Na przecięciu arterii - Krzysztof Siwczyk - ebook
NOWOŚĆ

Na przecięciu arterii ebook

Krzysztof Siwczyk

3,7

Opis

Debiut prozatorski Krzysztofa Siwczyka – uhonorowanego najważniejszymi nagrodami poety i eseisty – to podzielona na zbite, skoncentrowane obrazy narracja mierząca się z doświadczeniami granicznymi: śmiercią i narodzinami. „Na przecięciu arterii” spotykają się osoby zarazem bliskie, bo złączone więzami krwi, i dalekie, gdyż rozdzielone dekadami wrogiego milczenia. To również opowieść o przechodnim charakterze różnych iluzji życia, wydarzających się w zmiennych okolicznościach miejsc i czasów, a finalnie okazujących się jednym smutnym rytuałem, nieświadomie odgrywanym nad przepaścią terminalnego tapczanu. W żałobny skowyt wdziera się jednak pierwszy krzyk z sali położniczej, a nieodbyta przez lata rozmowa syna z ojcem zawiązuje się w potencjalność nowej – prowadzonej tak w życiu, jak i w otwartych oknach tej bolesnej, ale dającej nadzieję prozy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 51

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
UlaMicha

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwyczajna opowieść o zwyczajnym życiu o miłości, rodzinie i o śmierci nieuniknionej przecież.To jest literatura. Palce lizać.
00

Popularność




I

.

Nawet nie ty, bar­dziej ze­sta­rzało się świa­tło. Stan lotny za­miast cię­żaru wschodu, zza gruby wy­do­bywa się żmudne słońce, je­steś po nocce, kła­dziesz się w zim­nej po­ścieli. Twoja ci­cha matka do­rzuca do pieca, skro­bie w wę­glarce, po­grze­bacz kła­dzie na bla­sze pod że­li­wem, sta­wia wodę. Twój oj­ciec, ożarty w snach, ma­ja­czy jawę fron­to­wego żoł­nie­rza. Od­ra­biasz woj­sko pod zie­mią, ćwi­czysz gim­na­stykę, ob­cho­dzisz po­chody. Ro­bole go­nią Ży­dów, Be­atlesi ha­lu­cy­nują, cmen­tarz hut­ni­czy pło­nie naftą jak słup gra­niczny. Nie za­sy­piasz już wcale, ro­śnie w to­bie pra­gnie­nie ucieczki. Na zdję­ciach je­steś bar­dzo młodo stary. Twoja twarz za­pada się stop­niowo, na wy­ro­bi­skach po­licz­ków znać pęk­nię­cia, na­czy­niak zaj­muje noz­drze. Tra­cisz zęby, zy­sku­jesz po­wagę. Twoje oczy wy­brały jedną ko­bietę, przy któ­rej zo­sta­niesz. Nie­dbale wy­to­pione han­tle rzeź­bią twoje ciało, które po­dzi­wiać bę­dzie do końca. Leżą te­raz jak ty, zimne, w ką­cie ma­łego po­koju, który dzie­lisz z ob­cym ci bra­tem. Łą­czy was tylko kwa­śne po­wie­trze. Otwie­rasz okno, chłód marca bie­rze dom w po­sia­da­nie. Nie nie­na­wi­dzisz, po pro­stu je­steś zmę­czony. Dez­eta pod ża­glami zrywa się ze sło­mia­nej maty.

.

Kotwi­czysz w szu­wa­rach, bur­ła­czysz pod­lany, w ka­pi­ta­na­cie chla zjed­no­cze­nie. Wo­lisz nie uczest­ni­czyć, masz swoje fan­ta­zje, ale nie masz środ­ków. Pi­szesz w dzien­niku po­kła­do­wym pro­ste zda­nia. Je­steś pe­łen braku roz­wią­zań. Nie wiesz, kim nie chcesz być, zo­sta­jesz więc ci­chą po­ten­cjal­no­ścią jak matka, ro­bot­nica sza­rych kluch, głu­cha banda przyj­mu­jąca razy twar­dych słów pły­ną­cych z su­chych ust, które kie­dyś ją zwio­dły. Twój prze­trą­cony wojną oj­ciec nie wie, gdzie jest. Matka pi­sze, że­byś już wra­cał. Esze­lony trans­por­tują po­cho­dze­nie ro­bot­ni­cze, ale ła­piesz się na pa­liwo lot­ni­cze ge­ne­ra­li­cji. Masz swoje spo­soby. Twoje szla­chetne rysy win­dują cię do prze­działu. Wy­ska­ku­jesz na na­syp, że­glar­ski wo­rek na­bity jak ma­jor pada po to­bie. Wle­czesz się przez chasz­cze, wi­dzisz już Dzier­żyń­skiego, ostat­nią sta­cję wą­sko­to­rówki, prze­gląd bun­kra pod do­mem. Szczury pisz­czą na wi­dok słońca, oj­ciec z sie­kierą wbija do Krausa. Jak się oka­zuje, nie chciał za­bić, tylko po­stra­szyć. Nie zdzier­żył dłu­żej ję­ków Krau­so­wej i go po­nio­sło. Matka ze­znaje alibi. Mi­jasz ich wszyst­kich, za­my­kasz po­kój. Wie­szasz pa­gon z gwiazdką i dwiema bel­kami obok omegi.

