Mordercza dieta - Kalla Daniel - ebook + audiobook + książka

Mordercza dieta ebook

Kalla Daniel

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ta pigułka cudownie cię odchudzi. Na śmierć…

Kiedy uwielbiana przez fanów gwiazda muzyki pop i popularna influencerka, Rain Flynn, umiera w podejrzanych okolicznościach, szybko wychodzi na jaw, że to skutek przedawkowania pewnej tajemniczej substancji. Jej ofiar jest zdecydowanie więcej, a łączy je jedno – obsesja na punkcie szczupłej sylwetki. Toksykolog z Vancouver postanawia połączyć siły z detektywem z Los Angeles, aby odnaleźć źródło pochodzenia tajemniczego środka. Oboje wiedzą, że każda tabletka to śmiertelne niebezpieczeństwo.

Porywający thriller o tym, jak wiele jesteśmy gotowi zaryzykować dla idealnej figury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 338

Oceny
3,8 (16 ocen)
5
6
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kat_Wak

Z braku laku…

Intryga przewidywalna, postaci płaskie, fabuła przegadana. W wersji audio lektorka fatalna, czyta bez emocji, z błędami, zdarza się dwukrotnie przeczytane to samo zdanie.
00
Alicja_7705

Nie oderwiesz się od lektury

Ważny temat, warta akcja. Średni lektor.
00
akoczela

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobry kryminał
00
bookczystakartka

Całkiem niezła

Przyjemna lektura
00
misiekzofia

Nie polecam

fatalna lektorka, nie da się tego slucha
00

Popularność




Rozdział 1

– Ktoś go zabił – szep­cze kobieta.

Twarz ma całą w czer­wone plamy od pła­czu. A jej źre­nice są ogromne. Trzę­są­cym się pal­cem wska­zuje leżące obok ciało.

Bo i jak ina­czej mia­łaby zare­ago­wać matka? – myśli detek­tyw Cari Gar­cia, kiwa­jąc głową ze współ­czu­ciem i jed­no­cze­śnie roz­glą­da­jąc się po wysprzą­ta­nym pokoju, któ­rego ściany pokry­wają opra­wione w ramki czarno-białe pla­katy mara­toń­czy­ków oraz imprez bie­go­wych. Dwoje tech­ni­ków w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach bada miej­sce zbrodni, zacho­wują się jak zawsze, jakby oprócz nich nie było tam nikogo. Ofiara leży na ple­cach, jej prawa noga opa­dła na bok zgięta w kola­nie, a pod brodą zebrała jej się kałuża wymio­cin, co tłu­ma­czy lekko kwa­śny zapach dobie­ga­jący do noz­drzy Cari.

Kiedy kapi­tan zadzwo­nił do niej z pilną sprawą, Cari jechała wła­śnie na kola­cję. Poczuła nie­mal ulgę z powodu nagłego wezwa­nia. Ponie­waż zgo­dziła się na tamtą randkę tylko dla­tego, żeby udo­bru­chać przy­ja­ciela, Benny’ego, który upie­rał się, że Cari za długo już „sie­dzi na ławce rezer­wo­wych” po roz­sta­niu z Mat­tia­sem.

Cari spo­gląda znów na zroz­pa­czoną matkę, która teraz już cała się trzę­sie.

– Wiem, jak to wygląda – celuje pal­cem w detek­tyw. – Jak kolejne zwy­czajne samo­bój­stwo nasto­latka. Albo przy­pad­kowe przedaw­ko­wa­nie. Kolejny uza­leż­niony, który wyki­wał rodzi­ców, co? To, kurwa, nie­moż­liwe! Znam mojego Owena – głos jej się zała­muje, a broda trzę­sie. – Ni­gdy, ni­gdy, ni­gdy…

– Niczego nie zakła­damy z góry – odpo­wiada Cari.

– Ktoś musiał zabić mojego syna!

Cari spo­tkała się z podobną reak­cją już zbyt wiele razy. Z wście­kło­ścią. Z szo­kiem. Z wypar­ciem. Ale ni­gdy nie odby­wało się to w takich oko­licz­no­ściach. Nie z cia­łem ofiary na­dal roz­płasz­czo­nym na pod­ło­dze wła­snego pokoju. Nor­mal­nie mun­du­rowi w życiu nie zgo­dzi­liby się na obec­ność matki pod­czas prze­szu­ki­wa­nia miej­sca zbrodni przez dwóch tech­ni­ków. Jed­nak ta aku­rat matka była jed­nym z naj­bar­dziej wpły­wo­wych sena­to­rów stanu Kali­for­nia, sta­łym tema­tem lokal­nych wia­do­mo­ści oraz, według nie­któ­rych mędr­ców, fawo­rytką do zastą­pie­nia na sta­no­wi­sku obec­nego guber­na­tora.

– Dowiemy się, co się stało Owe­nowi. Obie­cuję, sena­tor Gal­lo­way – mówi Cari, ale musi się powstrzy­mać przed rutyną. To nie czas ani miej­sce, żeby zada­wać stan­dar­dowe pyta­nia: Czy jej syn miał pro­blemy zdro­wotne natury psy­chicz­nej? Czy ist­niały obawy o uży­wa­nie sub­stan­cji odu­rza­ją­cych? Czy w ostat­nim cza­sie zauwa­żono u niego zmiany nastroju? Czy w ostat­nim cza­sie roz­stał się z kimś albo miał jakiś inny kry­zys życiowy?

Żad­nych widocz­nych ura­zów – dla­tego mor­der­stwo od razu spa­dło na sam dół listy Cari. Sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, naj­bar­dziej praw­do­po­dobny byłby fen­ta­nyl albo jakiś inny opioid. Zaraz na dru­gim miej­scu – samo­bój­stwo. Cho­ciaż to nie jest nor­malne, że ni­gdzie nie widać akce­so­riów do przyj­mo­wa­nia nar­ko­ty­ków czy bute­le­czek po lekach. Może to nawet śmierć z przy­czyn natu­ral­nych? Chło­pak jest chudy jak patyk. Cokol­wiek się okaże, nor­mal­nie do takiego przy­padku nie wzy­wano by Wydziału do spraw Kra­dzieży i Zabójstw Poli­cji w Los Ange­les.

Palec nie­ru­cho­mieje i ręka pani sena­tor opada wzdłuż ciała. Mówi już spo­koj­niej. Znów zakłada maskę doświad­czo­nego poli­tyka.

– Co teraz, detek­tyw Gar­cia?

– Zaczniemy od pró­bek zna­le­zio­nych tutaj – Cari mach­nię­ciem ręki wska­zuje jed­nego z tech­ni­ków, bada­ją­cego różo­wawy dywan, na któ­rym leży Owen.

Po spo­so­bie, w jaki tech­nik unika bez­po­śred­niego kon­taktu z cia­łem, Cari roz­po­znaje, że męż­czy­zna nie czuje się kom­for­towo w obec­no­ści matki ofiary na miej­scu zda­rze­nia. Detek­tyw wycho­dzi więc na kory­tarz i nawet bez oglą­da­nia się za sie­bie wyczuwa opór pani sena­tor przed pozo­sta­wie­niem syna. Cari nie wyobraża sobie tar­ga­ją­cych tą kobietą uczuć. I, jak zwy­kle, wcale nie chce tego robić.

– Nie daj się zara­zić uczu­ciami. Uczu­cia to kryp­to­nit każ­dego śled­czego – zwykł mawiać instruk­tor pod­czas szko­le­nia na detek­ty­wów. – Ośle­pią was.

Pani sena­tor dołą­cza wresz­cie do Cari na kory­ta­rzu i – na szczę­ście – ciało syna nie znaj­duje się już w jej polu widze­nia.

– To mogło być zabój­stwo – Cari roz­kłada ręce. – Bez wąt­pie­nia. Ktoś mógł mu podać nar­ko­tyki albo tru­ci­znę. Jed­nak żeby usta­lić, co mu się przy­da­rzyło oraz w jaki spo­sób, nie­zbędna będzie autop­sja, a przede wszyst­kim bada­nia tok­sy­ko­lo­giczne.

Pani sena­tor patrzy na nią nie­ru­chomo. Głos ma teraz nie­po­ko­jąco spo­kojny, nie­mal przy­ja­zny.

– Rozu­miem, detek­tyw Gar­cia. Wszystko, żeby uspo­koić roz­ża­loną matkę. Prze­pro­wa­dzi­cie bada­nia. Tok­sy­ko­lo­gia wykaże obec­ność fen­ta­nylu lub cze­goś jesz­cze gor­szego. A pani złoży raport. Będzie napi­sany bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie i z sza­cun­kiem dla rodziny zmar­łego. Może nawet okre­śli to pani jako przy­pad­kowe przedaw­ko­wa­nie, żeby ochro­nić repu­ta­cję rodziny – milk­nie, a ciszę wypeł­nia szum kli­ma­ty­za­tora. – Ale mojemu Owe­nowi ktoś to zro­bił. I ocze­kuję, że dowie się pani kto.

Rozdział 2

Scho­wek. Julie Rees wie, że to idio­tyczne, ale nie może prze­stać o nim myśleć. Sto­jąc przed prze­stronną gar­de­robą, przy­po­mina sobie, że wła­śnie to pomiesz­cze­nie skło­niło ją do zakupu miesz­ka­nia z dwiema sypial­niami. Nie ele­gancki, szklano-beto­nowy wystrój wnętrz ani wygodna loka­li­za­cja w samym cen­trum mia­sta, ani nawet godny pozaz­drosz­cze­nia widok z okien na góry North Shore oraz odro­binę oce­anu (oczy­wi­ście wtedy, gdy uparte listo­pa­dowe chmury posta­no­wią się roz­pro­szyć).

