – mówi Alec zza kierownicy. – Widzisz tamte budynki? Jeszcze niecałe dziesięć kilometrów.
– Nasz nowy dom – dodaje mama z uśmiechem pełnym nadziei, wsuwając swoje złotobrązowe palce w bladą dłoń Aleca.
Piper ich obserwuje, a jej szczęka się zaciska.
– Muszę do łazienki. Teraz – mówi z wyniosłością w głosie, która jeszcze bardziej napina atmosferę w wypakowanym po brzegi samochodzie.
– Serio, znowu? – mamrocze pod nosem Sammy, powstrzymując się przed wyładowaniem frustracji na komiksie. Buddy, nasz pies w typie owczarka niemieckiego, trąca jego ramię, domagając się więcej drapania za uszami.
– Ale już prawie jesteśmy, skarbie – mówi do niej mama, uśmiechając się promiennie. – Może uda ci się jeszcze chwilę wytrzymać?
– Nie – odpowiada ostro. – Niedobrze jest trzymać siusiu. Babcia tak mówiła.
Mama wykrzywia usta w uśmiechu i odwraca głowę w stronę drogi. Robi absolutnie wszystko, co w jej mocy, by ją rozmrozić, ale Piper niezmiennie pozostaje blokiem lodu, niewrażliwym na te próby.
Sammy, żując długą, owocową żelkę bio, wyciąga słuchawkę z ucha i nachyla się do mnie, żeby wyszeptać:
– Według Google Maps ta playlista miała starczyć na całą trasę, a przesłuchałem ją już dwa razy. Trzeba było wliczyć dodatkowy dzień dla paniusi ze słabym pęcherzem.
Piper zamiera i prostuje szyję, udając, że nie słyszy. Ale nasłuchuje. Zawsze nasłuchuje. Tego dowiedziałam się przez ostatnie dziesięć miesięcy. Słucha, zbiera informacje i knuje. Piper ma włosy w kolorze truskawkowego blondu, miedziane piegi i różowe usta, które nieczęsto przybierają kształt czegoś przypominającego uśmiech. Z której strony by na nią spojrzeć, jest upiornie blada. Na tyle, że, moim zdaniem, chyba powinniśmy byli zostać w Kalifornii; choćby po to, by słońce przypudrowało jej kości policzkowe.
– Zjedziemy przy pierwszej okazji i poszukamy stacji – mówi Alec do mamy. – Żaden problem, prawda?
– Mhm, jasne – odpowiada mama, wypuszczając jego dłoń, by związać swoje długie dredy w wysokiego koka. Zawsze bawi się włosami, gdy czuje się niezręcznie. Ciekawe, czy Alec już to zauważył.
Zmiana jest dobra. Zmiana jest niezbędna. Zmiana jest potrzebna.
Powtórzyłam tę mantrę przynajmniej milion razy, w miarę jak oddalaliśmy się od przeszłości, za cel mając niepewną przyszłość. Niepewność niekoniecznie jest czymś złym. Po prostu zamyka cię w więzieniu własnych myśli. Mój guru powiedział jednak, że zawsze gdy zaczynam w nich tonąć, powinnam chwytać się mantry jak koła ratunkowego i czekać na ratunek od wszechświata. To zdecydowanie pomogło mi przetrwać ostatnie trzy miesiące bez dostępu do leków na stany lękowe.
Wtedy ją zauważam. Czarną kropkę na mojej beżowej sukience.
– Nie, nie nie nie… – pojękuję, cała drżąc, a w mojej głowie odzywa się wcześniej zapamiętana informacja.
FAKT: W ciągu swojego życia samice pluskiew mogą złożyć setki jaj, każde o wielkości drobinki kurzu.
Samochody na autostradzie wpadają na siebie w wielkim karambolu, a moje ciało staje w płomieniach.
Z każdą sekundą setki, może tysiące jajeczek składane są na mojej sukience, na mojej skórze. Pluskwy się wykluwają, rozmnażają i znów wykluwają na całym ciele; nie mogę oddychać, potrzebuję powietrza, nie, potrzebuję gorącej wody, ciepła, słońca, ognia, spalić samochód, pozbyć się ich pozbyć się ich pozbyć się ich!
Gwałtownie chwytam kropkę paznokciami, unoszę do światła i pocieram miękki materiał.
To nie pluskwa. Zwykły kłaczek. Jest okej. Wszystko okej. Okej okejokejokejokej…
Wyrzucam go przez okno i ściskam szklane wiwarium leżące na moich kolanach, żeby nie spadło przez miarowe podskoki mojej nogi. Potrzebuję skręta, brownie albo żelki… Cholera, teraz to nawet zaciągnęłabym się powietrzem kogoś palącego zioło, tak desperacko pragnę otępienia. Skołatane nerwy próbują wyrwać się spod tłamszącej je ciężkiej skóry. Nie mogę tutaj wybuchnąć. Nie przy Sammym, a już na pewno nie przy mamie.
Kotwiczenie. Tak, potrzebuję się zakotwiczyć. Dasz radę, Mari. Gotowa? Dajesz. Widzę pięć rzeczy:
1) Niebieskawą panoramę miasta przed nami.
2) Spalony kościół zacieniony drzewami.
3) Starą wieżę zegarową, pokazującą zły czas.
4) Po lewej stronie, w oddali, cztery biało-szare, pozbawione okien budynki, wyglądające jak wielkie betonowe pustaki.
5) Bliżej autostrady jest coś w rodzaju opuszczonej fabryki. Widać, że nic z nią nie robiono od wielu lat; ze szczelin na parkingu wyrastają gęste chwasty, a z dachu zwisa neon w stylu art deco, z napisem Motor Sport. Dźwięk wiatru świszczącego między powybijanymi szybami pewnie przypomina śpiew wielorybów.
Zastanawiam się, jak jest w środku. Pewnie wygląda jak upiorna, sypiąca się skorupa dawnych Stanów Zjednoczonych, cholernie zasyfiona, a na ścianach wiszą plakaty z czasów drugiej wojny światowej, z kobietami w kombinezonach trzymającymi wkrętarki. Podnoszę telefon, żeby zrobić zdjęcie, a ten wibruje i pojawia się wiadomość od Tamary.
Ta-Mara: Laska, dojechałaś już?
Ja: Nie. Jedziemy donikąd. Alec chyba nas porwał.
Ta-Mara: Dobra, to włącz lokalizację, żebym mogła znaleźć twoje ciało.
Ja: I skończyła mi się łaska, którą mnie obdarowałaś.
Ta-Mara: Kurde!!! Już?
Ja: Nawet nie wyjechała poza granice drugiego stanu.
Ta-Mara: To wiesz, bierz dupę i spieprzaj z tego samochodu na szybkości.
Tęsknię za Tamarą. I w sumie tylko za nią. Wszyscy pozostali, których znałam, mogą umrzeć powolną śmiercią. Agresywnie, co? Widzicie już, dlaczego nie pogardziłabym skrętem?
– Tatusiu, czy ze mną jest coś nie tak?
Piskliwy głos Piper byłby w stanie spękać porcelanę.
Alec spogląda na swoją córkę w lusterku; jej anielski blask przysłania mu postrzeganie rzeczywistości.
– Oczywiście, że nie! Skąd ta myśl?
– Sammy powiedział, że mam słaby pęcherz. Co to znaczy?
