Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ta pigułka cudownie cię odchudzi. Na śmierć…
Kiedy uwielbiana przez fanów gwiazda muzyki pop i popularna influencerka, Rain Flynn, umiera w podejrzanych okolicznościach, szybko wychodzi na jaw, że to skutek przedawkowania pewnej tajemniczej substancji. Jej ofiar jest zdecydowanie więcej, a łączy je jedno – obsesja na punkcie szczupłej sylwetki. Toksykolog z Vancouver postanawia połączyć siły z detektywem z Los Angeles, aby odnaleźć źródło pochodzenia tajemniczego środka. Oboje wiedzą, że każda tabletka to śmiertelne niebezpieczeństwo.
Porywający thriller o tym, jak wiele jesteśmy gotowi zaryzykować dla idealnej figury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
– Ktoś go zabił – szepcze kobieta.
Twarz ma całą w czerwone plamy od płaczu. A jej źrenice są ogromne. Trzęsącym się palcem wskazuje leżące obok ciało.
Bo i jak inaczej miałaby zareagować matka? – myśli detektyw Cari Garcia, kiwając głową ze współczuciem i jednocześnie rozglądając się po wysprzątanym pokoju, którego ściany pokrywają oprawione w ramki czarno-białe plakaty maratończyków oraz imprez biegowych. Dwoje techników w białych kombinezonach bada miejsce zbrodni, zachowują się jak zawsze, jakby oprócz nich nie było tam nikogo. Ofiara leży na plecach, jej prawa noga opadła na bok zgięta w kolanie, a pod brodą zebrała jej się kałuża wymiocin, co tłumaczy lekko kwaśny zapach dobiegający do nozdrzy Cari.
Kiedy kapitan zadzwonił do niej z pilną sprawą, Cari jechała właśnie na kolację. Poczuła niemal ulgę z powodu nagłego wezwania. Ponieważ zgodziła się na tamtą randkę tylko dlatego, żeby udobruchać przyjaciela, Benny’ego, który upierał się, że Cari za długo już „siedzi na ławce rezerwowych” po rozstaniu z Mattiasem.
Cari spogląda znów na zrozpaczoną matkę, która teraz już cała się trzęsie.
– Wiem, jak to wygląda – celuje palcem w detektyw. – Jak kolejne zwyczajne samobójstwo nastolatka. Albo przypadkowe przedawkowanie. Kolejny uzależniony, który wykiwał rodziców, co? To, kurwa, niemożliwe! Znam mojego Owena – głos jej się załamuje, a broda trzęsie. – Nigdy, nigdy, nigdy…
– Niczego nie zakładamy z góry – odpowiada Cari.
– Ktoś musiał zabić mojego syna!
Cari spotkała się z podobną reakcją już zbyt wiele razy. Z wściekłością. Z szokiem. Z wyparciem. Ale nigdy nie odbywało się to w takich okolicznościach. Nie z ciałem ofiary nadal rozpłaszczonym na podłodze własnego pokoju. Normalnie mundurowi w życiu nie zgodziliby się na obecność matki podczas przeszukiwania miejsca zbrodni przez dwóch techników. Jednak ta akurat matka była jednym z najbardziej wpływowych senatorów stanu Kalifornia, stałym tematem lokalnych wiadomości oraz, według niektórych mędrców, faworytką do zastąpienia na stanowisku obecnego gubernatora.
– Dowiemy się, co się stało Owenowi. Obiecuję, senator Galloway – mówi Cari, ale musi się powstrzymać przed rutyną. To nie czas ani miejsce, żeby zadawać standardowe pytania: Czy jej syn miał problemy zdrowotne natury psychicznej? Czy istniały obawy o używanie substancji odurzających? Czy w ostatnim czasie zauważono u niego zmiany nastroju? Czy w ostatnim czasie rozstał się z kimś albo miał jakiś inny kryzys życiowy?
Żadnych widocznych urazów – dlatego morderstwo od razu spadło na sam dół listy Cari. Statystycznie rzecz biorąc, najbardziej prawdopodobny byłby fentanyl albo jakiś inny opioid. Zaraz na drugim miejscu – samobójstwo. Chociaż to nie jest normalne, że nigdzie nie widać akcesoriów do przyjmowania narkotyków czy buteleczek po lekach. Może to nawet śmierć z przyczyn naturalnych? Chłopak jest chudy jak patyk. Cokolwiek się okaże, normalnie do takiego przypadku nie wzywano by Wydziału do spraw Kradzieży i Zabójstw Policji w Los Angeles.
Palec nieruchomieje i ręka pani senator opada wzdłuż ciała. Mówi już spokojniej. Znów zakłada maskę doświadczonego polityka.
– Co teraz, detektyw Garcia?
– Zaczniemy od próbek znalezionych tutaj – Cari machnięciem ręki wskazuje jednego z techników, badającego różowawy dywan, na którym leży Owen.
Po sposobie, w jaki technik unika bezpośredniego kontaktu z ciałem, Cari rozpoznaje, że mężczyzna nie czuje się komfortowo w obecności matki ofiary na miejscu zdarzenia. Detektyw wychodzi więc na korytarz i nawet bez oglądania się za siebie wyczuwa opór pani senator przed pozostawieniem syna. Cari nie wyobraża sobie targających tą kobietą uczuć. I, jak zwykle, wcale nie chce tego robić.
– Nie daj się zarazić uczuciami. Uczucia to kryptonit każdego śledczego – zwykł mawiać instruktor podczas szkolenia na detektywów. – Oślepią was.
Pani senator dołącza wreszcie do Cari na korytarzu i – na szczęście – ciało syna nie znajduje się już w jej polu widzenia.
– To mogło być zabójstwo – Cari rozkłada ręce. – Bez wątpienia. Ktoś mógł mu podać narkotyki albo truciznę. Jednak żeby ustalić, co mu się przydarzyło oraz w jaki sposób, niezbędna będzie autopsja, a przede wszystkim badania toksykologiczne.
Pani senator patrzy na nią nieruchomo. Głos ma teraz niepokojąco spokojny, niemal przyjazny.
– Rozumiem, detektyw Garcia. Wszystko, żeby uspokoić rozżaloną matkę. Przeprowadzicie badania. Toksykologia wykaże obecność fentanylu lub czegoś jeszcze gorszego. A pani złoży raport. Będzie napisany bardzo profesjonalnie i z szacunkiem dla rodziny zmarłego. Może nawet określi to pani jako przypadkowe przedawkowanie, żeby ochronić reputację rodziny – milknie, a ciszę wypełnia szum klimatyzatora. – Ale mojemu Owenowi ktoś to zrobił. I oczekuję, że dowie się pani kto.
Schowek. Julie Rees wie, że to idiotyczne, ale nie może przestać o nim myśleć. Stojąc przed przestronną garderobą, przypomina sobie, że właśnie to pomieszczenie skłoniło ją do zakupu mieszkania z dwiema sypialniami. Nie elegancki, szklano-betonowy wystrój wnętrz ani wygodna lokalizacja w samym centrum miasta, ani nawet godny pozazdroszczenia widok z okien na góry North Shore oraz odrobinę oceanu (oczywiście wtedy, gdy uparte listopadowe chmury postanowią się rozproszyć).
Ale detektyw Anson Chen naprawdę kocha swoje ubrania. Czy zmieszczą się tu wszystkie jego koszule, marynarki i garnitury, kiedy się już wprowadzi? Nie wspominając o jego pokaźnej kolekcji włoskich butów, traperów i markowych ubrań sportowych.
– To jakbyś miał w szafie cały sklep Hugo Bossa – powiedziała mu poprzedniego wieczora, kiedy leżeli przytuleni u niego w łóżku.
– Raczej Armaniego albo Balenciagi – pocałował ją w szyję. – Boss nie leży mi dobrze na ramionach.
