Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Wielmoży umiera starsza parafianka. Zwyczajna kolej rzeczy? A może... zabójstwo idealne? I co ma z tym wspólnego zbrodnia sprzed lat? Do akcji wkracza znana ze „Śledztwa od kuchni” wdowa po aptekarzu ze Skały, Karolina Morawiecka. To miejscowa panna Marple, której pomagają zakonnica, pies oraz znajo-mość literatury i sztuki kulinarnej. Cztery sprawy. Pięć ciał. Dwie detektywki. Jeden morderca… I oczywiście zaskakujący finał!
Karolina Morawiecka zaprasza do rozwikłania zagadki kryminalnej wspólnie z Karoliną Morawiecką (bohaterką)!
Karolina Morawiecka – doktor nauk humanistycznych, znawczyni i wielbicielka kryminałów. Z pochodzenia krakowianka, mieszkająca w podkrakowskiej Wielmoży razem z mężem antykwariuszem i trzema psami: Truflą, Watson i Liskiem. Jej debiu-tanckie „Śledztwo od kuchni” o wdowie-detektywce błyskawicznie okazało się bestselle-rem w swojej kategorii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2019
© Copyright by Karolina Morawiecka, 2019
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcie na okładce: ©Vladmir Yudin, ©Julia Hansen/123rf.com
Zdjęcie Karoliny Morawieckiej: © Maciej Zienkiewicz Photography
Ilustracja na stronie 311: © Anna Magiera
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Magdalena Balcerzak
Skład: Igor Nowaczyk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2019
ISBN: 978-83-66229-14-3 (EPUB); 978-83-66229-15-0 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
W KTÓRYM WDOWA PO APTEKARZUODCZUWA CHĘĆ MORDU, ZNICZE NIE CHCĄ RÓWNO PŁONĄĆ, A PANI MAŁGORZATAZWIERZA SIĘ ZE SWOICH LĘKÓW
W powietrzu unosił się zapach zbrodni. Morderstwa popełnionego bez najmniejszych wyrzutów sumienia. I bez wahania, choć ręka sprawczyni nie raz zadrżała. Podobnie zresztą jak jej podbródek, czy raczej kilka jego warstw, godnie spoczywających jedna pod drugą.
Pani Karolina Morawiecka, wdowa po aptekarzu ze Skały, stała z wyraźnie widoczną w oczach chęcią mordu na środku swojej wielmożańskiej kuchni. Wokół niej, w tak sterylnym zazwyczaj pomieszczeniu (choć goście mogli się tego stanu rzeczy co najwyżej domyślać, gdyż żelazna reguła domu brzmiała, że od towarzyskich spotkań jest salon i tylko salon) walały się szczątki – nieme świadectwo koszmaru, który rozgrywał się tutaj już od ładnych paru godzin.
Swąd spalenizny bezsprzecznie dowodził, że cała operacja przeprowadzona została bez litości. Ale też – z innym od oczekiwanego rezultatem.
Pomimo wielu lat prób oraz sześćdziesięciu pięciu wiosen na karku, wdowa po aptekarzu (Panie, świeć nad jego duszą!) nie potrafiła piec ciast. Bólu tego nie koił fakt, że znakomicie gotowała. Nie łagodziła go myśl, że żadna z jej rówieśniczek, ba!, żadna z jej sąsiadek w sztuce kulinarnej nie była równie jak ona biegła. Jedynie świadomość, iż ta mała nieumiejętność – równoważona wszak przez nader liczne zalety – pozostawała wciąż absolutną tajemnicą, pozwalała Morawieckiej stawiać czoła codziennym trudnościom.
Wręczony wczoraj, niby to w dowód uznania, przez mieszkającą obok krakuskę tort dacquoise tak mocno zirytował wdowę po aptekarzu, tak boleśnie ugodził jej dumę (i uprzedzenie), że teraz nie pozostawało jej nic innego, jak tylko podjąć niewyartykułowane przecież wyzwanie.
