Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zagrażająca życiu skłonność do łakoci zmusza Karolinę Morawiecką, wdowę po aptekarzu, do ćwiczeń fizycznych. Z pomocą przychodzi jej znajoma siostra zakonna, miłośniczka nordic walking. W trakcie jednego z treningów, w samym sercu Ojcowa, natrafiają na miejsce zbrodni. Jednak nie ma tam ciała.
Wkrótce policja znajduje zwłoki młodej dziewczyny, a zniknięcie pewnej marynarki wzbudza czujność domorosłej detektywki. Podczas gdy wdowa po aptekarzu prowadzi śledztwo w Wielmoży, zakonnica zostaje wysłana z tajemną misją do krakowskiego klasztoru. Jej umiejętności mają pomóc w uniknięciu skandalu…
Morderczy trening. Dwa ciała. Znikająca marynarka. I tajemnica wotum sprzed lat, czyli kolejna czytelnicza uczta, na którą Karolina Morawiecka (autorka) zaprasza wraz z Karoliną Morawiecką (bohaterką)!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020
© Copyright by Karolina Morawiecka, 2020
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Ewa Popielarz
Korekta: Marek Kowalik
Skład: Igor Nowaczyk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce:
© Oleg Gur, © Nina Sitkevich, © Serhii Smirnov/123rf.com
Zdjęcie Karoliny Morawieckiej: © Maciej Zienkiewicz Photography
Ilustracje na stronach 6-7 i 294: © Anna Magiera
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2020
ISBN: 978-83-66730-00-7 (EPUB); 978-83-66730-01-4 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
– PEŁEN RETROSPEKCJI – O SILE TECHNOLOGII I SILE WOLI,W KTÓRYM NIEWIELE SIĘ DZIEJE,CHOĆ WSZYSTKO SIĘ ZACZYNA
Z najwyższym trudem przełknęła ślinę. Złowrogie słowa, które przed chwilą rozbrzmiały w czterech ścianach małego pomieszczenia, nie pozostawiały złudzeń. Próbowała zaprotestować, ale nagle poczuła, że całkowicie opadła z sił. Ściśnięte gardło zabolało, kiedy wreszcie wydała z siebie chrapliwy dźwięk.
– Śmierć? Czeka mnie śmierć?
Spojrzała błagalnie w stronę młodej kobiety, która siedziała naprzeciwko niej, lecz zamiast spodziewanego współczucia otrzymała jedynie bezlitosne potwierdzenie. Kąciki ust trzydziestoparolatki drgnęły nieznacznie, a w jej oczach pojawił się niebezpieczny błysk.
– Tak, spotkanie ze śmiercią. – Zimny ton rozmówczyni nie pozostawiał cienia nadziei. – Pani Karolino, umrze pani, i to na własne życzenie. Jeśli natychmiast nie zacznie pani dbać o wagę, nie ograniczy spożycia tłuszczu i cukrów, sama się pani zabije. Naprawdę – doktor Alina Chwat-Waligóra liczyła na to, że wreszcie wywrze jakiś wpływ na swoją oporną pacjentkę – najwyższy czas wziąć się za siebie. Z taką nadwagą i ciśnieniem... W pani wieku...
To niemożliwe – przemknęło Karolinie Morawieckiej przez głowę. – Przecież nic mi nie jest!
I rzeczywiście: wizyta w gabinecie miała być po prostu sposobem na miłe spędzenie dnia. Wiadomo, w maju trudno jest się w poczekalni zarazić jakimś grypskiem, a zawsze ma się pewność, że spotka się znajomych. A choćby i nawet całkiem obcych ludzi! Ważne, żeby byli gotowi porozmawiać, opowiedzieć o swoich kłopotach, o radę spytać... I, w przeciwieństwie do kawiarni, za te przyjemności nie trzeba płacić ani złotówki! A tu takie słowa!
– Trzeba zmienić styl życia. – Lekarka, zapisując coś w elektronicznej kartotece, kończyła wreszcie swój monolog, zupełnie nieświadoma, że starsza pani z trudem mieszcząca się na krzesełku po drugiej stronie jej biurka właśnie usiłuje zabić ją wzrokiem[1]. – No i dieta jest nieodzowna! Więcej ruchu, mniej serniczka – na koniec postarała się załagodzić złe wrażenie i obdarzyła pacjentkę łagodnym uśmiechem – a wszystko będzie dobrze.
I jak gdyby nigdy nic wyciągnęła z szuflady biurka kilka kolorowych broszurek.
– O, tu znajdzie pani informacje o zasadach zdrowego odżywiania i podstawowych ćwiczeniach, choć z pani tuszą...
Tak, spojrzenie, które rzuciła jej teraz Morawiecka, powinno ją zabić na miejscu. Jednak internistka najwyraźniej znała legendę o bazyliszku, bo nie podniosła wzroku na mieniącą się kolorami flagi narodowej twarz swojej pacjentki. Nie spojrzała jej w oczy, tylko bezpiecznie wpatrywała się w ekran oddzielającego je monitora.
– ...z pani tuszą efektywniejsze będzie pływanie. Albo jakaś gimnastyka, może wręcz joga. Nawet tutaj, w okolicy, mamy siłownię czy aerobik. Zresztą wszelkie informacje znajdzie pani w internecie. O ile oczywiście... – urwała jakoś szybko.
Popłoch, w jaki wpadła pani Karolina, dorównałby panice oddziałów niemieckich, gdy według relacji mistrza Wincentego uciekali z Psiego Pola przed gromiącymi ich oddziałami Krzywoustego. Dorównałby, gdyby nie fakt, iż punkt krytyczny wdowa osiągnęła już na samą myśl o rezygnacji z serniczka. Teraz więc nie pozostawało jej nic innego, jak rzucić z godnością:
– Jeśli w internecie, to na pewno znajdę – i spróbować podnieść się z niewygodnego krzesełka. Miała już dość tej wizyty, a wizja ćwiczeń... Na samą myśl o wysiłku fizycznym ciśnienie niebezpiecznie jej się podniosło. Informacji o diecie w ogóle nie zamierzała potraktować poważnie. Absolutnie!