Ale detek­tyw Anson Chen naprawdę kocha swoje ubra­nia. Czy zmiesz­czą się tu wszyst­kie jego koszule, mary­narki i gar­ni­tury, kiedy się już wpro­wa­dzi? Nie wspo­mi­na­jąc o jego pokaź­nej kolek­cji wło­skich butów, tra­pe­rów i mar­ko­wych ubrań spor­to­wych.

– To jak­byś miał w sza­fie cały sklep Hugo Bossa – powie­działa mu poprzed­niego wie­czora, kiedy leżeli przy­tu­leni u niego w łóżku.

– Raczej Arma­niego albo Balen­ciagi – poca­ło­wał ją w szyję. – Boss nie leży mi dobrze na ramio­nach.

– Dla­czego nagle sły­szę w gło­wie pio­senkę Carly Simon?

– Tak, tak, tak. Jestem aż tak próżny – usiadł. – Julie, czy naprawdę cho­dzi tylko o miej­sce w gar­de­ro­bie?

Przy­glą­da­jąc się teraz rzę­dowi sukie­nek i spód­nic, Julie zasta­na­wia się nad tym pyta­niem. Jed­nak wcale nie czuje się, jakby tchó­rzyła. Dla niej dro­bia­zgowe podej­ście Ansona do ubioru (odzwier­cie­dla­jące skry­wany głę­boko brak pew­no­ści sie­bie) jest w pew­nym sen­sie ujmu­jące. W zasa­dzie jest dumna z tego, że wśród kole­ża­nek ma zde­cy­do­wa­nie naj­le­piej ubra­nego part­nera. Jed­nak nie miesz­kała z kimś od pra­wie dzie­się­ciu lat. Może ta gar­de­roba rze­czy­wi­ście repre­zen­tuje nie­po­kój zwią­zany z kolejną próbą… Zwłasz­cza kiedy Julie przy­po­mina sobie, jak tra­gicz­nie zakoń­czył się jej poprzedni i zara­zem jedyny poważny zwią­zek.

Czuje ulgę, kiedy dzwo­nek tele­fonu wyrywa ją z zamy­śle­nia. Cały dzień upły­nął jej tak spo­koj­nie, że nie­mal zapo­mniała, iż na­dal ma dyżur tele­fo­niczny w Ośrodku Kon­troli Zatruć. Wraca szybko do kuchni i zgar­nia tele­fon z wyspy kuchen­nej.

– Dok­tor Rees – mówi.

– Julie, kochana! – odzywa się męski głos śpiew­nym akcen­tem pro­sto z York­shire.

– Heja, Glen – roz­we­sela się, sły­sząc jed­nego z jej ulu­bio­nych pie­lę­gnia­rzy. – Co u cie­bie?

– Och, od udaru dzieli mnie tylko jakieś dwa i pół kilo i dodat­kowe dzie­sięć punk­tów w pomia­rze ciśnie­nia krwi, ale poza tym wszystko super. A u cie­bie? Co u tego two­jego przy­stoj­nego detek­tywa?

– Nie uwie­rzysz – Julie nie potrafi się powstrzy­mać od podzie­le­nia się nowiną. – Wpro­wa­dza się do mnie.

– Och, gra­tu­la­cje! Stan będzie pod­eks­cy­to­wany. Wiesz, że jutro obcho­dzimy dwu­dzie­stą ósmą rocz­nicę? Oczy­wi­ście ni­gdy nie popro­si­łem go, żeby się wpro­wa­dził. Zja­wił się pew­nego dnia i już został.

– Ha! To samo mówi­łeś na balan­dze z oka­zji waszej dwu­dzie­stej pią­tej rocz­nicy.

– Prawdy ni­gdy za wiele, kochana – odpo­wiada Glen. – Słu­chaj, mam poważną sprawę na dru­giej linii. Praw­dziwa zagwozdka.

– Mów.

– Dzwoni lekarz z oddziału ratun­ko­wego z two­jego wła­snego podwórka. Dok­tor Velj­ko­vic.

– Goran? – Julie jest zasko­czona, że jej przy­ja­ciel i men­tor (czło­wiek sta­rej szkoły aż do szpiku kości) w ogóle potrze­buje kon­sul­ta­cji z Ośrod­kiem Kon­troli Zatruć. Ma ency­klo­pe­dyczną wie­dzę medyczną, a jeśli cze­goś nie wie, to woli spraw­dzić sam.

– O co cho­dzi?

– Trzy­dzie­sto­sze­ścio­letni kul­tu­ry­sta z nawra­ca­ją­cymi ata­kami padaczki. Może być to zwią­zane z nowym suple­men­tem, który przyj­mo­wał. Aha, i podobno ma bar­dzo wysoką tem­pe­ra­turę.

Julie napi­nają się mię­śnie karku, ponie­waż przy­po­mina sobie podobny przy­pa­dek z poprzed­niego mie­siąca. I to, jak źle się skoń­czył.

– Połącz go, Glen. Pro­szę.

Kilka sekund póź­niej sły­szy zna­jomy, głę­boki głos z lekko sło­wiań­skim akcen­tem.

– Julija! – mówi, wyma­wia­jąc jej imię, jak zwy­kle, po chor­wacku. – Wła­śnie cie­bie szu­ka­łem.

– Cześć, Gor – odpo­wiada służ­bowo. – Co się dzieje?

– Mam pacjenta, któ­rego cią­gle męczą ataki padacz­kowe. Fasze­ru­jemy go ben­zo­dia­ze­pi­nami i Dilan­ti­nem. Ale nada. Zero reak­cji. A to wielki chłop, Julija. Przy­naj­mniej sto dzie­sięć kilo­gra­mów. Może sto dwa­dzie­ścia. Bez wąt­pie­nia brał ste­rydy. Ale brał też coś innego. Jakieś tabletki od kolegi. Och, i jego gorączka!

– Wła­śnie mia­łam zapy­tać.

– Ponad czter­dzie­ści jeden stopni Cel­sju­sza! To ponad sto sześć Fah­ren­he­ita, gdy­byś miała awer­sję do sys­temu metrycz­nego. Teraz maja­czy, ale pomię­dzy ata­kami powie­dział nam, że wziął pięć table­tek zamiast jed­nej, jak mu kazano.

– A powie­dział, co to było, Gor?

– Nie ma poję­cia. Bo po co miałby pytać kolegę o taką głu­potę, jak nazwa tru­ci­zny, którą sobie połknie? – par­ska Goran. – Zasta­na­wiam się, czy to nie jest zatru­cie cho­li­no­li­ty­kami? Albo może zespół sero­to­ni­nowy?

Julie wie, że to dwa naj­bar­dziej znane typy przedaw­ko­wa­nia, które mogą powo­do­wać gorączkę, ataki padaczki i maja­cze­nie, ale roz­po­znaje te objawy jako coś innego.

– Musi­cie obni­żyć mu tem­pe­ra­turę. Nie­ważne jak, Gor. Schło­dzone kro­plówki. Lód pod pachy i w pachwiny. Zmo­czyć go lodo­watą wodą i posta­wić pod wen­ty­la­to­rem. To klu­czowe! Ach, i podaj­cie mu Dan­tro­len.

– Tak, tak. Już to zle­ci­łem.

– I nie żałuj­cie ben­zo­dia­ze­pin.

Głos Gorana nagle cich­nie.

– Czego mi nie mówisz, Julija?

– Te tabletki, które dostał – robi powolny wdech. – Mia­łam taki przy­pa­dek w zeszłym mie­siącu. To przedaw­ko­wa­nie DNP.

– DNP? A co to jest?

– 2,4-dini­tro­fe­nol.

– Pierw­sze sły­szę.

– To dla­tego, że nie jest prze­zna­czony do spo­ży­cia. To śro­dek wybu­chowy, Gor.

– Wybu­chowy? Taki jak w amu­ni­cji? – głos mu się zała­muje. – Co to za sza­leń­stwo…?

– Będę za dzie­sięć minut! – mówi Julie i roz­łą­cza się, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź.

Rozdział 3

Ponad czter­dzie­ści pięć milio­nów fol­lo­wer­sów na Insta. Lor­ra­ine Flynn, dla więk­szo­ści po pro­stu Rain, nie może w to uwie­rzyć. Pięć lat temu byłaby zachwy­cona, gdyby dobiła do dzie­się­ciu tysięcy. Nie licząc kilku zawzię­tych hej­te­rów, Rain pławi się w inter­ne­to­wym uwiel­bie­niu. Ono ją pochła­nia. Inspi­ruje. Unosi w powie­trze. Dzięki niemu jej muzyka jest głęb­sza, a jej gra aktor­ska jesz­cze bar­dziej auten­tyczna.

Przez więk­szość czasu uwiel­bie­nie to rekom­pen­suje jej obrzy­dze­nie, jakim darzy samą sie­bie.

Rain pod­nosi stopę, żeby zro­bić krok w przód, ale powstrzy­muje się. W ciągu ostat­niej godziny sikała już dwa razy. Od pra­wie czter­na­stu godzin nawet nie dotknęła jedze­nia ani kro­pli pły­nów. To ide­alna chwila, żeby wejść na wagę. Ale w brzu­chu na­dal jej bur­czy. W miarę jak jej duży palec u stopy zbliża się do wagi, Rain jest pewna, że zaraz zwy­mio­tuje. Nie­ważne, że kom­plet­nie nie ma czym.

Można to zro­bić tylko w jeden spo­sób. Szybko. Jakby się wska­ki­wało do zim­nej wody w base­nie!