– Dlaczego nagle słyszę w głowie piosenkę Carly Simon?
– Tak, tak, tak. Jestem aż tak próżny – usiadł. – Julie, czy naprawdę chodzi tylko o miejsce w garderobie?
Przyglądając się teraz rzędowi sukienek i spódnic, Julie zastanawia się nad tym pytaniem. Jednak wcale nie czuje się, jakby tchórzyła. Dla niej drobiazgowe podejście Ansona do ubioru (odzwierciedlające skrywany głęboko brak pewności siebie) jest w pewnym sensie ujmujące. W zasadzie jest dumna z tego, że wśród koleżanek ma zdecydowanie najlepiej ubranego partnera. Jednak nie mieszkała z kimś od prawie dziesięciu lat. Może ta garderoba rzeczywiście reprezentuje niepokój związany z kolejną próbą… Zwłaszcza kiedy Julie przypomina sobie, jak tragicznie zakończył się jej poprzedni i zarazem jedyny poważny związek.
Czuje ulgę, kiedy dzwonek telefonu wyrywa ją z zamyślenia. Cały dzień upłynął jej tak spokojnie, że niemal zapomniała, iż nadal ma dyżur telefoniczny w Ośrodku Kontroli Zatruć. Wraca szybko do kuchni i zgarnia telefon z wyspy kuchennej.
– Doktor Rees – mówi.
– Julie, kochana! – odzywa się męski głos śpiewnym akcentem prosto z Yorkshire.
– Heja, Glen – rozwesela się, słysząc jednego z jej ulubionych pielęgniarzy. – Co u ciebie?
– Och, od udaru dzieli mnie tylko jakieś dwa i pół kilo i dodatkowe dziesięć punktów w pomiarze ciśnienia krwi, ale poza tym wszystko super. A u ciebie? Co u tego twojego przystojnego detektywa?
– Nie uwierzysz – Julie nie potrafi się powstrzymać od podzielenia się nowiną. – Wprowadza się do mnie.
– Och, gratulacje! Stan będzie podekscytowany. Wiesz, że jutro obchodzimy dwudziestą ósmą rocznicę? Oczywiście nigdy nie poprosiłem go, żeby się wprowadził. Zjawił się pewnego dnia i już został.
– Ha! To samo mówiłeś na balandze z okazji waszej dwudziestej piątej rocznicy.
– Prawdy nigdy za wiele, kochana – odpowiada Glen. – Słuchaj, mam poważną sprawę na drugiej linii. Prawdziwa zagwozdka.
– Mów.
– Dzwoni lekarz z oddziału ratunkowego z twojego własnego podwórka. Doktor Veljkovic.
– Goran? – Julie jest zaskoczona, że jej przyjaciel i mentor (człowiek starej szkoły aż do szpiku kości) w ogóle potrzebuje konsultacji z Ośrodkiem Kontroli Zatruć. Ma encyklopedyczną wiedzę medyczną, a jeśli czegoś nie wie, to woli sprawdzić sam.
– O co chodzi?
– Trzydziestosześcioletni kulturysta z nawracającymi atakami padaczki. Może być to związane z nowym suplementem, który przyjmował. Aha, i podobno ma bardzo wysoką temperaturę.
Julie napinają się mięśnie karku, ponieważ przypomina sobie podobny przypadek z poprzedniego miesiąca. I to, jak źle się skończył.
– Połącz go, Glen. Proszę.
Kilka sekund później słyszy znajomy, głęboki głos z lekko słowiańskim akcentem.
– Julija! – mówi, wymawiając jej imię, jak zwykle, po chorwacku. – Właśnie ciebie szukałem.
– Cześć, Gor – odpowiada służbowo. – Co się dzieje?
– Mam pacjenta, którego ciągle męczą ataki padaczkowe. Faszerujemy go benzodiazepinami i Dilantinem. Ale nada. Zero reakcji. A to wielki chłop, Julija. Przynajmniej sto dziesięć kilogramów. Może sto dwadzieścia. Bez wątpienia brał sterydy. Ale brał też coś innego. Jakieś tabletki od kolegi. Och, i jego gorączka!
– Właśnie miałam zapytać.
– Ponad czterdzieści jeden stopni Celsjusza! To ponad sto sześć Fahrenheita, gdybyś miała awersję do systemu metrycznego. Teraz majaczy, ale pomiędzy atakami powiedział nam, że wziął pięć tabletek zamiast jednej, jak mu kazano.
– A powiedział, co to było, Gor?
– Nie ma pojęcia. Bo po co miałby pytać kolegę o taką głupotę, jak nazwa trucizny, którą sobie połknie? – parska Goran. – Zastanawiam się, czy to nie jest zatrucie cholinolitykami? Albo może zespół serotoninowy?
Julie wie, że to dwa najbardziej znane typy przedawkowania, które mogą powodować gorączkę, ataki padaczki i majaczenie, ale rozpoznaje te objawy jako coś innego.
– Musicie obniżyć mu temperaturę. Nieważne jak, Gor. Schłodzone kroplówki. Lód pod pachy i w pachwiny. Zmoczyć go lodowatą wodą i postawić pod wentylatorem. To kluczowe! Ach, i podajcie mu Dantrolen.
– Tak, tak. Już to zleciłem.
– I nie żałujcie benzodiazepin.
Głos Gorana nagle cichnie.
– Czego mi nie mówisz, Julija?
– Te tabletki, które dostał – robi powolny wdech. – Miałam taki przypadek w zeszłym miesiącu. To przedawkowanie DNP.
– DNP? A co to jest?
– 2,4-dinitrofenol.
– Pierwsze słyszę.
– To dlatego, że nie jest przeznaczony do spożycia. To środek wybuchowy, Gor.
– Wybuchowy? Taki jak w amunicji? – głos mu się załamuje. – Co to za szaleństwo…?
– Będę za dziesięć minut! – mówi Julie i rozłącza się, nie czekając na odpowiedź.
Ponad czterdzieści pięć milionów followersów na Insta. Lorraine Flynn, dla większości po prostu Rain, nie może w to uwierzyć. Pięć lat temu byłaby zachwycona, gdyby dobiła do dziesięciu tysięcy. Nie licząc kilku zawziętych hejterów, Rain pławi się w internetowym uwielbieniu. Ono ją pochłania. Inspiruje. Unosi w powietrze. Dzięki niemu jej muzyka jest głębsza, a jej gra aktorska jeszcze bardziej autentyczna.
Przez większość czasu uwielbienie to rekompensuje jej obrzydzenie, jakim darzy samą siebie.
Rain podnosi stopę, żeby zrobić krok w przód, ale powstrzymuje się. W ciągu ostatniej godziny sikała już dwa razy. Od prawie czternastu godzin nawet nie dotknęła jedzenia ani kropli płynów. To idealna chwila, żeby wejść na wagę. Ale w brzuchu nadal jej burczy. W miarę jak jej duży palec u stopy zbliża się do wagi, Rain jest pewna, że zaraz zwymiotuje. Nieważne, że kompletnie nie ma czym.
Można to zrobić tylko w jeden sposób. Szybko. Jakby się wskakiwało do zimnej wody w basenie!
Rain wskakuje na wagę obiema stopami naraz. Ale wstrzymuje oddech. I niemal bezwiednie zamyka powieki. Dopiero kiedy się uspokaja, opuszcza brodę i otwiera oczy. Jak źle może być?
„43,7 kg” – pokazują niebieskie cyferki na wyświetlaczu.
Obezwładnia ją euforia. Znacznie większa, niż gdyby się dowiedziała, że ma kolejnych dziesięć milionów followersów. Modliła się, żeby zejść poniżej czterdziestu pięciu, ale to jest prawie dwa kilogramy mniej.