Uniesiona dopiero co odniesionym spektakularnym sukcesem, to jest rozwiązaniem kryminalnej zagadki (przy minimalnym współudziale siostry Tomaszy i mikroskopijnej pomocy owej krakuski imienniczki), gdy tylko zamknęła drzwi za ostatnimi gośćmi, z którymi świętowała aresztowanie przestępcy z zamku w Pieskowe Skale, pani Karolina podjęła decyzję. Postanowiła pójść za ciosem. Udowodnić tej całej smarkuli, swojej sąsiadce (takoż Karolinie), że i ona potrafi! W końcu to ona, Karolina Morawiecka, rozwiązała zagadkę śmierci Anny Bednarz! Ba! Gdyby nie jej błyskotliwy umysł i nadzwyczajne umiejętności, gimnazjalistka Kasia Pietras niewątpliwie powiększyłaby grono aniołków, a podkomisarz Cegła nie znalazłby obciążających mordercę dowodów[1]! Dlatego też zdecydowała się zacisnąć zęby (wciąż własne, dzięki Bogu!), zakasać rękawy i stanąć w szranki, z nadzieją na zwycięstwo.
Niestety, nadzieje okazały się płonne.
Chociaż pani Morawiecka zrezygnowała z najmniejszej nawet improwizacji i, zaopatrzona w kilka nader dokładnych przepisów, postępowała zgodnie z klarownymi niczym masło ghee wskazówkami, już krem okazał się porażką.
Owszem, ubijana profesjonalnym mikserem śmietana była sztywna jak (nie przymierzając) świętej pamięci małżonek, ale po dodaniu do niej serka mascarpone zamieniła się w nieapetyczną breję. Sytuacja pogorszyła się jeszcze (choć trudno było w to uwierzyć), kiedy wdowa po aptekarzu wzbogaciła rzeczoną paćkę o masę kajmakową. Całość nabrała wówczas dosyć specyficznej barwy, przywodzącej na myśl (wybaczcie!) absolutnie niekulinarne skojarzenia. W ten sposób powstał krem, którego ani faktura, ani kolor nie zachęcały do spróbowania.
Wszelako przy odrobinie dobrej woli (no, może raczej przy wielkich chęciach) tę mocno przesłodzoną masę o nieco... kłopotliwej barwie ukrywającej się pod dźwięczną nazwą sjena palona (niech żyją wzorniki kolorów! niech żyją eufemizmy!) można by zjeść. Jednak nikt, nawet więzień kazamatów!, nawet pracownik kamieniołomów!, nie zaryzykowałby skosztowania bezy. Coś poszło nie tak (jak zwykle zresztą) i przed panią Karoliną leżały teraz cztery krążki: dwa czarne, niemal spalone na węgiel, i dwa białe, choć podejrzanie gładkie i już na pierwszy rzut oka przypominające gips. Te ostatnie na moment wzbudziły nadzieję, że oto udało się odnieść sukces – była to jednak chwila krótka i ulotna. Wystarczyło, że podekscytowana wdowa delikatnie postukała w bezowy krążek: dziwnemu głuchemu dźwiękowi towarzyszył krótki okrzyk bólu, a na palcu wskazującym pani Morawieckiej pojawił się fioletowo-czerwony krwiak.
Rozgoryczenie kobiety potęgował fakt, że nawet Trufla, wiecznie głodna dożyca de Bordeaux, jak zwykle towarzysząca swej pani z nadzieją na łakomy kąsek, tym razem nie wyraziła większego zainteresowania efektem pięciogodzinnych prac cukierniczych. Owszem, początkowo suka śliniła się obficie, dając tym samym dowód, że unoszące się w pomieszczeniu zapachy przyjemnie pobudzają jej kubki smakowe i wprawiają w ruch ślinianki. Po włożeniu bezy do piekarnika psica pilnowała tejże przez niemal godzinę, jakby w obawie, że ciasto postanowi samodzielnie opuścić rozgrzane do zaledwie stu czterdziestu stopni urządzenie. Lecz kiedy wdowa po aptekarzu, drżąc z emocji i wielkich nadziei, wyciągnęła efekt swych starań, Trufla tylko nieufnie powąchała ciasto i z głuchym warkotem odsunęła się w kąt.
I tak już trzykrotnie[2]. Tyle bowiem prób podjęła pani Karolina tego wieczoru, pierwszego listopada.
