Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kasia przypadkowo trafia do Radomia sprzed stu lat. Razem z Piotrkiem, któremu nie przeszkadzają bluzka z Pokemonami i dziwne pytania dziewczynki, wyrusza na poszukiwania mosiężnego raka. Dokąd zaprowadzi bohaterów dziwna zagadka w liście? Dlaczego nie wolno kichać w starym kinie? Kto zachwyci się dawnym Radomiem? I co mają wspólnego z tą historią żeliwne krasnale, które zakradły się do zegarmistrza? Przeczytajcie przewrotną opowieść z detalem architektonicznym w tle!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 82
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W książce zostały wykorzystane fotografie autorki przedstawiające współczesny Radom, pocztówki z lat 20., grafiki na podstawie winiet z Restauracji Wierzbickiego, udostępnione przez T. Staniszewskiego i E. Kutyłę, awersy i rewersy fotografii z atelier Grodzickiego pochodzące ze zbiorów autorki oraz fragmenty afiszy kinowych ze zbiorów Archiwum Państwowego w Radomiu i inne materiały archiwalne.
Julkowi,wspaniałemuCzytelnikowi
Prolog,
czyli cofamy się o sto lat, żeby następnie wrócić na swoje miejsce
Wstał ostentacyjnie i tak gwałtownie, że zawadził o okrągły stolik. Proste platerowane sztućce z grawerowanymi literami „W” spadły z brzękiem na posadzkę.
– Ja ci pokażę, gdzie raki zimują!!! – krzyknął na odchodne i wybiegł z restauracji. Było już ciemno, ale mury kamienic odbijały jeszcze zgromadzone letniego dnia ciepło. Rozbłysły latarnie miejskie.
„Stoją” – zdążył pomyśleć. Przeszedł na drugą stronę ulicy i nie wchodząc do bramy, skinął na jednego z obserwujących go opryszków. Jak w każdym mieście, tak i tutaj było ich wielu, a po zmroku zapuszczali się w ciemne i niebezpieczne zaułki, żeby ubijać niekoniecznie moralne i uczciwe interesy.
Pierwszy wynurzył się młody chłopak w pomiętej koszuli i przekrzywionym brudnym kaszkiecie. Zdecydowanie dawno nie widział nie tylko wanny z czystą wodą, ale także dentysty, a spomiędzy dziur w zębach wystawał mu dopalający się papieros.
– No co tam, królu? – zapytał prześmiewczo.
– Nie jestem twoim królem – syknął mężczyzna, a potem podał mu zwitek banknotów.
– To co robimy, królu? – powtórzył i sięgnął po pieniądze.
– Widzisz tego mosiężnego raka na ścianie restauracji? Kiedy zamkną lokal, a Wierzbicki pójdzie spać, zdejmiesz go, a potem zaniesiesz...
– Królu kochany, litości, za wysoko, za jasno... – próbował protestować, ale wściekły wzrok mężczyzny nie pozwolił mu dokończyć.
– A więc... – kontynuował – zaniesiesz go pod ten adres i podasz...
– Powtórz pan... – poprosił opryszek, bo podjeżdżająca po gości bryczka przez chwilę zagłuszyła ich rozmowę. Był zresztą zdziwiony niecodziennym zleceniem tak bardzo, że zapomniał już, jak jeszcze przed chwilą nazywał nieznajomego. I wyjątkowo nie śmiał protestować.
Rozdział pierwszy,
czyli żeliwne krasnale mają coś do ukrycia
– Musiałeś tam dłubać? – Kasia usłyszała cichy, trochę chrapliwy, lekko metaliczny głosik. Czekała na mamę już od dłuższego czasu. Nie chciała wchodzić z nią do zegarmistrza, wolała poczekać na zewnątrz, mimo że panował popołudniowy lipcowy upał. Zegarmistrz. Kto dzisiaj naprawia zegarki? Popsują się, to kupuje się nowe. Albo nie kupuje w ogóle, bo wszystko, włącznie z godziną, jest w telefonie. Ale mama była do swojego zegarka bardzo przywiązana, bo dostała go jeszcze od babci. Na komunię... Ale nie był to dziecinny zegarek, tylko taki dorosły, który mogła nosić całe życie. A że jej komunia była już jakiś czas temu – pamiątka psuła się coraz częściej.
– Mądrala się znalazł, ty nie dłubałeś?! A kto mnie namówił? Obaj dłubaliśmy! I teraz masz babo placek! A jak ktoś odkryje? – Dziewczynka ponownie usłyszała chrapliwy głosik, choć wydawał się nieco inny niż za pierwszym razem.
– A dowie się, dowie... Kiedy ostatnio ktoś cię gilgotał po wąsach?
– A ten dzieciak, co to go wczoraj mama ciągnęła za rękę, ale wyrwał się i do mnie podbiegł? I co ty na to? – Głosik stawał się coraz bardziej zadziorny i głośny.