Rain zawsze szczerze dzieliła się z fanami informacjami o zmaganiach ze zdrowiem psychicznym, zwłaszcza w kwestii wyglądu ciała. Nadal nie potrafi wyrzucić z pamięci wszystkich dołków – największym z nich była noc po jej piętnastych urodzinach, kiedy poczuła się tak gruba i zawstydzona, że nie miała innego wyjścia, jak tylko połknąć wszystkie tabletki, jakie znalazła u rodziców w szafce z lekami.
Teraz cały świat wie, że Rain radzi sobie już znacznie lepiej, niż kiedy była nastolatką. Dr Markstrom przypomina jej o tym prawie codziennie. Mówi, że Rain jest wzorem dla innych dzieciaków zmagających się z tymi samymi problemami.
A ona cieszy się, że może im pomagać. Pokazywać, że da się to pokonać.
Jest tak szczęśliwa, że nie chce schodzić z wagi. Zamiast tego wyciąga ramię i chwyta palcami buteleczkę z blatu.
Wysypuje na dłoń pojedynczą kapsułkę.
Julie wpada przez drzwi wejściowe na oddział ratunkowy szpitala św. Michała i mija stanowisko triażu, machając w biegu do siedzącej za kontuarem pielęgniarki. W poczekalni znajduje się spodziewanie duża liczba osób czekających na rejestrację, w tym cztery zespoły ratowników medycznych towarzyszące pacjentom na noszach, z których jeden zwija się z bólu, a drugi wydaje się nieprzytomny. Dwie pielęgniarki SOR-u oceniają stan obu pacjentów.
Kiedy Julie pędzi korytarzem w stronę sali do resuscytacji, jej uszu dobiega pikanie, szum i odgłosy zamieszania. Dociera wreszcie do obszernej sali, w której zajęte jest tylko jedno stanowisko, ale wokół leżącego na łóżku zwalistego mężczyzny wykonuje się mnóstwo czynności. Pacjent, z maską tlenową na twarzy, jest podtrzymywany w pozycji siedzącej i dotyka czegoś niewidzialnego przed sobą, ukazując drżącą, wyżyłowaną rękę.
Technik radiolog usiłuje bardziej pochylić tego Goliata, aby włożyć mu za plecy płytkę rentgenowską do prześwietlania klatki piersiowej. Jedna z pielęgniarek pomaga mu z drugiej strony łóżka i razem wsuwają płytę klinem pod plecy pacjenta.
Julie zawsze postrzegała Gorana Veljkovica jako mężczyznę potężnego jak niedźwiedź, zarówno jeśli chodzi o wzrost, jak i owłosienie. Ale nawet ten około sześćdziesięcioletni chorwacki lekarz z SOR-u wygląda na małego w porównaniu ze swoim pacjentem.
Kiedy tylko Goran dostrzega Julie, natychmiast do niej podchodzi.
– Chodź, niech go prześwietlą… – mówi i dłonią w rękawiczce obejmuje jej ramię, po czym łagodnie wyprowadza z pomieszczenia. Kiedy już znajdują się na korytarzu, posyła jej zmęczony uśmiech. – Nie musiałaś przyjeżdżać, Julija. Mogłaś oszczędzić gaz, elektryczność, deszczówkę… czy cokolwiek, czym napędzany jest ten twój elegancki wóz…
– Ale chciałam.
Goran przytakuje z wdzięcznością.
– Od naszej rozmowy nie było ataków, dzięki Bogu! Ale laboratorium właśnie przysłało wyniki badań. Prawdziwy bałagan. Albo nawet… całkowity bajzel. Wysiadły mu nerki. A CK ma wysokie w kosmos – mówi, mając na myśli poziom kinazy kreatynowej we krwi, czyli biochemicznego markera rozpadu mięśni. – Jakby jego własne ciało usiłowało roztopić mu te pnie drzew, które ma zamiast rąk.
Dokładnie to właśnie się dzieje – myśli Julie.
– A zauważyłaś zażółconą skórę na ciele i wokół oczu? – pyta.
Julie kręci głową.
– Spojrzałam tylko na niego przez chwilę.
– Pomyślałem, że to pewnie od wątroby, ale bilirubinę ma w normie.
– Po DNP może zostawać żółtawy osad pod skórą, Gor – mówi. – A jak jego temperatura?
– Ani drgnie. Nadal ponad czterdzieści.
Julie bierze głęboki oddech.
– Mogę z nim porozmawiać?
Goran wzrusza ramionami.
– Do tej pory gadał od rzeczy. Co chwila majaczy. Ale możesz spróbować. Po prześwietleniu.
– Dzięki.
Wpatruje się jej głęboko w oczy.
– Julija, środek wybuchowy? Naprawdę?
– Jak Boga kocham, Gor. DNP był najpierw używany do produkcji pocisków moździerzowych podczas pierwszej wojny światowej – mówi, nadal lekko w to nie dowierzając, mimo że dokładnie sprawdziła te dane po przypadku z ubiegłego miesiąca. – Pracownicy, którzy go dotykali i wdychali we francuskich zakładach zbrojeniowych, wpadali w hipermetabolizm. Gorączka, poty, zawroty głowy. Potem tracili na wadze. W każdym razie ci, którzy przeżyli.
– I z okopów we Francji do mojego kulturysty…
– W latach trzydziestych ktoś wpadł na cudowny pomysł, aby z DNP zrobić pigułkę na odchudzanie. I przez kilka lat panował na jej punkcie szał. Aż ludzie zaczęli umierać. Wtedy zakazała jej Agencja Żywności i Leków oraz inne instytucje na całym świecie.
– A tymczasem mamy to – wskazuje kciukiem salę obok. – Dziewięćdziesiąt lat później.
– DNP powróciło dzięki internetowi.
– Cholera jasna, Julija! Środek wybuchowy! – jęczy Goran. – To jak postawiłaś na nogi swojego pacjenta po przedawkowaniu DNP?
Julie zakłada kosmyk włosów za ucho.
– Nie postawiłam.
– Umarł?
– Umarła – poprawia go Julie, odpychając od siebie wspomnienie przerażonej, wychudzonej twarzy kobiety w średnim wieku. Ściska łokieć Gorana. – Z twoim prawdopodobnie będzie tak samo, Gor.
Lekarz marszczy krzaczaste brwi.
– Ale on jest przytomny i rozmawia z nami.
Zanim Julie odpowiada, ktoś woła z sali:
– Doktorze Veljkovic!
Goran odwraca się, a Julie podąża za nim. Radiolog odsunął już przenośny rentgen od łóżka i ktoś położył na płasko oparcie.
Pacjent rozgląda się dziko po sali, a Julie dostrzega jego zażółconą skórę.
Sandy, niewzruszona pielęgniarka SOR-u, która wygląda na permanentnie zmęczoną, wskazuje spokojnie monitor nad łóżkiem.
– Spadło mu ciśnienie i zaraz wpadł w to – czerwona linia na monitorze gwałtownie podskakuje, co oznacza częstoskurcz komorowy, potencjalnie śmiertelne zaburzenie rytmu serca.
– Przygotuj defibrylator – instruuje Goran wysokiego i żwawego pielęgniarza, Jamesa, który stoi po drugiej stronie łóżka i podaje coś strzykawką przez wenflon.
Pacjent gwałtownie wyciąga rękę, jakby chciał kogoś złapać.
– Defibrylator?
Goran podchodzi do niego szybko, a Julie pilnuje się, żeby nie wejść mu w drogę, upominając sama siebie, że przyszła tutaj jako toksykolog, a nie lekarz SOR-u.
Goran łapie opadającą rękę pacjenta.
– To nic takiego, Nicholas – mówi uspokajająco. – Podajemy ci troszkę soczku na szczęście. Poczujesz się śpiący, a potem – pstryka palcami – szybki bzyk, żeby przypomnieć twojemu sercu, że powinno trochę bardziej współpracować.