Teraz, zrezygnowana, postanowiła wreszcie uchylić okno i wywietrzyć śmierdzącą kuchnię. W głębi duszy liczyła na to, że o tak późnej porze nikt już nie będzie przechodził Podzamczem i nie wyczuje spalenizny. A jeśli nawet, to nie połączy kompromitującego zapachu z kuchennymi oknami wdowy po aptekarzu – zresztą na czas eksperymentu szczelnie zasłoniętymi grubymi storami – tylko, dajmy na to, z dymem z kominka (sezon grzewczy właśnie się rozpoczął). Albo ze smogiem, po prostu.
O, jakże bolesne są rozczarowania! Jak bolesna jest świadomość poniesionej klęski! Jak nieznośna gorycz porażki! Lecz (o, cudowna różnorodności!) nie każdy ma naturę Wertera, nie każdy charakter Hamleta! I jak na świecie są dzieci Obłomowa, tak są i dzieci Judyma. A Karolina Morawiecka, choć całkiem nieświadoma istnienia doktora Tomasza, niewątpliwie zaliczała się do grona tych drugich. Teraz więc, idąc śladem wybitnych postaci: Johna Watsona, kapitana Hastingsa oraz swojej ulubionej, choć znanej tylko z wersji filmowej, Scarlett O’Hary – wdowa po aptekarzu pozbierała się w oka mgnieniu.
– To nie był dobry dzień – wyszeptała zdruzgotana własną klęską ni to do siebie, ni to do Trufli. – Ale niech jeszcze i to, niech jeszcze i to... Zresztą – pocieszyła się, a myśl ta czule pieściła jej umysł i sprawiła, że na szerokim obliczu Karoliny Morawieckiej zawitał pierwszy tego dnia uśmiech – to pewnie część Bożego planu. Żebym mogła zrozumieć tych, którym nie wszystko w życiu wychodzi...
Ożywiona tą refleksją wdowa po aptekarzu, zbyt zmęczona, aby przyrządzić sobie kolację, postanowiła posilić się niezobowiązującą paczką ciastek. Albo nawet dwiema, gdyż jak powszechnie wiadomo, wysiłek wymaga uzupełnienia kalorii, a nikt przecież nie wątpi, że wykonanie jednego po drugim trzech tortów dacquoise (nawet zupełnie nieudanych) wiąże się ze znacznym wysiłkiem. A tego dnia przecież robiła o wiele, wiele więcej...
Jak co roku od pięciu lat, czyli od momentu, kiedy małżonek, raptem kilka miesięcy po przeprowadzce z podkrakowskiej Skały do pobliskiej Wielmoży, znienacka przeniósł się na łono Abrahama, zostawiając pogrążoną w rozpaczy współmałżonkę w niedawno zakupionym domku na wsi (na szczęście słone łzy wdowy równoważyła słodka masa spadkowa w postaci bardzo przyjemnej sumki ze sprzedanej apteki w Skale), pierwszego listopada pani Karolina rozpoczynała wyjątkową aktywnością. Wiadomo – groby.
Ponieważ konkurencja nie śpi, a nikt (nawet najsroższy pies) nie jest tak czujny, jak czujna jest sąsiadka, już po dwóch latach od śmierci męża Karolinie Morawieckiej udało się opracować genialną w swej prostocie strategię. Oczywiście, tak jak inni, wyposażona w odpowiedni zestaw ściereczek, miotełek oraz preparatów czyszczących i nabłyszczających odwiedzała cmentarz pod koniec października, żeby doczyścić i tak zawsze lśniący pomnik anioła odpowiedniej wielkości, ułożyć równo znicze i przyozdobić nagrobek stylową wiązanką chryzantem. Ale kiedy wybijała „godzina zero”, we Wszystkich Świętych zjawiała się na cmentarzu na długo przed wschodem słońca. O tej porze jest on, oczywiście, zamknięty, ale przecież nie na kłódkę! Wystarczyło nacisnąć ozdobną klamkę, by znaleźć się wśród grobowców, na których tylko gdzieniegdzie paliły się znicze.
[...]