– Co?!
Typowa Piper. Zawsze podchodzi do sprawy strategicznie, wyczekując ze zrzuceniem bomb na odpowiedni moment. To szachy, nie warcaby.
Podczas gdy mój młodszy brat dyskutuje z rodzicami na temat przezywania, Piper siedzi z zadowolonym uśmieszkiem na twarzy, obserwując miasto, którym niewątpliwie zawładnie.
Oglądaliście pierwszy odcinek The Walking Dead?Wiecie, ten, w którym Rick Grimes budzi się w szpitalu nieświadomy wydarzeń z ostatnich dwóch dni, po czym jedzie konno przez spustoszone apokalipsą ulice i ze zdumieniem odkrywa, że świat zmienił się w jeden wielki pierdolnik? Cóż, tak właśnie się czuję, zjeżdżając z autostrady do Cedarville.
Piper przybliża się do szyby ze zmarszczonymi brwiami.
– Tatusiu, tu był jakiś pożar?
Podążam wzrokiem za jej spojrzeniem i widzę rząd spalonych domów stojących przy ulicy.
– Ee, może, skarbie – mówi Alec, mrużąc oczy. – Albo po prostu są… bardzo stare.
– To dlaczego ich nie naprawią?
– Cóż, w przeszłości miasto miało… problemy finansowe. Ale idzie ku dobremu. Dlatego tu jesteśmy!
Sammy trąca mnie łokciem.
– Mari, spójrz.
Po jego stronie jest jeszcze więcej opuszczonych budynków, sklepów, a nawet szkół. Powieszone na nich znaki sugerują, że stoją zamknięte przynajmniej od lat dziewięćdziesiątych.
– Chryste – wzdycha mama. Absolutnie nie przypomina to nadmorskiego miasteczka, w którym się wychowała. W którym wychowałam się też ja. Do którego mogę już nigdy nie wrócić.
Alec skręca w ulicę Maple. Dostrzegam nazwę ulicy na przekrzywionym znaku drogowym stojącym przed trzypiętrową wiktoriańską posiadłością z czerwonej cegły; jej strzelisty dach się zapadł, wokół zabitych deskami okien widoczna jest sadza, a boczną ścianę pokrywają martwe pnącza.
Kolejny budynek jest w jeszcze gorszym stanie. Biały dom parterowy z wyglądającym jak na wpół rozdarta paczka chipsów dachem, z którego wyrasta drzewo. Następny jest jak upiorny dom dla lalek… a każdy kolejny nie lepszy.
Mama i Alec spoglądają na siebie niepewnie.
– Gdzie… my… jesteśmy? – mamrocze Sammy, orientując się w sytuacji.
– Och! – mówi mama, wskazując coś palcem. – Tam, przed nami! Jesteśmy na miejscu!
Parkujemy przed śnieżnobiałym domem z szerokim, niedokończonym tarasem, oknami wykuszowymi, szmaragdową trawą i kobaltowoniebieskimi drzwiami. Stanowi jaskrawy kontrast wobec pozostałych domów na ulicy i – dzięki krzątającym się robotnikom – jest jedynym, który tętni życiem.
Biała kobieta w szarej garsonce macha do nas ze schodów prowadzących do wejścia. W drugiej dłoni trzyma teczkę oprawioną w skórę.
– To pewnie Irma – mówi mama, odmachując do niej. – Reprezentuje fundację. Bądźcie mili. Wszyscy.
Przybieramy sztuczne uśmiechy, wylewamy się z minivana i stajemy na krawężniku, patrząc w górę, na nasz nowy dom. Bezwiednie jednak rzucam ukradkowe spojrzenia na rozpadające się okoliczne budynki, spodziewając się, że z zarośli zaraz wytoczy się zombie.
Irma idzie podjazdem w naszą stronę, postukując niskimi obcasami, a jej brązowe loki skaczą w górę i w dół. Z bliska wygląda na starszą, niżby sugerowały jej farbowane włosy.
– Dzień dobry! Dzień dobry! Witajcie! Pani to na pewno Raquel. Nazywam się Irma Von Hoven. Rozmawiałyśmy przez telefon.
Mama ściska jej dłoń.
– Irma, tak, miło mi panią poznać osobiście!
– Raz jeszcze gratuluję wygrania Rezydencji WGCP. Szczerze cieszymy się, że zamieszkacie w Cedarville!
– Dziękuję! To jest mój mąż, Alec, nasz syn, Sam, i nasze córki, Marigold i Piper.
– Przybrana córka – poprawia ją Piper.
Alec ściska jej ramiona, chichocząc.
– Pamiętaj, skarbie, że teraz jesteśmy rodziną, okej? Możesz przywitać się z panią Von Hoven?
– Myślałam, że my już to zrobiliśmy.
Irma otwiera szerzej oczy i przyciska teczkę do piersi, po czym jej wzrok wędruje w górę, na mnie.
– Jejku, ale jesteś wysoka!
Wzdycham.
– No, słyszałam to już jakiś milion razy.
– Ee… no tak. To może was oprowadzę! Okej?
– Jasne, byłoby super, dzięki – mówi mama, lekko przytłumiona. – Sammy, zostaw Buddy’ego w samochodzie.
– Chodźcie. I nie przejmujcie się robotnikami. Zostało im tylko parę rzeczy do wykończenia tu i tam. Kilka tygodni temu napotkaliśmy pewne przeszkody, ale teraz wszystko idzie jak po maśle.
Drzwi skrzypią i wchodzimy do holu. Wnętrze jest ogromne. Trzy razy większe od naszej plażowej szopy, jak mój tata nazywał nasz dom.
– Budynek postawiono na początku lat siedemdziesiątych, ale, rzecz jasna, usprawniliśmy go. Urządzenia ze stali nierdzewnej, wymienione rury, podłogi i nie tylko. Po lewej macie salon, nie zwracajcie uwagi na narzędzia. Po prawej jest oficjalna jadalnia, idealna na wystawną kolację dla gości. Właśnie pokryli schody bejcą. Wspaniale, nieprawdaż?
Drewno. Tylko to widzę. Wszędzie drewno. Świeżutkie miejsca lęgowe dla pluskiew…
FAKT: Pluskwy uwielbiają lokować się w materacach, walizkach, książkach, pęknięciach w ścianie, gniazdkach elektrycznych i wszystkim, co zrobione z drewna.
– Tutaj macie nieziemską kuchnię wychodzącą na salon. Idealne miejsce do zabawy dla dzieci. Tamten kącik śniadaniowy wręcz zalewany jest naturalnym światłem. Przestronna spiżarnia, mnóstwo miejsca w szafkach…
Milion szafek z drzewa wiśniowego, drewniane okna wykuszowe, lśniące podłogi… Drewno, drewno, wszędzie drewno.
Trzęsącymi się dłońmi kładę moje wiwarium obok kosza powitalnego, pełnego wędlin, serów, orzechów włoskich i krakersów. Biorę orzechy i z dużą siłą ciskam je do śmieci, strasząc Irmę.
Mama wtrąca się z wyjaśnieniem.
– Przepraszam, Sammy ma na nie alergię.
– Och, rozumiem – mówi Irma, trzepocząc rzęsami. – Ee, za tymi drzwiami jest mała biblioteczka. Świetnie się nada na niewielki gabinet.