Głowa Nicholasa obraca się w stronę Gorana.
– Doktorze, co się ze mną dzieje?
– Te kapsułki, które połknąłeś. Nie służą ci, Nicholasie. Nic a nic.
– Ale one są nieszkodliwe! Tommy tak powiedział. Mówił, że dzięki nim mam wygraną w kieszeni na zawodach w przyszłym miesiącu.
– Tommy sprzedał ci ściemę – Goran spogląda przez ramię na Sandy. – Podaj ketaminę do znieczulenia.
– Tommy, Tommy… – mamrocze Nicholas, a potem jego głowa opada na bok.
Ręka Sandy natychmiast dopada do jego szyi.
– Brak tętna.
Oczy Julie przeskakują na monitor, na którym pojawiły się chaotyczne ruchy migotania komór.
– Mamy migotanie! – woła James, jednocześnie składając dłoń na dłoni i przykładając je na środku klatki piersiowej Nicholasa, po czym pochyla się całym ciężarem i zaczyna żwawo uciskać.
– Defibrylator włączony? – pyta Goran stanowczo.
Sandy przytakuje, stukając w urządzenie wielkości tostera, które ma pod ręką.
– Naładuj do dwustu. I strzał.
Sandy naciska pomarańczowy przycisk, a maszyna odzywa się, nabierając mocy. Nikt nie musi tłumaczyć Jamesowi, że ma przerwać uciskanie. Odrywa ręce od pacjenta dokładnie w chwili, w której defibrylator pika, ogłaszając gotowość.
– Odsunąć się! – mówi Sandy i zerknąwszy szybko, czy nikt nie dotyka pacjenta, przyciska guzik. Wstrząs elektryczny natychmiast podrzuca Nicholasa na łóżku.
Julie przeskakuje wzrokiem na monitor. Linia jest płaska przez chwilę, ale potem wracają zakrętasy. James rzuca się do przodu i wznawia uciskanie. Pielęgniarka anestezjologiczna, młoda, niedawno przyjęta do pracy dziewczyna, której imię umknęło Julie, nakłada pacjentowi maskę tlenową i podtrzymuje ją palcami wokół nosa i szczęki. Czeka, aż James przerwie uciskanie, i wtedy wyciska dwa wdechy z podłączonego do maski worka z tlenem.
– Adrenalina, miligram, już, i dołóż trzysta amiodaronu – instruuje Goran. – Kolejny strzał po dwóch minutach.
Zsynchronizowany taniec ucisków klatki piersiowej i wpompowywanego powietrza sprawia, że czas wydaje się płynąć szybciej.
– Dwie minuty – woła Sandy.
Wszyscy przerywają, kiedy defibrylator znów pika. Kolejny wstrząs ponownie wygina plecy Nicholasa w łuk.
Julie wypuszcza powietrze z ulgą, kiedy zauważa na monitorze miarowe podskoki zamiast szalonych zakrętasów.
– Mam puls – ogłasza Sandy.
– I oddycha – dodaje młoda pielęgniarka, nie zdejmując maski tlenowej z twarzy.
– Dobrze – Goran łapie na ułamek sekundy kontakt wzrokowy z Julie, a potem zwraca się do pacjenta. – Nicholas, jesteś z nami?
Z ust mężczyzny wydobywa się jedynie niewyraźny bełkot.
– Co mówiłeś, Nicholasie? – Goran wyciąga szyję i pochyla się bardziej nad łóżkiem.
Nicholas podrywa głowę i uderza twarzą w policzek Gorana. Ten odskakuje zaskoczony, a Nicholas zaczyna ciskać się po łóżku. Aż podłoga się trzęsie od siły, z jaką gwałtowny atak miota jego ciałem.
– Dziesięć lorazepamu, teraz! – nakazuje Goran. – I podajcie leki do intubacji, trzeba go zwiotczyć i podłączyć do respiratora.
James wstrzykuje przez wenflon przygotowane wcześniej leki i po – jak się wydaje – kilku minutach, chociaż prawdopodobnie mniej niż jednej, Nicholas pada na łóżko, znowu nieruchomy. Pielęgniarka oddechowa wciska w niego kolejnych kilka oddechów, a w tym czasie Goran zajmuje miejsce w szczycie łóżka, tuż nad głową pacjenta.
Trzyma zakrzywiony metalowy laryngoskop za okrągłą rączkę i wsuwa go wzdłuż języka Nicholasa. Podnosi rączkę do góry i unosi szczękę pacjenta, żeby zobaczyć struny głosowe, próbuje przez kilka sekund, a potem się poddaje.
– Nie widzę strun – jęczy.
Julie tłumi w sobie chęć wkroczenia do akcji, jak robi zawsze po jednej nieudanej próbie swoich praktykantów. Jednak tym razem przygląda się, jak Goran poprawia ułożenie dużej głowy Nicholasa, wygina jego szyję i przy następnej próbie gładko wsuwa rurkę do środka, po czym podłącza ją do respiratora, jak stary wyjadacz, którym przecież jest.
Sandy potwierdza, że ciśnienie krwi i inne ważne parametry ustabilizowały się – poza temperaturą, która nadal utrzymuje się w granicach lekko ponad czterdziestu stopni.
Goran sprawdza połączenie i ustawienia respiratora, a kiedy wszystko jest jak należy, podchodzi do Julie. Pociera zaczerwienienie na policzku w miejscu, w które pacjent niechcący go uderzył.
– Jeśli Nicholasowi udało się przetrwać coś takiego, to…
– No, może – odpowiada Julie.
Ale myślami wraca do podobnej procedury, którą prowadziła miesiąc temu w tej samej sali. Nadal ma w głowie strach płonący w oczach tamtej pacjentki. Podobnie jak Nicholas, Marcia Wildman też kłóciła się, leżąc na tym samym łóżku, że DNP na pewno jest bezpieczny. Nikt jej nic o tym nie mówił, ponieważ Marcia podkradała kapsułki swojej dziewiętnastoletniej córce. Z tym że jej córka, Olivia, promieniała jak nigdy, kiedy zaczęła przyjmować ten środek na odchudzanie, wyglądała na zdrową i sprawną. Marcia nie mogła się doczekać takich samych cudownych rezultatów. Dlatego postanowiła połknąć na raz trzy kapsułki Olivii, a krótko potem wylądowała w szpitalu.
– Proszę mi obiecać, że z tego wyjdę, doktor Rees – prosiła chwilę przed tym, jak Julie wsunęła jej rurkę do gardła i podłączyła ją do respiratora.
– Musisz się skupić na oddechu, Marcia. Wkrótce zaśniesz.
– Ale muszę się obudzić! – próbowała uchwycić coś przed sobą. – Nie mogę umrzeć. Nie w taki sposób. Nie od pigułek, które podkradłam córce. Co ona o mnie pomyśli?
– Dasz radę – odparła Julie, nie patrząc jej w oczy.
Ale Marcia nie dała rady.
I Nicholas też nie da.
Cari nie jest pewna, czy to przez lekkoatletyczne trofea poustawiane na regale, staromodny dzwonek przymocowany nad drzwiami, czy dzieciaki zebrane na trybunach za oknem, ale gabinet wicedyrektora przywołuje niemiłe wspomnienia z czasów, kiedy sama chodziła do liceum. Kiedy tak siedzi w zajętym chwilowo pomieszczeniu, powraca do niej wspomnienie tamtego braku wiary we własne możliwości, uczucia pozbawienia praw obywatelskich i niezachwiana zazdrość o popularność uzyskaną przez młodszą siostrę bez najmniejszego wysiłku.