Żadna z kobiet nie wiedziała, że wypowiedziane przez lekarkę słowa już wkrótce okażą się prorocze. Nie uprzedzajmy jednak wypadków i pozwólmy, by historia ta potoczyła się dalej w swoim rytmie. Jak, nie przymierzając, w stronę wyjścia z gabinetu lekarskiego toczyła się właśnie Karolina Morawiecka, wdowa po aptekarzu ze Skały, której wreszcie udało się wstać z obitej przybrudzoną bawełną pułapki o rozchwianych i jakby lekko wygiętych metalowych nóżkach. Nigdy więcej serniczka! Niedoczekanie!
Gdy znalazła się na zalanym wiosennym słońcem parkingu, z niechęcią godną lepszej sprawy Morawiecka musiała jednak przyznać, że doktor Chwat-Waligóra miała nieco racji. Miesiące spędzone w oczekiwaniu na nową zagadkę kryminalną rzeczywiście mocno się odbiły na jej stanie zdrowia. Czy jednak mogło być inaczej, skoro pasję detektywistyczną w całości musiała zastąpić inna, w której pani Karolina również osiągnęła maestrię – to jest miłość do gotowania? Miast ścigać przestępców, których w okolicy jak na złość nie było, spędzała więc czas na wprawkach w kuchni libańskiej i izraelskiej. Kiedy od ostatniego sukcesu, jakim było rozwikłanie zagadki śmierci na weselu, minęło całe siedem miesięcy, Morawiecka w małym palcu miała już wszystkie przepisy Ottolenghiego. W biodrach zaś, co przed chwilą wytknęła jej bezlitosna lekarka, kilkanaście centymetrów więcej. O kilogramach nie wspominając.
I teraz właśnie, stojąc w promieniach majowego słońca tuż przed ośrodkiem zdrowia w podkrakowskiej Sułoszowej, poczuła, że puls rzeczywiście zbytnio jej przyspieszył, oddech niebezpiecznie się spłycił, a kręgosłup – niemal słyszała cichy trzask zdradziecko przesuwających się kręgów – ledwie radził sobie z utrzymaniem jej w pionie. Może istotnie – pomyślała zrezygnowana wdowa po aptekarzu – powinnam się nieco więcej ruszać... W końcu nigdy nie wiadomo – pocieszyła się – czy wkrótce nie dane mi będzie gonić jakiegoś przestępcy.
Wizyta lekarska i lektura kolorowych broszurek spowodowały, że jeszcze tego samego dnia Morawiecka zdecydowała się na wprowadzenie istotnych zmian. Dlatego też falafele smażone w głębokim tłuszczu, które przygotowała sobie na niezobowiązującą przekąskę przed obiadem, wyjątkowo postanowiła odsączyć na papierowym ręczniku. Patrząc na powiększające się kręgi oleju, które nie miały trafić do jej żołądka, nie jej kubki smakowe pieścić, lecz pozostać bestialsko zmarnowane (to tłuszcz przecież, co powtarzała nieustannie, jest nośnikiem smaku!), poczuła wyjątkową niechęć i jeszcze większe rozczarowanie. Bo cóż ona, dusza cicha i pokorna, choć niezaprzeczalnie wyjątkowych i wielkich talentów, ma z tego życia? Ludzka sława i tak jej przecież należne uznanie okazały się, nie po raz pierwszy zresztą, nietrwałe. Ledwie w dwa miesiące od ostatnich detektywistycznych sukcesów Karolina Morawiecka została całkiem zapomniana przez najbardziej wścibskie sąsiadki. Nawet jej odwieczna rywalka Ada Raźny zaprzestała dociekliwego wypytywania o przebieg morderstwa na weselu Rafała Batorego, policjanta ze Skały, i Alinki Stachowiak z Wielmoży. Wdowa łatwo mogła to zrozumieć, skoro i ona już na początku listopada zajęła się corocznym misterium przedświątecznych porządków, jednak poczucie niesprawiedliwości pozostało. Przegrać z myciem okien i piernikiem staropolskim? Z prasowaniem białego obrusa i przygotowywaniem zakwasu na barszcz? Z lepieniem uszek i pierogów?
Vanitas vanitatum et omnia vanitas mogłaby rzec, gdyby tylko znała słowa Koheleta. Ponieważ jednak znajomość akurat tego cytatu była jej obca, pani Karolina pozwoliła jedynie, by łza rozżalenia spłynęła jej po obłym policzku i zniknęła gdzieś w fałdach podbródków.
Nic to – pomyślała i na pocieszenie do sterty prawie beztłuszczowych kotlecików dołożyła sobie podwójną porcję humusu – trzeba z pokorą znieść jeszcze i ten cios. Po czym z miną godną co najmniej stojącej pod pręgierzem niewolnicy Isaury (która to postać była ulubienicą wdowy po aptekarzu, dystansując o parę długości Stefcię Rudecką, zajmującą chwalebne miejsce drugie) ruszyła w stronę gabinetu pana domu (niech mu ziemia lekką będzie). Tam bowiem stało narzędzie tortur, jakiego nie powstydziłby się nawet okrutny Leoncio. A jednak była to również skarbnica wiedzy wszelakiej, z której Morawiecka korzystała opornie i tylko w chwilach absolutnej konieczności.
Już przy sprawie tajemniczej śmierci na zamku w Pieskowej Skale mieszkający obok krakusi zasugerowali swojej sąsiadce, że komputer może być przydatny. O zaletach internetu wspominała po wielokroć i jej pomocnica, siostra Tomasza, także poznana w czasie śledztwa w sprawie nieszczęsnej Anny Bednarz[2]. Pani Karolina wiedziała jednak, że tradycyjnych sposobów komunikacji nic nie zastąpi. A raczej – nikt. Gdy tylko chciała uzyskać jakieś informacje, niby to przypadkiem wpadała do Kamieńca, do organiściny Agaty Gałkowej. Lub telefonowała do innej gadatliwej sąsiadki z Wielmoży. No i w odwodzie miała źródło sprawdzonej wiedzy (najdalej z trzeciej ręki), pracownicę urzędu pocztowego w Skale – Adę Raźny. Co prawda Morawiecka zazwyczaj znała te same historie, często nawet w ciekawszych wersjach, ale za nic na świecie nie przyznałaby się, że sama plotkuje. Co to, to nie! Ona co najwyżej prowadziła obserwacje niezbędne jej do rozwikłania przyszłych spraw kryminalnych. Owszem, zbierała dane o sąsiadach bliższych czy dalszych, ale – co powtarzała siostrze Tomaszy, gdy ta niebezpiecznie się uśmiechała – jedynie w celu poszerzenia swej wiedzy. Zresztą – tę część z kolei dodawała ze wzrokiem skromnie spuszczonym w dół – czyniła to wzorem słynnej panny Marple. Cóż – powtarzała z zachwytem pani Karolina, gdy tylko ktoś chciał jej słuchać – jeśli jest się wybitną śledczą i już za życia trafiło się do panteonu detektywów – tu zazwyczaj następowała znacząca pauza, a wzrok wdowy po aptekarzu świdrował rozmówcę, by upewnić się, że tak wyjątkowość samego przekazu, jak i wyszukane słownictwo wywarły na słuchaczu odpowiednie i niezatarte wrażenie – czy się chce, czy nie, pewne działania podjąć trzeba. Nawet jeśli oznacza to wysłuchiwanie plotek i ploteczek. I zawsze, ale to zawsze trzeba mieć rękę na pulsie!