.

Indeks od­bie­rasz jak kom­pleksy, ob­le­czony w an­zug ojca. On nie wie, po co ci to. Ko­pie na przodku, so­lidny, pi­śmienny ak­tyw. Czy­tasz jego li­sty spod Monte Cas­sino i nie wie­rzysz. Mi­łość do Aneczki przy­jęła po­stać mil­czą­cego mon­strum. Rano i wie­czór bez słów. W mię­dzy­cza­sie nie­obec­ność. Tylko w mio­do­wej po­piołce oglą­dasz ży­cie ojca, za­to­pione ka­dry w ta­nim bursz­ty­nie. Owad z przej­rzy­stymi or­ga­nami, tłocz­nia krwi i żółci. Było mu do twa­rzy w każ­dym mun­du­rze. Cho­dzący dup­cyn­gier, który za­znał tylko w śmierci. Ni­gdy nie py­ta­łeś matki, dla­czego wła­śnie on. My­ślisz, że może ro­botny. Pło­dzili cię usłuż­nie, pod pla­sti­kową chrzciel­nicą, pa­miątką z Włoch. W cie­niu mo­ni­deł uczyli się ko­chać to za­wi­niątko, su­szyli te­try nad że­li­wem. Białe go­rączki wy­cho­dziły z nich jak słowa, któ­rych prze­stali uży­wać. My­ślisz o swo­jej upa­trzo­nej ko­bie­cie. My­ślisz mó­wić do niej jak naj­dłu­żej. Za­nim przyj­dzie ci uczyć się ko­chać to za­wi­niątko, za­nim za­brak­nie ci ję­zyka, któ­rym prze­mó­wisz przeze mnie, idź na za­ję­cia, zrób ten dy­plom, zo­stań przo­dow­ni­kiem uni­ków, in­dy­fe­rent­nym po­ten­cja­łem, bez mała ci­szą nie do opi­sa­nia, gdy cię grze­bano.

.

W pierw­szym ter­mi­nie bie­rzesz dzie­kankę, po­dą­żasz za po­żą­da­niem. Do­ra­biasz teo­rie na ko­lo­niach, wtła­czasz pio­nie­rom pa­sjami opo­wie­ści o da­le­kich akwe­nach Ul­tima Thule, ale ką­tem oka szu­kasz tylko jej, wy­cho­waw­czyni grupy dziew­czy­nek. Wi­dzisz już przy­dział w bloku, pierw­szą de­skę kre­ślar­ską, wody so­dowe na za­pitkę po pierw­szym pa­sku wy­płaty, ksią­żeczkę oszczęd­no­ściową. Tym­cza­sem twoi lwow­scy pro­fe­so­ro­wie szy­kują spe­cjalne se­sje, ze­stawy py­tań, które prze­kra­czają twoje am­bi­cje. Zde­rze­nie świa­tów, ka­wał prozy. Pro­fe­sor za­mieszka kie­dyś pod tobą, bę­dziesz mu się kła­niał w pas, dzię­ku­jąc lo­sowi za tego po­gro­mowca, który zo­ba­czył w to­bie czło­wieka ma­łej sta­bi­li­za­cji, pusz­cza­jąc w nie­pa­mięć twoje braki, wy­kute na bla­chę, ale jed­nak braki, i po­sta­no­wił nie sta­wać na dro­dze two­jej sta­gna­cji, którą na­zwiesz awan­sem spo­łecz­nym, gdy twój oj­ciec za­pyta wresz­cie, kiedy zjeż­dżasz z domu. Pa­ku­jesz się po­woli, bo nie masz ni­czego. Je­den han­tel zo­staje dla brata, jedna łza dla matki. Twój ociec kaszle przy by­fyju, szorstki jak azbest. Za­żół­co­nym pa­znok­ciem dra­pie w ce­ra­cie twoje imię, śliną gasi żar w fifce.