Przyjechała tu, żeby odnaleźć Mayę Townsend, uczennicę, której nazwisko pojawiło się w wyniku przeszukania pokoju Owena Gallowaya. Podczas wstępnych czynności na miejscu zdarzenia technicy niemal ominęli ukryte butelki. Dopiero kiedy jeden z nich potknął się o welurową otomanę, odkryli skrywający się pod nią prowizoryczny schowek. Znajdowały się w nim zapasy Owena: przezroczysta plastikowa butelka z dwudziestoma pięcioma czarno-czerwonymi kapsułkami, opakowanie Miralaxu o pojemności 0,75 kilograma oraz fiolka z jedenastoma tabletkami Adderallu z naklejką z apteki oznaczoną nazwiskiem Mai.
Nikt nie rozpoznał tych nieoznakowanych kapsułek, ale na widok pozostałych dwóch po plecach Cari przebiegł zimny dreszcz. Dobrze znała połączenie środka przeczyszczającego z pobudzającym. Owen musiał się zmagać z zaburzeniami odżywiania, podobnie jak młodsza siostra Cari.
Odruchowo wraca myślami do przegranej walki Lucii. A razem z nimi powraca poczucie winy. Odsuwając od siebie te wspomnienia, Cari znów skupia się na siedzącej po przeciwnej stronie biurka uczennicy dwunastej klasy.
– Ale recepta była wypisana na ciebie, Mayu – mówi.
Ramiona Mai są ciasno splecione, a na jej twarzy maluje się czysty sprzeciw.
– W takim razie Owen ukradł tę butelkę.
– Skąd ukradł, Mayu?
– Z mojej szafki nocnej. Był u mnie parę tygodni temu. Nie było rodziców i jakby… figlowaliśmy.
– A potem? Nie zauważyłaś, że zniknęły ci lekarstwa?
– Nie biorę Adderallu codziennie – odpowiada Maya. – Czasami, kiedy dostaję nową receptę, w starej butelce zostaje mi parę tabletek. Miałam parę takich niedokończonych.
– Owen nie prosił o nie?
– Nie – wydyma usta. – OK, może raz, dawno temu. Ale wszyscy to robią. Wiedzą, że mam ADHD. I proszą mnie o Adderall, kiedy muszą przygotować się do egzaminów albo napisać jakąś pracę i takie tam.
– Myślisz, że dlatego Owen je wziął?
– No – Maya mruży oczy. – A po co innego?
– Zauważyłaś, żeby Owen chudł?
– Nie wiem – Maya opuszcza ramiona. – Chyba. Dużo biegał. Mocno trenował do wyścigu.
– Jakiego wyścigu?
– Nie mam pojęcia. Owen był gwiazdą bieżni. Biegał przełajowo. Miał startować w jakimś ważnym wyścigu. Zawsze brał w takich udział.
– Może potrzebował Adderallu, żeby trenować?
– E-e. To niemożliwe.
Cari jest przekonana, że to Maya dała mu ten lek. Ale za odważną postawą dziewczyny dostrzega skrywane cierpienie.
– Mayu, nie ma znaczenia, skąd Owen wziął Adderall. Patolog mówi, że to nie to go zabiło.
– Nie? – nastolatka się rozluźnia.
– Nie. Ale brał też inne tabletki. I nie wiemy, co to jest.
Oczy Mai błyszczą, a usta drżą.
– Jakie tabletki?
– Czarno-czerwone kapsułki – odpowiada Cari, a potem czeka, ale spojrzenie Mai jest bez wyrazu. – Owen nie wspominał nic o tabletkach na odchudzanie?
– Był taki chudy – mówi zachrypniętym głosem Maya. – Kiedy zdjął koszulkę, było mu widać wszystkie żebra. Mówił, że to od biegania, ale…
– O co chodzi, Mayu?
– Nigdy nie widziałam, żeby jadł. Kompletnie nigdy. Jak gdzieś razem wychodziliśmy, to pił tylko kawę albo dietetyczną colę. Mówił, że ma bardzo wrażliwy żołądek i może jeść tylko domowe potrawy.
Cari bardzo dobrze zna tę wymówkę. Myśli o rodzinnych kolacjach, podczas których Lucia nie chciała nic jeść, twierdząc, że ma nietolerancję glutenu oraz całe spektrum innych wyimaginowanych alergii.
– Mógł je gdzieś kupić. Na ulicy? Albo przez internet? Czy kiedykolwiek wspominał o zamawianiu dietetycznych suplementów albo w ogóle czegokolwiek?
– Nie. Nic w tym stylu – Maya pociąga nosem i zaczynają jej płynąć łzy. – Ale ciągle coś zamawiał w sieci. Nawet jakieś szemrane rzeczy.
– Szemrane?
– No. Kiedyś na przykład pokazał mi taki nóż sprężynowy i kastety.
– Po co Owen je zamawiał? Miał jakieś kłopoty? Ktoś mu groził?
– Nie! Wszyscy go kochali – Maya wyciera oczy. – Robił to dla zabawy. Żeby pokazać, że może. Mówił, że kupowanie takich rzeczy przez internet jest nielegalne.
– Czyli lubił adrenalinę?
– Pewnie tak – potrzebuje przerwy, żeby zmusić swój głos do współpracy. – Zawsze był idealnym dzieciakiem. Najlepszym uczniem. Cudownym lekkoatletą. Ideał. Prawie nie pił i nie palił zioła. Myślę, że zamawianie tych rzeczy było jego sposobem na bunt, czy coś w tym stylu.
– Przeciwko?
– Mamie. Ona jest tak kurewsko kontrolująca.
Cari odnotowuje w myślach, że ma znowu zajrzeć do Wydziału Przestępstw Cybernetycznych i zapytać o wyniki kontroli urządzeń elektronicznych Owena. Musi też poprosić, żeby skoncentrowali się na jego zamówieniach online.
– Dziękuję, Mayu – wstaje, kończąc rozmowę. – Naprawdę przykro mi z powodu Owena.
Maya spogląda na nią błagalnie zaczerwienionymi oczami.
– A Adderall…
– Nie będzie z nim problemu – zapewnia ją Cari, lekko się uśmiechając.
Idąc do samochodu, Cari sprawdza telefon i widzi dwie nowe wiadomości, przy czym obie nieprzyjemne. Pierwsza, od komendanta, brzmi: Przyjdź, proszę, do mojego gabinetu ASAP. Druga jest od Mattiasa i zawiera tylko: cześć.
Od jego wyprowadzki minęło już pół roku. To on chciał odejść, a mimo to dotąd nie potrafi odpuścić. Nie potrafi jej zostawić w spokoju. Cari nadal od czasu do czasu dostaje od niego wiadomości. Na początku pytał o nic nieznaczące przedmioty, które rzekomo mógł u niej zostawić. Wkrótce potem przestał udawać i pisał wprost, na przykład: Chciałem tylko sprawdzić, co u ciebie, czy: Co słychać? albo najgorsze ze wszystkich: Tęsknię.
Cari nie odpowiada na nie. Ale boli ją sam ich widok. A wiadomości te są tylko po to, jak uwielbia jej wytykać przyjaciel, Benny, żeby ją więzić emocjonalnie. Cari chce na każdą z nich odpisać: To ty odszedłeś! Ale powstrzymuje ją duma i zdrowy rozsądek.
Przedpołudniowy ruch na drogach jest znośny i Cari dociera do nowoczesnego szklano-kamiennego gmachu komendy policji Los Angeles w niecałe dwadzieścia minut. Kieruje się prosto do gabinetu komendanta Darrena Taylora, mijając jego sekretarkę, która daje gestem znać, żeby weszła.
Pani senator Galloway, ubrana w błękitny spodnium, siedzi dokładnie naprzeciw komendanta. Ma pełen makijaż i nie widać po niej zmęczenia ani najmniejszego śladu zaniedbania, jakiego można by się spodziewać po kimś, kto właśnie stracił ukochaną osobę, a zwłaszcza własne dziecko.
