Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Debiut prozatorski Krzysztofa Siwczyka – uhonorowanego najważniejszymi nagrodami poety i eseisty – to podzielona na zbite, skoncentrowane obrazy narracja mierząca się z doświadczeniami granicznymi: śmiercią i narodzinami. „Na przecięciu arterii” spotykają się osoby zarazem bliskie, bo złączone więzami krwi, i dalekie, gdyż rozdzielone dekadami wrogiego milczenia. To również opowieść o przechodnim charakterze różnych iluzji życia, wydarzających się w zmiennych okolicznościach miejsc i czasów, a finalnie okazujących się jednym smutnym rytuałem, nieświadomie odgrywanym nad przepaścią terminalnego tapczanu. W żałobny skowyt wdziera się jednak pierwszy krzyk z sali położniczej, a nieodbyta przez lata rozmowa syna z ojcem zawiązuje się w potencjalność nowej – prowadzonej tak w życiu, jak i w otwartych oknach tej bolesnej, ale dającej nadzieję prozy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 51
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
Nawet nie ty, bardziej zestarzało się światło. Stan lotny zamiast ciężaru wschodu, zza gruby wydobywa się żmudne słońce, jesteś po nocce, kładziesz się w zimnej pościeli. Twoja cicha matka dorzuca do pieca, skrobie w węglarce, pogrzebacz kładzie na blasze pod żeliwem, stawia wodę. Twój ojciec, ożarty w snach, majaczy jawę frontowego żołnierza. Odrabiasz wojsko pod ziemią, ćwiczysz gimnastykę, obchodzisz pochody. Robole gonią Żydów, Beatlesi halucynują, cmentarz hutniczy płonie naftą jak słup graniczny. Nie zasypiasz już wcale, rośnie w tobie pragnienie ucieczki. Na zdjęciach jesteś bardzo młodo stary. Twoja twarz zapada się stopniowo, na wyrobiskach policzków znać pęknięcia, naczyniak zajmuje nozdrze. Tracisz zęby, zyskujesz powagę. Twoje oczy wybrały jedną kobietę, przy której zostaniesz. Niedbale wytopione hantle rzeźbią twoje ciało, które podziwiać będzie do końca. Leżą teraz jak ty, zimne, w kącie małego pokoju, który dzielisz z obcym ci bratem. Łączy was tylko kwaśne powietrze. Otwierasz okno, chłód marca bierze dom w posiadanie. Nie nienawidzisz, po prostu jesteś zmęczony. Dezeta pod żaglami zrywa się ze słomianej maty.
Kotwiczysz w szuwarach, burłaczysz podlany, w kapitanacie chla zjednoczenie. Wolisz nie uczestniczyć, masz swoje fantazje, ale nie masz środków. Piszesz w dzienniku pokładowym proste zdania. Jesteś pełen braku rozwiązań. Nie wiesz, kim nie chcesz być, zostajesz więc cichą potencjalnością jak matka, robotnica szarych kluch, głucha banda przyjmująca razy twardych słów płynących z suchych ust, które kiedyś ją zwiodły. Twój przetrącony wojną ojciec nie wie, gdzie jest. Matka pisze, żebyś już wracał. Eszelony transportują pochodzenie robotnicze, ale łapiesz się na paliwo lotnicze generalicji. Masz swoje sposoby. Twoje szlachetne rysy windują cię do przedziału. Wyskakujesz na nasyp, żeglarski worek nabity jak major pada po tobie. Wleczesz się przez chaszcze, widzisz już Dzierżyńskiego, ostatnią stację wąskotorówki, przegląd bunkra pod domem. Szczury piszczą na widok słońca, ojciec z siekierą wbija do Krausa. Jak się okazuje, nie chciał zabić, tylko postraszyć. Nie zdzierżył dłużej jęków Krausowej i go poniosło. Matka zeznaje alibi. Mijasz ich wszystkich, zamykasz pokój. Wieszasz pagon z gwiazdką i dwiema belkami obok omegi.
Indeks odbierasz jak kompleksy, obleczony w anzug ojca. On nie wie, po co ci to. Kopie na przodku, solidny, piśmienny aktyw. Czytasz jego listy spod Monte Cassino i nie wierzysz. Miłość do Aneczki przyjęła postać milczącego monstrum. Rano i wieczór bez słów. W międzyczasie nieobecność. Tylko w miodowej popiołce oglądasz życie ojca, zatopione kadry w tanim bursztynie. Owad z przejrzystymi organami, tłocznia krwi i żółci. Było mu do twarzy w każdym mundurze. Chodzący dupcyngier, który zaznał tylko w śmierci. Nigdy nie pytałeś matki, dlaczego właśnie on. Myślisz, że może robotny. Płodzili cię usłużnie, pod plastikową chrzcielnicą, pamiątką z Włoch. W cieniu monideł uczyli się kochać to zawiniątko, suszyli tetry nad żeliwem. Białe gorączki wychodziły z nich jak słowa, których przestali używać. Myślisz o swojej upatrzonej kobiecie. Myślisz mówić do niej jak najdłużej. Zanim przyjdzie ci uczyć się kochać to zawiniątko, zanim zabraknie ci języka, którym przemówisz przeze mnie, idź na zajęcia, zrób ten dyplom, zostań przodownikiem uników, indyferentnym potencjałem, bez mała ciszą nie do opisania, gdy cię grzebano.