Rain wska­kuje na wagę obiema sto­pami naraz. Ale wstrzy­muje oddech. I nie­mal bez­wied­nie zamyka powieki. Dopiero kiedy się uspo­kaja, opusz­cza brodę i otwiera oczy. Jak źle może być?

„43,7 kg” – poka­zują nie­bie­skie cyferki na wyświe­tla­czu.

Obez­wład­nia ją eufo­ria. Znacz­nie więk­sza, niż gdyby się dowie­działa, że ma kolej­nych dzie­sięć milio­nów fol­lo­wer­sów. Modliła się, żeby zejść poni­żej czter­dzie­stu pię­ciu, ale to jest pra­wie dwa kilo­gramy mniej.

Rain zawsze szcze­rze dzie­liła się z fanami infor­ma­cjami o zma­ga­niach ze zdro­wiem psy­chicz­nym, zwłasz­cza w kwe­stii wyglądu ciała. Na­dal nie potrafi wyrzu­cić z pamięci wszyst­kich doł­ków – naj­więk­szym z nich była noc po jej pięt­na­stych uro­dzi­nach, kiedy poczuła się tak gruba i zawsty­dzona, że nie miała innego wyj­ścia, jak tylko połknąć wszyst­kie tabletki, jakie zna­la­zła u rodzi­ców w szafce z lekami.

Teraz cały świat wie, że Rain radzi sobie już znacz­nie lepiej, niż kiedy była nasto­latką. Dr Mark­strom przy­po­mina jej o tym pra­wie codzien­nie. Mówi, że Rain jest wzo­rem dla innych dzie­cia­ków zma­ga­ją­cych się z tymi samymi pro­ble­mami.

A ona cie­szy się, że może im poma­gać. Poka­zy­wać, że da się to poko­nać.

Jest tak szczę­śliwa, że nie chce scho­dzić z wagi. Zamiast tego wyciąga ramię i chwyta pal­cami bute­leczkę z blatu.

Wysy­puje na dłoń poje­dyn­czą kap­sułkę.

Rozdział 4

Julie wpada przez drzwi wej­ściowe na oddział ratun­kowy szpi­tala św. Michała i mija sta­no­wi­sko triażu, macha­jąc w biegu do sie­dzą­cej za kon­tu­arem pie­lę­gniarki. W pocze­kalni znaj­duje się spo­dzie­wa­nie duża liczba osób cze­ka­ją­cych na reje­stra­cję, w tym cztery zespoły ratow­ni­ków medycz­nych towa­rzy­szące pacjen­tom na noszach, z któ­rych jeden zwija się z bólu, a drugi wydaje się nie­przy­tomny. Dwie pie­lę­gniarki SOR-u oce­niają stan obu pacjen­tów.

Kiedy Julie pędzi kory­ta­rzem w stronę sali do resu­scy­ta­cji, jej uszu dobiega pika­nie, szum i odgłosy zamie­sza­nia. Dociera wresz­cie do obszer­nej sali, w któ­rej zajęte jest tylko jedno sta­no­wi­sko, ale wokół leżą­cego na łóżku zwa­li­stego męż­czy­zny wyko­nuje się mnó­stwo czyn­no­ści. Pacjent, z maską tle­nową na twa­rzy, jest pod­trzy­my­wany w pozy­cji sie­dzą­cej i dotyka cze­goś nie­wi­dzial­nego przed sobą, uka­zu­jąc drżącą, wyży­ło­waną rękę.

Tech­nik radio­log usi­łuje bar­dziej pochy­lić tego Goliata, aby wło­żyć mu za plecy płytkę rent­ge­now­ską do prze­świe­tla­nia klatki pier­sio­wej. Jedna z pie­lę­gnia­rek pomaga mu z dru­giej strony łóżka i razem wsu­wają płytę kli­nem pod plecy pacjenta.

Julie zawsze postrze­gała Gorana Velj­ko­vica jako męż­czy­znę potęż­nego jak niedź­wiedź, zarówno jeśli cho­dzi o wzrost, jak i owło­sie­nie. Ale nawet ten około sześć­dzie­się­cio­letni chor­wacki lekarz z SOR-u wygląda na małego w porów­na­niu ze swoim pacjen­tem.

Kiedy tylko Goran dostrzega Julie, natych­miast do niej pod­cho­dzi.

– Chodź, niech go prze­świe­tlą… – mówi i dło­nią w ręka­wiczce obej­muje jej ramię, po czym łagod­nie wypro­wa­dza z pomiesz­cze­nia. Kiedy już znaj­dują się na kory­ta­rzu, posyła jej zmę­czony uśmiech. – Nie musia­łaś przy­jeż­dżać, Julija. Mogłaś oszczę­dzić gaz, elek­trycz­ność, desz­czówkę… czy cokol­wiek, czym napę­dzany jest ten twój ele­gancki wóz…

– Ale chcia­łam.

Goran przy­ta­kuje z wdzięcz­no­ścią.

– Od naszej roz­mowy nie było ata­ków, dzięki Bogu! Ale labo­ra­to­rium wła­śnie przy­słało wyniki badań. Praw­dziwy bała­gan. Albo nawet… cał­ko­wity baj­zel. Wysia­dły mu nerki. A CK ma wyso­kie w kosmos – mówi, mając na myśli poziom kinazy kre­aty­no­wej we krwi, czyli bio­che­micz­nego mar­kera roz­padu mię­śni. – Jakby jego wła­sne ciało usi­ło­wało roz­to­pić mu te pnie drzew, które ma zamiast rąk.

Dokład­nie to wła­śnie się dzieje – myśli Julie.

– A zauwa­ży­łaś zażół­coną skórę na ciele i wokół oczu? – pyta.

Julie kręci głową.

– Spoj­rza­łam tylko na niego przez chwilę.

– Pomy­śla­łem, że to pew­nie od wątroby, ale bili­ru­binę ma w nor­mie.

– Po DNP może zosta­wać żół­tawy osad pod skórą, Gor – mówi. – A jak jego tem­pe­ra­tura?

– Ani drgnie. Na­dal ponad czter­dzie­ści.

Julie bie­rze głę­boki oddech.

– Mogę z nim poroz­ma­wiać?

Goran wzru­sza ramio­nami.

– Do tej pory gadał od rze­czy. Co chwila maja­czy. Ale możesz spró­bo­wać. Po prze­świe­tle­niu.

– Dzięki.

Wpa­truje się jej głę­boko w oczy.

– Julija, śro­dek wybu­chowy? Naprawdę?

– Jak Boga kocham, Gor. DNP był naj­pierw uży­wany do pro­duk­cji poci­sków moź­dzie­rzo­wych pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej – mówi, na­dal lekko w to nie dowie­rza­jąc, mimo że dokład­nie spraw­dziła te dane po przy­padku z ubie­głego mie­siąca. – Pra­cow­nicy, któ­rzy go doty­kali i wdy­chali we fran­cu­skich zakła­dach zbro­je­nio­wych, wpa­dali w hiper­me­ta­bo­lizm. Gorączka, poty, zawroty głowy. Potem tra­cili na wadze. W każ­dym razie ci, któ­rzy prze­żyli.

– I z oko­pów we Fran­cji do mojego kul­tu­ry­sty…

– W latach trzy­dzie­stych ktoś wpadł na cudowny pomysł, aby z DNP zro­bić pigułkę na odchu­dza­nie. I przez kilka lat pano­wał na jej punk­cie szał. Aż ludzie zaczęli umie­rać. Wtedy zaka­zała jej Agen­cja Żyw­no­ści i Leków oraz inne insty­tu­cje na całym świe­cie.

– A tym­cza­sem mamy to – wska­zuje kciu­kiem salę obok. – Dzie­więć­dzie­siąt lat póź­niej.

– DNP powró­ciło dzięki inter­ne­towi.

– Cho­lera jasna, Julija! Śro­dek wybu­chowy! – jęczy Goran. – To jak posta­wi­łaś na nogi swo­jego pacjenta po przedaw­ko­wa­niu DNP?

Julie zakłada kosmyk wło­sów za ucho.

– Nie posta­wi­łam.

– Umarł?

– Umarła – popra­wia go Julie, odpy­cha­jąc od sie­bie wspo­mnie­nie prze­ra­żo­nej, wychu­dzo­nej twa­rzy kobiety w śred­nim wieku. Ści­ska łokieć Gorana. – Z twoim praw­do­po­dob­nie będzie tak samo, Gor.

Lekarz marsz­czy krza­cza­ste brwi.

– Ale on jest przy­tomny i roz­ma­wia z nami.

Zanim Julie odpo­wiada, ktoś woła z sali:

– Dok­to­rze Velj­ko­vic!

Goran odwraca się, a Julie podąża za nim. Radio­log odsu­nął już prze­no­śny rent­gen od łóżka i ktoś poło­żył na pła­sko opar­cie.

Pacjent roz­gląda się dziko po sali, a Julie dostrzega jego zażół­coną skórę.

Sandy, nie­wzru­szona pie­lę­gniarka SOR-u, która wygląda na per­ma­nent­nie zmę­czoną, wska­zuje spo­koj­nie moni­tor nad łóż­kiem.

– Spa­dło mu ciśnie­nie i zaraz wpadł w to – czer­wona linia na moni­to­rze gwał­tow­nie pod­ska­kuje, co ozna­cza czę­sto­skurcz komo­rowy, poten­cjal­nie śmier­telne zabu­rze­nie rytmu serca.

– Przy­go­tuj defi­bry­la­tor – instru­uje Goran wyso­kiego i żwa­wego pie­lę­gnia­rza, Jamesa, który stoi po dru­giej stro­nie łóżka i podaje coś strzy­kawką przez wenflon.

Pacjent gwał­tow­nie wyciąga rękę, jakby chciał kogoś zła­pać.

– Defi­bry­la­tor?