Stukam w ścianę. Pusta. Dom ma świetny szkielet, ale gównianą izolację. Podeszwą uderzam podłogę i ta odpowiada wibrującym echem.
Irma rzuca mamie zdziwione spojrzenie.
– Ee, ich tata jest architektem – tłumaczy mama nieśmiało.
– Aha. Rozumiem.
Nie wiem, dlaczego wszyscy patrzą na mnie, jakbym to ja była szalona. Jeśli zimy na Środkowym Zachodzie wyglądają tak jak na filmach, to zamarzniemy na amen już w listopadzie! Ustawiam nowy alarm w telefonie:
10:25 ALARM: Zamów koce elektryczne.
– Co to? – pyta Sammy, wskazując na drzwi pod schodami. Ciemne, powykrzywiane drewno wyróżnia się na tle wybejcowanego i wypolerowanego wnętrza.
– Och. Tak, no, to jest piwnica, ale tam nie wolno wchodzić. Pan Watson wszystko wytłumaczy, on jest kierownikiem. Może zobaczymy sypialnie?
Idziemy na górę i gromadzimy się w korytarzu bez okien. Gdzieś nad nami rozlega się głośny huk. Piper piszczy i mocno przytula się do Aleca.
– To nic takiego! Po prostu pracują na dachu. W każdym razie mamy tutaj cztery sypialnie, z czego jedna jest większa i ma własną łazienkę. Ta wychodzi na podwórze i jest niesamowicie oświetlona…
– Co sądzisz? – szepcze do mnie mama, uśmiechając się radośnie. – Nieźle, co?
– Jest… dużo drewna – mamroczę, drapiąc się po wewnętrznej stronie ramienia.
– A tutaj mamy łazienkę. Ogromna, nieprawdaż? To prawdziwa wanna wolnostojąca na nogach.
Gdy pozostali cisną się w drzwiach, by podziwiać szachownicę z płytek, ja odłączam się od wycieczki, żeby zadzwonić do taty. W Japonii dochodzi północ, ale pewnie jeszcze nie śpi.
Nie ma zasięgu. Pośrodku miasta? To… niemożliwe.
Za sobą słyszę skrzypnięcie podłogi, jakby ktoś stanął ciężko na wiekowym drewnie. Otulona ciemnością, czuję, jak wzdłuż moich rąk przebiega dreszcz. Jest zimniej niż na zewnątrz. Odwracam się i dostrzegam cień przemykający za zamkniętymi drzwiami jednej z sypialni.
Powiedziała przecież, że są na dachu.
– Halo? – mówię, podchodząc bliżej, ostrożnie stawiając kroki.
Dobiega mnie powolny, prawie niedosłyszalny wdech i cień się oddala. Zapada cisza.
Obracam gałkę i zamek ustępuje. Drzwi otwierają się powoli i samoczynnie, a ja niemal spodziewam się zobaczyć kogoś stojącego tuż za nimi.
Ale nikogo nie ma.
Pokój jest pusty. Ściany są białe i nagie. Przy oknach nie ma nawet zasłon i widzę za nimi ogród pełen wysokich sosen; gałęzie kołyszą się na wietrze.
– Ach – mówię, śmiejąc się z siebie. Wiatr, słońce, gałęzie… no pewnie, że rzucają cienie na podłogę.
Teraz rozumiecie, dlaczego potrzebuję odprężenia?
Zalany słońcem pokój, w którym znajduje się mała garderoba, a podłoga wyłożona jest asymetrycznymi panelami, sprawia wrażenie przytulnego i spokojnego. Mój guru powiedział kiedyś: „Dom nie jest miejscem, a poczuciem”. Może to miejsce nie jest takie złe… Natychmiast jednak moją uwagę przyciąga wielka, szeroka szczelina w obramowaniu okna.
Cóż, może nie taka szeroka. Jest wąska, ale wystarczająco przestronna, by pluskwy zrobiły sobie tam wygodną kwaterę.
Wyciągam kartę kredytową z portfela i wsuwam ją w szczelinę.
Pewnie mogłabym wypełnić ją silikonem…
Irma wchodzi do pokoju, postukując obcasami, a za nią moja rodzina.
– A tutaj mamy… Ee, słońce? Co robisz?
Prostuję się.
– Yyy… sprawdzam, czy są tu pluskwy.
Mama wykrzywia usta w uśmiechu.
– Mari jest bardzo, hm… zapobiegawcza w kwestii utrzymania domu.
Irma otwiera usta, ale zaraz zamyka je w sztucznym uśmiechu.
– Och. No jasne, dobrze. Może resztę omówimy w kuchni?
Gdy schodzimy na dół, Sammy, uśmiechając się złośliwie, bezgłośnie mówi do mnie „dziwadło”.
– Och, panie Watsonie – mówi śpiewnie Irma, machając do starszego mężczyzny stojącego w holu. – Oto rodzina Anderson-Green. Kończymy właśnie spacer po ich nowym domu.
Pan Watson wypuszcza odrobinę powietrza, nieumiejętnie kryjąc swoje rozdrażnienie zachowaniem Irmy. Ma gęstą, siwiejącą brodę, skórę w kolorze czekolady i przynajmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Ściąga kask i wita nas skinieniem łysej głowy.
– Dzień dobry – mówi. – Uważajcie na ciśnienie wody. Nie tyrajcie jej za bardzo, jest nowa. Idę sprawdzić, co u chłopaków.
Ponownie kiwa głową, pewnym ruchem zakłada kask i wychodzi przez drzwi wejściowe.
– Ooookej – chichocze Alec.
Oszczędny w słowach. Już go lubię.
– Cóż – wzdycha Irma. – Może przejdźmy do rzeczy.
Irma otwiera swoją teczkę na granitowym blacie kuchennej wyspy i wyciąga z niej różne ulotki i dokumenty.
– No dobra. To jest umowa, którą macie podpisać. I, ze względów prawnych, muszę wam raz jeszcze przedstawić zasady.
– Oczywiście – mówi mama. Alec stoi obok niej i masuje jej kark.
Piper w mgnieniu oka znajduje się za nim i ciągnie go za koszulę. Jej niezaspokojone pragnienie uwagi uznałabym za śmieszne, gdyby nie było tak wkurzające.
Irma poprawia okulary i odczytuje dokument.
– Jak zostało to omówione, artyści uczestniczący w programie mieszkalnym Wzrastaj, Gdzie Cię Posadzono, w skrócie WGCP, mają prawo nieodpłatnie mieszkać w jednym z naszych odrestaurowanych, zabytkowych domów na czas rezydencji i przysługuje im prawo wykupu. Co kwartał artystka, to jest pani, zobowiązana jest do uczestnictwa w przyjęciach połączonych ze zbiórką funduszy, spotkaniach networkingowych i galach, których celem jest wsparcie i promocja wysiłków Fundacji Sterlinga, wkładanych w odbudowę społeczności miasta Cedarville. W okresie rezydencji artystki musi ona ukończyć przynajmniej jeden duży projekt, na przykład nową książkę. Wypowiedzenie umowy skutkuje natychmiastową eksmisją oraz koniecznością opłacenia kosztów poniesionych przez fundację wraz z odsetkami oraz odszkodowaniem, którego wysokość uzależniona jest od długości pobytu artystki.
– Tatusiu, co znaczy „eksmisja”?