– Po wąsach, ty głupi ty, po wąsach. Postukał cię w głowę, żeby sprawdzić, czy tam coś masz! – zaśmiał się drugi głosik. A potem dodał coś jeszcze, ale właśnie ktoś nieuważnie przebiegał przez jezdnię i odgłos hamowania samochodu zagłuszył słowa.
Chwilowa przerwa w kłótni nie zmieniła jednak faktu, że Kasia stała jak wryta. Chrapliwe głosiki wydobywały się bowiem z... żeliwnych krasnali, które ktoś dawno temu umieścił w przejeździe kamienicy. Sąsiedniej do tej, w której znajdował się – także długo zresztą, ale nie aż tak długo jak krasnale – zegarmistrz, do którego weszła mama dziewczynki. Owszem, Kasi nudziło się, bo wizyta mamy przedłużała się. Owszem, zrobiła kilka kroków przed siebie, a potem jeszcze kilka i jeszcze kilka. I tak, chciała zobaczyć żeliwne krasnale, na które zawsze zwracała uwagę, gdy były z mamą w mieście. Ale nie chciała i nie planowała ich... usłyszeć!
„To przecież zwykłe odboje – pomyślała. – Odboje!”. Mama wytłumaczyła kiedyś dziewczynce, że te przedziwne postaci to odboje bramne. Umieszczano je przy wjeździe na podwórko po to, by chroniły ściany od wjeżdżających wozów. Ich koła odbijały się od krasnali, nie zarysowując ścian. Powiedziała także, że takich krasnali jest więcej, na przykład w Łodzi. Oj, tam nasze radomskie miałyby towarzystwo! Na swojej ulicy były jednak samotne. Kiedyś, przechodząc inną radomską ulicą, choć nadal w centrum miasta, Kasia i mama zauważyły kolejną krasnalową parkę, ale o większej populacji tych stworzeń w Radomiu nie słyszały ani one, ani inni mieszkańcy miasta. Tamte żeliwne stworzenia nie okazały się zresztą skore do rozmowy, nie szukały też nigdy kontaktu ze swoim gatunkiem. Chociaż nie, był jeszcze jeden krasnal! Z polichromii w kamienicy przy ulicy Moniuszki! Ten mieszkający na suficie. Kasia nigdy go nie widziała, ale podobno dawno temu ktoś namalował go, chcąc ozdobić klatkę schodową. I tak już zostało. Ale on pochodził z zupełnie innego krasnalego świata, w dodatku musiało mu być nieustannie zimno, bo siedział biedaczek pod namalowanym drzewem i wyciągał ręce do ognia. Również namalowanego.
Ale detale...
Odboje przybierały różne kształty. Najczęściej spotykamy kopuły albo słupki. Krasnale również były popularnym motywem, znajdziemy ich dużo w Łodzi i w Warszawie. Te łódzkie miały czasem także daty wykute na swoich kartuszach. To pozwala dzisiaj zorientować się, jak stara jest kamienica, której wjazdu pilnują.
Ale detale...
Polichromie były malunkami zdobiącymi ściany i sufity. Zachowały się na klatkach schodowych kilkunastu radomskich kamienic. Przedstawiały przyrodę, ludzi, zwierzęta, a także fantastyczne postaci, jak zmarznięty krasnal przy ognisku.
„To mi się tylko wydaje! Mam dziesięć lat! Dziesięć lat! I nie wierzę w gadające krasnale” – myślała dalej Kasia, mając nadzieję, że mama za chwilę wyjdzie od zegarmistrza i uwolni ją od – przyznacie – niezręcznej sytuacji. Może powinna z powrotem ustawić się pod drzwiami zakładu i cierpliwie czekać. Już robiła krok w tył z takim właśnie zamiarem, ale zatrzymała się, bo dyskusja między krasnalami nadal trwała w najlepsze. Z tym że ten cieńszy i cichszy głosik stawał się coraz głośniejszy i bardziej wzburzony:
– A kto mnie namówił na ucieczkę, co? Jak sto lat pilnowaliśmy wjazdu, to było dobrze, a koledze się wycieczek zachciało! Do okolicznych sklepów!
– Mogłeś nie ruszać! Jak tyś to zrobił?
– No co zrobiłem, co zrobiłem... Błysnęło, huknęło i masz babo placek. A właściwie masz kolego... portal.
– Ty też masz, kolego, to samo, a obaj mamy nauczkę, że po zamknięciu zakładu do zegarmistrza się nie wchodzi i w zegarkach się nie miesza! Kolejne sto lat pilnujemy wjazdu i nigdzie się nie ruszamy! – Piskliwy głosik był coraz bardziej rozemocjonowany.
– Taaa... tylko że wrota bramne, jak kolega zauważył, są już od lat zamknięte, więc czego mamy niby pilnować...
– Jaki portal? – zapytała nagle Kasia, sama nie wierząc w to, co przed chwilą zrobiła. Wszak skierowała swoje pytanie do dwójki rozprawiających ze sobą w biały dzień żeliwnych krasnali, a to, przyznacie, nie zdarza się codziennie.
Nastąpiła cisza, która trwała przez dłuższą chwilę. Krasnale znieruchomiały, choć trudno powiedzieć, żeby do tej pory były szczególnie ruchliwe. Ale zaraz potem oba wykrzyknęły jednocześnie:
– Do przeszłości!
– Do przyszłości!
– No bo było tak... – odezwał się krasnal z lewej strony bramy, zupełnie nie przejmując się, że rozmawia z dzieckiem, jakby codziennie ucinał sobie pogawędki z dzieciakami z ulicy i była to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem. – Poszliśmy do zegarmistrza. Zakład był nieczynny, zaczęliśmy mieszać w zegarkach, wysypały się kółka, coś huknęło, coś błysnęło, i już.
– I co już? – dopytywała zniecierpliwiona Kasia.
– I już. Nagmyraliśmy coś z czasem! Jak to u zegarmistrza!
– Ale co nagmyraliście?! – Kasia naprawdę traciła cierpliwość.
– Ano to – odezwał się krasnal z prawej strony wjazdu, chyba zresztą nieco bardziej rozgarnięty od swojego kolegi – że teraz nasze kartusze są bramą do przeszłości.
– Przyszłości – stwierdził krasnal po lewej.
– Twój do przyszłości, mój do przeszłości. I cała filozofia!
– Jakie kar... Kar... co?
– Kartusze. To, co trzymamy w rękach! Wystarczy potrzeć, tylko tak dłużej, żeby trafić do przeszłości...
Ale detale...
Herby, malowidła, pierwsze litery nazwiska właścicieli umieszczano często w ozdobnej tarczy zwanej kartuszem. Miała ona różne kształty, ale zawsze stanowiła piękne otoczenie ważnych elementów. Ciekawostką jest, że często tarcze te, choć puste, umieszczano jako ozdobę w różnych miejscach, np. na ścianach kamienic.
– Przyszłości! – doprecyzował krasnal po lewej.
– Dosyć już gadania! I tak za dużo powiedzieliśmy! Niech panieneczka ucieka! – zmitygował się prawy krasnal.
– Właśnie, dlaczego powiedzieliśmy? – zapytał sąsiad. – Przecież my nie rozmawiamy z ludźmi! Ani z krasnalami! Jesteśmy jedyni na świecie!
– Nie rozmawiamy, bo nas nie słuchają! Właściwie to nie słyszą, bo są zajęci swoimi sprawami. Biegną tylko i biegną ulicą wte i wewte. Zakupy, siatki, psy, wózki, dzieci... A jak ktoś przystaje, to i tak nie zwróci uwagi... Nie wiem, jakim cudem panienka usłyszała. – Krasnal, który początkowo mówił do kolegi, zwrócił się nagle do dziewczynki.
– Nie jesteście jedyni! W Radomiu jest jeszcze jedna parka! Pilnuje innego przejazdu! Naprawdę! – wyprowadziła ich z błędu dziewczynka.
– Nie może być! A my myśleliśmy... No przecież nawet ci, co oprowadzają po naszym mieście, pokazują nas często palcem, choć to bardzo nieładnie pokazywać palcem, i mówią, że jesteśmy wyjątkowi...
– Ja im wierzę. Wyjątkowi, ale nie jedyni – dodał filozoficznie krasnal po prawej. I obaj zaczęli zawzięcie dyskutować między sobą. Ale Kasia, wzorem zabieganych radomian, przez moment również przestała słyszeć swoich żeliwnych rozmówców. To znaczy słyszała ich cały czas, ale przestała słuchać, bo przez jej główkę przebiegł szalony pomysł. Taki szalony, jaki może mieć tylko dziesięcioletnie dziecko.
– Ja chcę!
– Co chcesz? – zapytały jednocześnie oba zdziwione krasnale.
– Przenieść się w czasie!
– Niemożliwe! – wykrzyknęły, znowu jednocześnie, krasnale.
– To niebezpieczne!
– Panienka jest rozsądna!
– Nie wiemy, w który moment zaniesie panienkę!
– To może chociaż... chociaż pięćdziesiąt lat! Wtedy nie było jeszcze na świecie mojej mamy!
– Panienko, odsuń się od nas, my nie chcemy, nie bierzemy odpowiedzialności! – krzyczały spanikowane krasnale. Gdyby mogły, wstałyby i uciekły na żeliwnych nóżkach. Ale nie mogły. Za to Kasia mogła podskoczyć do prawego krasnala i szybko potrzeć jego kartusz.
– Do którego roku się cofnę?! – krzyknęła jeszcze.
– Nie wieeeeeeeeeem – odpowiedział jej przerażony głos żeliwnej postaci.
A potem huknęło i błysnęło, tak jak u zegarmistrza...