Goran pod­cho­dzi do niego szybko, a Julie pil­nuje się, żeby nie wejść mu w drogę, upo­mi­na­jąc sama sie­bie, że przy­szła tutaj jako tok­sy­ko­log, a nie lekarz SOR-u.

Goran łapie opa­da­jącą rękę pacjenta.

– To nic takiego, Nicho­las – mówi uspo­ka­ja­jąco. – Poda­jemy ci troszkę soczku na szczę­ście. Poczu­jesz się śpiący, a potem – pstryka pal­cami – szybki bzyk, żeby przy­po­mnieć two­jemu sercu, że powinno tro­chę bar­dziej współ­pra­co­wać.

Głowa Nicho­lasa obraca się w stronę Gorana.

– Dok­to­rze, co się ze mną dzieje?

– Te kap­sułki, które połkną­łeś. Nie służą ci, Nicho­la­sie. Nic a nic.

– Ale one są nie­szko­dliwe! Tommy tak powie­dział. Mówił, że dzięki nim mam wygraną w kie­szeni na zawo­dach w przy­szłym mie­siącu.

– Tommy sprze­dał ci ściemę – Goran spo­gląda przez ramię na Sandy. – Podaj keta­minę do znie­czu­le­nia.

– Tommy, Tommy… – mam­ro­cze Nicho­las, a potem jego głowa opada na bok.

Ręka Sandy natych­miast dopada do jego szyi.

– Brak tętna.

Oczy Julie prze­ska­kują na moni­tor, na któ­rym poja­wiły się cha­otyczne ruchy migo­ta­nia komór.

– Mamy migo­ta­nie! – woła James, jed­no­cze­śnie skła­da­jąc dłoń na dłoni i przy­kła­da­jąc je na środku klatki pier­sio­wej Nicho­lasa, po czym pochyla się całym cię­ża­rem i zaczyna żwawo uci­skać.

– Defi­bry­la­tor włą­czony? – pyta Goran sta­now­czo.

Sandy przy­ta­kuje, stu­ka­jąc w urzą­dze­nie wiel­ko­ści tostera, które ma pod ręką.

– Nała­duj do dwu­stu. I strzał.

Sandy naci­ska poma­rań­czowy przy­cisk, a maszyna odzywa się, nabie­ra­jąc mocy. Nikt nie musi tłu­ma­czyć Jame­sowi, że ma prze­rwać uci­ska­nie. Odrywa ręce od pacjenta dokład­nie w chwili, w któ­rej defi­bry­la­tor pika, ogła­sza­jąc goto­wość.

– Odsu­nąć się! – mówi Sandy i zer­k­nąw­szy szybko, czy nikt nie dotyka pacjenta, przy­ci­ska guzik. Wstrząs elek­tryczny natych­miast pod­rzuca Nicho­lasa na łóżku.

Julie prze­ska­kuje wzro­kiem na moni­tor. Linia jest pła­ska przez chwilę, ale potem wra­cają zakrę­tasy. James rzuca się do przodu i wzna­wia uci­ska­nie. Pie­lę­gniarka ane­ste­zjo­lo­giczna, młoda, nie­dawno przy­jęta do pracy dziew­czyna, któ­rej imię umknęło Julie, nakłada pacjen­towi maskę tle­nową i pod­trzy­muje ją pal­cami wokół nosa i szczęki. Czeka, aż James prze­rwie uci­ska­nie, i wtedy wyci­ska dwa wde­chy z pod­łą­czo­nego do maski worka z tle­nem.

– Adre­na­lina, mili­gram, już, i dołóż trzy­sta amio­da­ronu – instru­uje Goran. – Kolejny strzał po dwóch minu­tach.

Zsyn­chro­ni­zo­wany taniec uci­sków klatki pier­sio­wej i wpom­po­wy­wa­nego powie­trza spra­wia, że czas wydaje się pły­nąć szyb­ciej.

– Dwie minuty – woła Sandy.

Wszy­scy prze­ry­wają, kiedy defi­bry­la­tor znów pika. Kolejny wstrząs ponow­nie wygina plecy Nicho­lasa w łuk.

Julie wypusz­cza powie­trze z ulgą, kiedy zauważa na moni­to­rze mia­rowe pod­skoki zamiast sza­lo­nych zakrę­ta­sów.

– Mam puls – ogła­sza Sandy.

– I oddy­cha – dodaje młoda pie­lę­gniarka, nie zdej­mu­jąc maski tle­no­wej z twa­rzy.

– Dobrze – Goran łapie na uła­mek sekundy kon­takt wzro­kowy z Julie, a potem zwraca się do pacjenta. – Nicho­las, jesteś z nami?

Z ust męż­czy­zny wydo­bywa się jedy­nie nie­wy­raźny beł­kot.

– Co mówi­łeś, Nicho­la­sie? – Goran wyciąga szyję i pochyla się bar­dziej nad łóż­kiem.

Nicho­las pod­rywa głowę i ude­rza twa­rzą w poli­czek Gorana. Ten odska­kuje zasko­czony, a Nicho­las zaczyna ciskać się po łóżku. Aż pod­łoga się trzę­sie od siły, z jaką gwał­towny atak miota jego cia­łem.

– Dzie­sięć lora­ze­pamu, teraz! – naka­zuje Goran. – I podaj­cie leki do intu­ba­cji, trzeba go zwiot­czyć i pod­łą­czyć do respi­ra­tora.

James wstrzy­kuje przez wenflon przy­go­to­wane wcze­śniej leki i po – jak się wydaje – kilku minu­tach, cho­ciaż praw­do­po­dob­nie mniej niż jed­nej, Nicho­las pada na łóżko, znowu nie­ru­chomy. Pie­lę­gniarka odde­chowa wci­ska w niego kolej­nych kilka odde­chów, a w tym cza­sie Goran zaj­muje miej­sce w szczy­cie łóżka, tuż nad głową pacjenta.

Trzyma zakrzy­wiony meta­lowy laryn­go­skop za okrą­głą rączkę i wsuwa go wzdłuż języka Nicho­lasa. Pod­nosi rączkę do góry i unosi szczękę pacjenta, żeby zoba­czyć struny gło­sowe, pró­buje przez kilka sekund, a potem się pod­daje.

– Nie widzę strun – jęczy.

Julie tłumi w sobie chęć wkro­cze­nia do akcji, jak robi zawsze po jed­nej nie­uda­nej pró­bie swo­ich prak­ty­kan­tów. Jed­nak tym razem przy­gląda się, jak Goran popra­wia uło­że­nie dużej głowy Nicho­lasa, wygina jego szyję i przy następ­nej pró­bie gładko wsuwa rurkę do środka, po czym pod­łą­cza ją do respi­ra­tora, jak stary wyja­dacz, któ­rym prze­cież jest.

Sandy potwier­dza, że ciśnie­nie krwi i inne ważne para­me­try usta­bi­li­zo­wały się – poza tem­pe­ra­turą, która na­dal utrzy­muje się w gra­ni­cach lekko ponad czter­dzie­stu stopni.

Goran spraw­dza połą­cze­nie i usta­wie­nia respi­ra­tora, a kiedy wszystko jest jak należy, pod­cho­dzi do Julie. Pociera zaczer­wie­nie­nie na policzku w miej­scu, w które pacjent nie­chcący go ude­rzył.

– Jeśli Nicho­la­sowi udało się prze­trwać coś takiego, to…

– No, może – odpo­wiada Julie.

Ale myślami wraca do podob­nej pro­ce­dury, którą pro­wa­dziła mie­siąc temu w tej samej sali. Na­dal ma w gło­wie strach pło­nący w oczach tam­tej pacjentki. Podob­nie jak Nicho­las, Mar­cia Wild­man też kłó­ciła się, leżąc na tym samym łóżku, że DNP na pewno jest bez­pieczny. Nikt jej nic o tym nie mówił, ponie­waż Mar­cia pod­kra­dała kap­sułki swo­jej dzie­więt­na­sto­let­niej córce. Z tym że jej córka, Oli­via, pro­mie­niała jak ni­gdy, kiedy zaczęła przyj­mo­wać ten śro­dek na odchu­dza­nie, wyglą­dała na zdrową i sprawną. Mar­cia nie mogła się docze­kać takich samych cudow­nych rezul­ta­tów. Dla­tego posta­no­wiła połknąć na raz trzy kap­sułki Oli­vii, a krótko potem wylą­do­wała w szpi­talu.

– Pro­szę mi obie­cać, że z tego wyjdę, dok­tor Rees – pro­siła chwilę przed tym, jak Julie wsu­nęła jej rurkę do gar­dła i pod­łą­czyła ją do respi­ra­tora.

– Musisz się sku­pić na odde­chu, Mar­cia. Wkrótce zaśniesz.

– Ale muszę się obu­dzić! – pró­bo­wała uchwy­cić coś przed sobą. – Nie mogę umrzeć. Nie w taki spo­sób. Nie od pigu­łek, które pod­kra­dłam córce. Co ona o mnie pomy­śli?

– Dasz radę – odparła Julie, nie patrząc jej w oczy.

Ale Mar­cia nie dała rady.

I Nicho­las też nie da.

Rozdział 5

Cari nie jest pewna, czy to przez lek­ko­atle­tyczne tro­fea pousta­wiane na regale, sta­ro­modny dzwo­nek przy­mo­co­wany nad drzwiami, czy dzie­ciaki zebrane na try­bu­nach za oknem, ale gabi­net wice­dy­rek­tora przy­wo­łuje nie­miłe wspo­mnie­nia z cza­sów, kiedy sama cho­dziła do liceum. Kiedy tak sie­dzi w zaję­tym chwi­lowo pomiesz­cze­niu, powraca do niej wspo­mnie­nie tam­tego braku wiary we wła­sne moż­li­wo­ści, uczu­cia pozba­wie­nia praw oby­wa­tel­skich i nie­za­chwiana zazdrość o popu­lar­ność uzy­skaną przez młod­szą sio­strę bez naj­mniej­szego wysiłku.