Alec zakłada Piper włosy za jej uszy.
– To znaczy, że musielibyśmy natychmiast opuścić dom. Ale nie martw się. To się nie stanie.
Ostrzeżenie w głosie Aleca zbija ostatnie zdanie w jedno długie słowo.
Mama bierze głęboki wdech.
– Dobra. Gdzie mam podpisać?
Gdy mama i Alec kończą papierologię, ja stoję przed szklanymi drzwiami prowadzącymi do wąskiego, otoczonego płotem ogrodu i próbuję dodzwonić się do taty, jak mu to obiecałam, ale jedna kreska zasięgu ledwie wystarczy na wysłanie wiadomości. Na zewnątrz robotnik bejcuje podłogę tarasu z ciemnego drewna. Pociągnięcia jego pędzla są cholernie pospieszne i niedokładne, a po jego karku cieknie pot.
Czym się tak stresujesz, gościu?
Mama staje obok mnie i obejmuje mnie ramieniem. Z jej skóry bije ciepła aura spokoju.
– Mnóstwo miejsca na nowy ogród. W tamtym kącie możemy zrobić parę klombów i obudować je, żeby nie kusiły Buddy’ego.
Próbuje wskazać mi dobre strony tego wszystkiego, ale ja nie widzę ani jednej. Ona jednak jest szczęśliwa. Zawsze chciałam, by była szczęśliwa.
– Och! Lubicie ogrodnictwo? – mówi za naszymi plecami Irma. – W Cedarville działa wspaniały klub ogrodnictwa miejskiego. Spotkania odbywają się w bibliotece w ostatnią niedzielę miesiąca.
Po wyjściu za Irmą na werandę rozglądamy się po okolicy i niemal spodziewam się, że środkiem ulicy przetoczy się biegacz stepowy, jak w westernach.
– Pani Von Haven, bez urazy, ale gdzie są, ee, wszyscy inni? – pyta Sammy, drapiąc się po głowie. – Czy jest jakaś impreza w innym stanie, na którą nie zostaliśmy zaproszeni?
W kategorii młodszych braci ja trafiłam szóstkę w totka, dostając Sammy’ego. Wyjątkowo dojrzały jak na swój wiek, zaopatrzony w pokręcone poczucie humoru i niewyczerpany sarkazm; zawsze mogę liczyć na to, że rozładuje napięcie, wypowiadając na głos to, co wszyscy mają na myśli.
Irma chichocze.
– Cóż, wśród was jest pierwsza artystka naszego programu! Ale będzie ich wiele więcej. Fundacja Sterlinga jest właścicielem wszystkich posiadłości po tej stronie ulicy Maple. Chodź! Pokażę ci, co i gdzie. – Bierze Sammy’ego pod ramię i prowadzi go do krawędzi naszego podjazdu.
Idziemy za nimi, a Piper wciska się między mamę i Aleca i łapie go za dłoń.
– Okej! Ty, młody człowieku, mieszkasz na ulicy Maple, łączącej aleje Division i Sweetwater, w dzielnicy Maplewood należącej do miasta Cedarville – mówi Irma, wskazując różne kierunki. – Składa się ona z jakichś piętnastu skrzyżowań i zamieszkują ją około dwa tysiące osób. Trzy skrzyżowania dalej, w tamtą stronę, jest park Cedarville. Za nim znajduje się cmentarz. Skręcając w lewo, w aleję Sweetwater, po czterech przecznicach dotrzesz do liceum Kings. Jeśli jednak skręcisz w prawo, po trzech przecznicach trafisz na szkołę podstawową Benning, która jest zaraz obok gimnazjum Pinewood. Jeśli z kolei skręcisz w lewo na alei Division, dotrzesz do supermarketu i wjazdu na obwodnicę. Piętnaście minut jazdy i jesteś w centrum albo nad rzeką.
– Jest tu rzeka? – pyta Piper. Z jakiegoś powodu ją to interesuje.
– Och, tak. A wzdłuż niej ładne bulwary. Mnóstwo tam nowych restauracji i kasyn, jest nawet salon gier. Mam też parę wskazówek dla rodziców, jeśli pozwolicie. Aleja Sweetwater nie jest… najbardziej reprezentatywną częścią miasta, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Wasza okolica jest czymś w stylu dobrze obiecującej i rozwijającej się dzielnicy. – Obniża głos. – Zawsze zamykajcie drzwi i okna przed spaniem. Nigdy nie zostawiajcie niczego w samochodzie albo na werandzie, jeśli wam na czymś zależy, i nie pozwalajcie dzieciom się wałęsać. To się tyczy zwłaszcza tych starych domów.
Wszyscy zamarliśmy; nawet z daleka dałoby się usłyszeć, jak rośnie trawa przed naszym domem.
Irma śmieje się lekko.
– Ale tak w ogóle to Cedarville jest jednym z najbardziej przyjaznych miast w kraju. Niewielka skaza dodaje mu charakteru.
– Skoro tak pani mówi – mamrocze Sammy.
– No dobrze. To chyba już wszystko. Pan Sterling chciałby w przyszłym miesiącu urządzić dla was kolację powitalną w swoim domu. Prześlę wam szczegóły. Robotnicy powinni uwinąć się ze wszystkim w ciągu tygodnia lub dwóch. Macie mój numer, więc gdybyście natrafili na jakiekolwiek problemy, dzwońcie bez wahania. I raz jeszcze: witajcie w Cedarville!
Irma macha nam na pożegnanie, idąc w stronę swojego samochodu i zostawiając nas w szoku, przytłoczonych informacjami, które zrzuciła nam na głowy.
Gdy odjeżdża, uprzedzam Sammy’ego w wypowiedzeniu naszych myśli.
– Czyli… nie zostajemy tutaj, prawda?
Mama prycha.
– Dlaczego nie?
– Ee, żeby daleko nie szukać: nie widzisz tego, co mamy dookoła? – pyta Sammy, wskazując na opuszczoną ulicę.
Ceglany dom po naszej prawej stronie tonie w pnączach i wygląda ni mniej, ni więcej jak ogromny żywopłot; drewniane płyty zakrywają wszystkie okna i drzwi.
– Cóż – mówi Alec. – Powiedziała, że będzie tu więcej rodzin. Niedługo.
– Słuchajcie – tłumaczy mama. – To jest wspaniała okazja i, przede wszystkim, dom jest za darmo!
– No – chichoczę, krzyżując ręce na piersi. – I dostajemy to, za co zapłaciliśmy.
– To również oznacza brak kredytu – dodaje Alec, a przedsiębiorcza część jego mózgu uaktywnia się za jego jasnoniebieskimi oczami. – Potraktujcie to jak przygodę. Będziemy pionierami!
– Chyba chciałeś powiedzieć „kolonistami” – mówię ostro. – Wszystkie te domy ewidentnie już wcześniej do kogoś należały.
Tym razem to Alec się krzywi, ale usprawiedliwiam swój ton faktem, że Piper wielokrotnie sprawiała przykrość mamie.
Piper szarpie ramię Aleca.
– Tatusiu, mogę już wybrać sobie pokój?
– Ee, jasne, skarbeńku, oczywiście. Chodź, obejrzymy je.
Alec bierze Piper za rękę i wracają do środka. Nie zadał sobie trudu, by zapytać, czy pozostałe dzieci w tej rodzinie też chciałyby wybrać sobie pokój. Zresztą kogo ja próbuję oszukać, Piper zawsze będzie dla niego na pierwszym miejscu.