W pierwszym terminie bierzesz dziekankę, podążasz za pożądaniem. Dorabiasz teorie na koloniach, wtłaczasz pionierom pasjami opowieści o dalekich akwenach Ultima Thule, ale kątem oka szukasz tylko jej, wychowawczyni grupy dziewczynek. Widzisz już przydział w bloku, pierwszą deskę kreślarską, wody sodowe na zapitkę po pierwszym pasku wypłaty, książeczkę oszczędnościową. Tymczasem twoi lwowscy profesorowie szykują specjalne sesje, zestawy pytań, które przekraczają twoje ambicje. Zderzenie światów, kawał prozy. Profesor zamieszka kiedyś pod tobą, będziesz mu się kłaniał w pas, dziękując losowi za tego pogromowca, który zobaczył w tobie człowieka małej stabilizacji, puszczając w niepamięć twoje braki, wykute na blachę, ale jednak braki, i postanowił nie stawać na drodze twojej stagnacji, którą nazwiesz awansem społecznym, gdy twój ojciec zapyta wreszcie, kiedy zjeżdżasz z domu. Pakujesz się powoli, bo nie masz niczego. Jeden hantel zostaje dla brata, jedna łza dla matki. Twój ociec kaszle przy byfyju, szorstki jak azbest. Zażółconym paznokciem drapie w ceracie twoje imię, śliną gasi żar w fifce.
Zdaje się, że nie miałeś dzieciństwa w ruinach śródmieścia. Dzwony kościelne budziły różnojęzyczne dzieci. Rozmawialiście w esperanto palanta, płakaliście na zawołanie po śmierci słońca narodów. Lura na obiad, lura na kolację. Wybrakowany bruk prowadził do sieni, ściany z wałka zachowały szwabachę, pod jesionką kryła się grzybica. Hycel i szpicel, felczer i piątka murarska, i wy, dzieci o niejasnych korzeniach, mieszańcy jednej plomby, w leju po bombie. Ogólny chlew, jak sądzisz, przechadzając się po starych śmieciach z przydziałem pracy, masz za sobą. Wypinasz klatę z lajkry, pod narzuconą pelisą trzymasz goździki, masz jaja w teksasach i umówione spotkanie w Agawie. Twoja kobieta jara carmeny, zamawiasz deczko to samo, pijecie na pohybel swojej ulicy Przyszłości. Potem przejazd ogórkiem na wiejskie oświadczyny. Pierwszy raz widzisz żywego Niemca, który będzie ci teściem, pierwszy raz widzisz krowę na łańcuchu. Niemiec odda ci córkę, jeżeli zgonisz krowę z pastwiska. Podchodzisz do niej po cichu. Bierzesz łańcuch, ciągniesz za róg. Coś już o sobie wiesz: boisz się krów i szczurów. Boisz się bać.
Umysły techniczne zostają na prowincji, humany jadą do Krakowa, ciała nosi się na drzwiach. Jesteś głuchą bandą, nie wychylasz się na lód. Codziennie w ściśniętym gardle siedzi pestka. Połykasz talon na meble. Jesteś wielką płytą bez okna, ściśniętą do innej płyty łańcuchem, ładowaną na pakę łaza i wywożoną w szczere pole hipokryzji. Zaczynasz żyć zastępczo. Nie masz z tym problemu, bo niczego nie musisz się wyprzeć. Po prostu nie masz substancji innej niż brak złudzeń. Pokątnie widzisz siebie starego, z poczuciem, że już się nażyłeś, że zadbałeś o najbliższe otoczenie, wyposażyłeś je w instrumenty przeżycia, jakieś podstawowe kompetencje egzystencjalne, w konieczny smutek na widok złamanych czasem ludzi w przechodnich jesionkach, mlaskających lurę, utrzymujących wciąż jednak stan potencjalnej zmiany kierunku upadania, pod wybranym przez siebie ciężarem rozpaczy, biorącej się właściwie nie wiadomo skąd, najpewniej od strony huty, tam gdzie wstaje świt dla starych oczu twojego ojca, hodowcy raka płuc, kolekcjonera ran i pasty do butów Boy. Wciąż chcesz być jego chłopcem, wciąż myślisz, jak pachną strach i możliwości.
T