Przy­je­chała tu, żeby odna­leźć Mayę Town­send, uczen­nicę, któ­rej nazwi­sko poja­wiło się w wyniku prze­szu­ka­nia pokoju Owena Gal­lo­waya. Pod­czas wstęp­nych czyn­no­ści na miej­scu zda­rze­nia tech­nicy nie­mal omi­nęli ukryte butelki. Dopiero kiedy jeden z nich potknął się o welu­rową oto­manę, odkryli skry­wa­jący się pod nią pro­wi­zo­ryczny scho­wek. Znaj­do­wały się w nim zapasy Owena: prze­zro­czy­sta pla­sti­kowa butelka z dwu­dzie­stoma pię­cioma czarno-czer­wo­nymi kap­suł­kami, opa­ko­wa­nie Mira­laxu o pojem­no­ści 0,75 kilo­grama oraz fiolka z jede­na­stoma tablet­kami Adde­rallu z naklejką z apteki ozna­czoną nazwi­skiem Mai.

Nikt nie roz­po­znał tych nie­ozna­ko­wa­nych kap­su­łek, ale na widok pozo­sta­łych dwóch po ple­cach Cari prze­biegł zimny dreszcz. Dobrze znała połą­cze­nie środka prze­czysz­cza­ją­cego z pobu­dza­ją­cym. Owen musiał się zma­gać z zabu­rze­niami odży­wia­nia, podob­nie jak młod­sza sio­stra Cari.

Odru­chowo wraca myślami do prze­gra­nej walki Lucii. A razem z nimi powraca poczu­cie winy. Odsu­wa­jąc od sie­bie te wspo­mnie­nia, Cari znów sku­pia się na sie­dzą­cej po prze­ciw­nej stro­nie biurka uczen­nicy dwu­na­stej klasy.

– Ale recepta była wypi­sana na cie­bie, Mayu – mówi.

Ramiona Mai są cia­sno sple­cione, a na jej twa­rzy maluje się czy­sty sprze­ciw.

– W takim razie Owen ukradł tę butelkę.

– Skąd ukradł, Mayu?

– Z mojej szafki noc­nej. Był u mnie parę tygo­dni temu. Nie było rodzi­ców i jakby… figlo­wa­li­śmy.

– A potem? Nie zauwa­ży­łaś, że znik­nęły ci lekar­stwa?

– Nie biorę Adde­rallu codzien­nie – odpo­wiada Maya. – Cza­sami, kiedy dostaję nową receptę, w sta­rej butelce zostaje mi parę table­tek. Mia­łam parę takich nie­do­koń­czo­nych.

– Owen nie pro­sił o nie?

– Nie – wydyma usta. – OK, może raz, dawno temu. Ale wszy­scy to robią. Wie­dzą, że mam ADHD. I pro­szą mnie o Adde­rall, kiedy muszą przy­go­to­wać się do egza­mi­nów albo napi­sać jakąś pracę i takie tam.

– Myślisz, że dla­tego Owen je wziął?

– No – Maya mruży oczy. – A po co innego?

– Zauwa­ży­łaś, żeby Owen chudł?

– Nie wiem – Maya opusz­cza ramiona. – Chyba. Dużo bie­gał. Mocno tre­no­wał do wyścigu.

– Jakiego wyścigu?

– Nie mam poję­cia. Owen był gwiazdą bieżni. Bie­gał prze­ła­jowo. Miał star­to­wać w jakimś waż­nym wyścigu. Zawsze brał w takich udział.

– Może potrze­bo­wał Adde­rallu, żeby tre­no­wać?

– E-e. To nie­moż­liwe.

Cari jest prze­ko­nana, że to Maya dała mu ten lek. Ale za odważną postawą dziew­czyny dostrzega skry­wane cier­pie­nie.

– Mayu, nie ma zna­cze­nia, skąd Owen wziął Adde­rall. Pato­log mówi, że to nie to go zabiło.

– Nie? – nasto­latka się roz­luź­nia.

– Nie. Ale brał też inne tabletki. I nie wiemy, co to jest.

Oczy Mai błysz­czą, a usta drżą.

– Jakie tabletki?

– Czarno-czer­wone kap­sułki – odpo­wiada Cari, a potem czeka, ale spoj­rze­nie Mai jest bez wyrazu. – Owen nie wspo­mi­nał nic o tablet­kach na odchu­dza­nie?

– Był taki chudy – mówi zachryp­nię­tym gło­sem Maya. – Kiedy zdjął koszulkę, było mu widać wszyst­kie żebra. Mówił, że to od bie­ga­nia, ale…

– O co cho­dzi, Mayu?

– Ni­gdy nie widzia­łam, żeby jadł. Kom­plet­nie ni­gdy. Jak gdzieś razem wycho­dzi­li­śmy, to pił tylko kawę albo die­te­tyczną colę. Mówił, że ma bar­dzo wraż­liwy żołą­dek i może jeść tylko domowe potrawy.

Cari bar­dzo dobrze zna tę wymówkę. Myśli o rodzin­nych kola­cjach, pod­czas któ­rych Lucia nie chciała nic jeść, twier­dząc, że ma nie­to­le­ran­cję glu­tenu oraz całe spek­trum innych wyima­gi­no­wa­nych aler­gii.

– Mógł je gdzieś kupić. Na ulicy? Albo przez inter­net? Czy kie­dy­kol­wiek wspo­mi­nał o zama­wia­niu die­te­tycz­nych suple­men­tów albo w ogóle cze­go­kol­wiek?

– Nie. Nic w tym stylu – Maya pociąga nosem i zaczy­nają jej pły­nąć łzy. – Ale cią­gle coś zama­wiał w sieci. Nawet jakieś szem­rane rze­czy.

– Szem­rane?

– No. Kie­dyś na przy­kład poka­zał mi taki nóż sprę­ży­nowy i kastety.

– Po co Owen je zama­wiał? Miał jakieś kło­poty? Ktoś mu gro­ził?

– Nie! Wszy­scy go kochali – Maya wyciera oczy. – Robił to dla zabawy. Żeby poka­zać, że może. Mówił, że kupo­wa­nie takich rze­czy przez inter­net jest nie­le­galne.

– Czyli lubił adre­na­linę?

– Pew­nie tak – potrze­buje prze­rwy, żeby zmu­sić swój głos do współ­pracy. – Zawsze był ide­al­nym dzie­cia­kiem. Naj­lep­szym uczniem. Cudow­nym lek­ko­atletą. Ideał. Pra­wie nie pił i nie palił zioła. Myślę, że zama­wia­nie tych rze­czy było jego spo­so­bem na bunt, czy coś w tym stylu.

– Prze­ciwko?

– Mamie. Ona jest tak kurew­sko kon­tro­lu­jąca.

Cari odno­to­wuje w myślach, że ma znowu zaj­rzeć do Wydziału Prze­stępstw Cyber­ne­tycz­nych i zapy­tać o wyniki kon­troli urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych Owena. Musi też popro­sić, żeby skon­cen­tro­wali się na jego zamó­wie­niach online.

– Dzię­kuję, Mayu – wstaje, koń­cząc roz­mowę. – Naprawdę przy­kro mi z powodu Owena.

Maya spo­gląda na nią bła­gal­nie zaczer­wie­nio­nymi oczami.

– A Adde­rall…

– Nie będzie z nim pro­blemu – zapew­nia ją Cari, lekko się uśmie­cha­jąc.

Idąc do samo­chodu, Cari spraw­dza tele­fon i widzi dwie nowe wia­do­mo­ści, przy czym obie nie­przy­jemne. Pierw­sza, od komen­danta, brzmi: Przyjdź, pro­szę, do mojego gabi­netu ASAP. Druga jest od Mat­tiasa i zawiera tylko: cześć.

Od jego wypro­wadzki minęło już pół roku. To on chciał odejść, a mimo to dotąd nie potrafi odpu­ścić. Nie potrafi jej zosta­wić w spo­koju. Cari na­dal od czasu do czasu dostaje od niego wia­do­mo­ści. Na początku pytał o nic nie­zna­czące przed­mioty, które rze­komo mógł u niej zosta­wić. Wkrótce potem prze­stał uda­wać i pisał wprost, na przy­kład: Chcia­łem tylko spraw­dzić, co u cie­bie, czy: Co sły­chać? albo naj­gor­sze ze wszyst­kich: Tęsk­nię.

Cari nie odpo­wiada na nie. Ale boli ją sam ich widok. A wia­do­mo­ści te są tylko po to, jak uwiel­bia jej wyty­kać przy­ja­ciel, Benny, żeby ją wię­zić emo­cjo­nal­nie. Cari chce na każdą z nich odpi­sać: To ty odsze­dłeś! Ale powstrzy­muje ją duma i zdrowy roz­są­dek.

Przed­po­łu­dniowy ruch na dro­gach jest zno­śny i Cari dociera do nowo­cze­snego szklano-kamien­nego gma­chu komendy poli­cji Los Ange­les w nie­całe dwa­dzie­ścia minut. Kie­ruje się pro­sto do gabi­netu komen­danta Dar­rena Tay­lora, mija­jąc jego sekre­tarkę, która daje gestem znać, żeby weszła.