.

Zdaje się, że nie mia­łeś dzie­ciń­stwa w ru­inach śród­mie­ścia. Dzwony ko­ścielne bu­dziły róż­no­ję­zyczne dzieci. Roz­ma­wia­li­ście w espe­ranto pa­lanta, pła­ka­li­ście na za­wo­ła­nie po śmierci słońca na­ro­dów. Lura na obiad, lura na ko­la­cję. Wy­bra­ko­wany bruk pro­wa­dził do sieni, ściany z wałka za­cho­wały szwa­ba­chę, pod je­sionką kryła się grzy­bica. Hy­cel i szpi­cel, fel­czer i piątka mu­rar­ska, i wy, dzieci o nie­ja­snych ko­rze­niach, mie­szańcy jed­nej plomby, w leju po bom­bie. Ogólny chlew, jak są­dzisz, prze­cha­dza­jąc się po sta­rych śmie­ciach z przy­dzia­łem pracy, masz za sobą. Wy­pi­nasz klatę z laj­kry, pod na­rzu­coną pe­lisą trzy­masz goź­dziki, masz jaja w tek­sa­sach i umó­wione spo­tka­nie w Aga­wie. Twoja ko­bieta jara car­meny, za­ma­wiasz deczko to samo, pi­je­cie na po­hy­bel swo­jej ulicy Przy­szło­ści. Po­tem prze­jazd ogór­kiem na wiej­skie oświad­czyny. Pierw­szy raz wi­dzisz ży­wego Niemca, który bę­dzie ci te­ściem, pierw­szy raz wi­dzisz krowę na łań­cu­chu. Nie­miec odda ci córkę, je­żeli zgo­nisz krowę z pa­stwi­ska. Pod­cho­dzisz do niej po ci­chu. Bie­rzesz łań­cuch, cią­gniesz za róg. Coś już o so­bie wiesz: bo­isz się krów i szczu­rów. Bo­isz się bać.

.

Umy­sły tech­niczne zo­stają na pro­win­cji, hu­many jadą do Kra­kowa, ciała nosi się na drzwiach. Je­steś głu­chą bandą, nie wy­chy­lasz się na lód. Co­dzien­nie w ści­śnię­tym gar­dle sie­dzi pestka. Po­ły­kasz ta­lon na me­ble. Je­steś wielką płytą bez okna, ści­śniętą do in­nej płyty łań­cu­chem, ła­do­waną na pakę łaza i wy­wo­żoną w szczere pole hi­po­kry­zji. Za­czy­nasz żyć za­stęp­czo. Nie masz z tym pro­blemu, bo ni­czego nie mu­sisz się wy­przeć. Po pro­stu nie masz sub­stan­cji in­nej niż brak złu­dzeń. Po­kąt­nie wi­dzisz sie­bie sta­rego, z po­czu­ciem, że już się na­ży­łeś, że za­dba­łeś o naj­bliż­sze oto­cze­nie, wy­po­sa­ży­łeś je w in­stru­menty prze­ży­cia, ja­kieś pod­sta­wowe kom­pe­ten­cje eg­zy­sten­cjalne, w ko­nieczny smu­tek na wi­dok zła­ma­nych cza­sem lu­dzi w prze­chod­nich je­sion­kach, mla­ska­ją­cych lurę, utrzy­mu­ją­cych wciąż jed­nak stan po­ten­cjal­nej zmiany kie­runku upa­da­nia, pod wy­bra­nym przez sie­bie cię­ża­rem roz­pa­czy, bio­rą­cej się wła­ści­wie nie wia­domo skąd, naj­pew­niej od strony huty, tam gdzie wstaje świt dla sta­rych oczu two­jego ojca, ho­dowcy raka płuc, ko­lek­cjo­nera ran i pa­sty do bu­tów Boy. Wciąż chcesz być jego chłop­cem, wciąż my­ślisz, jak pachną strach i moż­li­wo­ści.

.

T