– Ach, pani detektyw. Idealne wyczucie czasu – komendant wskazuje jej wolne krzesło. – Oczywiście poznałaś już senator Galloway.
– Witam, pani senator – mówi Cari, zajmując miejsce.
Pani senator uśmiecha się do niej sztywno.
– Detektyw Garcia.
– Właśnie mówiłem pani senator, że jesteś jednym z najskuteczniejszych detektywów, jeśli chodzi o wykrywalność sprawców – mówi komendant.
Cari zdaje sobie sprawę, że te słowa mają na celu wyłącznie uspokojenie pani senator. W ciągu ostatnich pięciu lat Cari rzeczywiście była w swoim wydziale jednym z najskuteczniejszych detektywów, ale komendant rzadko ją za to chwalił i nigdy nie zaproponował jej w nagrodę awansu na stopień wyższy niż detektyw drugiego stopnia. Jednak od czasu do czasu rzeczywiście lubi się pochwalić swoją produktywną latynoską panią detektyw. Ale głównie chodzi o to, żeby samemu czerpać korzyści z pracy podwładnych.
– Czy dowiedziała się już pani, co się przytrafiło Owenowi, pani detektyw? – pyta senator. – Albo kto jest za to odpowiedzialny?
– Z całym szacunkiem, pani senator, nie wiemy jeszcze, co było przyczyną śmierci. Nie mówiąc już o tym, czy w ogóle ktoś był w to zamieszany.
Pani senator ignoruje tę uwagę.
– A czego się pani dowiedziała o tych tabletkach z pokoju Owena?
Cari nie jest zaskoczona, że komendant podzielił się z panią senator poufnymi danymi, ale i tak musi zagryźć dolną wargę, żeby powstrzymać się przed skomentowaniem tego. Tej sztuczki nauczyła ją ciocia po tym, jak w czwartej klasie Cari ciągle wpadała w tarapaty za pyskowanie nauczycielce. I weszło jej to w krew. Natomiast w odróżnieniu od szkoły podstawowej teraz nie musi już liczyć do dziesięciu, żeby powstrzymać się od powiedzenia komuś czegoś w złości, czego może potem pożałować.
– Pracujemy nad tym – mówi spokojnie. – To nasz priorytet. Jednak te czarno-czerwone kapsułki z jednej z butelek były nieoznaczone. Nie zostały wyprodukowane przez żaden legalny zakład farmaceutyczny. Wysłaliśmy je do laboratorium toksykologicznego, ale nie mam jeszcze wyników.
Senator przechyla głowę.
– To leki z ulicy?
– Dowiemy się tego z badania toksykologicznego.
Pani senator zwraca się do komendanta.
– To powinno zostać przyśpieszone, czyż nie?
– Powinno – zgadza się on.
– Ale zidentyfikowaliśmy pozostałe dwa leki znalezione w pokoju Owena – mówi Cari. – Jeden to środek na przeczyszczenie, a drugi, Adderall, to stymulant, stosowany przy problemach z koncentracją uwagi. Czy Owen miał kiedyś zdiagnozowane ADHD?
Senator marszczy nos.
– Owen wygrywał konkursy. Był w czołówce najlepszych uczniów w szkole.
Cari zastanawia się, dlaczego senator zakłada, że ADHD miałoby wykluczać sukcesy w nauce, ale tego nie komentuje.
– Ktoś musiał ten Adderall dać Owenowi – stwierdza pani senator. – Pewnie to ta sama osoba, która dała mu te czarno-czerwone kapsułki. Wpadła pani w ogóle na jakikolwiek trop?
Cari myśli o komentarzu Mai na temat kontrolującego charakteru pani senator i zastanawia się, jaki to mogło mieć wpływ na problemy z wagą Owena. Spogląda na komendanta, a ten przytakuje, dając jej zgodę na ujawnienie danych.
– Nadal czekamy na dane z urządzeń Owena, ale dziś rano byłam w jego szkole. Przesłuchałam kilku jego kolegów z drużyny lekkoatletycznej i paru innych uczniów. W tym jego dziewczynę.
– Rozmawiała pani z Mayą?
– Tak.
– I co miała do powiedzenia?
Cari wyczuwa subtelną zmianę w tonie głosu pani senator, co mówi jej, że mama nie lubiła dziewczyny Owena, więc postanawia nie mówić jej na razie o Adderallu.
– Maya nic nie wiedziała o tych nieoznakowanych kapsułkach. Ani skąd mógł je wziąć.
– Przynajmniej tak mówi.
– Wierzę jej, pani senator. Maya wspomniała natomiast o wadze Owena.
Pani senator mruży oczy.
– Co z jego wagą?
– Według Mai ostatnio bardzo zeszczuplał.
– Bo trenował. Ubiegało się o niego kilka największych uczelni.
Cari czuje na sobie ostrzegawcze spojrzenie komendanta.
– Oczywiście, pani senator – mówi. – Dowiedziałam się, że środki przeczyszczające w połączeniu z Adderallem są czasami nadużywane przez osoby z zaburzeniami odżywiania.
– Owen nie był jakąś nadwrażliwą nastolatką z anoreksją! – wybucha pani senator. – Obsesyjnie naśladującą modelki i desperacko pragnącą schudnąć. Nie! On biegał na długich dystansach. Był czempionem w całym mieście. I był szczupły, jak wszyscy zawodnicy.
– Rozumiem, pani senator, ale muszę zapytać. Czy u Owena kiedykolwiek zdiagnozowano zaburzenia odżywiania?
Pani senator wpatruje się w nią przez kilka kipiących sekund, a potem nagle uśmiecha się pojednawczo.
– Możemy dyskutować o wadze Owena cały dzień, pani detektyw. Jednak pytanie, na które musi pani znaleźć odpowiedź, brzmi: Kto dał mojemu synowi te kapsułki? I czy to one go zabiły?
„Zmień umysł, a ciało podąży”. Te słowa są zapisane lśniącymi, białymi, pochylonymi literami tuż pod napisem ze stali nierdzewnej: „Centrum Wellness – Umysł Ponad Ciałem”, który przymocowany jest do wyłożonej mahoniem ściany nad stanowiskiem recepcji.
Chociaż to banalne hasło, to jednak Gerard Martin nadal nakręca się, widząc ten inspirujący slogan, który sam wymyślił. Także w ich biurze na Rodeo Drive w LA wisi tabliczka z identycznym hasłem jak tutaj, czyli w Yaletown, modnej dzielnicy Vancouver.
Wpadł na ten pomysł ni z tego, ni z owego trzy lata temu podczas intensywnych zajęć spinningu. Pocąc się na rowerze treningowym, wymyślił nie tylko samo motto. Jak objawienie spłynęła na niego wtedy cała koncepcja: punkt kompleksowej obsługi wellness. Totalnie holistyczne podejście, obejmujące samoświadomość, jogę, odmładzanie, aerobik, dietetykę i suplementy. Ta inspiracja pojawiła się dokładnie w chwili, w której jej najbardziej potrzebował, kiedy nie miał zleceń na treningi personalne i zaczęły mu się piętrzyć niezapłacone rachunki.
– Hej, Gerard. A co z tym? – woła Colby, podnosząc dwa ciężkie pudła spoczywające dotąd na szalenie drogim beżowym dywanie w foyer. „Écru”, tak określił go projektant.
– Do zamrażarki – mówi Gerard. – Znasz procedury. Tylko ostrożnie.
– Kilka buteleczek trzeba będzie postawić na widoku, chéri – odzywa się Adèle Gagnon, która wychodzi właśnie z sali do jogi.
Kto jest tym „chéri”? – zastanawia się Gerard. Czy ona się z nim pieprzy?