Pani sena­tor Gal­lo­way, ubrana w błę­kitny spodnium, sie­dzi dokład­nie naprze­ciw komen­danta. Ma pełen maki­jaż i nie widać po niej zmę­cze­nia ani naj­mniej­szego śladu zanie­dba­nia, jakiego można by się spo­dzie­wać po kimś, kto wła­śnie stra­cił uko­chaną osobę, a zwłasz­cza wła­sne dziecko.

– Ach, pani detek­tyw. Ide­alne wyczu­cie czasu – komen­dant wska­zuje jej wolne krze­sło. – Oczy­wi­ście pozna­łaś już sena­tor Gal­lo­way.

– Witam, pani sena­tor – mówi Cari, zaj­mu­jąc miej­sce.

Pani sena­tor uśmie­cha się do niej sztywno.

– Detek­tyw Gar­cia.

– Wła­śnie mówi­łem pani sena­tor, że jesteś jed­nym z naj­sku­tecz­niej­szych detek­ty­wów, jeśli cho­dzi o wykry­wal­ność spraw­ców – mówi komen­dant.

Cari zdaje sobie sprawę, że te słowa mają na celu wyłącz­nie uspo­ko­je­nie pani sena­tor. W ciągu ostat­nich pię­ciu lat Cari rze­czy­wi­ście była w swoim wydziale jed­nym z naj­sku­tecz­niej­szych detek­ty­wów, ale komen­dant rzadko ją za to chwa­lił i ni­gdy nie zapro­po­no­wał jej w nagrodę awansu na sto­pień wyż­szy niż detek­tyw dru­giego stop­nia. Jed­nak od czasu do czasu rze­czy­wi­ście lubi się pochwa­lić swoją pro­duk­tywną laty­no­ską panią detek­tyw. Ale głów­nie cho­dzi o to, żeby samemu czer­pać korzy­ści z pracy pod­wład­nych.

– Czy dowie­działa się już pani, co się przy­tra­fiło Owe­nowi, pani detek­tyw? – pyta sena­tor. – Albo kto jest za to odpo­wie­dzialny?

– Z całym sza­cun­kiem, pani sena­tor, nie wiemy jesz­cze, co było przy­czyną śmierci. Nie mówiąc już o tym, czy w ogóle ktoś był w to zamie­szany.

Pani sena­tor igno­ruje tę uwagę.

– A czego się pani dowie­działa o tych tablet­kach z pokoju Owena?

Cari nie jest zasko­czona, że komen­dant podzie­lił się z panią sena­tor pouf­nymi danymi, ale i tak musi zagryźć dolną wargę, żeby powstrzy­mać się przed sko­men­to­wa­niem tego. Tej sztuczki nauczyła ją cio­cia po tym, jak w czwar­tej kla­sie Cari cią­gle wpa­dała w tara­paty za pysko­wa­nie nauczy­cielce. I weszło jej to w krew. Nato­miast w odróż­nie­niu od szkoły pod­sta­wo­wej teraz nie musi już liczyć do dzie­się­ciu, żeby powstrzy­mać się od powie­dze­nia komuś cze­goś w zło­ści, czego może potem poża­ło­wać.

– Pra­cu­jemy nad tym – mówi spo­koj­nie. – To nasz prio­ry­tet. Jed­nak te czarno-czer­wone kap­sułki z jed­nej z bute­lek były nie­ozna­czone. Nie zostały wypro­du­ko­wane przez żaden legalny zakład far­ma­ceu­tyczny. Wysła­li­śmy je do labo­ra­to­rium tok­sy­ko­lo­gicz­nego, ale nie mam jesz­cze wyni­ków.

Sena­tor prze­chyla głowę.

– To leki z ulicy?

– Dowiemy się tego z bada­nia tok­sy­ko­lo­gicz­nego.

Pani sena­tor zwraca się do komen­danta.

– To powinno zostać przy­śpie­szone, czyż nie?

– Powinno – zga­dza się on.

– Ale ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy pozo­stałe dwa leki zna­le­zione w pokoju Owena – mówi Cari. – Jeden to śro­dek na prze­czysz­cze­nie, a drugi, Adde­rall, to sty­mu­lant, sto­so­wany przy pro­ble­mach z kon­cen­tra­cją uwagi. Czy Owen miał kie­dyś zdia­gno­zo­wane ADHD?

Sena­tor marsz­czy nos.

– Owen wygry­wał kon­kursy. Był w czo­łówce naj­lep­szych uczniów w szkole.

Cari zasta­na­wia się, dla­czego sena­tor zakłada, że ADHD mia­łoby wyklu­czać suk­cesy w nauce, ale tego nie komen­tuje.

– Ktoś musiał ten Adde­rall dać Owe­nowi – stwier­dza pani sena­tor. – Pew­nie to ta sama osoba, która dała mu te czarno-czer­wone kap­sułki. Wpa­dła pani w ogóle na jaki­kol­wiek trop?

Cari myśli o komen­ta­rzu Mai na temat kon­tro­lu­ją­cego cha­rak­teru pani sena­tor i zasta­na­wia się, jaki to mogło mieć wpływ na pro­blemy z wagą Owena. Spo­gląda na komen­danta, a ten przy­ta­kuje, dając jej zgodę na ujaw­nie­nie danych.

– Na­dal cze­kamy na dane z urzą­dzeń Owena, ale dziś rano byłam w jego szkole. Prze­słu­cha­łam kilku jego kole­gów z dru­żyny lek­ko­atle­tycz­nej i paru innych uczniów. W tym jego dziew­czynę.

– Roz­ma­wiała pani z Mayą?

– Tak.

– I co miała do powie­dze­nia?

Cari wyczuwa sub­telną zmianę w tonie głosu pani sena­tor, co mówi jej, że mama nie lubiła dziew­czyny Owena, więc posta­na­wia nie mówić jej na razie o Adde­rallu.

– Maya nic nie wie­działa o tych nie­ozna­ko­wa­nych kap­suł­kach. Ani skąd mógł je wziąć.

– Przy­naj­mniej tak mówi.

– Wie­rzę jej, pani sena­tor. Maya wspo­mniała nato­miast o wadze Owena.

Pani sena­tor mruży oczy.

– Co z jego wagą?

– Według Mai ostat­nio bar­dzo zeszczu­plał.

– Bo tre­no­wał. Ubie­gało się o niego kilka naj­więk­szych uczelni.

Cari czuje na sobie ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie komen­danta.

– Oczy­wi­ście, pani sena­tor – mówi. – Dowie­dzia­łam się, że środki prze­czysz­cza­jące w połą­cze­niu z Adde­ral­lem są cza­sami nad­uży­wane przez osoby z zabu­rze­niami odży­wia­nia.

– Owen nie był jakąś nad­wraż­liwą nasto­latką z ano­rek­sją! – wybu­cha pani sena­tor. – Obse­syj­nie naśla­du­jącą modelki i despe­racko pra­gnącą schud­nąć. Nie! On bie­gał na dłu­gich dystan­sach. Był czem­pio­nem w całym mie­ście. I był szczu­pły, jak wszy­scy zawod­nicy.

– Rozu­miem, pani sena­tor, ale muszę zapy­tać. Czy u Owena kie­dy­kol­wiek zdia­gno­zo­wano zabu­rze­nia odży­wia­nia?

Pani sena­tor wpa­truje się w nią przez kilka kipią­cych sekund, a potem nagle uśmie­cha się pojed­naw­czo.

– Możemy dys­ku­to­wać o wadze Owena cały dzień, pani detek­tyw. Jed­nak pyta­nie, na które musi pani zna­leźć odpo­wiedź, brzmi: Kto dał mojemu synowi te kap­sułki? I czy to one go zabiły?

Rozdział 6

„Zmień umysł, a ciało podąży”. Te słowa są zapi­sane lśnią­cymi, bia­łymi, pochy­lo­nymi lite­rami tuż pod napi­sem ze stali nie­rdzew­nej: „Cen­trum Wel­l­ness – Umysł Ponad Cia­łem”, który przy­mo­co­wany jest do wyło­żo­nej maho­niem ściany nad sta­no­wi­skiem recep­cji.

Cho­ciaż to banalne hasło, to jed­nak Gerard Mar­tin na­dal nakręca się, widząc ten inspi­ru­jący slo­gan, który sam wymy­ślił. Także w ich biu­rze na Rodeo Drive w LA wisi tabliczka z iden­tycz­nym hasłem jak tutaj, czyli w Yale­town, mod­nej dziel­nicy Van­co­uver.

Wpadł na ten pomysł ni z tego, ni z owego trzy lata temu pod­czas inten­syw­nych zajęć spin­ningu. Pocąc się na rowe­rze tre­nin­go­wym, wymy­ślił nie tylko samo motto. Jak obja­wie­nie spły­nęła na niego wtedy cała kon­cep­cja: punkt kom­plek­so­wej obsługi wel­l­ness. Total­nie holi­styczne podej­ście, obej­mu­jące samo­świa­do­mość, jogę, odmła­dza­nie, aero­bik, die­te­tykę i suple­menty. Ta inspi­ra­cja poja­wiła się dokład­nie w chwili, w któ­rej jej naj­bar­dziej potrze­bo­wał, kiedy nie miał zle­ceń na tre­ningi per­so­nalne i zaczęły mu się pię­trzyć nie­za­pła­cone rachunki.

– Hej, Gerard. A co z tym? – woła Colby, pod­no­sząc dwa cięż­kie pudła spo­czy­wa­jące dotąd na sza­le­nie dro­gim beżo­wym dywa­nie w foyer. „Écru”, tak okre­ślił go pro­jek­tant.

– Do zamra­żarki – mówi Gerard. – Znasz pro­ce­dury. Tylko ostroż­nie.

– Kilka bute­le­czek trzeba będzie posta­wić na widoku, chéri – odzywa się Adèle Gagnon, która wycho­dzi wła­śnie z sali do jogi.

Kto jest tym „chéri”? – zasta­na­wia się Gerard. Czy ona się z nim pie­przy?

Ale nie wolno mu zapy­tać. Taką umowę zawarli i trzy­mają się jej od czte­rech lat. Gerard już rzadko decy­duje się na skoki w bok. Ale na­dal czuje ból na myśl o Adèle z kim­kol­wiek innym, a zwłasz­cza z Col­bym, tym umię­śnio­nym, ela­stycz­nym sek­su­al­nie, tępym dwu­dzie­sto­jed­no­lat­kiem.

Już sam lekko quebecki akcent Adèle – nie mówiąc o widoku gib­kiego ciała w stroju do jogi – pod­nieca Gerarda. Jeśli cho­dzi o nią, Gerard ni­gdy nie potrafi roz­róż­nić, czy to miłość, czy pożą­da­nie.

Adèle pod­cho­dzi do niego i prze­suwa deli­kat­nie pal­cami wzdłuż jego krę­go­słupa, jed­nak jej pro­mienny uśmiech skie­ro­wany jest do Colby’ego.

– Pomóc ci?

– Nie trzeba – odpo­wiada Colby i przy­ta­kuje rado­śnie, odcho­dząc w kie­runku maga­zynu.

Gerard wska­zuje spray i ścierkę, które Adèle trzyma w ręce.

– Kotku, chyba już minęły czasy, kiedy wszystko musie­li­śmy robić sami.

– Les peti­tes atten­tions, jak mawiał mój pépé.

Gerard wzru­sza ramio­nami.

– Jakie drobne detale?

– Trzeba o nie dbać, a wtedy te duże poukła­dają się same.

Gerard par­ska śmie­chem. Dzia­dek Adèle nabił jej głowę mnó­stwem ludo­wych afo­ry­zmów w trak­cie dzie­ciń­stwa, które spę­dziła w Trois-Riverès.

– Mądry człek z tego two­jego pépé.

– Genialny na swój spo­sób – mówi Adèle, po czym chwyta go za kark i całuje namięt­nie. – Pra­wie tak mądry jak ty, chéri. A wiesz, jak mnie to pod­nieca.

Gerard.

Gerard ma ochotę wziąć ją tu i teraz, w lobby. Bo i czemu nie? Jest już po szó­stej i drzwi są zamknięte. Adèle na pewno by na to poszła. Zawsze tak jest. Pew­nie spodo­ba­łoby jej się, gdyby Colby ich nakrył. Jed­nak ta wizja stu­dzi zapał Gerarda. A poza tym w biu­rze się pra­cuje, a nie zaba­wia. Prze­waż­nie…

– Musisz się zaraz prze­brać – mówi, odsu­wa­jąc się od niej.

– Prze­brać? A po co?

– Na kola­cję. Będziemy świę­to­wać.

– Świę­to­wać…?

– Wła­śnie ode­zwał się do mnie praw­nik z San Fran­ci­sco.

Adèle uśmie­cha się wycze­ku­jąco.

– Mamy to?

– Mamy to! Umowa najmu pod­pi­sana.

Adèle wyko­nuje rado­sny piruet, taki nawyk z cza­sów, kiedy uczyła się tańca jako aspi­ru­jąca balet­nica. Czę­sto wspo­mina o dzie­ciń­stwie spę­dzo­nym na lek­cjach baletu. Nato­miast ni­gdy nie wraca do tańca na rurze, któ­rym się trud­niła, kiedy poznali się z Gerar­dem w tam­tym klu­bie ze strip­ti­zem w Mont­re­alu.

Adèle pro­mie­nieje.

– Trze­cia siłow­nia w mniej niż trzy lata!

– Trze­cie cen­trum fit­ness – pod­kre­śla Gerard.

– A na pewno możemy sobie teraz na to pozwo­lić?

– Pra­wie nie możemy tego nie zro­bić – Gerard par­ska śmie­chem na to dzi­waczne stwier­dze­nie. – Wiesz, co mam na myśli. Nie nadą­żamy za popy­tem i tutaj, i w Los Ange­les.

Adèle prze­ciąga ręką po napi­sie na ścia­nie.

– Kotku, mamy naj­po­pu­lar­niej­sze miej­scówki na Zachod­nim Wybrzeżu.

– To prawda.

Adèle nie prze­sa­dza. „Umysł Ponad Cia­łem” to jeden z naj­po­pu­lar­niej­szych tren­dów w dwóch mia­stach nale­żą­cych do naj­po­pu­lar­niej­szych na świe­cie… przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o zdro­wie i fit­ness. Do ich pla­có­wek w LA i Van­co­uver pchają się bogaci, sławni i ci nale­żący do elit. I nic tego nie zmie­nia, nie­ważne, jak czę­sto Gerard pod­nosi opłatę człon­kow­ską albo dodaje nowe usługi za dodat­kową opłatą.

Speł­niło się marze­nie Adèle i Gerarda, a Gerard na pewno nie zamie­rza teraz zwol­nić. Odrzu­cił już dwie hojne oferty sprze­daży zło­żone przez kor­po­ra­cje. Te wiel­kie, bez­duszne molo­chy nie zaofe­ro­wa­łyby mu ani centa, gdyby roz­gry­zły jego model biz­ne­sowy. Ale tego nie potra­fią.

Każdy naj­mniej­szy szcze­gół jego gwał­tow­nego suk­cesu został per­fek­cyj­nie wykal­ku­lo­wany – nawet zmiana imie­nia z „Gerald” na „Gerard”, żeby lepiej wpa­so­wać się w swoją wysoko posta­wioną klien­telę. Cho­ciaż, patrząc na to wszystko z dystansu, chyba mógłby się nazwać jak­kol­wiek, a oni i tak wali­liby drzwiami i oknami.

Klienci – ci tytani z papieru, sta­rze­jący się nie­speł­nieni lek­ko­atleci, wybo­tok­so­wane mamuśki w śred­nim wieku, a także wszyst­kie ich uprzy­wi­le­jo­wane bachory, któ­rym się wydaje, że świat do nich należy – wszy­scy są zachwy­ceni efek­tami. Ener­gią, która w nich wstę­puje. Mło­do­ścią. Pod­nie­sie­niem wydol­no­ści pod­czas ćwi­czeń aero­bo­wych. Lep­szym nastro­jem. Ale przede wszyst­kim utratą wagi.

Nikt nie może uwie­rzyć, jak sku­tecz­nie ich metoda upięk­sza ciała.

Biz­nes się kręci.

Rozdział 7

– Nieco zuchwałe – mówi detek­tyw Theo Kostas, sto­jąc w sza­rej mżawce tak typo­wej dla listo­pada w Van­co­uver.

– Tak sądzisz? – detek­tyw Anson Chen wska­zuje rząd witryn skle­po­wych i sto­ją­cych przed nimi poli­cjan­tów, samo­cho­dów ekip tele­wi­zyj­nych i flotę pojaz­dów pierw­szej pomocy zapar­ko­wa­nych gdzie popad­nie.

– Śro­dek poranka na zatło­czo­nym par­kingu przed cen­trum han­dlo­wym w szczy­cie sezonu zaku­po­wego. I plu­ton egze­ku­cyjny z bro­nią auto­ma­tyczną. Wszę­dzie leżą łuski od poci­sków!

– I nie­całe pięć­dzie­siąt metrów od sklepu z zabaw­kami – zauważa Theo.

– Aż cud, że żadna nie­winna osoba nie dostała się przy­pad­kowo pod ogień.

Theo wska­zuje potłu­czoną szybę w samo­cho­dzie za nimi.

– Suge­ru­jesz, że ten tutaj, PG, nie był nie­winny?

– Nie, odkąd skoń­czył osiem lat – odpo­wiada Anson, odno­sząc się do lidera lokal­nego gangu. Wsuwa głowę przez potłu­czone okno od strony kie­rowcy w czar­nym seda­nie bmw. Par­min­der Gre­wal (albo PG, jak nazy­wano go w gangu) osu­nął się na prawą stronę, a na nogach pełno ma potłu­czonego szkła. Jego szyję pokrywa zaschnięta krew i bra­kuje mu czę­ści skroni. Zapach jego kwia­to­wej wody koloń­skiej mie­sza się z zapa­chem pro­chu i krwi.

– Spo­koj­nie można domnie­my­wać, że to odwet za Mad­doxa – stwier­dza Theo.

– Bez wąt­pie­nia.

Van­co­uver­ska poli­cja, a w szcze­gól­no­ści ludzie z wydziału do spraw prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej i tego od zabójstw, przy­jęli za pew­nik, że to PG jest odpo­wie­dzialny za zabój­stwo Jamiego Mad­doxa. Ten rywa­li­zu­jący z nim diler nar­ko­ty­ków został zastrze­lony sześć dni wcze­śniej, kiedy sie­dząc na har­leyu, cze­kał przed swoim domem, aż otwo­rzą się drzwi do garażu. Jeśli to nie PG oso­bi­ście naci­snął na spust, co według Ansona jest naj­bar­dziej praw­do­po­dobne, to na pewno zle­cił to komuś. Ale jak zawsze, zna­le­zie­nie świadka albo nie­zbi­tego dowodu zakra­wało na cud.

– Jak możemy za nimi nadą­żyć? – pyta Theo.

– Nadą­żyć?

– Za tym domi­nem mor­derstw. Jak te tutaj: Mad­doxa i PG.

Anson może tylko wzru­szyć ramio­nami. Bo rze­czy­wi­ście wygląda na to, że po każ­dym ataku gangu główny podej­rzany zostaje zaraz zli­kwi­do­wany w odwe­cie, zanim jesz­cze poli­cja zdąży otwo­rzyć sprawę tego pierw­szego mor­der­stwa.