Mama obserwuje nasze miny i unosi obie dłonie.
– Dobra. Wiem, że oboje macie pewne… obawy. Ale spójrzcie na to z tej strony: jeśli to nie wyjdzie, będziemy musieli tu zostać tylko przez trzy lata.
– Trzy lata! – krzyczymy.
– Tak jest w umowie. To będzie świeży start bez długów. Dla każdego z nas. I tego właśnie potrzebujemy. – Spogląda na mnie. – Prawda, Marigold?
Ach, no oczywiście. Brak długów jest konieczny, bo mój pobyt w ośrodku rehabilitacyjnym Strawberry Pines nie należał do najtańszych. Suma była porównywalna do czesnego w college’u należącym do Ligi Bluszczowej. To jest test. Od teraz większość sytuacji będzie wyglądała właśnie tak. I nie mogę zawieść, bo stracę tę odrobinę wolności, którą obiecali mi zostawić.
Dlatego gryzę się w język i wyrzucam z siebie przyswojoną mantrę.
– Zmiana jest dobra. Zmiana jest niezbędna. Zmiana jest potrzebna.
Sammy przewraca oczami.
– Skoro tak mówisz, Oprah.
Bip, bip!
Ciężarówka ekipy od przeprowadzek parkuje za nami.
– W samą porę – mówi Sammy. – Przyjechało nasze stare życie.
Mama zaciera ręce.
– Sammy, biegnij po Aleca. Marigold, możesz zacząć wyjmować rzeczy z naszego samochodu? Nie chcę, żeby rośliny zwiędły, a Buddy się rozpłynął.
Drzwi minivana się przesuwają, a Buddy wyskakuje z auta i zaczyna lizać moją twarz, jakbyśmy się nie widzieli całą wieczność. Bezwarunkowa miłość psów jest nie do przecenienia.
– Hej – mówi mama, podchodząc do kierowców. – Mieliście chyba być dzisiaj rano. Co się stało?
Jeden z członków ekipy, którego widziałam jeszcze w Kalifornii, wysiada z kabiny, a pozostali podwijają klapę i przygotowują rampę.
– No, zasięg tutaj jest tragiczny! Zatrzymywaliśmy się, pytając, jak tu dojechać, ale nikt nigdy nie słyszał o ulicy Maple.
– Naprawdę? Kogo pytaliście?
Śmieje się lekko i wskazuje za nas.
– Waszych sąsiadów.
Kawałek dalej, za przecinającą naszą ulicę aleją Sweetwater, podwórka się ożywiły; ludzie wynurzyli się z domów i stanęli na wypłowiałych trawnikach, gapiąc się na nas w ciszy.
– Łoo – mamroczę. Pochodzę z małego miasta pełnego białych, nigdy nie widziałam tak wielu czarnoskórych osób na własne oczy.
Muszę to pokazać Tamarze!
Wyciągam telefon z kieszeni, ale mama kładzie mi rękę na ramieniu.
– Marigold – szepcze. – Nie rób ludziom zdjęć bez pozwolenia. To niemiłe.
– Nie sądzisz, że to oni są niemili? Gapią się na nas jak na dziwaków w cyrku.
– Może to przez twoją plażową narzutkę, japonki i konopną biżuterię – śmieje się Sammy, zeskakując z krawężnika. Staje pośrodku ulicy i macha do nich. – Cześć!
Cisza. Zero odpowiedzi. Nawet ze strony dzieci. Ot, tłum manekinów.
– Przypał – mamrocze Sammy. – Myślałem, że nazwała Cedarville najmilszym miastem w kraju.
– Owszem, Sammy. Nie jesteś pod wrażeniem komitetu powitalnego?
– Chodźcie no, oboje – chichocze mama. – Bierzemy się do roboty!
Pomagamy ekipie rozładować ciężarówkę, taszcząc meble i pudła do środka. Przed wyjazdem nadzorowałam większość procesu pakowania i zabezpieczania, upewniając się, że żadna pluskwa nie złapie podwózki do naszego nowego domu.
DZYŃ DZYŃ DZYŃ
Chór alarmów rozlega się na piętrze, parterze i na zewnątrz. Alarmy z telefonów. Każdy robotnik ustawił go na tę samą godzinę. Piętnasta trzydzieści pięć. Wszystkie narzędzia opadają w tym samym momencie i mężczyźni ruszają, biegną sprintem do drzwi i rzucają się do swoich samochodów.
– Co się dzieje? – pyta Sammy, ciągnąc walizkę środkiem salonu.
– Nie… nie mam pojęcia – mówi mama z kuchni, gdzie rozpakowuje pudło naczyń.
Pan Watson zbiega truchtem po schodach i zatrzymuje się w holu.
– Na dzisiaj koniec. Wrócimy jutro. Kablówka i internet mogą być dopiero w przyszłym tygodniu.
– W przyszłym tygodniu?! – krzyczy Sammy, chwytając się za serce.
– Firma elektryczna musiała wymienić instalację w tej części dzielnicy. Nikt tu nie mieszkał od trzydziestu lat.
– Serio – mówię pod nosem. – Kto by pomyślał.
Pan Watson kiwa lekko głową i wychodzi pospiesznie za drzwi. Słychać piski opon.
– Chyba bardzo im się spieszy do domu – mówi mama, wzruszając ramionami. – Albo może wszyscy jadą na jakąś imprezę.
Nie wyglądają, jakby się dokądś spieszyli – raczej jakby skądś uciekali.
DWA
Od zawsze nienawidzę zapachu domów innych ludzi.
Ten pachnie jak mokre drewno. Tylko że nie takie pokryte rosą, które czujesz wczesnym porankiem, a wypalone w ognisku i zgaszone wodą drewno, zapach, którego nie zamaskuje nawet ogromna ilość farby i bejcy.
W kominku zapachowym migocze mała świeczka. Aromaterapia. Jeden z trików, którymi łagodzę swój niepokój. Cicha muzyka, rośliny, świeczki… wyposażyłam się we wszystko, co pomoże mi przetrwać. Nowe miejsca mogą zaburzyć moją równowagę i muszę udowodnić, że jestem w stanie nad sobą zapanować. Cieszę się, że jeszcze w Kalifornii, w swoim ulubionym sklepie, kupiłam dodatkowe opakowanie kadzidełek i fiolkę olejku z mięty pieprzowej.
Gdzie jednak pójdę, kiedy skończą mi się zapasy? Gdzie jest najbliższy market z produktami ekologicznymi? Studio jogi? Kawiarnia? Wegańskie knajpki? Fryzjer, który zaplecie moje włosy? I przede wszystkim skąd ja wytrzasnę zioło? Pewnie mogłabym znaleźć odpowiedź na te pytania, gdybym miała choć jedną kreskę zasięgu. Cóż, przynajmniej na to pierwsze. Biorę telefon, żeby ustawić przypomnienie…
11:00 ALARM: Zapytać o sklepy.
Buddy wskakuje na łóżko i zagrzebuje się w kołdrze. Większość czasu spędza z Sammym, ale uwielbia spać ze mną.
Chodzę po pokoju na czworakach i sprawdzam listwy przypodłogowe, oświetlając je latarką z telefonu. Szoruję je gorącą, namydloną gąbką, wciskając ją w dziury, i wykańczam kilkoma kroplami olejku cynamonowego.
FAKT: Pluskwy nienawidzą zapachu cynamonu.
Potraktowanie ich wysoką temperaturą byłoby najlepszym sposobem na dokładną eliminację, ale moja suszarka i parownica nadal leżą na dnie któregoś pudła, więc w tej chwili muszę zadowolić się prostymi środkami zapobiegawczymi.
Ehe! Ehe! Ehe!
– Tatusiu! Marigold znowu pali!
Stopy Aleca błyskawicznie pokonują korytarz i uderzają w mój próg; jego usta są ściśnięte w cienką linię, a język ocieka oskarżeniami. Klęcząc na podłodze, spoglądam w jego oczy z równie wielką pogardą. Wzdycha i obraca się na pięcie w stronę pokoju Piper, naprzeciwko.
– Nie pali, skarbeńku. To te śmierdzące patyki, o których rozmawialiśmy, pamiętasz?
Ponownie udaje, że kaszle.
– Nie mogę oddychać.
– Chcesz, żebym zamknął ci drzwi?
– Nie! Boję się.
Trzaskam swoimi drzwiami, przez chwilę ciesząc się tym, że znowu mam klamkę. W poprzednim domu mama wymontowała z moich drzwi zamek, po którym została wielka dziura i żałosne wspomnienie prywatności.
– To tylko dla bezpieczeństwa, słońce – powiedziała wtedy, a jej oczy pełne były współczucia. Nie mogłam się nawet sprzeciwić; zasłużyłam sobie.
Po kolejnej godzinie sprzątania w domu robi się cicho, a ja zakładam słuchawki i odpalam aplikację do medytacji, która pozwala mi wyciszyć umysł.
Brzdęk. Brzdęk. Brzdęk.
Z mojego nowego pokoju wszystko słychać. Zawodzenie rur. Oddech drewna. Drzewa ocierające się o dach. Śpiew cykad z ogrodu. Pobrzękiwanie naczyń.
Ktoś kręci się na parterze.
Buddy siada, strzyże uszami, a w jego gardle dudni niski warkot.
– Ech… wyluzuj, Buddy – mamroczę w półśnie, zarzucając kołdrę na głowę. – To tylko wiatr.
– Kto zostawił tę szklankę?
Jesteśmy w kuchni. Mama unosi jedną ze swoich wykwintnych kryształowych szklanek, które w prezencie ślubnym przekazała jej moja prababcia. Cóż, po pierwszym ślubie. Nie wiem nawet, czy ma choćby akt ślubu po urzędowej ceremonii z Alekiem.
– Nie ja – mówi Sammy, wyciągając swoją granolę z szafki obok.
– Pamiętajcie, żadnych naczyń w zlewie. Każdy sprząta po sobie.
– My to wiemy. Ale pozostali? – śmieje się Sammy.
Wzruszam ramionami.
– Nie wiem, co ci powiedzieć, mamo. Ale ktoś się tu krzątał w nocy.
– Nie ja – mówi Sammy. – Spałem jak kamień.
Mama spogląda na szklankę, a później na jej miejsce na najwyższej półce w szafce.
– To za wysoko dla Piper…
– Może weszła na blat.
– Żadnych zadków na blacie – upomina Piper ze schodów. – Tak powiedziała babcia.
Chichoczę. No pewnie, że podsłuchuje. Zawsze stara się wyłapać wszelkie spiny i dramy.
Mama odchrząkuje i się uśmiecha.
– Dzień dobry, Piper. Dobrze spałaś? Co byś chciała na śniadanie?
Piper wchodzi do kuchni z szelmowskim uśmiechem.
– Bekon i jajka.
Mama składa dłonie.
– Słońce, rozmawiałyśmy o tym… Nie jemy tego.
– Cóż, ja jem. Tatuś zresztą też, kiedy ciebie nie ma.
Mama się prostuje, a jej uśmiech zanika. Odwraca się i nalewa kawę do kubka, zapewne żeby nie zareagować na te słowa.
BIP BIP BIP
8:05 ALARM: Czas na tabletki!
Kurczę, prawie zapomniałam.
– Marigold – mówi mama, machając dwoma wstrzykiwaczami z adrenaliną, które następnie kładzie w szafce nad lodówką. – Adrenalina… tutaj.
– Nie za wysoko dla Piper, której zadek nie dotknie blatu?
Mama uśmiecha się lekko.
– Daruj sobie.
– Dzień dobry wszystkim! – Alec wchodzi do kuchni; wygląda na wypoczętego. Nie jak ktoś, kto w nocy nie spał, bo popijał z kryształowej szklanki mamy.
– Dzieńdoberek – mówią mama i Sammy.
– Cóż za piękny dzień! – Alec śpiewa mamie do ucha, a ona chichocze. Twarz Piper robi się karmazynowa, a jej głowa wygląda, jakby miała wyskoczyć z ramion.
– Tatusiu, jestem głodna.
– Ja też, skarbeńku – mówi, nadal przytulając mamę. – To co masz dzisiaj w planach, kochanie?
– Rozpakowywanie, a potem rozpakowywanie. Chcę przygotować przynajmniej swój gabinet. Jestem totalnie w tyle z dedlajnami. A ty?
– Cóż, chciałem wziąć Piper na śniadanie.
Mama mruga.
– Och. Czyżby?
– Mhm. Pomyślałem, że coś przegryziemy, a potem pojedziemy na zakupy.
Mama bierze łyk kawy.
– Hm. Zakupy dla wszystkich czy tylko dla Piper?
Alec się prostuje.
– Dla wszystkich, kochanie! Jasna sprawa. Ee, chcesz zrobić listę?
– Pewnie.
– Yy, hej, Sammy. Chcesz dołączyć?
Sammy kręci głową i wyciąga z lodówki mleko owsiane.
– Nie, dzięki. Nadal ogarniam swój pokój. Chcę przygotować się na podłączenie internetu.
– No dobra. – Alec spogląda na Piper. – To co, jedziemy, skarbeńku?
Alec nawet nie kwapi się mnie zapytać. Zna odpowiedź.
Kiedy zjeżdżają z podjazdu, do domu powoli zbliżają się auta robotników. Każdy patrzy na budynek z przerażeniem w oczach; to uczucie wydaje mi się dziwnie znajome.
– Dzień dobry, proszę pani – mamrocze pan Watson, wchodząc do kuchni. – Czy, ee, nie widziała pani młotka? Gdzieś tej wielkości, czerwono-czarna rękojeść?
Mama kręci głową.
– Nie, nie widziałam.
Pan Watson przenosi ciężar na drugą nogę.
– Och. Ee, okej. Należy do jednego z chłopaków… Musiał go pewnie gdzieś zapodziać.
Wraca do pozostałych stojących jeszcze przed domem i przekazuje wiadomość, która wywołuje nerwową, lecz cichą debatę; każdy robotnik wygląda na cholernie niechętnego do wejścia do środka.
Przez resztę dnia krążę między Sammym a mamą, pomagając im rozpakować pudła. Będąc świeżo mianowaną minimalistką, nie mam zbyt wielu rzeczy: kilka koszulek, spodenek i sukienek, wszystkie białe albo kremowe; białe, plastikowe ramki ze zdjęciami; białe pościele; głośnik Bluetooth. Cała reszta została spalona.
Podczas gdy mama jest w swoim gabinecie, a Sammy robi sobie przerwę, żeby pograć w gry wideo, postanawiam zająć się wspólną przestrzenią domu. Bujając się do Post Malone’a, spryskuję zakamarki i szczeliny mieszanką spirytusu i wody destylowanej.
FAKT: Bezpośrednie spryskanie 91-procentowym roztworem alkoholu izopropylowego zainfekowanych powierzchni pomaga zabić lub odstraszyć pluskwy, rozpuszczając ich komórki i wysuszając ich jaja.
Przytulny salon jest idealnym miejscem do zagnieżdżenia się pluskiew. Przeprowadzam atak na ramy okienne i wbudowane regały, uważając, by niczego nie odbarwić.
SKRZYYYYP…
Nie słyszę skrzypnięcia, tylko je czuję. Deska za mną ugina się pod dużym ciężarem.
– Wiem, Sammy – jęczę, nie odwracając się. – Wiem, że wyglądam, jakbym oszalała, ale wszyscy mi podziękujecie, gdy nie będzie trzeba palić naszych materacy.
Wyciągam słuchawkę i oglądam się przez ramię. Nikogo nie ma, ale mam wrażenie, że nie jestem sama, bo nadal czuję czyjąś obecność… zalegającą jak niska mgła.
– Sammy?
W korytarzu skrzypią drzwi. Biegnę przez salon, do kuchni. Pusto. Rozglądam się po salonie, kuchni, wnęce, a także w holu.
– Mamo?
Drzwi jej gabinetu są zamknięte, ale wydobywa się zza nich śpiew Feli Kutiego, co znaczy, że jest pochłonięta pisaniem.
Mroźny dreszcz wgryza się w mój kręgosłup; odwracam się na pięcie i staję w miejscu. Drzwi piwnicy są uchylone i przez szczelinę wydostaje się świszczący powiew.
Czy już wcześniej były otwarte?
Popycham drzwi; zawiasy skrzypią lekko i spoglądam w dół, w przepastną ciemność. Wciskam włącznik światła dwa razy. Zero reakcji.
– Halo? – wołam, mój głos odbija się echem, ale odpowiada mi tylko głucha cisza.
Zamykam drzwi i odchodzę w stronę salonu. Nie mogę otrząsnąć się z wrażenia, że jestem śledzona, gdy nagle, z boku, coś rusza gwałtownie w moją stronę.
– AAA! – krzyczę i potykam się, próbując postawić krok w tył.
Buddy stoi pośrodku pokoju, macha ogonem i uśmiecha się głupkowato, jakby chciał powiedzieć: „Hej! Tęskniłem!”.
Śmieję się, głaszcząc go po głowie. Zdecydowanie za długo się tu kiszę. Bez kontaktu ze światem zewnętrznym po jakimś czasie coraz bardziej rzuca się na łeb.
Jedna kreska. Nadal. W poszukiwaniu zasięgu sprawdzam wszystkie zakamarki domu. Buddy chodzi za mną, jakbyśmy w coś grali, i obwąchuje każde miejsce, z którego się ruszam.
Czas na eksplorację. Okolica wydaje się zdatna do spacerowania. To dobrze, zważywszy na to, jak dobitnie mama i Alec powiedzieli, że już nigdy nie dostanę samochodu. Ledwie pozwalali mi iść samej do domu Tamary. I, na dokładkę, miałam czas do dwudziestej trzydzieści, a potem obowiązkowe przetrzepanie plecaka… Można by niemal pomylić moją sytuację z aresztem domowym.
– Dokąd idziesz? – pyta Sammy z piętra.
Przypinam smycz Buddy’ego do obroży i zakładam trampki.
– Biorę go na spacer. Sprawdzę, czy nie ma lepszego zasięgu na rogu albo gdzieś. Też chcesz iść?
Sammy wzrusza ramionami i schodzi po schodach.
– Jasne. Nie wierzę, że Alec i Piper jeszcze nie wrócili. Nie ma ich już kilka godzin.
– Gościu, im dłużej nie ma tego bachora, tym lepiej – mówię i otwieram drzwi z rozmachem, wpadając prosto na pięść.
– Mari! – krzyczy Sammy i łapie mnie, gdy padam na tyłek. Buddy szczeka szaleńczo, a ja widzę białe plamki.
– O kurde! Soooorry, w porządku? – odzywa się głęboki głos dobiegający… skądś. Hol wiruje zbyt szybko, żebym potrafiła stwierdzić, gdzie on jest.
Chwila, on?
– Mamo! – krzyczy Sammy. – Mamo, pomocy!
Mama wypada ze swojego gabinetu.
– Marigold! Co się stało?
– O kurczę, przepraszam! Miałem właśnie pukać, wasz dzwonek nie działa… i… kurde, tak bardzo przepraszam! Chodź, pomogę ci.
Dwie szorstkie dłonie chwytają moje ramię i próbują mnie podnieść, ale ja się wyrywam.
– Gościu… weź się – mówię ostro, odzyskując ostrość widzenia.
Mężczyzna, który uderzył mnie prosto w prawe oko, nie jest do końca mężczyzną. Nie może być wiele starszy ode mnie. Ma jasnobrązowe oczy i grube dredy zwisające do karku. Uświadamiam sobie nagle, że leżę rozwalona przed nim jak zwłoki i szybko siadam. Mama sprawdza, czy nic mi się nie stało, podczas gdy ściany wirują.
– Mogę jakoś pomóc? – pyta rozdrażniona.
– Ee, tak. Yusef Brown. Jestem z firmy ogrodniczej Brown. Spotkaliśmy, ee, pani męża na stacji benzynowej, tam za rogiem. Powiedział, że szukacie kogoś do prac ogrodowych, i poprosił nas, żebyśmy do was zajechali.
Jego skóra jest w kolorze głębokiej mokki. Coś w stylu gorącej czekolady z mlekiem kokosowym w chłodny dzień na plaży. Chryste, mam nadzieję, że te głupie, kwieciste słowa tańczące w mojej głowie nie wydostają się przez usta.
Mama wzdycha.
– Pomóż mi ją postawić na nogi, Sammy. Musimy się z nią przejść, sprawdzić, czy nie ma wstrząsu.
– Pozwól mi – nalega Yusef.
– Dam radę, tylko…
Ziuuuup… i stoję chwiejnie na nogach.
– No i proszę. W porządku? No i… kuuuurde, laska. Ale jesteś wysoka!
– No co ty nie powiesz – mamroczę.
Tylko że on też jest wysoki. Przynajmniej metr dziewięćdziesiąt pięć. Nie sądziłam, że tacy wysocy chłopacy w ogóle występują w przyrodzie. W Kalifornii zazwyczaj przewyższałam każdego z mojego rocznika.
– Ładnie tu macie – mówi w zamyśleniu, prowadząc mnie wokół wyspy kuchennej. – Chcesz wody? Kiedy dostanę oklep, to później od razu proszę o wodę.
– Tak. Woda – stękam, niechętna do wysławiania się pełnymi zdaniami.
Mama kręci głową.
– Przygotuję okład z lodu. Sammy, podaj siostrze szklankę wody.
Sammy okrąża kuchnię, blady jak ściana, powłóczy nogami i nie spuszcza ze mnie oczu. Tak samo patrzył na mnie pół roku temu, gdy mnie znalazł. Biedny chłopak, przestraszyłam go. Znowu.
– Nic mi nie jest, Sammy. Jest okej.
Kiwa głową i drżącą dłonią podaje mi szklankę. Yusef wyciąga do niego żółwika.
– Siema, Sammy. Jestem Yusef. Nie bój nic, twoja siostra jest twardzielką. – Przerywa i puszcza do mnie oczko. – Wczoraj walnąłem jednego gościa z okolicy i nadal się nie obudził.
Sammy otwiera szeroko oczy. Yusef uśmiecha się promiennie i poklepuje go po ramieniu.
– Żartuję sobie, ziomuś! Ej, chcesz coś słodkiego? Może być trochę rozpuszczony, ale mam Snickersa i…
– NIE! – wrzeszczę.
– Puść to! – piszczy mama.
Yusef upuszcza batona i unosi obie dłonie.
– Wybacz, Sammy jest uczulony na… w sumie wszystko – tłumaczę. – Ale przede wszystkim na orzechy.
– Pewnie dlatego mój mąż do was zagadał. Wspomniałam mu wczoraj wieczorem, że musimy przyciąć chwasty, żeby nie wywoływać alergii Sammy’ego.
– Och. Przepraszam. Wcale nie próbuję wyeliminować was obojga.
Mama chichocze, delikatnie przykładając okład do mojego oka. Powstrzymuję jęknięcie, krzywiąc się pod mroźnym dotykiem.
Yusef mnie obserwuje. Dłonią nadal trzyma mnie za łokieć. Pochyla się do przodu i wdycha powietrze nosem.
Czy on wącha moje włosy?
– Mmm. Ładnie pachnie – mówi. – Co to?
– Lawenda – odpowiada mama. – Pomoże na siniaka.
Kiwa głową i przytrzymuje okład, wyręczając mamę. Jest tak blisko, że mogę dobrze się mu przyjrzeć. Ładny jest, i wygląda na takiego, który zdaje sobie z tego sprawę. Mam uczulenie na takie ziółka.
Rozlega się pukanie do drzwi.
– Och, to chyba mój wujek. Pewnie się zastanawia, co tu tak długo robię.
– Otworzę – mówi mama i podbiega do drzwi.
– Wiesz, nie dosłyszałem twojego imienia – zagaduje do mnie, uśmiechając się lekko.
– Marigold Anderson – odpowiadam beznamiętnie.
– Marigold, nagietek – mówi w zamyśleniu. – Całoroczny. Rozkwita i umiera. Ciekawe.
Nie wiem, jak to skomentować, więc zmieniam temat.
– Mieszkasz w okolicy?
– Niedaleko. Na skrzyżowaniu Rosemary i Sweetwater, przy gimnazjum.
– Hej! Ja tam idę w przyszłym tygodniu – wtrąca Sammy.
– Och, serio? Też tam chodziłem. Uważaj na panią Dutton. Okropna stara jędza! – Uśmiecha się do mnie. – Czyli to znaczy, że ty idziesz do liceum Kings?
Przewracam oczami.
– Na to wygląda.
– W nowej szkole nie ma lekko, ale na początek będziesz miała przynajmniej jednego przyjaciela.
Kiedy niby nawiązaliśmy tę „przyjaźń”?
Mama wraca ze starszym, łysym mężczyzną; podobieństwo jest uderzające. Wujek Yusefa obserwuje pomieszczenie – Snickersa na podłodze, swojego krewniaka przyciskającego okład do twarzy jakiejś nieznanej dziewczyny – i wzdycha.
– Chłopcze, w co się znowu wpakowałeś?
– Hej, wujek, to jest Marigold i mój ziomek, Sam.
Mężczyzna chichocze.
– Miło mi was poznać. Jestem wujkiem tego hultaja.
Mama prowadzi pana Browna do ogrodu, gdzie pokazuje mu żywopłot, który trzeba przyciąć, a Sammy bierze Buddy’ego przed dom, żeby go uspokoić, tym samym zostawiając mnie i Yusefa samych. Nadal przykłada lód do mojej twarzy, a jego oczy wędrują od oświetlenia na suficie do podłóg, jakby robił inwentaryzację.
– Wiesz, że mogę to sama sobie trzymać, prawda? – mamroczę.
– No, ale jest dużo fajniej, kiedy pomagam, co nie? – Nachyla się nad moim ramieniem i głową wskazuje moje wiwarium. – Masz tam zajebisty ogród sukulentów. Nigdy nie widziałem tak wielkiego rojnika. I ładna ta konstrukcja z kamieni… Co? Z czego się śmiejesz?
– Po prostu śmiesznie jest słyszeć, jak facet… no nie wiem, jara się ozdobami wiwarium.
Wzrusza ramionami.
– Ej, każdy ma swoje pasje. Skąd twoja mama to wzięła? Musiało kosztować fortunę w internecie.
– Sama je zrobiłam.
– Ha! Serio? Ale jesteś zdolna, Kali.
Przezwisko. Coś rozkwita w mojej klatce piersiowej, a ja wyrywam to z korzeniami.
– Ee, długo już pracujesz z wujkiem?
– Od małego. On bardziej zajmuje się trawnikami i wyrywaniem chwastów. Ja jestem ogrodnikiem. Artystą.
– Kiedyś miałam ogród – mamroczę zaskoczona, że palnęłam coś tak… osobistego.
– No popatrz. Cóż, możemy razem popracować nad nowym. – Uśmiecha się. – Mam wszelkie potrzebne narzędzia.
Pewny siebie, arogancki i świadomy swojej atrakcyjności… dokładnie to, czego nie potrzebuję w tym momencie. Wyrywam okład z jego dłoni.
– Mhm, no. Chyba czas na ciebie.
Śmieje się.
– Wyluzuj! Tylko sobie żartuję!
Krzyżuję ramiona.
– Nie powinieneś sprawdzić, czy twój wujek cię nie potrzebuje albo coś?
Uśmiech Yusefa znika i chłopak zastanawia się nad swoimi opcjami: naciskać czy odpuścić. Wybiera to drugie i odchodzi, kręcąc głową. Drzwi do ogrodu się zamykają, a ja biorę głęboki wdech.
Nie analizuj tego, napominam się, poklepując obie kieszenie. Nie jest wart zachodu i… Hej, gdzie mój telefon?
Jeśli musiałabym znaleźć jakiś pozytyw w tym, że miało się w domu pluskwy, to fakt, że potrafię dosłownie znaleźć igłę w stogu siana z chirurgiczną precyzją. Idę po swoich śladach w holu, przez salon i do kuchni. Musiał mi wypaść w całym tym zamieszaniu, ale na podłodze nic nie ma, a blaty i powierzchnie są puste. Bez wi-fi nie mogę użyć aplikacji Znajdź Mój Telefon, ale może mogę zadzwonić do siebie z telefonu mamy. O ile ma choćby jedną kreskę zasięgu.
– Mamo! Mogę pożyczyć twój telefon? – pytam z tarasu. – Nie mogę znaleźć swojego.
– Jasne, słońce, jest w moim pokoju.
Yusef spogląda na mnie, a ja wracam szybko do środka.
Nie analizuj tego. Nie jesteś odpowiedzialna za emocje innych. Tylko za swoje własne.