Medyczne skojarzenie natychmiast sprowadziło Morawiecką na ziemię. Z westchnieniem, które wprawiło całe jej niewysokie, choć spore ciało w ruch, wyciągnęła prawą rękę w stronę stojącego na podłodze narzędzia tortur, a lewą przysunęła do siebie kartkę z instrukcją sporządzoną przez pana Jacusia kochanego. Mąż krakuski, do którego pani Karolina czuła wyjątkową słabość (choć chudym osobom zazwyczaj nie ufała), wykazał się swego czasu wyjątkową cierpliwością i udzielił jej kilku lekcji, a potem na wszelki wypadek spisał także kolejność działań.
– Pani Karolino – powiedział po którymś z kolei kilkugodzinnym spotkaniu, w czasie którego próbował przekonać swoją sąsiadkę do korzystania z dobrodziejstw internetu – pani naprawdę niczego nie zepsuje. Może pani bez obaw złapać myszkę i to, proszę mi wierzyć, da się zrobić jedną ręką...
Tak, choć aż trzy kryminalne zagadki rozwiązała bez konieczności korzystania z tego niebezpiecznego sprzętu, tym razem miała świadomość, że nie obejdzie się bez pomocy zaawansowanej technologii. Jeśli zależy ci na wykryciu tajemnic – rozmawiaj z ludźmi. Jeśli zależy ci na dyskrecji – skorzystaj z wyszukiwarki. Czy jakoś tak.
Teraz więc niemal pewnym ruchem wcisnęła guzik znajdujący się na dole smukłej skrzynki i, jak zawsze z pewnym niepokojem, czekała na rozwój wypadków. Żaden wybuch jednak nie nastąpił, atak hakerów także nie miał miejsca i po chwili Morawiecka wpatrywała się w kolorowy obrazek – zdjęcie Trufli, które z sobie tylko wiadomych przyczyn umieściła na pulpicie żona pana Jacusia, jej imienniczka, Karolina krakuska.
Ogromna psica, głodnym wzrokiem spoglądająca na swoją właścicielkę z ekranu komputera, rzeczywiście prezentowała się całkiem nieźle. Cienka wstążka śliny jak zawsze skapywała z jej rozdziawionego pyska, jednak uchwycona na białym tle ścian domu przy Podzamczu była w zasadzie niewidoczna. Trudny charakter Trufli, którego uważny widz mógłby się dopatrzeć w niebezpiecznym błysku oka, łagodziły szlachetne rysy doga de Bordeaux i aksamitna miękkość fafli. Najważniejsze zaś, że nawet najbardziej udana fotografia nie oddawała powalającego zapachu, jaki wydobywały z siebie trzewia psicy.
Żywa pamiątka po świętej pamięci Stanisławie, przebudzona z głębokiej porannej drzemki wciąż unoszącym się w powietrzu, nieco tylko rozrzedzonym aromatem tłuszczu, weszła do gabinetu i spoczęła obok swej pańci. Rozdziawiła pysk, produkując hektolitry śliny kapiące wprost na wyfroterowaną podłogę i dając ewidentny dowód na to, że zdjęcie zawsze stanowi przekłamanie rzeczywistości.
W innej sytuacji pani Karolina zapewne ofuknęłaby psicę. Spiorunowała wzrokiem rozwydrzoną sucz i zaatakowała zmarłego męża monologiem na temat trudów sprzątania po tym upartym stworzeniu, które to z oczywistych względów spoczywają już tylko na jej wątłych wdowich barkach. Tym razem jednak była zbyt zaaferowana, by dostrzec cokolwiek poza ekranem komputera. Na cyfrowej mordzie Trufli pokazały się bowiem małe obrazki – według instrukcji sąsiada znak, że można już zacząć poszukiwania.
I tak jak orzeł, ptak górski, najszybszy wśród uskrzydlonych, spada i lekko dopędza z chmur gołębicę spłoszoną – ona wymyka się, pierzcha, lecz orzeł z wrzaskiem straszliwym z bliska uderza, w drapieżnej duszy zdobyczy spragniony – tak palec wskazujący prawej ręki wdowy groźnie zawisł nad klawiaturą, by po dłuższej chwili, z zaciętością i lekkim tylko drżeniem (nigdy bowiem nie wiadomo, co się wydarzy, kiedy człowiek podłączony jest do... sieci!) zacząć powoli wstukiwać litery. Te zaś, jak zwykle – co za złośliwość losu! co za podłość rzeczy martwych! – znikały jej sprzed oczu. Chowały się gdzieś na klawiaturze, by odnaleźć się po chwili tam, gdzie przed chwilą na pewno ich nie było. Niczym Schulzowskie przestrzenie zmieniały swoje właściwości, zamieniały się miejscami, wykonywały międzysferyczny taniec, aby dopiero po chwili powrócić na przypisane im pozycje.
Falafele zdążyły już, o zgrozo!, wystygnąć, gdy wreszcie w okienku wyszukiwarki pojawił się napis: SPORT DLA SENIORÓW. Teraz już wystarczyło nacisnąć klawisz z napisem ENTER i w oczekiwaniu na wyniki zjeść małe co nieco.
Kiedy godzinę później, wyczerpana przeprowadzonymi poszukiwaniami co najmniej tak jak godzinnym aerobikiem z Jane Fondą (od której zresztą nasza bohaterka była nieznacznie młodsza i z którą nigdy, przenigdy nie ćwiczyła), pani Karolina stała w swojej wielmożańskiej kuchni i przygotowywała mejadrę z dużą liczbą chrupiących, oleistych i powalających słodyczą skarmelizowanych plastrów cebuli, plan był ułożony, decyzja podjęta. A klamka zapadła.
Ostatni tydzień maja 2019 roku minął pani Karolinie nader burzliwie. Parła naprzód niczym generał Patton w Ardenach; jak OPR „Błyskawica” w bitwie pod Ushant walczyła z rzeczywistością. Problemy piętrzyły się bowiem od samego początku. Upatrzone na targu w Skale spodnie dresowe (i to mimo odpowiedniego rozmiaru!) za nic nie pasowały. Stretch bowiem, tkanina wszak z założenia rozciągliwa, z jakiegoś powodu odmawiał współpracy. Gdy wreszcie udało się znaleźć takie, które na Morawiecką były dobre i nie tamowały krążenia, samo zawiązanie w nich butów wydawało się misją niemożliwą. A co dopiero skłony czy przysiady... Kiedy zaś w końcu problemy z garderobą zostały pomyślnie rozwiązane, pojawiła się przeszkoda kolejna i kto wie, czy nie najistotniejsza – gdzie ćwiczyć, by nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi? Gdzie dyskretnie można gubić kilogramy i uzyskać jeszcze lepszą formę?
Kwestia ta, na pozór niezbyt istotna, w rzeczywistości stanowiła nie lada wyzwanie. Pani Karolina, sama baczna i czujna obserwatorka rzeczywistości, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej aktywność nie pozostanie niezauważona przez mieszkanki i mieszkańców Wielmoży. Oczywiście ci z sąsiadów, którzy mieszkali dalej, nie będą bezpośrednimi świadkami jej wysiłków – ale przecież nie stanie im to na przeszkodzie w snuciu opowieści o jej treningu. Ci zaś, którzy jak ona mieszkali przy Podzamczu, na pewno nie zrezygnują z przyjemności komentowania poczynań sąsiadki. Tym bardziej ubranej w rozciągnięte do granic leginsy z czarnej lycry i sportową koszulkę na ramiączkach...
Klub Joy w Wolbromiu wydał się więc najodpowiedniejszym wyborem. Znajdował się na niewielkim osiedlu poza centrum, dając tym samym obietnicę dyskrecji. Prawdopodobieństwo, że z dala od wielkopowierzchniowych sklepów spotka kogokolwiek z Wielmoży czy Skały, było bliskie zera. Godzina siedemnasta także zdawała się sprzyjać. Wiadomo – o tej porze koleżanki pani Karoliny albo czekały z obiadem na mężów wracających z pracy, albo doglądały wnuków, albo (jeśli jak wdowa po aptekarzu mieszkały samotnie) spędzały ten czas przed telewizorem, w napięciu obserwując rozwój wypadków w ulubionym serialu.
Tak, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach plan wydawał się idealny. Podobnie jak najprawdziwsze (no, prawie...) nowiutkie adidasy i sportowy strój, które przezornie włożyła na siebie jeszcze w Wielmoży. Może w czasie jazdy spodnie dodatkowo się rozciągną – pocieszyła się, wsiadając do swojego tico i ruszając do nieodległej metropolii – a koszulka nie będzie tak uwierała w pasie. A jeśli nawet nie, to przecież w tym ubraniu wydam się osobą ze wszech miar wysportowaną. No i nie będę musiała korzystać ze wspólnej szatni...
Trzeciego czerwca, chwilę przed piątą po południu Morawiecka z absolutną pewnością siebie wkroczyła w progi osiedlowego klubu sportowego. Na stronie internetowej wyczytała, że pierwsze zajęcia pilatesu („odpowiednie dla osób w każdym wieku, spokojne ćwiczenia na macie, w czasie których wzmocnicie mięśnie głębokie i uzyskacie odpowiednią sylwetkę”) są bezpłatne. A chociaż w spadku po Stanisławie (Panie, świeć...) otrzymała sporą sumkę, jednak cnotę gospodarności ceniła nader wysoko.
– Ja pierwszy raz, kochaneńka – rzuciła pewnie w stronę młodej recepcjonistki w obcisłym topie wpatrzonej w ekran trzymanego w rękach smartfona – więc dzisiaj nie płacę. Przeczytałam regulamin... – dodała, żeby zapobiec ewentualnym matactwom.
– Tam jest szatnia. – Dziewczyna, nie oderwawszy nawet na chwilę wzroku od swojego telefonu, machnęła w stronę pomieszczenia po lewej stronie.
Ma się ten talent detektywki – z dumą pomyślała Morawiecka. – Dyskrecja zapewniona! Nikt tu mnie nie rozpozna, nie zwróci na mnie uwagi! Idealnie wtopiłam się w tłum!
Niewielka sala już była zaparowana. Lustra na najdłuższej ścianie, tej na wprost wejścia, niemal w całości pokryły się kroplami, a zapach potu – bezsprzeczny dowód, że poprzednia grupa dała z siebie wszystko – z trudem wydostawał się na zewnątrz przez otwarte drzwi. Jednak znajdującym się w środku paniom najwyraźniej to nie przeszkadzało. Pięć młodych dziewczyn rozkładało maty jak najbliżej instruktorki kucającej przy wielkim odtwarzaczu CD, zaraz przy lustrzanej ścianie. Oprócz nich – tym razem blisko drzwi wyjściowych – usadowiły się dwie czterdziestoparolatki. Pochłonięte rozmową o dzieciach nie zwróciły najmniejszej uwagi na stojącą w drzwiach postać, która po chwili wahania wybrała miejsce na środku i rozłożyła tam wziętą z kupki matę.
Och – Morawiecka poczuła, że napięcie powoli ją opuszcza, a trema znika bezpowrotnie – przecież wszystkie te panie to chudziny! To nawet pan Jacuś kochany jest od nich grubszy! Nawet siostra Tomasza! Przecież one – przyjrzała się ukradkiem ewentualnym rywalkom – sił by nie miały, żeby zagnieść ciasto na pierogi z kilograma mąki! Chucherka! Nie to, co ja! I spokojna o przebieg najbliższych wydarzeń usiadła (choć z trudem) na macie.
Muzyka, głośna tak jak chrapanie Trufli, jak młot pneumatyczny, jak wiertarka udarowa, zadudniła znienacka. Ściany zadrżały, a lustra zdawały się pękać – podobnie jak bębenki w uszach. To instruktorka, dotąd skupiona na wyborze płyty z muzyką, włożyła wreszcie krążek do odtwarzacza. Energicznym ruchem ściągnęła skarpetki i kołysząc się do rytmu, rzuciła dynamicznie:
– Zaczynamy!
Następnie wyprężyła się na macie. Siedem ćwiczących pań automatycznie zrobiło to samo. Wdowa po aptekarzu podniosła się z podłogi z trudem, ale i z równie mocnym postanowieniem, że gorsza nie będzie.
– Stajemy w lekkim rozkroku, podwijamy kość ogonową i wdech – wydech, wdech – wydech – komenderowała instruktorka.
Oszołomiona dudniącymi rytmami i widokiem otaczających ją gibkich ciał Karolina Morawiecka w rozkroku, i owszem, stanęła. Co prawda trudno było to dostrzec, bo potężne, choć krótkie nogi i tak zdawały się ze sobą łączyć, ale jednak ułożenie stóp wskazywało, że z łatwością wypełnia padające instrukcje. No, prawie, gdyż kości ogonowej absolutnie nie zamierzała ruszać. Co to, to nie! W końcu nie jest psem, nie ma ogona, to i nie ma czym wywijać! Niedoczekanie!
– A teraz unosimy rękę i wyciągamy daleko przed siebie.
Osiem pań posłusznie wypełniło polecenie. Siedem szczupłych rąk i jedna rubensowska poszybowało to w lewą, to w prawą stronę, przy czym jedna w zdecydowanie wolniejszym tempie. W ogłuszającym crescendo na szczęście nie można było usłyszeć rozpaczliwego sapania, nad którym wdowie po aptekarzu nie udało się zapanować. Powoli zaczynała mieć dość i dosłownie – nie czuła rąk.
– Do ręki dołączamy nogę i robimy wymachy! – Instruktorka przekrzyczała tło muzyczne i wytężyła wzrok. Nie, nie wydawało jej się: w środkowym rzędzie była jakaś nowa... pani.
Na oko bliska siedemdziesiątki (tak okrutni potrafią być tylko młodzi – Morawieckiej wciąż jeszcze trochę brakowało do siedmiu krzyżyków), po trzech minutach rozgrzewki wydawała się znajdować w stanie przedzawałowym. Możliwe, że wrażenie to potęgowała, równie czerwona jak oblicze owej pani, barwa włosów. Zafarbowane na mahoń, krótko obcięte i utrwalone niebotyczną dawką lakieru loki były teraz niczym hełm, którego żaden, najbardziej nawet karkołomny wygibas!, najbardziej nawet dynamiczny ruch! – nie poruszy. Gwałtowny wymach ręką (i towarzyszący mu szalenie dyskretny wymach nogą) wprowadził natomiast w drżenie rozliczne fałdy podbródka. I nie tylko. Wraz z kończynami falował i obszerny brzuch, i – o cuda natury! o bezbrzeżna obfitości! – biust. Tę bujność pozornie nieposkromioną próbował ujarzmiać pofałdowany i napięty do granic materiał przepoconej koszulki.
– Stajemy w lekkim rozkroku i kręg po kręgu rolujemy się w dół – zasugerowała instruktorka i z ciekawością spojrzała na niezwykłe zjawisko. Nowo przybyła, obserwując bacznie znajdujące się przed nią dziewczyny, próbowała złożyć się wpół. Próbowała, gdyż objętość środkowej części korpusu automatycznie uniemożliwiała jej ten ruch.
– A teraz kręg po kręgu prostujemy się – nakazała prowadząca. Z najwyższym niepokojem obserwowała, jak seniorka się podnosi. Kolor jej twarzy, choć może to kwestia ostrego światła, wydawał się jeszcze bardziej intensywny. Bez reanimacji chyba się nie obejdzie – zdenerwowała się instruktorka. Najwidoczniej malujące się na jej obliczu napięcie zwróciło uwagę ćwiczących w pierwszym rzędzie, bo dziewczyny jak jeden mąż (czy żona) zaczęły wpatrywać się w lustro.
To dopiero był widok! Pięć młodych twarzy, choć przecież nie należały do sióstr, ba! nawet do osób spokrewnionych ze sobą!, w jakiś niezwykły sposób wydawało się identyczne. Kruczoczarne brwi zarysowane przez miejscową mistrzynię makijażu permanentnego miały jednakowo obszerny łuk. Doklejone rzęsy cechowała ta sama gęstość i długość, a usta – ten sam powiększony kształt. I nawet zdziwienie (choć zmieszane z niedowierzaniem w różnych proporcjach) nadawało im bliźniaczy wygląd. Podobnie jak wypisana na nich wspólna myśl: „Co ona tu robi?!”.
Wszystkie wpatrywały się w odbicie Morawieckiej tak intensywnie, że ich wypracowana latami spędzonymi na siłowni i fitnessie koordynacja gdzieś przepadła. Zespolone dotąd we wspólnym rytmie ręce i nogi nagle się pogubiły, a jedna z właścicielek nienagannej figury nawet niebezpiecznie się zachwiała.
– Kładziemy się na macie! Popracujemy nad brzuchem... – rzuciła jakby nieśmiało prowadząca.
Padały kolejne instrukcje, lustra ponownie zaparowały, a nowa, jak gdyby nigdy nic, wykonywała poszczególne ćwiczenia. Może nie tak dobrze jak znajdujące się tuż za nią czterdziestolatki (nigdy nie były tak zmotywowane jak dzisiaj), może nie tak rytmicznie, może w znacznie wolniejszym tempie, ale jednak...
I tylko ktoś, kto dobrze znał Karolinę Morawiecką, z zaciśniętych zębów, z nagle uwidocznionej linii żuchwy domyśliłby się, że wdowa po aptekarzu prowadzi ze sobą dramatyczną walkę. Niczym był przy tym pojedynek pysznej Arachne i zazdrosnej Ateny! Niczym walka Pierre’a Bezuchowa z nikczemnym Dołochowem! Nawet słynna potyczka między pierwszą szablą Rzeczypospolitej a Kmicicem blakła przy tym starciu. Nieme wyzwanie rzucone jej przez pięć par młodych oczu nie pozwoliło pani Karolinie się poddać. I choć nie była wątła, niebaczna, rozdwojona w sobie – był to bój straszliwy.
O Święty Judo Tadeuszu! O Święta Rito! Pomóżcie! – już od rozgrzewki wzywała patronów od rzeczy niemożliwych. – Nie dajcie mi się poddać! Ani zemdleć! Przy brzuszkach żarliwe modlitwy skierowała i do patrona ciężkiej pracy. O Święty Cyriaku, ratuj! Nie dam im tej satysfakcji!! Wesprzyj mnie w mym trudzie! Gdy po raz pierwszy dotarło do niej, co oznacza powtarzane jak mantra przez instruktorkę:
– Puls, puls, puls! Wytrzymaj! I jeszcze! Puls, puls...
Morawiecka mogła już tylko, wraz z grupą pogłębiając kolejne ćwiczenia, przywoływać Świętego Huberta, opiekuna sportowców. Na sformułowanie w myślach jakiejkolwiek do niego prośby nie miała już siły.
Lecz najwyraźniej żarliwość modlitw przyniosła efekt. Bo oto stał się cud – kiedy bliska załamania pani Karolina zaapelowała do samego Świętego Józefa, patrona dobrej śmierci, by powierzyć się jego opiece i wyzionąć ducha na macie, prowadząca zajęcia zaordynowała koniec.
Zaledwie dwóch dni wdowa po aptekarzu potrzebowała, by po tych wydarzeniach dojść do siebie. No dobrze, może nie do szczytowej formy (zakwasy prześladowały ją jeszcze długo), ale na tyle, by zaprosić na niezobowiązujący poczęstunek siostrę Tomaszę. Bo choć zesłana z Krakowa do Skały zakonniczka przejawiała feministyczne zapędy, jako Watson sprawdziła się doskonale. I to trzykrotnie. Dodatkowo była ucieleśnieniem dyskrecji. Wreszcie zaś – w pełni doceniała kuchnię Morawieckiej. I choć chuda była niemożebnie, to jadła za dwóch. Lub raczej: za dwie.
– Wyborne jest to sabih – wyznawała właśnie bliska wniebowzięcia (o, pardon!), zgarniając na domowej roboty pitę pikantne marynowane mango i spory kawałek ociekającego tłuszczem bakłażana. – Nawet pani nie wie, droga pani Karolino, jak się cieszę, że postanowiła pani podbić Bliski Wschód. Pani placki ziemniaczane są wyborne, doprawdy, ale te latkes – gdy wskazywała na znajdujący się tuż obok stosik, jej głos aż zadrżał ze wzruszenia – są nieziemskie.
– Dziękuję, siostrzyczko – uśmiechnęła się Morawiecka. Ale jakoś blado. Zamiast wzbraniania się, że skąd, że to nic takiego, że każdy by umiał, no prawie...; zamiast słynnego, pełnego skromności „cóż, spodobało się Panu obdarzyć mnie i tym talentem” – zapadła cisza.
– Pani Karolino – siostra Tomasza zaniepokoiła się nie na żarty – a cóż to się stało? Skąd ten nastrój? Czy to dlatego, że od października nic się nie wydarzyło? – próbowała wysondować panią domu między jednym kęsem a drugim. – Czy tylko to panią martwi? Bo i ja – w odruchu miłosierdzia odłożyła błyszczący od oliwy placek na talerzyk i w całości postanowiła skupić się na pocieszaniu pani domu – muszę wyznać, nieco tęsknię za jakimś detektywistycznym wyzwaniem. Choć jednocześnie cieszę się, że nic złego już się tu w okolicy nie dzieje...
– Och, to też... – wyszeptała Morawiecka i beznamiętnie pogrzebała widelcem w sałatce. Przez dłuższą chwilę rozgarniała pokryte tahini kostki ogórka i ugotowanego na twardo jajka, niedbale odsunęła nawet pikle z mango. Ostatni raz gospodyni wyglądała w ten sposób w październiku zeszłego roku, gdy siostra Tomasza na środku przedpokoju rozcinała wielkimi kuchennymi nożycami jej suknię, by uwolnić bezradną wdowę z pułapki za małej kreacji.
Zaniepokojona do granic zakonnica nie wytrzymała.
– Pani Karolinko, proszę mi powiedzieć, co się stało! Co dwie głowy, to nie jedna... Na pewno wspólnie coś zaradzimy!
I wdowa po aptekarzu opowiedziała jej o swej udręce. Siostra Tomasza słuchała i tylko przy opisie wolbromskiej męki nieco mocniej schyliła głowę. A gdy udręczona koleżanka zakończyła opowieść dramatycznym:
– ...tak więc najwyraźniej zaraz umrę! Jeśli nie z wysiłku, to ze wstydu! – zakonnica spokojnie sięgnęła po ostatni już kawałek bakłażana, przełknęła go z błogim wyrazem twarzy i jak gdyby nigdy nic powiedziała:
– Ależ, pani Karolino droga, nic z tych rzeczy! Skoro pilates okazał się zbyt... – zawahała się na chwilę.
– ...intensywny? – podpowiedziała jej natychmiast wdowa, która może i nie była w najlepszej formie, ale też nie w najgorszej. A sokoli wzrok i natura detektywa pozwoliły jej dostrzec, że usta rozmówczyni niebezpiecznie przygotowują się do wymówienia litery „T”.
– ...otóż to – zgodziła się szybko zakonniczka. – Rozwiązaniem mogą okazać się kije. To jest – dodała natychmiast, widząc niezapowiadający niczego dobrego wyraz twarzy pani domu – nordic walking. Tu w okolicy mamy przecież wspaniałe trasy, stworzone wręcz do pieszych wycieczek. A skoro Trufla – chuda dłoń mimowolnie zawędrowała pod stół, gdzie od dłuższego czasu znajdowała się posapująca góra mięśni, i pogłaskała aksamitną sierstkę – do dłuższych przechadzek się nie nadaje...
Uśmiechnęły się obie na wspomnienie pamiętnego spaceru z psicą pani Karoliny, która to wyprawa stanowić miała dyskretną obserwację podejrzanych. Tak, siedząca tuż przy zakonnicy i skupiona na wyjadaniu wprost z kuchennej posadzki kawałków jajka na twardo, które od czasu do czasu kładła tam dłoń o chopinowskich palcach, Trufla do treningów nie nadawała się absolutnie.
– ...I mnie się przyda nieco ruchu – dokończyła i uśmiechnęła się szelmowsko.
– Ale co ludzie powiedzą? – słabo zaprotestowała Morawiecka. W gruncie rzeczy z zakonnicą u boku mogła spacerować nawet i Podzamczem. A co! Nie każdy może się pochwalić takimi znajomościami! Nie każdy!
– W takim razie Ojców. Tras treningowych jest tam dostatek... – uśmiechnęła się siostra Tomasza.
A te kilka kilometrów odległości od Wielmoży powinno zapewnić minimum dyskrecji – ucieszyła się w duchu wdowa po aptekarzu.
Poczuła, że kamień spadł jej z serca. Znalazła rozwiązanie! Nieraz ze swojego kuchennego okna (o, jakąż roztropnością się wykazała, gdy wybierała miejsce dla ekspresu do kawy!) widziała wędrujące z kijami emerytki. To nie może być trudne! A taki niezobowiązujący spacer w towarzystwie zakonniczki może być nawet przyjemny. I, kto wie, może z Bożą pomocą natrafią na jakiś trop...
Gdy zaś radość przepełniła jej serce, mogła powiedzieć już tylko jedno.
– To może teraz, siostrzyczko kochana, zrobię nam po espresso? Jak wiadomo, nic tak dobrze nie domyka posiłku, nawet najskromniejszego, jak filiżanka wyśmienitej kawy. I oczywiście – uśmiechnęła się radośnie, sięgając do wnętrza kredensu stojącego tuż obok drzwi łączących kuchnię z salonem – coś słodkiego! Co prawda to tylko kupne ciasteczka, ale sama siostra rozumie, że nie miałam głowy do pieczenia...
W KTÓRYM MODA I TRUFLA ODGRYWAJĄWAŻNĄ ROLĘ, A WALKA O ŻYCIE PROWADZINA TROP ŚMIERCI
Zmiana dyscypliny sportowej pociągnęła za sobą wymianę garderoby. Co innego przecież ćwiczyć w niewielkiej salce osiedlowego klubiku, choćby i wypełnionej po brzegi, co innego zaś – w plenerze, gdzie nigdy nie wiadomo, kogo się spotka. Nie bez znaczenia był też fakt, że – choć rozgrywające się w klubie Joy zdarzenia, tak z racji zalewającego ją potu, jak i niebezpiecznie przyspieszonego pulsu, pamiętała jak przez mgłę – stroje pań ćwiczących z nią pilates nieco się od jej, nowiutkiego przecież!, różniły. Owszem, ubranie instruktorki wydawało się równie jak jej obcisłe, ale było jakieś takie... bardziej kolorowe. I zapewne uszyto je z innego materiału, bo jakby lepiej podkreślało figurę. Zanim więc umówiła się z siostrą Tomaszą na poranny trening w samym sercu Ojcowa, pani Karolina zdecydowała się na zakupy w najprawdziwszym sklepie sportowym. I to w Krakowie.
Z jakiegoś niezrozumiałego dla niej powodu wdowa po aptekarzu nie urodziła się w mieście królów. Rodem Polka, sercem krakowianka, a talentem świata obywatel – czuła całą sobą, że tak właśnie powinni o niej pisać przyszli biografowie. Lub w ostateczności dziennikarze. Do wizyt w swojej duchowej ojczyźnie podchodziła zawsze z nabożnym pietyzmem – porównywalnym niemal do tego, jakim darzyła jajka w koszulkach podawane z sosem holenderskim na obowiązkowej grzance z domowego razowca i w nieodłącznym towarzystwie zgrillowanych szparagów. Dlatego też i tym razem, choć zakładała, że pobyt w sklepie sportowym nie zajmie jej więcej niż pół godziny, przygotowała się do niego wyjątkowo starannie. Zadbała nie tylko o fryzurę, ale i o makijaż, nadzwyczaj dokładnie podkreślając czarnym ołówkiem łuk brwiowy w stylu Ordonki. Do białej bluzki z haftowanym kołnierzykiem i guziczkami z perełek, nieodłącznego atrybutu eleganckiej kobiety, zdecydowała się założyć spodnie – wyraz sportowej nonszalancji. Do tego granatowe lakierowane czółenka (od czasu słynnej na całą okolicę przemowy, jaką wygłosiła w sali Dworku pod Modrzewiem, zdążyły się już rozciągnąć), sugerujące duchowy związek z Herkulesem Poirot, nieodzowna torebka na ramię – i pani Karolina była gotowa na podbój Krakowa.
Kraków jednak, jak się wkrótce miało okazać, nie był gotowy na nią.
Liczne szkolenia, jakie swoim pracownikom zapewniali managerowie znanej sieci sportowej, sprawiły, że młody sprzedawca zamiast cisnącego mu się na usta: „Zgubiła się pani?”, zdecydował się na standardowe:
– W czym mogę pomóc?
Odpowiedź zaś zdziwiła go niepomiernie. Nie, pani nie szukała bluzy dla wnuczki ani butów dla wnusia. Nie chciała kupić drobiazgu dla zięcia, który w ramach kryzysu wieku średniego postanowił wziąć udział w maratonie. Ani leginsów dla córki gotowej wreszcie powalczyć z nadwagą i zaskoczyć koleżanki figurą, gdy tylko nadejdzie sezon bikini. Nie! Starsza pani z niepokojącym rumieńcem na twarzy, sugerującym zbliżające się niebezpieczeństwo udaru lub inną zagrażającą zdrowiu przypadłość, poprawiła loki i głosem drżącym nieco z ekscytacji wyjaśniła:
– Wie pan – jej ton był pewny, zwłaszcza że mówiła całą prawdę i tylko prawdę – zdecydowałam się na zmianę dyscypliny sportowej. Dotąd ćwiczyłam – zawiesiła głos, by komunikat doszedł do mężczyzny z pełną mocą – pilates, ale teraz uznałam, że przyszedł czas na zajęcia w plenerze. Pogoda taka piękna, że grzechem jest przebywanie w dusznej sali. Zamiast tego wybrałam...
– ...biegi? – zakrztusił się młodzieniec.
– Ależ nie, perełeczko! – Morawiecka była tą sugestią zachwycona. Spodnie najwyraźniej okazały się słusznym wyborem, skoro sprzedawca ujrzał w niej biegacza. Zatrzepotała rzęsą, skromnie spuściła wzrok i oblała się subtelnym rumieńcem. – Wiem, że nie wyglądam, ale jestem już w takim wieku, że spokojnie mogłabym być pana ba... Zresztą to nieistotne – urwała pospiesznie. – Potrzebne mi spodnie do nordik łoking i może jakiś taki... – uśmiechnęła się i odruchowo poprawiła fryzurę – topik. Byle kolorowy – zastrzegła. – No i kijki oczywiście!
Zapewne z takim zapałem Scarlett O’Hara przygotowywała się do dobroczynnej wenty w Atlancie! Podobna ekscytacja towarzyszyć musiała Kitty Szczerbackiej, gdy przygotowywała się do debiutu na salonach! Tak musiała wyglądać sypialnia sióstr Bennet, gdy stroiły się na upragniony bal! Stosy ubrań rosły z każdą chwilą, wieszaki z trzaskiem opadały na podłogę, a z przymierzalni dochodziły dramatyczne odgłosy. Jednak zamiast spodziewanych:
– Proszę mi podać inne wstążki! Te rękawiczki nie pasują do kapelusza! – padały słowa, których żadna z powieściowych pań by nie wypowiedziała:
– Fason i kolor nawet mi się podobają, ale... czy jest może większy rozmiar?
Pluszowa kurtyna falowała raz za razem. Mięsisty materiał jedynie częściowo tłumił dobiegające z przymierzalni sapnięcia, świadczące o pełnym zaangażowaniu kryjącej się w jej wnętrzu klientki. Wreszcie, gdy nie tylko czoło, ale i plecy sprzedawcy pokrył pot, a pani Karolina zaczęła odczuwać dotkliwy głód i jeszcze większe zmęczenie; gdy powodzenie misji stawało pod znakiem zapytania – udało się! Ubiór został skompletowany. Najwyraźniej Święty Jakub Młodszy i Święty Jan Nepomucen, patroni sklepikarzy i sprzedawców, postanowili zlitować się nad młodzieńcem, choć ten nie tylko nie miał czasu ich wezwać, ale i po prostu nigdy o nich nie słyszał.
Gdy we wtorkowy poranek wdowa po aptekarzu wysiadła ze swojego samochodu na ojcowskim parkingu, wszystko wydawało się jej sprzyjać. Różowo-czarny strój idealnie pasował, nie uwierał nawet w talii, ramiączka koszulki nie wrzynały się boleśnie, a jednak...
A jednak pierwszy trening okazał się koszmarem.
– O nie, pani Karolino – siostra Tomasza najwyraźniej była w swoim żywiole – bez rozgrzewki nie ma ćwiczeń! Zaczynamy od bioder! – I jak gdyby nigdy nic; jak gdyby nie stała w habicie, jednoznacznie wskazującym na jej przynależność do stanu duchownego, na samym środku parkingu ojcowskiego! i to w biały dzień!, zaczęła kręcić biodrami.
Morawiecka bliska była ataku apopleksji, tym razem wcale nie z wysiłku, choć rozgrzewką ją, i owszem, wyczerpała. Mimo to wyjątkowo starannie stosowała się do wszystkich padających komend, żeby jak najszybciej mieć tę krepującą część za sobą. Później, jak się zaraz miała przekonać, było jednak jeszcze... gorzej.
Niesportowy strój w żaden sposób nie wydawał się ograniczać ruchów zakonnicy. Wręcz przeciwnie! Czy to lekki poranny wiatr dodawał jej skrzydeł, czy też świadomość, że miast nudnych obowiązków na skalskiej plebanii może sobie pozwolić na małą przyjemność – w każdym razie siostra Tomasza pruła przed siebie jak statek na pełnym morzu. Jej długie i chude ciało niemal przybrało kąt ostry, gdy pochylona do przodu, raz po raz wspierając się na kijach, wyrzucała je gwałtownym ruchem za siebie.
– Czyż nie jest wspaniale, pani Karolino?! – wykrzykiwała radośnie i odwracała głowę w stronę dyszącej kilkanaście metrów za nią koleżanki. – Co za cudowny sport!
A czarny habit euforycznie powiewał na potwierdzenie jej słów.
Cudowny to będzie powrót do domu... – pomyślała Morawiecka. Na głos zdołała jednak jedynie wyrzęzić:
– Yyyyyyyyyy.
– Pani Karolino – zakonnica nie zatrzymywała się ani na moment – nie przeszłyśmy jeszcze nawet stu metrów. Czyżby była pani zmęczona? A może – szelmowski uśmieszek pojawił się na jej twarzy, ale natychmiast nad nim zapanowała – nadałam zbyt szybkie tempo? Może pani... nie nadąża?
Morawiecka zdobyła się na jeszcze większy wysiłek i z trudem otworzyła usta:
– Ależ skąd! – zapewniła. Wolałaby umrzeć tu i teraz, niż przyznać się do słabości. – Wszystko w porządku! Po prostu buty nieco mnie cisną, nie zdążyłam ich jeszcze rozchodzić.
Siostra Tomasza od bardzo dawna (a dokładniej – od października zeszłego roku, kiedy to wraz z wdową po aptekarzu i jej sąsiadami badała sprawę zgonu na weselu) nie czuła się taka szczęśliwa. Słońce świeciło, ptaki śpiewały, a dookoła rozciągał się widok zapierający dech. Zieleń przydrożnych łąk łagodnie się wznosiła, przechodząc w ścianę drzew. Utrzymany w pozornie monochromatycznych barwach krajobraz w rzeczywistości zachwycał różnorodnością odcieni. Ten na samym dole, najjaśniejszy, bo przetykany polnymi kwiatami i rozmącony rozbieganymi plamami słońca, płynnie przeistaczał się w coraz to ciemniejszy, pnąc się stromo w górę. Różnozielony rytm od czasu do czasu zaburzały jedynie zanurzone w tej bujności skały, połyskujące gdzieniegdzie śnieżnobiałymi ścianami o porowatej fakturze. Intensywność wiosennej zieleni oszałamiała tym bardziej, że las rósł po obu stronach meandrującej niczym górski potok asfaltowej drogi.