Ale nie wolno mu zapytać. Taką umowę zawarli i trzymają się jej od czterech lat. Gerard już rzadko decyduje się na skoki w bok. Ale nadal czuje ból na myśl o Adèle z kimkolwiek innym, a zwłaszcza z Colbym, tym umięśnionym, elastycznym seksualnie, tępym dwudziestojednolatkiem.
Już sam lekko quebecki akcent Adèle – nie mówiąc o widoku gibkiego ciała w stroju do jogi – podnieca Gerarda. Jeśli chodzi o nią, Gerard nigdy nie potrafi rozróżnić, czy to miłość, czy pożądanie.
Adèle podchodzi do niego i przesuwa delikatnie palcami wzdłuż jego kręgosłupa, jednak jej promienny uśmiech skierowany jest do Colby’ego.
– Pomóc ci?
– Nie trzeba – odpowiada Colby i przytakuje radośnie, odchodząc w kierunku magazynu.
Gerard wskazuje spray i ścierkę, które Adèle trzyma w ręce.
– Kotku, chyba już minęły czasy, kiedy wszystko musieliśmy robić sami.
– Les petites attentions, jak mawiał mój pépé.
Gerard wzrusza ramionami.
– Jakie drobne detale?
– Trzeba o nie dbać, a wtedy te duże poukładają się same.
Gerard parska śmiechem. Dziadek Adèle nabił jej głowę mnóstwem ludowych aforyzmów w trakcie dzieciństwa, które spędziła w Trois-Riverès.
– Mądry człek z tego twojego pépé.
– Genialny na swój sposób – mówi Adèle, po czym chwyta go za kark i całuje namiętnie. – Prawie tak mądry jak ty, chéri. A wiesz, jak mnie to podnieca.
Gerard.
Gerard ma ochotę wziąć ją tu i teraz, w lobby. Bo i czemu nie? Jest już po szóstej i drzwi są zamknięte. Adèle na pewno by na to poszła. Zawsze tak jest. Pewnie spodobałoby jej się, gdyby Colby ich nakrył. Jednak ta wizja studzi zapał Gerarda. A poza tym w biurze się pracuje, a nie zabawia. Przeważnie…
– Musisz się zaraz przebrać – mówi, odsuwając się od niej.
– Przebrać? A po co?
– Na kolację. Będziemy świętować.
– Świętować…?
– Właśnie odezwał się do mnie prawnik z San Francisco.
Adèle uśmiecha się wyczekująco.
– Mamy to?
– Mamy to! Umowa najmu podpisana.
Adèle wykonuje radosny piruet, taki nawyk z czasów, kiedy uczyła się tańca jako aspirująca baletnica. Często wspomina o dzieciństwie spędzonym na lekcjach baletu. Natomiast nigdy nie wraca do tańca na rurze, którym się trudniła, kiedy poznali się z Gerardem w tamtym klubie ze striptizem w Montrealu.
Adèle promienieje.
– Trzecia siłownia w mniej niż trzy lata!
– Trzecie centrum fitness – podkreśla Gerard.
– A na pewno możemy sobie teraz na to pozwolić?
– Prawie nie możemy tego nie zrobić – Gerard parska śmiechem na to dziwaczne stwierdzenie. – Wiesz, co mam na myśli. Nie nadążamy za popytem i tutaj, i w Los Angeles.
Adèle przeciąga ręką po napisie na ścianie.
– Kotku, mamy najpopularniejsze miejscówki na Zachodnim Wybrzeżu.
– To prawda.
Adèle nie przesadza. „Umysł Ponad Ciałem” to jeden z najpopularniejszych trendów w dwóch miastach należących do najpopularniejszych na świecie… przynajmniej jeśli chodzi o zdrowie i fitness. Do ich placówek w LA i Vancouver pchają się bogaci, sławni i ci należący do elit. I nic tego nie zmienia, nieważne, jak często Gerard podnosi opłatę członkowską albo dodaje nowe usługi za dodatkową opłatą.
Spełniło się marzenie Adèle i Gerarda, a Gerard na pewno nie zamierza teraz zwolnić. Odrzucił już dwie hojne oferty sprzedaży złożone przez korporacje. Te wielkie, bezduszne molochy nie zaoferowałyby mu ani centa, gdyby rozgryzły jego model biznesowy. Ale tego nie potrafią.
Każdy najmniejszy szczegół jego gwałtownego sukcesu został perfekcyjnie wykalkulowany – nawet zmiana imienia z „Gerald” na „Gerard”, żeby lepiej wpasować się w swoją wysoko postawioną klientelę. Chociaż, patrząc na to wszystko z dystansu, chyba mógłby się nazwać jakkolwiek, a oni i tak waliliby drzwiami i oknami.
Klienci – ci tytani z papieru, starzejący się niespełnieni lekkoatleci, wybotoksowane mamuśki w średnim wieku, a także wszystkie ich uprzywilejowane bachory, którym się wydaje, że świat do nich należy – wszyscy są zachwyceni efektami. Energią, która w nich wstępuje. Młodością. Podniesieniem wydolności podczas ćwiczeń aerobowych. Lepszym nastrojem. Ale przede wszystkim utratą wagi.
Nikt nie może uwierzyć, jak skutecznie ich metoda upiększa ciała.
Biznes się kręci.
– Nieco zuchwałe – mówi detektyw Theo Kostas, stojąc w szarej mżawce tak typowej dla listopada w Vancouver.
– Tak sądzisz? – detektyw Anson Chen wskazuje rząd witryn sklepowych i stojących przed nimi policjantów, samochodów ekip telewizyjnych i flotę pojazdów pierwszej pomocy zaparkowanych gdzie popadnie.
– Środek poranka na zatłoczonym parkingu przed centrum handlowym w szczycie sezonu zakupowego. I pluton egzekucyjny z bronią automatyczną. Wszędzie leżą łuski od pocisków!
– I niecałe pięćdziesiąt metrów od sklepu z zabawkami – zauważa Theo.
– Aż cud, że żadna niewinna osoba nie dostała się przypadkowo pod ogień.
Theo wskazuje potłuczoną szybę w samochodzie za nimi.
– Sugerujesz, że ten tutaj, PG, nie był niewinny?
– Nie, odkąd skończył osiem lat – odpowiada Anson, odnosząc się do lidera lokalnego gangu. Wsuwa głowę przez potłuczone okno od strony kierowcy w czarnym sedanie bmw. Parminder Grewal (albo PG, jak nazywano go w gangu) osunął się na prawą stronę, a na nogach pełno ma potłuczonego szkła. Jego szyję pokrywa zaschnięta krew i brakuje mu części skroni. Zapach jego kwiatowej wody kolońskiej miesza się z zapachem prochu i krwi.
– Spokojnie można domniemywać, że to odwet za Maddoxa – stwierdza Theo.
– Bez wątpienia.
Vancouverska policja, a w szczególności ludzie z wydziału do spraw przestępczości zorganizowanej i tego od zabójstw, przyjęli za pewnik, że to PG jest odpowiedzialny za zabójstwo Jamiego Maddoxa. Ten rywalizujący z nim diler narkotyków został zastrzelony sześć dni wcześniej, kiedy siedząc na harleyu, czekał przed swoim domem, aż otworzą się drzwi do garażu. Jeśli to nie PG osobiście nacisnął na spust, co według Ansona jest najbardziej prawdopodobne, to na pewno zlecił to komuś. Ale jak zawsze, znalezienie świadka albo niezbitego dowodu zakrawało na cud.
– Jak możemy za nimi nadążyć? – pyta Theo.
– Nadążyć?
– Za tym dominem morderstw. Jak te tutaj: Maddoxa i PG.
Anson może tylko wzruszyć ramionami. Bo rzeczywiście wygląda na to, że po każdym ataku gangu główny podejrzany zostaje zaraz zlikwidowany w odwecie, zanim jeszcze policja zdąży otworzyć sprawę tego pierwszego morderstwa.
Theo opuszcza ramiona niżej niż zwykle.
– Ta wojna o wpływy mocno wymknęła się spod kontroli.
W luźnym brązowym garniturze i równie luźno zawiązanym krawacie Theo bardziej przypomina sfrustrowanego księgowego albo wypalonego nauczyciela akademickiego niż policjanta. Ale to zasłużony detektyw z doskonałymi wynikami, który przeżył spektakularny wypadek samochodowy, kiedy wraz z partnerem ścigali z dużą prędkością podejrzanego. Partner zginął, a on od tamtego czasu kuleje. Jest ojcem pięciu uroczych chłopców i mężem swojej szkolnej miłości, Eleni, z którą jest od prawie trzydziestu lat. A do tego jest jednym z najmądrzejszych, najmilszych i najbystrzejszych policjantów, jakich kiedykolwiek poznał Anson. Detektyw Chen wie, że taki partner jak Theo to prawdziwe szczęście, ale nie powiedziałby mu tego. Obaj czuliby się zawstydzeni takim wyznaniem.
– No cóż, wygląda na to, że zyski z fentanylu są dzisiaj za wysokie, żeby się nimi dzielić – stwierdza Anson. – A zresztą, co my możemy zrobić, żeby powstrzymać te gangi przed wyrzynaniem się nawzajem?
Theo wskazuje najbliższy wóz transmisyjny.
– Prasa rzuci nam się do gardeł za kolejną strzelaninę w środku dnia w miejscu publicznym.
– A zastępczyni szefa się posra. Już się nie mogę doczekać odprawy. – Anson czuje w kieszeni pulsowanie telefonu i dzięki specjalnie ustawionej wibracji od razu rozpoznaje, kto dzwoni. – To Julie – informuje Theo, odsuwa się od samochodu i odbiera połączenie. – Cześć.
– No cześć – odpowiada Julie. – Masz czas na lancz?
Anson ogląda się za siebie na Theo, który wyciągnął obie ręce i udaje, że celuje w szybę, usiłując ustalić w ten sposób kąt, pod jakim padł strzał.
– Znajdę go – odpowiada. – A gdzie?
– Tam, gdzie zawsze?
– Oczywiście.
Tam, gdzie zawsze, to Brancz u Pete’a, przy ulicy Granville. Ukryta knajpka, która stała się ich ulubionym miejscem na śniadania i lancze.
– Uwielbiam ich jajka po benedyktyńsku.
– Ciekawe, co by na to powiedziała twoja babcia? – żartuje z niego Julie.
– Że zachodnie jedzenie smakuje jak karma dla psów – odpowiada Anson, tłumacząc jedno z ulubionych mandaryńskich powiedzonek jego przebojowej dziewięćdziesięciodwuletniej babci.
– A zachodnie dziewczyny?
– Cóż, jako lekarka jesteś dla niej prawie znośna.
– Prawie! – prycha głośno. – Możemy się tam spotkać za piętnaście minut?
– Postaram się – odpowiada Anson, a potem rozłącza się i znowu spogląda na ostrzelanego sedana. Teraz otoczyli go technicy w białych kombinezonach, a Theo stoi trochę dalej. – Pojadę na szybki lancz z Julie. Spotkamy się potem w biurze?
Theo udaje zawiedzionego.
– A ja się nie załapię?
– Nie.
– Uściskaj ode mnie panią doktor – Theo kręci głową. – Jakim cudem udało ci się ustrzelić taką dziewczynę…
– Tak, tak – odpowiada Anson, kierując się do swojego samochodu.
Jeden z policjantów podnosi taśmę odgradzającą miejsce zbrodni i Anson przejeżdża pod nią. Na parkingu jest mnóstwo ludzi: klientów, ciekawskich oraz kilku reporterów i kamerzystów. Dostrzega dwie Azjatki stojące za taśmą, jedna wypłakuje się drugiej w ramię.
Ansonowi zaciska się szczęka, kiedy przejeżdża obok nich. Nic nie jest w stanie usprawiedliwić tej strzelaniny, ani opisać zagrożenia, jakie dla tych wszystkich niewinnych ludzi stworzyli sprawcy.
Ruch na ulicach jest mały i Anson dociera do restauracji w nieco ponad piętnaście minut. Julie czeka już na niego przy stoliku pod oknem. Anson zajmuje krzesło obok niej i całuje ją w policzek.
– Nadal zmagasz się z kryzysem egzystencjalnym z powodu garderoby? – pyta.
– To zależy – uśmiecha się Julie tym swoim rozbrajającym półuśmiechem, przy którym prawie nie poruszają jej się usta, a oczy w kolorze lasu lśnią, co w jakiś sposób rozjaśnia ich barwę. – A ty nadal zmagasz się z kryzysem gromadzenia ciuchów?
– Julie, nic nas nie goni z tą przeprowadzką.
– Oznajmił ten, który już wypowiedział umowę najmu swojego mieszkania.
– Tak, ale jest parę idealnych mostów, pod którymi mógłbym zamieszkać.
– To równałoby się morderstwu twoich nubukowych butów.
– A no tak.
Julie kładzie mu dłoń na karku i zaczyna masować.
– Chcę tego tak samo jak ty, Anson.
Anson zdaje sobie sprawę, że to idealny moment, żeby opowiedzieć jej o swoim powtarzającym się śnie. Jednak nie robi tego. Kładzie tylko dłoń na jej dłoni i ściska ją.
– W takim razie niedziela, tak?
– Do poniedziałku będziemy już jak stare dobre małżeństwo.
Anson parska śmiechem, ale jednocześnie niespokojnie porusza się na krześle. Małżeństwo to dla nich drażliwy temat, zważywszy na przeszłe doświadczenia obojga.
– Wiesz, miałam ciężki przypadek wczoraj na dyżurze w Ośrodku Kontroli Zatruć.
– O co chodziło?
– Pamiętasz tę kobietę, o której ci opowiadałam? Tę z zeszłego miesiąca. Która umarła po zażyciu dietetycznego suplementu…
Julie rzadko zabiera ze sobą pracę do domu, dlatego Anson dobrze pamięta, jak ten przypadek nią wstrząsnął.
– To były tabletki na odchudzanie jej córki, prawda? – pyta.
– Tak. A ten przypadek z wczorajszego dyżuru był właściwie dokładnie taki sam – odpowiada Julie. – To pacjent Gorana.
– Znowu tabletki na odchudzanie?
– Ten facet to był akurat kulturysta. Łyknął je, żeby nabrać masy mięśniowej.
– Był?
– Zmarł dziś rano na SOR-ze. Przez to samo cholernie trujące gówno, Anson. DNP.
– Mówiłaś, że to krąży już od jakiegoś czasu.
– Po świecie tak, ale nie w Vancouver. Do niedawna mieliśmy raptem parę zgłoszonych zatruć i jeden przypadek śmiertelny. Ale ten ostatni pacjent Gorana to trzeci zmarły w ciągu dwóch miesięcy.
– Był jeszcze jakiś?
– No. Potwierdziłam to w Ośrodku Kontroli Zatruć. Był taki przypadek parę tygodni temu tu, w Vancouver, w szpitalu ogólnym. To była zawodowa gimnastyczka – wzdycha. – Ktoś musi rozprowadzać DNP w mieście.
– Trzy zgony w ciągu dwóch miesięcy to już nie przypadek. Bez wątpienia. Ale nie wydaje mi się, żeby ktoś to rozprowadzał tu, na miejscu.
– Czyli w sieci?
– Pewnie tak. Kulturysta, gimnastyczka i matka w średnim wieku? Co mogłoby ich łączyć? Raczej dowiedzieli się o tym w internecie. Bóg jeden wie, skąd to zamówili. To może być każde miejsce na ziemi. A do tego każde z nich mogło kupować od innego dostawcy.
Julie wodzi palcami po jego palcach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki