36,90 zł
Wojna... Ci, którzy ją przeżyli, zgodnie twierdzą, że spośród wszystkich kataklizmów ona jest najgorszym. Są jednak ludzie, którzy wojnę traktują jako swoje naturalne środowisko. Profesjonaliści, dla których pole bitwy jest zwykłym miejscem pracy. Psy wojny, wojownicy walczący na własny rachunek.
Jednym z nich jest Andrzej Kamiński, wyrzucony z wojska pilot, dla którego zawód najemnika stanowi ostatnią szansę, by zasiąść za sterami myśliwca. Można mu zarzucić wiele, bezduszność czy brak sumienia. Nie można jednak odmówić mu stalowych nerwów i zabójczych umiejętności.
Poznajcie losy polskiego pilota, który toczy bitwy na obcym niebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 370
Na skrzydłach śmierci
© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2020 Krzysztof Iwan
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Agnieszka Pawlikowska
Korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-65904-53-9
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Andrzej Kamiński otworzył oczy i potrząsnął głową niczym pies wychodzący z wody. Poprawił krótkie dredy spadające mu na czoło. Westchnął ciężko, spoglądając na leżącą na kolanach książkę. Musiał cofnąć się o kilka stron, by odnaleźć znajomy fragment. Monotonny warkot silników zaczął go usypiać już chyba parę minut wcześniej. Zapamiętał numer strony, zamknął książkę i starannie odłożył na bok. Autobiografia „First Light” Geoffreya Welluma wydawała się zbyt wartościowa, by czytać ją w półśnie. Andrzeja zaskoczyła nagła refleksja, jak różnie potoczyły się losy ich obu, jak wiele czasu ich dzieliło, a jednak jak łudząco podobnych było wiele z ich przeżyć.
Wyjrzał przez bulaj. Daleko w dole błyszczała w słońcu gładka powierzchnia ogromnego jeziora Turkana. Wzdłuż brzegu zauważył w kilku miejscach pionowe słupy dymu z pożarów. Wojna domowa była właściwie rozstrzygnięta, ale walki nie zamarły jeszcze całkowicie. Zaledwie miesiąc wcześniej brał czynny udział w tych zmaganiach. Dziwne są losy najemnika. Raz walczył po jednej stronie, raz po drugiej, a jeszcze kiedy indziej oglądał wszystko z boku.
Podniósł wzrok. Wysoko w górze widział drobną sylwetkę jednego z F-16 eskorty transportu. Środki ostrożności były konieczne, ponieważ Kenia wciąż stanowiła dla nich wrogie terytorium. Zaledwie miesiąc wcześniej Airspace Security dało się we znaki obu stronom zaciekłej wojny domowej, która ogarnęła kraj po wyborach prezydenckich w 2012 roku. Siły powietrzne Kenii zostały w zasadzie rozbite, ale transportowce były dla firmy zbyt cenne, by wysyłać je w drogę bez podjęcia podstawowych środków ostrożności.
Kiedy zamknął oczy, pod wpływem lektury w jego wyobraźni natychmiast pojawiły się formacje szarych Bf 109, oznaczonych czarnym krzyżem, i walczące z nimi zielono-brązowe Spitfire’y oraz Hurricane’y. Ustawiał je wszystkie, próbując symulować duże starcie powietrzne i możliwe zachowania pilotów obu stron, ale nie potrafił jednocześnie kontrolować tylu samolotów naraz. Pogubił się po zaledwie paru manewrach. Myśli o samolotach drugiej wojny światowej przywołały pamięć o dziadku, a wtedy natychmiast stanęło mu przed oczami wspomnienie jednego z najważniejszych wydarzeń w życiu.
Miał na sobie galowy mundur kapitana lotnictwa Sił Powietrznych Rzeczypospolitej Polskiej. Patrzył w milczeniu w głąb otwartego grobu. Stał sztywno, pogrążony w myślach. Nie zważał na zimny deszcz, padający na jego nieosłoniętą głowę, nie zwracał najmniejszej uwagi na monotonne zawodzenie tęgiego księdza. Dopiero głuchy odgłos rzucanej na trumnę ziemi wyrwał go z zamyślenia i wstrząsnął nim równie mocno jak wystrzał z karabinu. To skojarzenie sprawiło, że kapitan skrzywił się cierpko. Salwy honorowej nie było.
Generała brygady pilota Antoniego Kamińskiego żegnała jedynie rodzina, kilku emerytowanych, brzęczących medalami wojskowych i paru wyraźnie znudzonych dziennikarzy. Generał Kamiński był reliktem minionej epoki, weteranem Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, podczas której jako pilot WWS walczył z hitlerowskimi Niemcami na radzieckich myśliwcach. Po wojnie został wysoko postawionym dowódcą wojskowym PRL i członkiem PZPR. Zasłużony jako żołnierz, szanowany jako dowódca, odchodził jako okryty hańbą komunista. Po zmianie ustroju takie dinozaury jak generał Antoni Kamiński były po cichu usuwane z życia publicznego, ze wszystkich stanowisk w wojsku czy policji oraz z polityki. Ludzie starej daty musieli odejść. W nowej Polsce nie było miejsca dla takich jak on. Nowa klasa polityczna rzuciła stare pokolenie komunistów masom na pożarcie, tak jak jaszczurka odrzuca ogon, by odwrócić uwagę prześladowcy.
Młodsi działacze uciekli z PZPR jak szczury z tonącego okrętu. Pozakładali nowe partie o szumnie brzmiących nazwach i udawali, że przed 1989 rokiem nie mieli nic wspólnego z aparatem państwowym. Niektóre z tych oślizgłych kreatur zrobiły nawet błyskotliwe kariery polityczne w nowej Polsce, co bardziej bezczelni przechodzili wręcz do prawicowych, ultrakatolickich formacji, śmiejąc się w kułak z naiwności wyborców. Aby wybielić sobie kartoteki, ci karierowicze zrzucili całą winę za zbrodnie reżimu na starsze pokolenie. Dawni działacze opozycyjni, niewiele mniej zakłamani od różnego rodzaju świeżych socjaldemokratów, jeszcze silniej atakowali wysoko postawionych urzędników PRL. Wraz ze zmianą ekipy rządzącej generał Kamiński stracił stanowisko zastępcy Dowódcy Wojsk Lotniczych i został odesłany na zasłużoną emeryturę. Ludzie, którzy jeszcze kilka dni wcześniej uchylali na jego widok czapki, zaczęli pluć mu pod nogi. Nawet w 2006 roku, tyle lat po zmianie ustroju, jego pogrzeb stanowił swego rodzaju demonstrację polityczną, niemal zbojkotowaną przez wojsko. Ksiądz także odmawiał pochówku, zmienił zdanie dopiero na widok suto wypchanej koperty z pieniędzmi. Kapitan Kamiński wpadł w prawdziwą wściekłość, gdy się dowiedział, ile babcia musiała zapłacić za pogrzeb.
Przyleciał aż z Arizony, przerywając szkolenie z pilotażu amerykańskiego myśliwca wielozadaniowego F-16. Dziadek był najbliższym mu człowiekiem, który opiekował się nim, odkąd w wypadku samochodowym zginęli rodzice Andrzeja. Chłopiec miał wtedy sześć lat. Wtedy też stał w strugach zimnego, listopadowego deszczu i patrzył przygnębiony, jak grabarze zasypują grób.
Wiedział dobrze, że dziadek był takim samym komunistą jak Ronald Reagan. Po prostu żył w takich czasach, że jeśli chciał latać, musiał się za takiego podawać. Andrzej rozumiał to jak mało kto. Sam chętnie zapisałby się choćby do Kościoła scjentologicznego, jeśli od tego zależałaby jego kariera lotnika. Fakt, że dziadek, udając oddanego marksistę, wstąpił do Armii Czerwonej, a później do PZPR, nie budził w nim żadnych emocji.
Stary Kamiński okazał się jednak zbyt dobrym pilotem. Podczas wojny zdobył Order Lenina oraz dwukrotnie gwiazdę Bohatera Związku Radzieckiego. Później z kolei pełnił wysokie funkcje w dowództwie Sił Powietrznych w powojennej Polsce Ludowej. Do tego dochodził jeszcze fakt, iż jeden z medali otrzymał osobiście od Stalina. To wszystko razem oznaczało, że po zmianie ustroju stał się figurą wyjątkowo niepopularną. Kiedy w końcu zmarł, siedemnaście lat po upadku PRL, pamiętali o nim tylko nieliczni. Z tego właśnie powodu Andrzeja zupełnie zaskoczyła obecność prasy i Stawińskiego, obecnie generała, a niegdyś protegowanego dziadka. Wszystko wyjaśniło się parę chwil później.
Po pogrzebie Stawiński podszedł do dziennikarzy. Był karierowiczem, oportunistą, jednym z tych, którzy na wiele lat zdominowali najwyższe szczeble Wojska Polskiego, gdy po odsunięciu starej gwardii rozpoczęła się bezwzględna walka o awanse i stanowiska. Najwyraźniej postanowił zbić nieco kapitału politycznego na śmierci dawnego przełożonego. Zaczął przemawiać nad grobem starego generała, opowiadając różne bzdury o końcu pewnej epoki, o psach na smyczy trzymanej przez Moskwę, o konieczności dekomunizacji wojska i tak dalej. Andrzej spojrzał na łysą głowę generała, na jego tłusty kark, na małe, złośliwe oczka kapusia i podjął błyskawiczną decyzję. Odepchnął jednego z dziennikarzy, podszedł do Stawińskiego i trzasnął go w gębę. Nie było to ani uderzenie na pokaz, by znieważyć generała i dać wyraz oburzeniu, ani też czysty, bokserski cios. Był to zwykły barowy cep, zadany tak, aby spowodować ciężkie obrażenia. Kamiński uważał, że nigdy nikogo nie uderzył tak mocno jak generała Stawińskiego na pogrzebie dziadka. Zadał cios z dopalaczem na sto dziesięć procent mocy, jeden z tych, które muszą skończyć się albo ciężkim nokautem, albo połamaną ręką. W tym wypadku cios strzaskał jego własną karierę wojskową. Wiedział o tym, jeszcze zanim nieprzytomny Stawiński upadł na ziemię, obryzgując wszystkich naokoło błotem, krwią, śliną i fragmentami protezy zębowej.
Andrzej uśmiechnął się pod nosem na to wspomnienie. Owo wydarzenie stanowiło jeden z punktów zwrotnych w jego życiu, moment, który całkowicie zmienił jego bieg. Wyobrażał sobie tamten deszczowy poranek jako skrzyżowanie na drodze. Gdyby nie to uderzenie, jego życie potoczyłoby się w całkowicie innym kierunku i doprowadziłoby go w zupełnie inne miejsce.
Podczas rozprawy sądu polowego twierdził, że zaatakował Stawińskiego w afekcie, wstrząśnięty śmiercią bliskiej osoby. Mówił, że był roztrzęsiony i rozdrażniony, a samego momentu uderzenia w ogóle nie pamięta. Kłamał jak z nut. Zaatakowanie generała było w pełni świadomą decyzją, która w okamgnieniu skrystalizowała się w jego umyśle i natychmiast została wcielona w czyn, zanim zdążył dobrze wszystko przemyśleć. Zadając ten cios, wiedział jednak, że to koniec jego wojskowej kariery.
Zaledwie rok wcześniej służba w Siłach Powietrznych RP stanowiła dla niego wszystko. Poświęcał się jej bez pamięci. Nie było wcale dziełem przypadku, że pięcioletnie studia ukończył w półtora roku, stopień kapitański zdobył w budzącym niedowierzanie wieku dwudziestu dwóch lat i że znalazł się w pierwszej grupie starannie wyselekcjonowanych pilotów wysłanych w 2005 roku pod dowództwem pułkownika Stepaniuka do Stanów Zjednoczonych, by uczyć się pilotować F-16. Był wtedy jednym z najbardziej obiecujących polskich pilotów myśliwskich. Szkolenie bardzo poważnie zachwiało jednak morale Kamińskiego. Po raz pierwszy w życiu spotkał się z siłami powietrznymi w pełnym tego słowa znaczeniu. Poznał, co znaczy amerykański profesjonalizm i jak sprawnie może funkcjonować armia, która jest zorganizowana i zarządzana w sposób dla Polaków pozostający w sferze marzeń. Wszystko działało jak w zegarku. Plany, schematy, grafiki i rozpiski zastępowały ułańską fantazję, dowódców nie awansowano na podstawie znajomości, lecz za zasługi i umiejętności, a środki przeznaczane na szkolenie każdego pilota wielokrotnie przewyższały roczny budżet całej eskadry powietrznej w Polsce. Kiedy zaczęli uczyć się o systemach bojowych, Kamiński z goryczą zauważył, że w ciągu tygodnia zużył więcej amunicji niż podczas całej dotychczasowej kariery wojskowej. Zdał sobie sprawę, że najbardziej utalentowani piloci w polskich siłach powietrznych, nawet tak wspaniali lotnicy jak elitarna grupa pułkownika Stepaniuka, byli tak stłamszeni brakiem środków z Ministerstwa Obrony, dyletanctwem w rządzie i paraliżującą biurokracją, że mogli wykorzystać zaledwie drobny ułamek swojego ogromnego potencjału. Pomału zaczął odczuwać rozgoryczenie i dochodzić do wniosku, że nie uśmiecha mu się powrót do służby w armii, która w razie jakiegokolwiek realnego konfliktu była skazana na sromotną klęskę, i to bynajmniej nie z powodu braku ducha walki u żołnierzy, lecz ze względu na brak przygotowania na szczeblu ministerialnym. Nie odpowiadała mu rola męczennika, nie zamierzał też stać się mięsem armatnim. Przed szkoleniem w Stanach, gdy latał na MiG-ach 21, całym sercem czuł się pilotem Sił Powietrznych Rzeczypospolitej Polskiej. Im dłużej jednak przebywał na szkoleniu, tym wyraźniej widział w polskich strukturach nieprzebyte bagno układów i układzików oraz bezradność i niekompetencję zawistnych generałów, którzy zamiast podejmować zdrową rywalizację, woleli kopać pod sobą nawzajem dołki, a od ich umiejętności dowódczych istotniejsza wydawała się przynależność partyjna i stopień zażyłości z ministrem. Do tego dochodziły skandaliczne wręcz braki w uzbrojeniu, sprzęcie i środkach przeznaczanych nie tylko na utrzymanie samolotów w gotowości bojowej, ale w ogóle na uczynienie ich zdolnymi do bezpiecznego lotu. Wystąpienie Stawińskiego na pogrzebie dziadka okazało się kroplą, która przelała czarę goryczy.
Miał ochotę palnąć się w czoło na wspomnienie tamtego okresu. Nie potrafił zrozumieć, jak mógł narzekać na niewłaściwe szkolenie, braki w zaopatrzeniu czy błędne decyzje polityków. Od tamtej pory zdążył poznać zagadnienie od drugiej strony i zrewidował swoje wcześniejsze stanowisko. Po nagłym i definitywnym końcu kariery wojskowej miał ogromne trudności ze znalezieniem pracy w lotnictwie. Próbował dosłownie wszystkiego, kończąc jako przemytnik nad Rio Grande między Teksasem a Meksykiem. Nie dopisało mu szczęście. Po krótkiej odsiadce los się do niego jednak uśmiechnął. Otworzyła się przed nim droga przebyta przed laty przez Jana Zumbacha. Został najemnym żołnierzem. W nowej roli widział dla siebie ostatnią deskę ratunku, poświęcił się jej więc bez pamięci i zainwestował w interes wszystko, co miał. Teraz, jako poważny udziałowiec, pomagał zarządzać eskadrą. Zaznajomił się z problemami dotyczącymi budżetowania, kosztów utrzymania sprzętu, pozyskania uzbrojenia oraz paliwa. Dobrze wiedział jednak, że w gruncie rzeczy Airspace Security nigdy nie uda się osiągnąć nawet ułamka zorganizowania i profesjonalizmu prawdziwych sił powietrznych.
Andrzej westchnął, po raz kolejny bezskutecznie próbując posłuchać muzyki na swoim odtwarzaczu mp3. Ryk silników zagłuszał wszystko. Dźwiękoszczelne obicie kadłuba nie znajdowało się na liście niezbędnego wyposażenia samolotu. Zazdrościł Graftonowi, którego myśliwiec mknął powyżej. Podczas gdy Amerykanin pilotował Żmiję, jak piloci przezywali pieszczotliwie F-16, on siedział zamknięty w hałaśliwym transportowcu jako pasażer.
Odpiął pasy i wstał nieco chwiejnie. Turbulencje rzucały samolotem, ale Kamiński, od dziecka przyzwyczajony do podróżowania po polskich drogach miejskimi autobusami, bez trudu zachowywał równowagę. Przeciągnął się, ziewnął i zaczął się przeciskać w stronę kokpitu pomiędzy fotelami, skrzynkami i pakunkami.
Stanął w drzwiach, przytrzymując się framugi, i spojrzał przez przednią szybę. Widok kabiny i bezkresnego nieba natychmiast wywołał kolejne wspomnienie, jedno z najstarszych i najlepiej zapamiętanych.
Był wtedy małym chłopcem, chyba ośmioletnim. Wraz z rówieśnikami, dziećmi partyjnych działaczy, leciał samolotem na kolonie do Bułgarii nad Morze Czarne. Taki wyjazd stanowił wtedy szczyt marzeń i luksusu, a podróż samolotem świadczyła o tym, że dzieci miały naprawdę wysoko postawionych rodziców. Mały Andrzejek nie zdawał sobie z tego sprawy. Czuł strach przed podróżą, nie znał nikogo i nie wiedział, czego ma się spodziewać po przybyciu na miejsce. Siedział więc nieruchomo na swoim fotelu, ściskając kurczowo „Chatkę Puchatka”, i próbował się nie rozpłakać.
Kiedy podeszła do niego piękna stewardessa w granatowym uniformie, z długim blond warkoczem przerzuconym przez ramię, tak się przejął, że nie zrozumiał jej słów. Dopiero gdy powtórzyła pytanie, czy ma na imię Andrzejek, pokiwał głową, oblewając się rumieńcem. Spodziewał się, że wpadł w poważne tarapaty. Dziadek wbił mu do głowy, że gdy milicjant krzyczy, przeklina i wymachuje pałką, można odetchnąć z ulgą – wszystko jest w najlepszym porządku. Gdy tylko patrzy i nie bije, należy się mieć na baczności, natomiast jeśli się przyjaźnie uśmiecha – trzeba uciekać gdzie pieprz rośnie. Ta kobieta nie wyglądała jak milicjantka, ale nosiła mundur, a przy tym uśmiechała się wyjątkowo pięknie. Andrzejek był przerażony.
Wzięła go za rękę i poprowadziła wzdłuż korytarza wyczarterowanego od LOT-u An-24. Otworzyła drzwi do kabiny pilotów. Powiedziała krótko, że to chłopak generała Kamińskiego, na co obaj piloci obejrzeli się i z nieukrywaną ciekawością zmierzyli go wzrokiem. Andrzejek ledwo zwrócił na to uwagę. Patrzył jak zahipnotyzowany na kokpit. Od przeróżnych zegarów, wskaźników, pokręteł, dźwigni i przycisków można było dostać oczopląsu. Chłopak nigdy nie widział niczego bardziej fascynującego. Potem spojrzał przez szybę i całkowicie go zamurowało. W dole rozpościerał się oślepiająco biały dywan z uformowanych w fantastyczne wzory chmur, a powyżej bezkres nieba. Drugi pilot wstał z fotela i dał mu zasiąść za sterami. W chwili, gdy Andrzejek położył dłonie na wolancie, a pierwszy pilot nałożył mu na głowę czapkę kapitana, malec zrozumiał, że to on dzierży stery. Jego los został przesądzony na zawsze. Był to pierwszy punkt zwrotny w jego życiu, moment, który zadecydował o wszystkim. Od tamtej pory marzył tylko o lataniu. Nie liczyło się nic innego.
Ocknął się ze wspomnień i spojrzał w głąb znajomej kabiny. Westchnął i popatrzył na zerkających na niego ukradkiem Rosjan, jak powszechnie nazywano w firmie załogi transportowców. Właściwie termin ten był niezbyt precyzyjny, gdyż w skład załóg Antonowów wchodzili również Ukraińcy, ale Amerykanie, stanowiący zdecydowaną większość pracowników firmy, uparli się nazywać ich wszystkich Rosjanami. Dopiero widząc pytające spojrzenia kolegów, Andrzej zorientował się, że stoi tak bez słowa w drzwiach już od dobrych paru chwil.
Miny obu pilotów i nawigatora wyrażały niepewność. Kamiński doskonale znał powód. Dwa dni wcześniej nakrył ich na piciu wódki zaledwie cztery godziny przed kolejnym przelotem do Ugandy. Gdyby powiedział o tym Flemingowi lub Blanchardowi, cała trójka zostałaby w trybie natychmiastowym zwolniona. Najemnik zdecydował jednak, że zachowa tę informację dla siebie. Zbeształ Rosjan, wylał trunek do zlewu i oznajmił, że jeżeli zdarzy się jeszcze jeden taki wyskok, wszyscy trzej dostaną wypowiedzenie. Szantaż chyba się udał. Nie byli głupcami. Musieli rozumieć, że nigdy nie udałoby im się znaleźć lepiej płatnej pracy. Polak miał nadzieję, że przynajmniej na jakiś czas pohamuje to ich skłonność do butelki.
Paweł Nowikow, Siergiej Masłow i Ukrainiec Jurij Kowalenko stanowili zgraną załogę transportowca numer dwa. Znali się od dawna i nic sobie nie robili z coraz ostrzejszych tarć między swoimi krajami. Kamiński uważał załogę za zbyt cenną, by zrezygnować z jej usług po jednym wykroczeniu. Każdy z nich latał na wojskowych maszynach od ponad dziesięciu lat, a służba w rosyjskiej armii niemal zawsze kończyła się alkoholizmem. Andrzej nie miał do nich o to pretensji. Bezpieczeństwo samolotów stanowiło jednak kwestię niezwykle istotną. Firma była akurat w trakcie przebazowania do Ugandy, więc zdecydował się zaryzykować. Nie chciał, by afera z piciem spowodowała opóźnienie całej operacji. Poza tym każda godzina dzieląca go od chwili, w której miał wzbić się myśliwcem w powietrze, była dla niego udręką. Postanowił dać załodze szansę i sprawdzić, czy są w stanie kontrolować się w czasie pobytu na kontrakcie.
Niewinne, pytające spojrzenia, którymi obrzucali go Rosjanie, rozbawiły Kamińskiego. Musieli sądzić, iż przyszedł sprawdzić, czy w kokpicie nie czuć alkoholu. Stwierdził, że nie będzie wyprowadzał ich z błędu. Wychodził z założenia, że im baczniej czuli się obserwowani, tym mniejsza szansa, że zrobią coś głupiego. Nachylił się nad ramieniem nawigatora Kowalenki i niby ukradkiem pociągnął nosem.
– Daleko jeszcze? – krzyknął w ucho Ukraińca.
– Sześćset kilometrów! – odkrzyknął Kowalenko.
Andrzej skinął głową, dając znać, że zrozumiał, i wyszedł z kokpitu. Miał ochotę przejść się po pokładzie i nieco rozprostować obolałe kończyny, ale wnętrze samolotu okazało się tak zagracone ładunkiem, że musiał zrezygnować z tych planów i wrócić na swój fotel. Obserwował przez chwilę myśliwiec Graftona, zygzakujący z gracją w oddali, po czym zamknął oczy i spróbował zasnąć. Miał przed sobą jeszcze półtorej godziny lotu.
▼
Kamiński rozglądał się w osłupieniu. Takiej bazy operacyjnej się nie spodziewał. Podczas ostatniego kontraktu byli zmuszeni operować z opuszczonego lotniska polowego z wyjątkowo krótkim pasem startowym, którego długość nie przekraczała ośmiuset metrów. Zanim pierwsze samoloty przybyły na tamto lotnisko, musieli najpierw usunąć gruz, piach i dokonać choćby podstawowej naprawy nawierzchni. Polak podświadomie spodziewał się równie słabych warunków w Ugandzie. Nic bardziej mylnego.
Stał obok wejścia do małego, eleganckiego terminalu. Pas startowy był wyjątkowo długi i szeroki, przystosowany do przyjmowania dużych, odrzutowych samolotów transportowych. Wszystko lśniło czystością i nowością. Widział w oddali trzy hangary, które zostały wydzielone dla Airspace Security. Wewnątrz nich stała flota powietrzna firmy: osiem myśliwców F-16C Block 30 oraz trzy wysłużone transportowce An-26. W pobliżu samolotów kręcił się tłumek mechaników oraz pilotów. Po raz pierwszy w historii firmy rozładunek transportowców odbywał się za pomocą profesjonalnego sprzętu będącego na wyposażeniu lotniska. Ciężarówki, lawety i pojazdy terenowe firmy stały zaparkowane nieopodal hangarów. Dopiero widok zarzuconych na pojazdy siatek maskujących oraz budzące respekt sylwetki czterech samobieżnych baterii przeciwlotniczych 2K22M Tunguska uświadomiłyby pobieżnemu obserwatorowi, że nie znajdował się w zwykłym porcie lotniczym. Cały kompleks stanowił prywatną własność korporacji Tullamore Oil, kontrahenta Airspace Security.
Kamiński zadumał się nad tym, jak bardzo zdołali się rozwinąć. Kiedy wraz z innymi zakładał firmę, mieli tylko dwa stare F-16A Block 15, ciągle pomalowane w pakistańskie barwy. Po rewolucji arabskiej, która przetoczyła się przez Bliski Wschód w 2011 roku, Pakistan pogrążył się w takim chaosie, że nawet dobranie się do jego arsenału atomowego stanowiło tylko kwestię pieniędzy. Oficjalnie samoloty te uległy zniszczeniu podczas lotu szkoleniowego koło Islamabadu. W rzeczywistości rozłożone na części popłynęły w kontenerach do somalijskiego portu w Bosaso, gdzie czekali na nie przedstawiciele Airspace Security. Myśliwce te już dawno zostały całkowicie wyeksploatowane. Jeden z nich rozbił się podczas lotu bojowego, a drugi rozebrano na części zamienne. Zanim dokończyły żywota, zdołały jednak zarobić na osiem kolejnych maszyn. Firma rozwijała się bardzo dynamicznie, wzbogacając swoje aktywa o samoloty transportowe, pozwalające im zwiększyć zasięg działalności. Ponadto mocno rozbudowali system obrony przeciwlotniczej oraz zatrudniali coraz większą liczbę mechaników, techników, inżynierów, żołnierzy naziemnych i pilotów. Teraz jednak wydawało się, że zbyt szybka ekspansja odbija się czkawką. Koszty utrzymania zaczęły rozkładać całą firmę na łopatki.
– Tego się nie spodziewałeś, co, Pirate? – rozległ się głos za plecami Kamińskiego. Andrzej obrócił się i skinął przyjacielowi na powitanie głową.
Śniady, czarnowłosy Izraelczyk Yehudi Nedivi, kryptonim wywoławczy Cobra, stanął obok i uścisnął mu rękę. Na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazywało, ale jego rodzina posiadała nadwiślańskie korzenie. Przystojna, inteligentna twarz mężczyzny wyrażała w tej chwili zadowolenie. Cmoknął, po czym z nieudawanym podziwem wskazał głową widok za drzwiami terminalu.
– TORA dziewięć tysięcy sto sześćdziesiąt, szerokość sto osiemdziesiąt, nawierzchnia gładka jak stół do bilardu. Spodziewałbyś się tego po prywatnym lotnisku w sercu Afryki?
– Dziewięć tysięcy sto sześćdziesiąt stóp?
Kamiński widział, że pas startowy jest długi, ale nie przypuszczał, że aż tak. Niektóre pasażerskie porty lotnicze nie dysponowały podobnymi. Zrobił szybko w pamięci kilka podstawowych obliczeń i gwizdnął z wrażenia.
– Może będziemy mogli startować bez dopalania, Yehudi.
– Przy tej pogodzie? – Przyjaciel wykrzywił się sceptycznie. – Chyba jest trochę za gorąco.
Polak przytaknął niechętnie. Lotnisko znajdowało się blisko równika. Powietrze było tak rozgrzane, że z trudem się oddychało. Do tego Jezioro Alberta leżało na wysokości ponad sześciuset metrów nad poziomem morza. Rzadkie i rozgrzane powietrze nie sprzyjało wytwarzaniu siły nośnej.
– Trzeba będzie to dokładnie obliczyć i sprawdzić. Wiesz, ile by się dało zaoszczędzić na paliwie?
– Może nawet starczyłoby na dwie zaległe wypłaty – odparł z naciskiem Izraelczyk.
Kamiński dyplomatycznie nie odpowiedział. Zarzucił na ramię swój worek marynarski, obrócił się na pięcie i wszedł przez szklane drzwi do terminalu. Po straszliwym żarze panującym na zewnątrz klimatyzowane wnętrze wydawało się zbawiennie chłodne. Polak zdecydowanie nie spodziewał się takich warunków. Z uśmiechem pomyślał, że zamiast w namiotach prawdopodobnie zostaną zakwaterowani w lotniskowym hotelu. Zaczynało mu się tu podobać.
Doskonale zrozumiał niezbyt subtelną aluzję przyjaciela. Poprzedni kontrakt w Kenii okazał się dla Airspace Security katastrofą finansową. Stracili olbrzymią kwotę. Gwoździem do trumny była wielomilionowa kara nałożona w Somalii przez komisję badającą, czy w czasie pobytu w Kenii Airspace Security nie złamało somalijskiego prawa najemniczego. Firma właściwie leżała na łopatkach i zalegała ze wszystkimi możliwymi opłatami, łącznie z wynagrodzeniami dla pracowników. Nedivi dobrze wiedział, do kogo ma się zwrócić ze swoimi uwagami. Kamiński nie tylko pracował jako pilot, ale był również udziałowcem, miał więc spory wpływ na zarządzanie firmą.
Kontrakt w Ugandzie stanowił dla najemników kwestię życia lub śmierci. Jeśli to zlecenie nie pozwoli im stanąć na nogi, będą musieli ogłosić upadłość. Ale walczyli o swoją firmę jak lwy. W Kenii padli ofiarą zawiłej intrygi, zostali oszukani. Wynajął ich pewien koncern naftowy do zakończenia krwawej wojny domowej, która od paru lat pustoszyła kraj, uniemożliwiając odwierty wokół jeziora Turkana. Pech chciał, że dwóch śmiertelnych rywali z zarządu firmy walczyło o fotel prezesa. Operacja w Kenii stanowiła ich szachownicę, a Airspace Security było jednym z pionków. Skończyło się na tym, że najemnicy dali się ostro we znaki obu stronom konfliktu, a do tego, korzystając z fałszywych informacji, przypadkowo dokonali kilku ataków na obiekty cywilne. Postanowili zerwać kontrakt. Kłopoty wcale się jednak nie skończyły. Wyjąwszy zaliczkę, nie otrzymali wynagrodzenia i musieli sami pokryć astronomiczne koszty przeprowadzonych operacji. Kara nałożona przez komisję licencyjną spowodowała, że wszystkie salda mieli na takim minusie, a Masters, główny księgowy, narzekał, iż kończy mu się czerwony tusz w drukarce.
Aby pomóc Davidowi Blanchardowi, dyrektorowi firmy, zdobyć fundusze na pokrycie pierwszej raty grzywny, Kamiński musiał sięgnąć do własnej kieszeni i wyłożyć równe pół miliona ze swojego prywatnego konta w szwajcarskim banku. Rzucał na szalę swoje ostatnie rezerwy finansowe, ale uważał, że nie ma innego wyjścia. Właściwie cały majątek utopił w Airspace Security. Gdyby nie zdecydował się zaryzykować kolejnej kwoty, nie odwieszono by im licencji i straciłby wszystko.
Po fiasku w Kenii wydawało się, że nic nie zdoła uratować zrujnowanej reputacji Airspace Security. Sam Kamiński wątpił, czy ktokolwiek będzie chciał jeszcze ich zatrudnić. Najemnicy z innych organizacji drwili z nich po cichu. Szydzili, że ludzie AirSec to specjaliści od topienia statków z pomocą humanitarną, niszczenia konwojów Oxfamu i bombardowania obozów uchodźców.
– Ważne, że o nas mówią. Mniejsza z tym co – zwykł mawiać z tajemniczym uśmieszkiem na twarzy Rob Knight, jeden z pilotów firmy.
Nie mylił się. Polityków, którzy mieli ochotę rozwiązać swoje problemy w najprostszy sposób, zupełnie nie obchodziło, czy piloci AirSec mają czyste sumienia i czy mogą spokojnie spać w nocy. Interesowali się tylko ich skutecznością. Propozycje posypały się zaskakująco obficie, z których najciekawszą złożyła ugandyjska filia naftowego koncernu wydobywczego Tullamore Oil.
Z otrzymanej zaliczki opłacili najpilniejsze zobowiązania i koszty przebazowania do Ugandy. Jeżeli w ciągu najbliższych tygodni nie udałoby im się zarobić na spłatę reszty kary i pozostałych długów, najemników czekało bezrobocie. Zakrawało na cud, że chociaż dwa tygodnie wcześniej minął termin drugiej zaległej wypłaty, żaden z pracowników nie złożył jeszcze wypowiedzenia.
Kamińskiego nie dziwiło, że Tullamore Oil zdecydowało się wynająć ich firmę. Po samym lotnisku widać było, jak olbrzymie środki koncern zaangażował w operacje w Ugandzie. Kilka lat wcześniej geolodzy odkryli nad Jeziorem Alberta olbrzymie złoża ropy naftowej. Firma natychmiast przygotowała całą infrastrukturę do rozpoczęcia wydobycia, a wtedy wszystko ugrzęzło w prawniczym bagnie. Ugandyjski rząd ogłosił, że licencja na eksploatację złoża wygasła.
Od 2010 roku nie wydobyto na powierzchnię ani baryłki ropy. Inwestorzy czekali na rozwiązanie konfliktu, a tymczasem akcje koncernu wydobywczego spadały i spadały. Ugandyjczycy grali na czas. Dobrze wiedzieli, że im dłużej trwa prawna batalia, tym mocniej zaciskają się pętle wokół szyj nafciarzy. Straty finansowe poniesione przez przedsiębiorstwo, nie licząc nawet astronomicznej sumy utraconego zysku z czteroletniej eksploatacji jednego z najbardziej obiecujących złóż ropy naftowej w Afryce, okazały się tak wielkie, że nafciarze w końcu zdecydowali się wziąć sprawy w swoje ręce. Nawiązali kontakt z różnymi firmami najemniczymi z Somalii i sprowadzili do swojej siedziby nad Jeziorem Alberta poważne siły. Postanowili rozpocząć wydobycie ropy, nie czekając na zakończenie rozpraw sądowych, i postawić rząd przed faktem dokonanym. Zaangażowanie Airspace Security, firmy powietrznych najemników, na której wyposażeniu znajdowały się słynne samoloty myśliwskie F-16, było kropką nad i. W ten sposób nafciarze dawali Ugandyjczykom znać, że nie żartują.
Kamiński ruszył w stronę recepcji. Wychodził z założenia, że nie ma sensu martwić się na zapas.
Niecałe dwie godziny później, wykąpany, odświeżony i ogolony, poszedł na zwołaną przez dowódcę odprawę. Wciąż nie mógł się nadziwić wspaniałym warunkom, jakie im zapewniono. Najemnicy przyzwyczaili się, że na kontraktach sypiają w hamakach, na łóżkach polowych lub bezpośrednio na ziemi, a nad ranem muszą wytrząsać z butów skorpiony. Nie spodziewali się, że tym razem będą mieszkali w prawdziwym hotelu o zachodnim standardzie, korzystając ze wszelkich wygód. Pozostali piloci zebrani w pokoju konferencyjnym wydawali się równie zadowoleni. Ci, którzy przybyli tu już kilka dni wcześniej, oprowadzili kolegów po całym kompleksie. W czasie kiedy Kamiński brał długi prysznic, Davis i Torres zdążyli nawet rozegrać partię bilardu. Jak na razie najemnicy piali z zachwytu.
Wraz z wylądowaniem transportowców dwie godziny wcześniej przebazowanie zostało zakończone. Ludzie AirSec byli gotowi do działania. Na rozkaz Waltera Fleminga, dowódcy operacyjnego, w obszernym pokoju konferencyjnym zebrali się wszyscy piloci myśliwscy, szef mechaników Jake Pitts, szef ochrony Nigel Caine i dowódcy poszczególnych pododdziałów. Równo o godzinie czwartej drzwi otworzyły się i do środka weszło dwóch nieznajomych mężczyzn.
Pierwszy z nich był średniego wzrostu, szczupły, o krótkich, czarnych włosach. Wyglądał na trzydzieści parę lat. Nosił nieskazitelnie białą koszulę, czarne spodnie w dobrym gatunku oraz skórzane buty. Twarz miał pociągłą, szczupłą, raczej przystojną, z rysami typowymi dla Anglika. W poważnym, badawczym spojrzeniu zza niedużych okularów dało się wyczuć wrodzoną pewność siebie i inteligencję.
Drugi z mężczyzn nie mógł bardziej różnić się od pierwszego. Musiał mieć niemal dwa metry wzrostu i ważył z pewnością grubo ponad sto dwadzieścia kilogramów. Wyglądał jak bokser wagi superciężkiej, z wielką, kwadratową szczęką i twarzą jakby wyciosaną z kamienia. Był dużo starszy, skronie pokrywała mu siwizna, co jeszcze bardziej podkreślało jego typowo wojskową fryzurę. Militarnego wizerunku dopełniała pozbawiona nadruków bawełniana koszulka, spodnie w panterkę i ciężkie buty. Mężczyzna wszedł do pomieszczenia, stanął przy drzwiach w rozkroku, z założonymi z tyłu rękoma, i znieruchomiał.
On również dokładnie przyjrzał się wszystkim zebranym, ale Kamiński zauważył, że spojrzenia obu nieznajomych diametralnie się różniły. Podczas gdy młodszy przypatrywał im się z nieukrywaną ciekawością, tak jak można by patrzeć na jakieś egzotyczne zwierzę w zoo, wyższy mężczyzna obrzucił ich spojrzeniem drapieżnika szukającego godnego siebie przeciwnika. Jedyną osobą, na której zatrzymał wzrok, był Nigel Caine. Kamiński dostrzegł niemal niezauważalne, lekkie skinienie głowy, jakby na powitanie.
Wilk rozpoznał drugiego wilka, pomyślał.
Brytyjczyk Caine pełnił rolę szefa ochrony Airspace Security Ltd. Pod tą nazwą kryły się siły lądowe firmy, czyli skromny oddział najemników, których zadaniem była obsługa systemów obrony przeciwlotniczej oraz ochrona bazy operacyjnej firmy przed niespodziewanym atakiem wojsk naziemnych. Były kapitan SAS udowodnił swoją przydatność podczas ostatniego kontraktu, gdy Airspace Security uciekała z podwiniętym ogonem z Kenii. Zmierzający w stronę granicy z Etiopią konwój ciężarówek firmy został zaatakowany przez oddziały należące albo do Pomarańczowego Ruchu Demokratycznego, albo Partii Jedności Narodowej. Kamiński miał kłopoty z rozróżnieniem walczących w Kenii frakcji, więc nie pamiętał szczegółów. W każdym razie Caine zakończył bezładną strzelaninę, kiedy kazał stoczyć z lawet samobieżne 2K22M Tunguska i rzucić je do walki. Kamiński był mu wdzięczny za tę szybką i niekonwencjonalną, ale jak najbardziej trafną decyzję. Pojazdy Tunguska były systemami przeciwlotniczymi, zaprojektowanymi do bezpośredniej ochrony obiektów przed nalotem samolotów szturmowych lub śmigłowców, ale ich niezwykle szybkostrzelne trzydziestomilimetrowe armaty mogły równie skutecznie odpierać ataki piechoty i lekko opancerzonych pojazdów. Caine użył ich jako czołgów, korzystając z pancerza i śmiercionośnych działek. W zaledwie kilka minut załogi 2K22M rozbiły atak, zmuszając wroga do panicznej ucieczki, i roztrzaskały na drobne kawałeczki poustawiane na drodze zapory.
Gdy odprawa się rozpoczęła, mężczyzna w koszuli powiedział, że nazywa się John Woodroofe i jest dyrektorem Tullamore Oil w Ugandzie, natomiast swojego rosłego towarzysza przedstawił krótko jako Marka Haughtona. To, że w ogóle padło jego nazwisko, uzmysłowiło Kamińskiemu, że nie jest to wcale ochroniarz menedżera.
John Woodroofe przeszedł cały pokój w towarzystwie Waltera Fleminga, witając się z każdym z najemników, podczas gdy Fleming wyjaśniał, jakie funkcje pełnią poszczególni ludzie. Uścisk ręki i spojrzenie Woodroofe’a Kamiński ocenił jako pewne i rzeczowe, pozbawione dość powszechnego dla wysokich urzędników korporacyjnych lekceważenia, czy nawet pogardy, a jednocześnie bez śladu typowej wyspiarskiej sztucznej uprzejmości. Pierwsze wrażenie było pozytywne.
Przez następne kilkanaście minut Woodroofe opowiadał im o ogólnej sytuacji politycznej w Ugandzie i o konflikcie między rządem a Tullamore Oil, pomagając sobie piękną mapą wyświetloną na pomalowanym na biało fragmencie ściany. Najemnicy nie dowiedzieli się właściwie niczego nowego. Jedyną ciekawą informacją okazała się suma, jakiej Uganda zażądała za odnowienie rzekomo wygasłej licencji na eksploatację złóż ropy naftowej. Było to zwykłe wymuszenie łapówki, rzecz najzupełniej normalna w Afryce, ale mimo to liczba, która padła, wywołała poruszenie i szmer rozmów. Tak absurdalnie wysoka kwota stanowiła zwykłą zaporę. Woodroofe wyjaśnił, że rząd Ugandy dogadał się z konkurencją i chciał po prostu pozbyć się Tullamore Oil z kraju, by przekazać tereny roponośne innemu koncernowi. Nie było nic dziwnego w tym, że firma odmawiała zapłaty tak olbrzymiego haraczu i zdecydowała się użyć w negocjacjach argumentu siły.
– Nasze wojska rozlokowane są w tych miejscach – mówił Woodroofe, wskaźnikiem laserowym zakreślając na mapie zachodniej Ugandy małe kółka. – Cały teren roponośny jest obstawiony przez naszych najemników. Punkt dowodzenia jest tutaj, przy lotnisku. Zostawiamy tu jednak minimalną ochronę. Mam nadzieję, że wasze własne siły naziemne będą w stanie zabezpieczyć teren?
Nigel Caine kiwnął tylko głową, nie siląc się na odpowiedź.
– Oczywiście nie muszę przypominać, że zajęcie lotniska przez siły rządowe zakończyłoby się porażką całej operacji? – dodał z naciskiem biznesmen.
– Nie musi pan przypominać – odezwał się z wyraźnym zniecierpliwieniem Caine.
– No dobrze. W każdym razie okoliczne miasteczka Kaiso i Kabanda są całkowicie pod naszą kontrolą. Ze strony mieszkańców nie spodziewamy się żadnych kłopotów. Prawie wszyscy pracują dla Tullamore Oil, można więc założyć, że większości z nich nie będzie się uśmiechała wizja bezrobocia i nie ruszą wojskom rządowym z pomocą. W razie kłopotów trzymamy tam silny garnizon. Posiadamy też biura w Kisaru, Hoimie i Masindi, to te większe miasta w pobliżu, no i oczywiście w Kampali. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy bronić tych obiektów. Jakiekolwiek wysłane tam siły zostałyby otoczone i łatwo rozbite. Nasza strategia opiera się na fizycznej okupacji samych złóż roponośnych, tak chcemy zmusić rząd do uległości. Waszym zadaniem jest zapewnienie wsparcia powietrznego najemnym siłom lądowym.
– Chwileczkę – przerwał mu Duńczyk Carlsen, kryptonim wywoławczy Viking.
Był najstarszym z pilotów Airspace Security, na lataniu zjadł zęby. Miał nieco ponad pięćdziesiąt lat, z których trzydzieści spędził w Flyvevåbnet, Królewskich Duńskich Siłach Lotniczych. Zakończył karierę wojskową w stopniu podpułkownika. Jego ogromne doświadczenie i naturalne zdolności przywódcze sprawiały, że liczono się z jego zdaniem.
– Zdaje się, że to brzmi nieco inaczej niż w pierwotnej umowie.
– Sytuacja ulega zmianie, więc i wymagania muszą być na bieżąco dopasowywane – odparował błyskawicznie Woodroofe.
– Ale to całkowicie zmienia postać rzeczy, panie Wood- roofe – zgodził się z Duńczykiem Walter Fleming, cieszący się wśród swoich ludzi takim autorytetem, że jego jedno słowo wystarczało, by uciąć dyskusję lub zakończyć spór.
Emerytowany pułkownik USAF był w wielu aspektach jakby przeciwieństwem Carlsena, swojej prawej ręki. Podczas gdy Duńczyk był impulsywny, drażliwy i miał opinię najbardziej bezwzględnego drania w całej Afryce, Amerykanin jawił się jako głos rozsądku. Razem stanowili zaskakująco efektywny zespół.
– Wsparcie z powietrza sugeruje, że rzeczywiście zamierzacie walczyć.
Kamiński też czuł się zaskoczony takim obrotem sprawy. Do tej pory mówiono wyłącznie o regularnych patrolach powietrznych nad obszarem kontrolowanym przez korporację, aby poprzez demonstrację siły zmusić rząd Ugandy do wznowienia rokowań.
– Priorytetem Tullamore Oil jest rozpoczęcie eksploatacji złóż ropy naftowej – powiedział spokojnie Woodroofe. – To nasz jedyny cel. Chodzi tylko o to. Oczywiście zrobimy, co w naszej mocy, by nie dopuścić do przelewu krwi, ale stawka jest zbyt wysoka, by zakładać, że do tego nie dojdzie. Otwarta walka byłaby najgorszym, co się może zdarzyć, ale mimo to nalegam, abyśmy się w pełni przygotowali na taką ewentualność.
Kamiński pokiwał głową. Zgadzał się z punktem widzenia nafciarza. To, że prywatna armia korporacji będzie unikać konfliktu, wcale nie oznaczało, że wojsko Ugandy zachowa się w podobny sposób. Należało się przygotować na kłopoty.
– Nie myśli pan chyba poważnie, że może pan stanąć twarzą w twarz z armią niepodległego państwa? – Carlsen nie dawał za wygraną. – Nie może pan wygrać takiej wojny.
– Nie chodzi tu o wygranie wojny, panie Carlsen – odpowiedział nafciarz. – My nie chcemy się z nikim bić. Nawet gdyby doszło do walki, naszym celem nie byłoby pokonanie wojsk rządowych, tylko zakończenie konfliktu. Uważamy, że najprościej byłoby tego dokonać, skutecznie broniąc naszych obiektów – mówiąc to, wskazał stojącego przy drzwiach, milczącego Marka Haughtona – i jednocześnie zadając wrogom straty na tyle bolesne, by czym prędzej zrewidowali swoje stanowisko w całej aferze. Wymierzenie tych dotkliwych ciosów to byłoby oczywiście wasze zadanie.
– Jeszcze nigdy w historii spółka prawa handlowego nie walczyła zbrojnie z regularnym wojskiem suwerennego kraju! To jakiś absurd! – Carlsen kręcił z powątpiewaniem głową.
– Nie uczył się pan o Kompanii Wschodnioindyjskiej? – odparował bez zastanowienia Woodroofe. – Prywatne armie nie tylko walczyły, ale i zwyciężały w takich wojnach.
– Nie mówimy o jakichś dzikusach z dzidami – żachnął się Duńczyk. – Armia Ugandy jest właśnie taka, jakiej najbardziej nie lubimy: mała i zawodowa. To profesjonalne wojsko, nie jakieś pospolite ruszenie.
– Czy my mówimy o tej samej armii? O tym profesjonalnym wojsku, które od ćwierć wieku nie potrafi zrobić porządku z bandą obdartusów z Armii Bożego Oporu?
Punkt dla Anglika, pomyślał Kamiński.
LRA, czyli Armia Bożego Oporu, była solą w oku Ugandy. Ta grupa partyzancka działała na północy kraju, mordując, paląc i grabiąc w imię Pana od mniej więcej połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Przez cały świat uważana za zbrodniczą organizację terrorystyczną, LRA stanowiła jedną z najdziwniejszych grup partyzanckich, o jakich Kamiński kiedykolwiek słyszał. Przywódca Armii Bożego Oporu, Joseph Kony, twierdził otwarcie, że jest rzecznikiem Boga, i za pomocą dość dziwacznej retoryki i pseudoteologicznych kazań zmuszał fanatycznie oddanych wiernych do masowych mordów na swoich rodakach. Fakt, że przez tyle czasu armia Ugandy nie potrafiła pokonać zbieraniny obłąkańców, nie świadczył raczej o jej skuteczności i profesjonalizmie. Siły naziemne zebrane przez Tullamore Oil liczyły niemal ośmiuset wyszkolonych, zaprawionych w boju i doskonale wyposażonych najemników. Skoro LRA się jakoś trzymała, można było się spodziewać, że taka grupa weteranów mogłaby bronić się tak długo, że jej członkowie pomarliby ze starości, zanim wojska rządowe przełamałyby ich obronę.
– Jesteście pilotami, którzy, jeśli mnie pamięć nie myli, rozbili w puch siły lotnicze Kenii – dodał Woodroofe po chwili, nawiązując do poprzedniego kontraktu firmy. – Potraficie walczyć. Dacie sobie radę z MiG-ami Ugandy. Przyznaję, że to bezprecedensowy konflikt w nowożytnych czasach, by spółka prawa handlowego walczyła z regularnym wojskiem, ale uważam, że jesteśmy w stanie postawić na swoim. To odbije się szerokim echem na całym świecie. Korporacja na drodze militarnej rzuca niepodległe państwo na kolana. Pomyślcie tylko o wpływie, jaki ta operacja miałaby na waszą reputację. Bylibyście firmą, która brała udział w historycznym wydarzeniu i pokonała siły rządowe. To może stanowić dla was przełom. Dobrze wiem, jak potrzebujecie takiego sukcesu.
Kamiński spojrzał na Anglika z uznaniem. Facet okazał się kuty na cztery nogi. Doskonale udawało mu się bronić swoich racji i zbijać argumenty Carlsena. Teraz z kolei uderzał w słaby punkt każdego pilota myśliwskiego, czyli w dumę zawodową i naturalną chęć rywalizacji.
– Co ma pan na myśli? – Fleming zmarszczył podejrzliwie brwi.
– Przyznaję, że operacja może okazać się niezwykle ryzykowna i dla mojej, i dla waszej firmy. Ale ani wy, ani my nie mamy wyjścia. Macie nóż na gardle i my dobrze o tym wiemy. Potrzebujemy się nawzajem. Proponuję współpracę, by pomóc obu naszym organizacjom. Zostaliście bardzo starannie wyselekcjonowani do tego zadania. Zanim się do was zgłosiliśmy, przeprowadziliśmy szczegółowy wywiad. Dokładnie zbadaliśmy waszą działalność w Kenii i jesteśmy pod wrażeniem waszej skuteczności. Przede wszystkim jednak wybraliśmy was ze względu na waszą reputację. Jesteście uważani za najgorszą bandę w całej Somalii. O waszej bezwzględności i okrucieństwie krążą legendy. Plotki głoszą, że zbombardowalibyście nawet przedszkole dla paru dolarów. Wasza obecność w Ugandzie i strach, jaki budzicie, mogą mieć decydujące znaczenie w kluczowym momencie negocjacji z rządem. Ugandyjczycy dobrze znają te plotki i wiedzą, że jeśli wyślą do akcji wojsko, rozpęta się prawdziwe piekło.
Kamiński skrzywił się na te słowa. Rzeczywiście zapracowali sobie na tę złą sławę podczas konfliktu w Kenii, kiedy karmieni fałszywymi danymi wywiadowczymi, dokonali serii ataków na cywilne obiekty, wywołując burzę medialną, która jeszcze nie ucichła. Polak nie czuł się winny tej sytuacji, gdyż ich firma została oszukana, lecz wiedział, że Woodroofe ma rację. Aż do tego momentu nie przypuszczał, że ta reputacja może się okazać atutem.
– Wiemy ponadto, w jakich kłopotach finansowych się znajdujecie – ciągnął Woodroofe. – Wiemy, że nie stać was na odrzucenie naszej oferty.
– Bzdura – odezwał się cicho pilot Robert Knight.
Kamiński spojrzał z ukosa na długowłosego Amerykanina. Knight siedział w charakterystyczny dla siebie sposób, odchylony mocno do tyłu i ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Głowę miał przekrzywioną, a prawy kącik ust ściągnięty w cynicznym uśmiechu. Jego zielone oczy wyrażały znudzenie.
Andrzej lubił tego pilota. Cenił jego cięty język i całkowity brak szacunku dla autorytetów. Knight, wieczny buntownik, zdobył jego sympatię po tym, gdy go zapytano o radiowy kryptonim wywoławczy, jakiego chciałby używać w firmie. Amerykanin poprosił o listę pilotów. Kiedy zerknął na wydruk, prychnął z pogardą i oznajmił, że ma przed sobą laureatów konkursu na największego macho na wschód od Greenwich. Chwilę później wpisał się na listę jako Sidekick. Kamińskiemu bardzo się spodobała ta gra słów, doskonale obrazująca kpiący i cyniczny charakter Amerykanina. Sidekick to w żargonie miłośników sztuk walki kopnięcie boczne. Imię wydawało się świetnie pasować do przyjętej konwencji, lecz w języku potocznym słowo sidekick oznaczało po prostu popychadło.
– Podziel się swoimi wątpliwościami, Knight – odezwał się zgryźliwie Portugalczyk Antonio Silva. Spośród wszystkich animozji w firmie żaden konflikt nie dorównywał intensywnością otwartej wrogości między nim a Amerykaninem. – Z niecierpliwością oczekujemy twych słów mądrości.
– Spadaj – prychnął pilot i odchylił się na krześle jeszcze bardziej. Ponaglony skinieniem przez Fleminga, rozwinął jednak swą myśl: – Wiecie, że nie stać nas na spakowanie manatków i powrót do Somalii. Czekaliście więc, aż zakończymy przebazowanie, żeby oznajmić nam, że warunki kontraktu uległy lekkiej zmianie. Tak jakbyśmy mieli teraz jakieś wyjście…
Jego słowa wywołały spore poruszenie wśród najemników. Rzeczywiście wyglądało na to, że przez tego pewnego siebie biznesmena znaleźli się w ślepej uliczce. Na powrót do domu nie mieli już po prostu pieniędzy. Musieli teraz tańczyć tak, jak zagrał im Woodroofe. Fleming uciszył kolegów i zabrał głos.
– To oczywiste, że będziemy renegocjować finansowy aspekt naszego kontraktu – powiedział stanowczo.
Kamiński pokiwał głową, zgadzając się w pełni z dowódcą. Zostali postawieni w sytuacji bez wyjścia, bez możliwości odstąpienia od umowy. Teraz Fleming sprytnie wykorzystał fakt, że zleceniodawca również był przyparty do ściany i nie miał zbyt wielkiego pola manewru.
– Rozumiem – odparł krótko Woodroofe. – Porozmawiamy o tym później. Jestem pewien, że uda nam się dogadać.
– Jest jeszcze jedna bardzo ważna kwestia – odezwał się Kamiński. – Jeżeli dojdzie do walk, jaki będzie nasz status prawny?
Uważał to za dość istotne, ponieważ według prawa somalijskiego najemnicy tracili obywatelstwo, opuszczając granice kraju. W ten sposób Somalia, przynajmniej formalnie, zrzucała z siebie odpowiedzialność za ich działalność poza granicami państwa. Nie stanowiło to z reguły żadnego problemu, ponieważ w każdym podpisywanym przez somalijskich najemników kontrakcie widniała specjalna klauzula stanowiąca, iż zatrudniające ich państwo daje im obywatelstwo na czas trwania zlecenia. Dzięki temu mogli być pełnoprawnymi uczestnikami danego konfliktu zbrojnego i jednocześnie rząd Siada Hassana w Somalii umywał od wszystkiego ręce. Po powrocie wystarczyło wykupić ponownie somalijskie obywatelstwo za potwornie słoną opłatę. W tym jednak wypadku sprawa poważnie się komplikowała. Pracodawcą Airspace Security była prywatna firma. Nie mogła ona przyznać im obywatelstwa, więc wplątanie się w wojnę z wojskiem Ugandy mogło okazać się niezgodne z somalijskim prawem.
– Pod tym względem sprawa jest bardzo prosta – odpowiedział biznesmen. – Wasza firma została zatrudniona do ochrony osób i mienia koncernu Tullamore Oil. Jesteście w tej chwili pracownikami koncernu, zwykłymi ochroniarzami. Będziecie bronić aktywów firmy oraz życia jej pracowników. Nie ma tu znaczenia, że atakującym może okazać się ugandyjskie wojsko. Jeśli dojdzie do walk, to nie będzie wojna; Uganda nie może wypowiedzieć wojny spółce prawa handlowego. Nasi prawnicy rozniosą na strzępy każdą taką sugestię. Tullamore Oil będzie zgodnie z prawem bronić swojej własności przed bandytami i wandalami. Jedyny kruczek prawny polega na tym, że aby wszystko odbyło się zgodnie z prawem, wojsko musi uderzyć pierwsze.
– Ładny mi kruczek prawny – prychnął szyderczo Knight.
– Jeśli wojsko uderzy jako pierwsze, będzie po nas – powiedział Fleming. – Odkąd AirSec tu przybyło, nasze myśliwce stały się największym zagrożeniem dla wojska Ugandy, a co za tym idzie, zostały priorytetowym celem. Armia rozpocznie atak od pokrycia całego obszaru lotniska zmasowanym ogniem artyleryjskim.
– Nic takiego się nie stanie – odpowiedział stojący pod drzwiami Mark Haughton. – Po drugiej stronie jeziora leży Demokratyczna Republika Konga. Odkąd odkryto ropę, Uganda i DRK przesunęły tu poważne siły i zaczęły kłócić się o linię graniczną, dzielącą jezioro mniej więcej na pół. Stosunki są bardzo napięte. Jeśli Ugandyjczycy rozpoczną ostrzał artyleryjski tak blisko granicy, mogą mieć pewność, że kongijska armia uderzy i zabezpieczy cały ten obszar. Pod tym względem mają związane ręce. Nie mogą użyć artylerii.
– Nie zapominajmy też, że rządowi bardzo zależy na całej infrastrukturze, jaką tu zbudowaliśmy. Jestem przekonany, że zrobią wszystko, by uniknąć zniszczeń – dodał Woodroofe. – W każdym razie obecnie sytuacja jest pod kontrolą. Nasi prawnicy prowadzą negocjacje z rządem. W tym momencie najważniejszym celem jest pomóc im w tych rozmowach, więc chciałbym, aby panowie byli w gotowości do rozpoczęcia patroli powietrznych tak szybko, jak tylko uda wam się przygotować samoloty. Musimy im pokazać, że żarty się skończyły. Zamierzam uruchomić wydobycie ropy, za zgodą rządu lub bez niej.
– A co, jeśli zostaniemy zaatakowani? – spytał Sid Grafton, kolejny z pilotów.
– Jeśli tak się stanie, rozpocznie się wojna. Jeśli zaczną do was strzelać, to możecie śmiało założyć, że równocześnie ruszyły do boju wojska lądowe i że macie nasze pozwolenie na podjęcie walki. Ale to jest niezwykle istotne, że to oni muszą jako pierwsi otworzyć ogień.
Przez salę przeszedł pomruk niezadowolenia. Piloci doskonale wiedzieli, że ten, kto uderza pierwszy, zwycięża w walce. Nie podobała im się wizja wystawienia się na strzał przeciwnika.
– Pamiętajcie, że do walki zbrojnej może w ogóle nie dojść – przypomniał Woodroofe. – Na razie macie po prostu zrobić użytek ze swojej reputacji. Jeśli napotkacie samoloty Ugandy, macie zachowywać się agresywnie, ale nie prowokująco. Nie mogą wyczuć nawet śladu słabości czy wahania. Zresztą sami chyba wiecie najlepiej, jak prowadzić taką grę.
Dalsza część spotkania upłynęła na twardych negocjacjach zmiany warunków finansowych kontraktu. Kiedy najemnicy lecieli do Ugandy, mowa była wyłącznie o patrolach powietrznych w celu wywarcia presji na rząd. Teraz okazało się, że żąda się od nich znacznie więcej, a za tym musiało pójść zwiększenie wynagrodzenia.
Po odprawie dręczony wątpliwościami Kamiński poczekał, aż najemnicy zaczną opuszczać pomieszczenie, i dał znak dowódcy, że chciałby zamienić z nim słówko.
Fleming, dowódca operacyjny firmy, wyglądał na pięćdziesiąt parę lat. Czarne włosy miał tak poprzeplatane siwymi, że jego głowa sprawiała wrażenie posypanej mąką. Inteligentne brązowe oczy lśniły naturalnym autorytetem i opanowaniem. Były to oczy człowieka o stalowych nerwach. Kamiński nieraz zastanawiał się, jakim pilotem musiał być Fleming. Przypuszczał, że wspaniałym, ale nie miał szans się o tym przekonać.
Lata Fleminga jako pana przestworzy były nieodwracalnie skończone. Mniej więcej dwie dekady wcześniej, chwilę po starcie z niewiadomych przyczyn zapalił się lewy silnik jego F-15. Amerykanin stracił kontrolę nad sterami i musiał się katapultować. Nawigator wyszedł z wypadku bez szwanku, ale Fleming odniósł paskudny uraz kręgosłupa, który pozbawił go władzy w nogach. Poruszał się na wózku inwalidzkim, jednak Kamiński nigdy nie nazwałby go kaleką. Od Fleminga biła siła charakteru. Nawet świeżo po wypadku nie pozwalał sobie na użalanie się nad sobą, na choćby jedno słowo skargi. Chociaż jego czas jako pilota dobiegł końca, Amerykanin pozostał w Siłach Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Przekwalifikował się na oficera planującego operacje powietrzne i od tamtej pory sterował myśliwcami zza biurka. Stany Zjednoczone to jeden z niewielu krajów, który nie wyrzucał „zużytych” żołnierzy na śmietnik, ale mimo wszystko Fleming czuł, że pełni jedynie funkcję honorową. Był dobry w swoim fachu, nawet bardzo dobry, ale i tak traktowano go jak piąte koło u wozu albo, czego nie znosił jeszcze bardziej, protekcjonalnie i z litością. Inni, mniej zdolni, ale w pełni sprawni oficerowie awansowali przed nim. Kiedy w końcu przyszła jego kolej na przyszycie do munduru srebrnego orła pułkownika, Fleming zorientował się, że to tylko ukłon w jego stronę i delikatna sugestia, by przeszedł w stan spoczynku i zrobił miejsce dla młodych oficerów. Ambicja Amerykanina nie pozwalała mu jednak tak po prostu odejść na emeryturę. Wiedział, że jest doskonałym specjalistą. Wyjechał do Somalii. Okazało się, że sektor prywatny powitał jego wiedzę i doświadczenie z otwartymi ramionami. Flemingowi wreszcie dano szansę, aby wykorzystał swój potencjał.
W pokoju pozostał jeszcze Valdemar Carlsen, prawa ręka Fleminga. Duńczyk był pięćdziesięcioletnim mężczyzną o okrągłym brzuchu, z pasem jasnych, rzadkich włosów okalającym łysinę. Jego rumianą twarz zdobiły krótkie, zadbane wąsy. Flegmatyczny sposób mówienia i jowialny wygląd mogły jednak wprowadzić w błąd. Umysł Carlsena był ostry jak brzytwa. Powody jego odejścia z Flyvevåbnet od zawsze stanowiły temat plotek wśród pozostałych pilotów firmy. Podobno pokłócił się z dowództwem i śmiertelnie obraził, gdy odmówiono mu udziału w operacji Odyssey Dawn nad Libią w 2011 roku. Pogłoski sugerowały, że Carlsena uziemiono ze względu na nadwagę, jednak nikt nie miał śmiałości go o to spytać.
Był jednym z założycieli firmy i zarazem najważniejszym udziałowcem. Gdyby nie jego kapitał, Airspace Security nigdy by nie powstało. Duńczyk wpompował w firmę równe pięćdziesiąt milionów dolarów, czterdzieści procent kapitału założycielskiego. Owiany legendą majątek Carlsena stanowił obiekt częstych dyskusji wśród kolegów. Powszechnie uważano, że trzyma on na koncie co najmniej drugie tyle. Było to zgodne z prawdą. Carlsen stał się bogaczem, kiedy zmarł jego ojciec, armator, właściciel pokaźnej floty tankowców. Odziedziczył majątek wraz z bratem, ale ponieważ pracował jako zawodowy wojskowy i prowadzenie firmy niezbyt go interesowało, zdecydował się przyjąć ofertę brata i odstąpić mu swoje udziały w zamian za sto milionów dolarów w gotówce. Połowę z tej kwoty włożył bezpośrednio w Airspace Security, a drugiej użył jako poręczenia olbrzymiego kredytu bankowego.
Dzięki pieniądzom Duńczyka Airspace Security miało szansę powstać. Dzięki doświadczeniu Fleminga firma zdołała rozwinąć skrzydła. Ci dwaj oficerowie stanowili świetny zespół, doskonale się uzupełniali. Obydwaj mieli bardzo poważny wpływ na zarządzanie przedsiębiorstwem. Podczas gdy Amerykanin wprowadzał do gry profesjonalizm i chłodną kalkulację, Duńczyk stanowił uosobienie całkowitego braku skrupułów, jakiegokolwiek zaangażowania emocjonalnego. Liczył się dla niego wyłącznie zysk, dlatego Kamiński uważał, że Valdemar Carlsen to najemnik idealny.
– Jak oceniasz ryzyko, Walt? – spytał szefa.
– Jest źle, ale nie beznadziejnie – odezwał się Duńczyk, gdy dowódca nie odpowiedział. – Knight miał rację na zebraniu. Nie mamy wyjścia, jak tylko brnąć w to dalej.
– Nie myślę o tym, zastawiam się raczej, jak rozegrać całą tę partię na naszą korzyść – sprostował Fleming. – Szczerze mówiąc, nie wiem, jak to ugryźć. Z jednej strony wymagają od nas zdecydowania i agresji, z drugiej mamy nie prowokować. Jednocześnie mamy być ostrożni i odważni. Muszę to wszystko dobrze przemyśleć.
– Na razie płacą nam za nic. – Carlsen wzruszył ramionami. – Moim zdaniem powinniśmy utrzymać ten stan rzeczy jak najdłużej.
– Szkoda, że ta sprawa tak nas zaskoczyła – przyznał Kamiński. – Skoro nam się udało wynegocjować podniesienie dziennej stawki z miliona do dwóch, to pomyślcie tylko, co zdołałby wyszarpać Blanchard.
David Blanchard był dyrektorem firmy. Zajmował się stroną czysto biznesową, a ze względu na niedokończone sprawy z somalijską komisją licencyjną pozostał w bazie AirSec w Qardho w Somalii. Laik w sprawach wojskowych, uchodził za prawdziwego mistrza negocjacji. Mimo że to Blanchard formalnie stanowił głowę przedsiębiorstwa, większość pracowników w naturalny sposób uważała Fleminga za najważniejszego człowieka AirSec.
– Nie zapominaj, że Woodroofe zobowiązał się do dostarczenia nam paliwa po połowie rynkowej ceny – zaznaczył Carlsen. To właśnie on zdołał wywalczyć ten punkt podczas zebrania.
– Zamiast liczyć dolary, skupmy się na wywiązaniu z naszej części umowy, panowie – przypomniał im Fleming. – Gra jest warta świeczki, przyznaję, ale przy tak miażdżącej przewadze przeciwnika musimy to rozegrać perfekcyjnie. Nie możemy sobie pozwolić na najdrobniejszy błąd.
▼
Kamiński wziął sobie do serca słowa dowódcy. Siedział nad rozłożonymi na stole mapami i zdjęciami lotniczymi, potrząsając rytmicznie głową do taktu przeraźliwie głośnej muzyki dobiegającej z laptopa. Swoje dredy musiał związać gumką, gdyż włosy leciały mu do oczu. W skupieniu porównywał zdjęcia z zaznaczonymi na mapie obszarami, próbując wbić sobie do głowy wygląd i położenie najważniejszych punktów orientacyjnych, mogących pomóc w nawigacji. Nie miał jak na razie nic innego do roboty. Spędził nad tymi mapami już dwa dni i nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie mógł sprawdzić, czy trójwymiarowy obraz powierzchni, jaki narysował w swoim umyśle, mocno odbiega od rzeczywistego ukształtowania terenu. Nafciarze w dalszym ciągu negocjowali z rządem Ugandy, a rola Airspace Security ograniczyła się do bycia straszakiem.
Woodroofe oznajmił najemnikom, że gdyby rozmowy z rządem znowu ugrzęzły, kolejnym krokiem będzie rozpoczęcie patroli powietrznych, ale w nieuzbrojonych myśliwcach, by nie prowokować armii. Gdyby i to nie zdało egzaminu, mieliby zacząć latać obwieszeni rakietami. Najemnicy musieli liczyć się z tym, że nawet to mogłoby nie zastraszyć urzędników. Wtedy czekałaby ich otwarta walka z wojskami Ugandy. Kamiński miał szczerą nadzieję, że sprawy nie zajdą aż tak daleko. Uważał, że nie mieliby większych szans w takim konflikcie.
W Kenii korzystali z przewagi zaskoczenia, która pozwoliła im w pierwszym, potężnym uderzeniu zniszczyć wrogie samoloty na ziemi, a te nieliczne, jakie napotkali w powietrzu, udało im się szybko unieszkodliwić. W Ugandzie nie mieli co liczyć na taki łut szczęścia. O zaskoczeniu nie mogło być mowy, bo Tullamore Oil trąbiło o przybyciu AirSec na prawo i lewo, by wykorzystać ten fakt jako kolejną kartę przetargową w negocjacjach. Do tego siły powietrzne Ugandy były znacznie silniejsze niż to, co miała do dyspozycji Kenia po dwóch latach krwawej wojny domowej. Liczono się z faktem, że Ugandyjczycy dysponują między innymi eskadrą MiG-ów 21 oraz MiG-ów 23. Nie były to samoloty równorzędne F-16 najemników, ale w dalszym ciągu groźne. Z pewnością posiadały też sporą przewagę w uzbrojeniu, która co najmniej równoważyła słabsze osiągi. Biorąc pod uwagę dane wywiadowcze od licznych informatorów Tullamore Oil, stosunek sił przedstawiał się niekorzystnie dla AirSec. Sytuacja rysowała się więc ponuro, i to jeszcze przed uwzględnieniem siły ugandyjskiej obrony przeciwlotniczej.
Rozmyślania Kamińskiego przerwał Vince Torres, który wtargnął z impetem do pokoju.
– I do not need a cause for my rage! – wrzasnął od progu, do wtóru z Mille’em Petrozzą, wokalistą Kreatora. – I just despise the nature of the human race! When all I see is repulsion and hate, violence becomes my only friend, my saving grace!
Polak westchnął i spojrzał na kolegę. Głowę Torresa zdobił króciutki, szeroki irokez, twarz miał zlaną potem, ale wyraźnie latynoskie rysy rozjaśniał mu uśmiech. Był w doskonałym humorze. Kamiński dzielił pokój z nim i Yehudim Nedivim. Obaj wybrali się rano na przebieżkę. Po minie Torresa Kamiński wywnioskował, że ścigali się i Amerykanin zwyciężył. Dopiero po chwili dotarło do Andrzeja, że przez ostatnie dwa dni tak skutecznie ukulturalniał kolegów heavy metalem, że Torres zdążył już nauczyć się słów niektórych piosenek.
Gust muzyczny Polaka mógł stanowić prawdziwą torturę dla jego współlokatorów. Ciężkie, gitarowe riffy i, jak określał to Yehudi, „zwierzęce ryki kastrowanych pomyleńców” były powodem nieustannych narzekań ze strony Izraelczyka. Torres z kolei reagował na muzykę w zupełnie inny, typowy dla siebie sposób. Skoro nie mógł wymusić na Kamińskim zmiany repertuaru, po prostu polubił metal. Polak pomyślał, że zdolność adaptacji Amerykanina i jego niewyczerpane zasoby dobrego humoru musiały czynić go naprawdę szczęśliwym człowiekiem. Właściwie w każdej sytuacji potrafił znaleźć pozytywną stronę. Koledzy żartowali, że nawet gdyby wdepnął w gówno, cieszyłby się, że zawsze chciał mieć brązowe trampki.
– Co tam studiujesz, Andy? – spytał, zerkając Kamińskiemu przez ramię. – A, mapy…
– Też byś mógł nad nimi posiedzieć. Nie wiadomo, kiedy znajomość terenu może uratować ci tyłek. Nie zawsze masz trzydzieści tysięcy stóp do ziemi.
– E tam. Ja tu znam każdy kamień. – Amerykanin zaśmiał się lekceważąco, ściągnął koszulkę i wziął z łóżka ręcznik. – Pewnie nie wiesz, ale ja jestem w Ugandzie bardzo znaną i cenioną osobistością.
Kamiński zmierzył kolegę badawczym spojrzeniem.
– Nie byłeś za długo na słońcu?
– Nie wierzysz mi? Nie wiedziałeś, że moim imieniem nazwano rezerwat przyrody?
Kamiński odpowiedział mu tylko osłupiałym spojrzeniem, na co Torres wyszczerzył w uśmiechu zęby i stuknął palcem w jedną z map na biurku. Wzrok Polaka powędrował na wielką, zieloną plamę na południe od Jeziora Alberta i widniejący na niej podpis „Toro Game Reserve”. Zarechotał mimo woli.
– To może startuj w wyborach prezydenckich? – zawołał za znikającym w łazience kolegą.
W tym samym momencie otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł wyraźnie zły Nedivi. Ściągnął mokrą od potu koszulkę i rzucił ją na podłogę.
– Możesz ściszyć te ryki? – spytał, marszcząc groźnie czoło.
Kamiński spojrzał na przyjaciela. Izraelczyk był wściekły. Andrzej widział to w jego każdym geście. Człowiek tak ambitny jak Nedivi nawet błahej sprawy, jak przegranie wyścigu podczas porannej przebieżki, nie potrafił potraktować lekko. Jego krótkie, kruczoczarne włosy perliły się od potu, umięśniona klatka piersiowa pracowała jak miech kowalski, lecz gładko ogolona, śniada, przystojna twarz nie zdradzała śladów zmęczenia. Nedivi utrzymywał doskonałą formę. Kamiński wiele razy przekonał się o tym na własnej skórze, kiedy razem ćwiczyli.
Andrzej trenował kiedyś boks, ale dość krótko, niecałe dwa lata. Treningi kolidowały z nauką, a do tego bał się kontuzji, która mogłaby przekreślić jego szanse na dostanie się do szkoły lotniczej. W żadnym razie nie nazwałby się dobrze wyszkolonym zawodnikiem, mimo to uważał się za zagorzałego entuzjastę walki wręcz. Brakowało mu umiejętności, ale nadrabiał nieustępliwością i zadziornym charakterem. Nedivi z kolei przypominał prawdziwą maszynę do zabijania. Od młodości szkolił się w izraelskiej krav madze. Kiedy ćwiczył z Kamińskim, był dla niego bezlitosny. Polak nie narzekał jednak wcale. Sińce i ból znikały, natomiast ciekawe techniki, jakie podpatrywał u przyjaciela, na stałe dodawał do swojego repertuaru. Z biegiem czasu Nedivi zmienił Andrzeja z boksera amatora w całkiem przyzwoitego freestylera.
– Ścisz to! – skrzywił się Izraelczyk. – Przecież tego się słuchać nie da!
– A co mam według ciebie włączyć? „Hava Nagila”?
Wbrew temu, co sugerowało imię Nediviego, nie był on bynajmniej ortodoksyjnym, ani nawet praktykującym żydem, a jednak aż zacisnął zęby na tę zaczepkę. Kamiński dobrze wiedział, jak wytrącić przyjaciela z równowagi. Izraelczyk posiadał słaby punkt – chociaż chętnie dokuczał innym, nie potrafił z równą łatwością przyjmować ciosów. Tym razem Yehudi nie dał się jednak sprowokować. Zareagował jedynie gniewnym prychnięciem.
– Co on tam niby charczy? – warknął po chwili.
– Urum bururum – odpowiedział ze stoickim spokojem Kamiński.
– Że co? – odpowiedź tak zbiła Yehudiego z tropu, że natychmiast opuściło go całe zdenerwowanie. – A co to ma niby znaczyć?
– A skąd mam to wiedzieć? Niezbyt mnie interesuje poezja śpiewana przez tego kolesia.
Nedivi przysłuchiwał się przez chwilę w milczeniu z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Po chwili zmarszczył brwi i spytał zdziwiony:
– Czy on wymamrotał właśnie „uzależniony od mordowania”?
Kamiński zerknął na ekran laptopa.
– Six Feet Under. No tak, to by do nich pasowało. Chyba masz rację. Tytuł to „Murder Addiction”.
– Ja pierniczę, ale przyjemniaczki. – Nedivi pokręcił głową z niesmakiem.
– E, tam. – Andrzej zaśmiał się i machnął lekceważąco ręką. – To tylko jakiś pomyleniec i jego niespełnione fantazje. My to robimy naprawdę i jakoś wcale nie śpiewamy o tym piosenek.
– Ale ty mnie czasami potrafisz wkurzyć, Andrzej…
– Taka jest prawda, stary. – Kamiński wzruszył ramionami. – Jak zrzucasz bomby na cel, to nie myślisz chyba, że na dole nikogo nie ma?
Owinięty ręcznikiem Torres wszedł do pokoju, zostawiając na podłodze mokre ślady. Nedivi nie odpowiedział Kamińskiemu. Bez słowa wstał, wyminął Amerykanina i zniknął za drzwiami łazienki. ■
Loty zaczęły się siedemnastego, w czwartek. Negocjacje między prawnikami nafciarzy a rządem stanęły w miejscu. Firma rozpoczęła wydobycie ropy, nie czekając na decyzję polityków. Jeszcze bardziej zaogniło to stosunki pomiędzy obiema stronami konfliktu. Kiedy nad ranem oddziały miejscowej policji zajęły biura Tullamore Oil w Kampali, Kisaru i Hoimie, Woodroofe rozkazał najemnikom szykować samoloty. Skoro prawnicy nie potrafili skłonić rządu do ustępstw, zdecydował się na pokaz siły. Równo o dwunastej myśliwce Airspace Security rozpoczęły patrole nad obszarami roponośnymi. Piloci spodziewali się kłopotów, ale ku ich uldze ugandyjskie systemy obrony przeciwlotniczej milczały. Za to Davis i Harvey, którzy wylecieli w pierwszy lot, od razu zaczęli meldować o obecności rządowych MiG-ów, które śledziły każdy ich krok.
Wojska Ugandy zinfiltrowali korporacyjni agenci, którzy dostarczali swoim pracodawcom świeżych, bardzo cennych informacji. Jedną z nich była wiadomość o wydanym przez dowództwo sił powietrznych rozkazie unikania konfrontacji i nieatakowania maszyn najemników. Znając jego treść, piloci AirSec czuli się nieco bezpieczniej, ponieważ Woodroofe kazał im latać bez uzbrojenia, jedynie z podwieszonymi zewnętrznymi zbiornikami paliwa. Gdyby zostali zaatakowani, do obrony mieliby jedynie działka pokładowe.
Flemingowi nie podobało się wystawianie pilotów i samolotów na tak wielkie ryzyko, ale Woodroofe upierał się, że wszystkie te posunięcia są częścią dobrze przemyślanej polityki. Wysyłając w powietrze myśliwce, stawiał wyraźne ultimatum siłom rządowym, a jednocześnie nie prowokował ich do rozpoczęcia działań zbrojnych, nie umieszczając na myśliwcach broni ofensywnej. Fleming nie dawał za wygraną. Argumentował, że to AirSec bierze na siebie fizyczne ryzyko ataku. Obawy dowódcy najemników zmniejszyły się nieco dopiero wtedy, gdy Woodroofe przyznał w tajemnicy, że ma na liście płac kogoś w sztabie generalnym. Rozkaz nieprowokowania najemników wyszedł właśnie od tego człowieka. Chociaż Woodroofe wiedział o każdym posunięciu Ugandyjczyków, jeszcze zanim rozkazy zostawały zaakceptowane przez ich dowództwo, Fleming pozostawał sceptyczny. Wychodził z założenia, że nie można pokładać zbytniej wiary w człowieku, który za pieniądze zdradził własny kraj. Woodroofe kontrargumentował wtedy, że jego agent w naczelnym dowództwie jest tylko jednym z setek szpiegów. Do Anglika spływały takie ilości informacji wywiadowczych, że analitycy korporacji bez trudu mogli porównywać raporty i natychmiast odrzucać oczywistą dezinformację.
Wątpliwości jednak pozostały.
Tuż przed startem, kiedy Kamiński pospiesznie przeprowadzał skomplikowaną i czasochłonną procedurę uruchamiania silnika swojego samolotu, mechanicy przekazali mu elektryzujące wieści zasłyszane od ludzi obsługujących Jedynkę i Czwórkę, myśliwce, które właśnie wróciły z patrolu. Chwilę wcześniej obydwaj lecący nimi najemnicy wylądowali na ostatnich litrach paliwa, grubo przed wyznaczonym czasem.