Theo opusz­cza ramiona niżej niż zwy­kle.

– Ta wojna o wpływy mocno wymknęła się spod kon­troli.

W luź­nym brą­zo­wym gar­ni­tu­rze i rów­nie luźno zawią­za­nym kra­wa­cie Theo bar­dziej przy­po­mina sfru­stro­wa­nego księ­go­wego albo wypa­lo­nego nauczy­ciela aka­de­mic­kiego niż poli­cjanta. Ale to zasłu­żony detek­tyw z dosko­na­łymi wyni­kami, który prze­żył spek­ta­ku­larny wypa­dek samo­cho­dowy, kiedy wraz z part­ne­rem ści­gali z dużą pręd­ko­ścią podej­rza­nego. Part­ner zgi­nął, a on od tam­tego czasu kuleje. Jest ojcem pię­ciu uro­czych chłop­ców i mężem swo­jej szkol­nej miło­ści, Eleni, z którą jest od pra­wie trzy­dzie­stu lat. A do tego jest jed­nym z naj­mą­drzej­szych, naj­mil­szych i naj­by­strzej­szych poli­cjan­tów, jakich kie­dy­kol­wiek poznał Anson. Detek­tyw Chen wie, że taki part­ner jak Theo to praw­dziwe szczę­ście, ale nie powie­działby mu tego. Obaj czu­liby się zawsty­dzeni takim wyzna­niem.

– No cóż, wygląda na to, że zyski z fen­ta­nylu są dzi­siaj za wyso­kie, żeby się nimi dzie­lić – stwier­dza Anson. – A zresztą, co my możemy zro­bić, żeby powstrzy­mać te gangi przed wyrzy­na­niem się nawza­jem?

Theo wska­zuje naj­bliż­szy wóz trans­mi­syjny.

– Prasa rzuci nam się do gar­deł za kolejną strze­la­ninę w środku dnia w miej­scu publicz­nym.

– A zastęp­czyni szefa się posra. Już się nie mogę docze­kać odprawy. – Anson czuje w kie­szeni pul­so­wa­nie tele­fonu i dzięki spe­cjal­nie usta­wio­nej wibra­cji od razu roz­po­znaje, kto dzwoni. – To Julie – infor­muje Theo, odsuwa się od samo­chodu i odbiera połą­cze­nie. – Cześć.

– No cześć – odpo­wiada Julie. – Masz czas na lancz?

Anson ogląda się za sie­bie na Theo, który wycią­gnął obie ręce i udaje, że celuje w szybę, usi­łu­jąc usta­lić w ten spo­sób kąt, pod jakim padł strzał.

– Znajdę go – odpo­wiada. – A gdzie?

– Tam, gdzie zawsze?

– Oczy­wi­ście.

Tam, gdzie zawsze, to Brancz u Pete’a, przy ulicy Gra­nville. Ukryta knajpka, która stała się ich ulu­bio­nym miej­scem na śnia­da­nia i lan­cze.

– Uwiel­biam ich jajka po bene­dyk­tyń­sku.

– Cie­kawe, co by na to powie­działa twoja bab­cia? – żar­tuje z niego Julie.

– Że zachod­nie jedze­nie sma­kuje jak karma dla psów – odpo­wiada Anson, tłu­ma­cząc jedno z ulu­bio­nych man­da­ryń­skich powie­dzo­nek jego prze­bo­jo­wej dzie­więć­dzie­się­cio­dwu­let­niej babci.

– A zachod­nie dziew­czyny?

– Cóż, jako lekarka jesteś dla niej pra­wie zno­śna.

– Pra­wie! – pry­cha gło­śno. – Możemy się tam spo­tkać za pięt­na­ście minut?

– Posta­ram się – odpo­wiada Anson, a potem roz­łą­cza się i znowu spo­gląda na ostrze­la­nego sedana. Teraz oto­czyli go tech­nicy w bia­łych kom­bi­ne­zo­nach, a Theo stoi tro­chę dalej. – Pojadę na szybki lancz z Julie. Spo­tkamy się potem w biu­rze?

Theo udaje zawie­dzio­nego.

– A ja się nie zała­pię?

– Nie.

– Uści­skaj ode mnie panią dok­tor – Theo kręci głową. – Jakim cudem udało ci się ustrze­lić taką dziew­czynę…

– Tak, tak – odpo­wiada Anson, kie­ru­jąc się do swo­jego samo­chodu.

Jeden z poli­cjan­tów pod­nosi taśmę odgra­dza­jącą miej­sce zbrodni i Anson prze­jeż­dża pod nią. Na par­kingu jest mnó­stwo ludzi: klien­tów, cie­kaw­skich oraz kilku repor­te­rów i kame­rzy­stów. Dostrzega dwie Azjatki sto­jące za taśmą, jedna wypła­kuje się dru­giej w ramię.

Anso­nowi zaci­ska się szczęka, kiedy prze­jeż­dża obok nich. Nic nie jest w sta­nie uspra­wie­dli­wić tej strze­la­niny, ani opi­sać zagro­że­nia, jakie dla tych wszyst­kich nie­win­nych ludzi stwo­rzyli sprawcy.

Ruch na uli­cach jest mały i Anson dociera do restau­ra­cji w nieco ponad pięt­na­ście minut. Julie czeka już na niego przy sto­liku pod oknem. Anson zaj­muje krze­sło obok niej i całuje ją w poli­czek.

– Na­dal zma­gasz się z kry­zy­sem egzy­sten­cjal­nym z powodu gar­de­roby? – pyta.

– To zależy – uśmie­cha się Julie tym swoim roz­bra­ja­ją­cym pół­u­śmie­chem, przy któ­rym pra­wie nie poru­szają jej się usta, a oczy w kolo­rze lasu lśnią, co w jakiś spo­sób roz­ja­śnia ich barwę. – A ty na­dal zma­gasz się z kry­zy­sem gro­ma­dze­nia ciu­chów?

– Julie, nic nas nie goni z tą prze­pro­wadzką.

– Oznaj­mił ten, który już wypo­wie­dział umowę najmu swo­jego miesz­ka­nia.

– Tak, ale jest parę ide­al­nych mostów, pod któ­rymi mógł­bym zamiesz­kać.

– To rów­na­łoby się mor­der­stwu two­ich nubu­ko­wych butów.

– A no tak.

Julie kła­dzie mu dłoń na karku i zaczyna maso­wać.

– Chcę tego tak samo jak ty, Anson.

Anson zdaje sobie sprawę, że to ide­alny moment, żeby opo­wie­dzieć jej o swoim powta­rza­ją­cym się śnie. Jed­nak nie robi tego. Kła­dzie tylko dłoń na jej dłoni i ści­ska ją.

– W takim razie nie­dziela, tak?

– Do ponie­działku będziemy już jak stare dobre mał­żeń­stwo.

Anson par­ska śmie­chem, ale jed­no­cze­śnie nie­spo­koj­nie poru­sza się na krze­śle. Mał­żeń­stwo to dla nich draż­liwy temat, zwa­żyw­szy na prze­szłe doświad­cze­nia obojga.

– Wiesz, mia­łam ciężki przy­pa­dek wczo­raj na dyżu­rze w Ośrodku Kon­troli Zatruć.

– O co cho­dziło?

– Pamię­tasz tę kobietę, o któ­rej ci opo­wia­da­łam? Tę z zeszłego mie­siąca. Która umarła po zaży­ciu die­te­tycz­nego suple­mentu…

Julie rzadko zabiera ze sobą pracę do domu, dla­tego Anson dobrze pamięta, jak ten przy­pa­dek nią wstrzą­snął.

– To były tabletki na odchu­dza­nie jej córki, prawda? – pyta.

– Tak. A ten przy­pa­dek z wczo­raj­szego dyżuru był wła­ści­wie dokład­nie taki sam – odpo­wiada Julie. – To pacjent Gorana.

– Znowu tabletki na odchu­dza­nie?

– Ten facet to był aku­rat kul­tu­ry­sta. Łyk­nął je, żeby nabrać masy mię­śnio­wej.

– Był?

– Zmarł dziś rano na SOR-ze. Przez to samo cho­ler­nie tru­jące gówno, Anson. DNP.

– Mówi­łaś, że to krąży już od jakie­goś czasu.

– Po świe­cie tak, ale nie w Van­co­uver. Do nie­dawna mie­li­śmy rap­tem parę zgło­szo­nych zatruć i jeden przy­pa­dek śmier­telny. Ale ten ostatni pacjent Gorana to trzeci zmarły w ciągu dwóch mie­sięcy.

– Był jesz­cze jakiś?

– No. Potwier­dzi­łam to w Ośrodku Kon­troli Zatruć. Był taki przy­pa­dek parę tygo­dni temu tu, w Van­co­uver, w szpi­talu ogól­nym. To była zawo­dowa gim­na­styczka – wzdy­cha. – Ktoś musi roz­pro­wa­dzać DNP w mie­ście.

– Trzy zgony w ciągu dwóch mie­sięcy to już nie przy­pa­dek. Bez wąt­pie­nia. Ale nie wydaje mi się, żeby ktoś to roz­pro­wa­dzał tu, na miej­scu.

– Czyli w sieci?

– Pew­nie tak. Kul­tu­ry­sta, gim­na­styczka i matka w śred­nim wieku? Co mogłoby ich łączyć? Raczej dowie­dzieli się o tym w inter­ne­cie. Bóg jeden wie, skąd to zamó­wili. To może być każde miej­sce na ziemi. A do tego każde z nich mogło kupo­wać od innego dostawcy.

Julie wodzi pal­cami po jego pal­cach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki