Na celowniku - Iwan Krzysztof - ebook

Na celowniku ebook

Iwan Krzysztof

4,0
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czasami wojna jest jedynym możliwym wyborem.

Dla Andrzeja Kamińskiego Somalia to nie tylko konflikt zbrojny. Wyłącznie jako pilot myśliwca i współwłaściciel firmy kontraktorskiej może realizować swoją największą pasję – latanie. Jednak w tej pracy człowiek często staje się pionkiem w grze innych graczy, własnej przeszłości i zwykłego przypadku... A stawką w niej są nie tylko pieniądze, lecz także życie.

Na celowniku to powietrzne bitwy oraz straceńcze misje, które oznaczają walkę z wrogiem, ale i z własnymi ograniczeniami. W kolejnym wyścigu ze śmiercią jak zawsze najważniejsze będą perfekcja i żelazne nerwy polskiego pilota…

Powieści Krzysztofa Iwana przenoszą mnie na powr t za stery myśliwca. Autor imponuje nie tyko wiedzą na temat lotnictwa, ale także pomysłem fabularnym. Polecam!

Marcin „MAHB” Modrzewski, Pilot F-16

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 353

Oceny
4,0 (62 oceny)
23
22
11
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wrencemocny

Dobrze spędzony czas

Czyta się łatwo i przyjemnie. Trochę wszystkiego. Romansu, wojny, sensacji. Nieporadność głównego bohatera( pilota myśliwca) wobec kobiet jest niewiarygodna. Przyzna to każdy kto zna chociaż jednego z nich. Takiej dupy wołowej nikt nie wypuścilby w powietrze.
00
wojciechbabicz

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemnie się czyta. Troszkę intryg, trochę strzelania. W ciekawej, mało znanej dla nas lokalizacji (najemnicy, Afryka).
00
Evita72

Całkiem niezła

Kolejny to lotniczej sagi o Polaku najemniku, który na życie zarabia jako pilot F16 w firmie działającej w Afryce. Tym razem jednak akcja nie trwa tylko w przestworzach a nasz bohater staje się obiektem zainteresowania policji, wywiadu i rosyjskiej mafii. Wciąga a nowi bohaterowie wzbudzają zainteresowanie.
00
Paskudnikus

Z braku laku…

Mało latania jak dla mnie
00
black_night

Całkiem niezła

w odróżnieniu od części 1. bardzo mało akcji dzieje się w powietrzu, nie znaczy to, że książka jest źle napisana, po prostu sięgnąłem po nią właśnie w tym celu licząc że proporcje akcji ziemia powietrze będą takie jak w cz.1
00

Popularność




KRZYSZTOF IWAN

Na celowniku

 

 

© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2021 Krzysztof Iwan

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

 

eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Projekt okładki: Paweł Gierula

Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek

 

 

ISBN 978-83-65904-97-3

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Rozdział 1

Miejsce:

mieszkanie przy prospekcie Łomonosowskim, Moskwa

Data:

02.05.2014

Czas lokalny:

09.20

Współrzędne:

N 55°41’, E 37°16’

Wysokość względna:

0 stóp

Wy­so­ki, bar­czy­sty mężczy­zna ukląkł przy na­kle­jo­nym bia­łą ta­śmą kon­tu­rze syl­wet­ki czło­wie­ka. Ob­fi­cie spry­skał ciem­ną pla­mę na li­no­leum sil­nym de­ter­gen­tem i za­czął ją ener­gicz­nie wy­cie­rać. Kie­dy sko­ńczył, za­brał się za ścia­nę, na któ­rej stru­gi ście­ka­jącej krwi utwo­rzy­ły ma­ka­brycz­ne wzo­ry, zu­pe­łnie jak­by ja­kiś sza­lo­ny ac­tion pa­in­ter usi­ło­wał na­ma­lo­wać dzie­ło ży­cia wła­sny­mi tęt­ni­ca­mi.

– Cho­ler­ny du­reń! – mruk­nął pod no­sem, my­śląc o au­to­rze tej jat­ki, Wik­to­rze Szter­nie, zna­nym w oko­li­cy pod prze­zwi­skiem Bo­sak. Bio­rąc pod uwa­gę bru­tal­no­ść mor­der­stwa, traf­niej­szym pseu­do­ni­mem by­łby Rębacz.

Sztern za­bił wła­ści­cie­la miesz­ka­nia, wła­sne­go ko­le­gę, w zwy­kłej, głu­piej, pi­jac­kiej awan­tu­rze. Był nie­zrów­no­wa­żo­ny i nie­bez­piecz­ny. Dla do­bra Or­ga­ni­za­cji po­wi­nien zgnić w wi­ęzie­niu. Szef miał jed­nak wo­bec nie­go inne pla­ny. Wy­rok ska­zu­jący dla Bo­sa­ka nie ozna­cza­łby by­naj­mniej nie­po­we­to­wa­nej stra­ty, ale Alek­siej Mo­ro­zow po­sta­no­wił wy­ci­ągnąć pod­wład­ne­go z kło­po­tów, nie ba­cząc na kosz­ty i kom­pli­ka­cje. Chciał za­skar­bić so­bie jego wdzi­ęcz­no­ść. Wy­da­wa­ło się oczy­wi­ste, że Mo­ro­zow nie za­po­mni o przy­słu­dze, ani tym bar­dziej nie da o niej za­po­mnieć Szter­no­wi. Szef wie­dział, jak bu­do­wać bez­gra­nicz­ną lo­jal­no­ść swo­ich pod­wład­nych. Kie­dy więc usły­szał o bru­tal­nym mor­der­stwie w mo­skiew­skim miesz­ka­niu i aresz­to­wa­niu Bo­sa­ka, na­tych­miast za­dzwo­nił do czło­wie­ka, któ­ry w ro­syj­skim pó­łświat­ku ucho­dził już nie­mal za le­gen­dę.

– To ja. Masz czas? – Dwa dni temu w słu­chaw­ce te­le­fo­nu za­brzmiał głos Mo­ro­zo­wa.

– Nie­zu­pe­łnie – od­pa­rł wte­dy z wy­ra­źną nie­chęcią.

– Rzuć wszyst­ko. – To nie była pro­śba. – Wik­tor Sztern wła­do­wał się po szy­ję w gów­no. Za­pusz­ko­wa­li go. Za­ciu­kał ja­kie­goś zio­ma­la. Chcę, że­byś go wy­ci­ągnął.

– To nie będzie pro­ste, Aleks – od­po­wie­dział. Po chwi­li do­dał jesz­cze: – I będzie spo­ro kosz­to­wa­ło.

– Po pro­stu za­łatw spra­wę – mruk­nął do słu­chaw­ki Mo­ro­zow i roz­łączył się.

Mężczy­zna za­my­ślił się przez chwi­lę na wspo­mnie­nie tam­tej roz­mo­wy. Czło­wiek od za­ła­twia­nia spraw – taki miał za­wód. Roz­wi­ązy­wał cu­dze pro­ble­my. Cza­sa­mi lu­bił po­rów­ny­wać się do fil­mo­wych po­sta­ci Wik­to­ra Czy­ści­cie­la lub Win­sto­na Wol­fe’a. Pra­ca nie­wdzi­ęcz­na, ale za to wy­jąt­ko­wo do­brze płat­na. Od dwóch dni sprzątał więc bru­dy po pó­łgłów­ku Szter­nie.

– I w prze­no­śni, i do­słow­nie – szep­nął do sie­bie, spry­sku­jąc ścia­nę de­ter­gen­tem.

Na pierw­szy rzut oka spra­wa była nie do ru­sze­nia. Bo­sa­ka aresz­to­wa­no wła­ści­wie na go­rącym uczyn­ku, jesz­cze na miej­scu zbrod­ni, sto­jące­go nad cia­łem ofia­ry i od stóp do głów obry­zga­ne­go krwią. Pa­ra­dok­sal­nie to wła­śnie ła­two­ść, z jaką po­li­cja ujęła po­dej­rza­ne­go, mo­gła po­móc te­raz w jego uwol­nie­niu. Mor­der­stwo wy­da­rzy­ło się w śro­dę 30 kwiet­nia wie­czo­rem. 1 i 2 maja były dnia­mi wol­ny­mi; Świ­ęto Pra­cy sta­no­wi­ło re­likt po­przed­niej epo­ki, na­to­miast Dzień Mi­ędzy­na­ro­do­wej So­li­dar­no­ści Lu­dzi Pra­cy po roz­pa­dzie ZSRR prze­mia­no­wa­no po pro­stu na Świ­ęto Wio­sny. Tak się szczęśli­wie zda­rzy­ło, że Szter­na aresz­to­wa­no tuż przed od daw­na ocze­ki­wa­nym dłu­gim week­en­dem.

Mężczy­zna znał spe­cy­fi­kę pra­cy ro­syj­skiej po­li­cji jak mało kto – przez wie­le lat sam słu­żył w jej sze­re­gach, gdy funk­cjo­no­wa­ła jesz­cze jako mi­li­cja. Do­sko­na­le wie­dział, że w śro­dę wie­czo­rem ci nie­licz­ni eks­per­ci, któ­rzy nie wy­je­cha­li jesz­cze z Mo­skwy na ma­jów­kę, byli kom­plet­nie pi­ja­ni. Po­li­cjan­ci zgar­nęli spraw­cę na go­rącym uczyn­ku, więc ni­ko­mu się nie spie­szy­ło. Stwier­dzo­no, że do­kład­ne za­bez­pie­cze­nie ma­te­ria­łu do­wo­do­we­go może po­cze­kać do po­nie­dzia­łku, gdy wszy­scy wró­cą z urlo­pów.

– To się pa­no­wie zdzi­wią – mruk­nął do sie­bie mężczy­zna, da­jąc parę kro­ków w tył, by spoj­rzeć na efekt swo­ich wy­si­łków. Na ścia­nie w dal­szym ci­ągu wi­docz­ne były ciem­ne pla­my, ale nie mia­ło to już żad­ne­go zna­cze­nia. De­ter­gent był tak sil­ny, że czuł pie­cze­nie w za­to­kach mimo ma­ski ma­lar­skiej. Na­wet la­bo­ra­to­ria FBI nie da­ły­by już rady zba­dać DNA tej krwi.

Na­stęp­nie udał się do kuch­ni. Sztern był idio­tą, ale przy­naj­mniej nie stra­cił ner­wów, gdy we­zwa­na przez sąsia­dów po­li­cja za­częła wy­wa­żać drzwi. Ban­dy­ta zdążył scho­wać na­rzędzie zbrod­ni, a pod­czas prze­słu­cha­nia nie ode­zwał się ani sło­wem. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi mężczy­zny po­li­cjan­ci nie tru­dzi­li się do­kład­nym prze­szu­ka­niem miesz­ka­nia. Mie­li w ko­ńcu spraw­cę, więc ni­g­dzie im się nie spie­szy­ło. Prze­trząśni­ęcie śmier­dzącej me­li­ny wo­le­li zo­sta­wić ko­le­gom opa­la­jącym się wła­śnie gdzieś nad wodą.

Po te­le­fo­nie od Mo­ro­zo­wa pierw­szym kro­kiem mężczy­zny w tej spra­wie było wy­na­jęcie Ana­to­li­ja Gu­mi­le­wa, sta­re­go, chy­tre­go praw­ni­ka o ka­mien­nym su­mie­niu. Ucho­dził za ka­wał su­kin­sy­na, ale za to do­brze znał się na swo­jej ro­bo­cie i nie miał ab­so­lut­nie żad­nych skru­pu­łów. Ad­wo­kat do­wie­dział się wszyst­kie­go od Szter­na i po­dzie­lił się wy­do­by­ty­mi in­for­ma­cja­mi bez mru­gni­ęcia okiem.

Bar­czy­sty mężczy­zna otwo­rzył drzwicz­ki pod zle­wem, wy­ci­ągnął na ze­wnątrz prze­pe­łnio­ny kosz na śmie­ci i, cie­sząc się w du­chu, że pod la­tek­so­we ręka­wicz­ki za­ło­żył wkład­ki z ke­vla­ro­we­go włók­na, si­ęgnął za mi­skę zle­wo­zmy­wa­ka. Na ostrze na­tra­fił po paru chwi­lach ma­ca­nia na oślep wśród pląta­ni­ny rur. Był to ci­ężki, rze­źnic­ki ta­sak usma­ro­wa­ny za­schni­ętą krwią. Mężczy­zna ostro­żnie za­wi­nął go w tka­ni­nę i wło­żył do spor­to­wej tor­by, le­żącej na pla­sti­ko­wej fo­lii przy drzwiach we­jścio­wych. Na­stęp­nie bar­dzo do­kład­nie wy­czy­ścił cały zlew.

Wy­szo­ro­wa­nie wszel­kich mo­żli­wych po­wierzch­ni, kla­mek, ga­łek i przed­mio­tów za­jęło mu do­brych kil­ka go­dzin. Nie spie­szył się jed­nak. Wie­dział, że spe­cja­li­ści od dak­ty­lo­sko­pii są w sta­nie pra­co­wać na­wet na frag­men­tach od­ci­sków. Kie­dy sko­ńczył, był cały spo­co­ny, po­wstrzy­my­wał się jed­nak przed zdjęciem za­pa­ro­wa­nych oku­la­rów ochron­nych. Nie tyl­ko chro­ni­ły one jego oczy przed dra­żni­ący­mi opa­ra­mi środ­ków czy­sto­ści, ale przede wszyst­kim za­bez­pie­cza­ły go przed po­zo­sta­wie­niem w miesz­ka­niu wła­sne­go ma­te­ria­łu ge­ne­tycz­ne­go. Na­wet jed­na rzęsa mo­gła na­pro­wa­dzić śled­czych na jego trop. Tego za­mie­rzał unik­nąć. Spar­ta­czo­na spra­wa o mor­der­stwo to dla mo­skiew­skiej po­li­cji nie pierw­szy­zna, ale tak bez­czel­ne znisz­cze­nie do­wo­dów z pew­no­ścią na­dep­nie na od­cisk wie­lu funk­cjo­na­riu­szom. Mężczy­zna uwa­żał, że po­li­cja mia­ła nad prze­stęp­ca­mi bar­dzo nie­wiel­ką, lecz na­der istot­ną prze­wa­gę. Le­ża­ła ona w or­ga­ni­za­cji i pro­fe­sjo­na­li­zmie. Stró­że pra­wa nie mu­sie­li wca­le dys­po­no­wać zdol­no­ścia­mi de­duk­cji jak w ame­ry­ka­ńskich se­ria­lach. Wy­star­cza­ło, by cier­pli­wie za­cze­ka­li, aż prze­stęp­cy sami za­czną po­pe­łniać szkol­ne błędy. Sko­ro jed­nak tym ra­zem to po­li­cjan­ci mie­li wy­jść na ama­to­rów i par­ta­czy prze­chy­trzo­nych przez zor­ga­ni­zo­wa­nych pro­fe­sjo­na­li­stów, było oczy­wi­ste, że spra­wa będzie sze­ro­ko oma­wia­na w naj­wy­ższych kręgach Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych. Mężczy­zna zda­wał so­bie spra­wę, że wła­śnie wy­mie­rza po­li­czek bar­dzo nie­bez­piecz­nym lu­dziom. Nie miał za­mia­ru dać się na tym zła­pać.

Przed drzwia­mi we­jścio­wy­mi sta­nął na roz­ło­żo­nym ar­ku­szu gru­be­go, prze­zro­czy­ste­go pla­sti­ku i sta­ran­nie zdjął oku­la­ry, ma­skę i kom­bi­ne­zon ochron­ny. Po­czuł na­tych­mia­sto­wą ulgę, gdy ko­jący chłód do­stał się pod ubra­nie. Scho­wał cały swój sprzęt do tor­by, po czym wyj­rzał przez wi­zjer. Na ko­ry­ta­rzu ni­ko­go nie za­uwa­żył. Dla pew­no­ści na­słu­chi­wał jesz­cze przez chwi­lę, po czym de­li­kat­nie otwo­rzył drzwi. Ostro­żnie prze­sze­dł przez pląta­ni­nę taśm po­li­cyj­nych, uwa­ża­jąc, by nie otrzeć się o żad­ną z nich, a na­stęp­nie za­mknął drzwi i ści­ągnął ręka­wicz­kę.

Na­wet naj­le­piej prze­my­śla­ny plan nie­sie ze sobą pe­wien ele­ment ry­zy­ka, ja­kie­goś nie­prze­wi­dy­wal­ne­go zda­rze­nia lo­so­we­go. Mo­żna było pró­bo­wać zmniej­szyć to ry­zy­ko do mi­ni­mum, ale ni­g­dy nie da­wa­ło się go ca­łko­wi­cie wy­eli­mi­no­wać. Mężczy­zna zo­rien­to­wał się, że wła­śnie dało o so­bie znać pra­wo Mur­phy’ego, kie­dy usły­szał do­bie­ga­jący z pó­łpi­ętra ni­żej stłu­mio­ny głos:

– O kur­wa!

Ob­ró­cił się na­tych­miast, nie spło­szo­ny, a ra­czej go­to­wy do dzia­ła­nia. Po­ni­żej stał mło­dy czło­wiek przed trzy­dziest­ką, ubra­ny w czar­ne spodnie z kan­tem i sza­rą ko­szu­lę z roz­lu­źnio­nym kra­wa­tem. W obu rękach trzy­mał wy­brzu­szo­ne, pla­sti­ko­we siat­ki. Z jed­nej z nich wy­sta­wa­ły li­ście pora. Ich oczy spo­tka­ły się na uła­mek se­kun­dy, któ­ry zda­wał się prze­ci­ągać w nie­sko­ńczo­no­ść. W spoj­rze­niu mło­de­go czło­wie­ka tlił się strach.

Mężczy­zna nie si­ęgał po broń. Wie­dział, że gdy­by nie­zna­jo­my chciał krzyk­nąć, nie zdąży­łby jej użyć. Fa­cet wy­glądał na spryt­ne­go na tyle, by zro­zu­mieć, cze­go wła­śnie był świad­kiem. Py­ta­nie brzmia­ło: czy ma ocho­tę ba­wić się w bo­ha­te­ra?

Na to py­ta­nie od­po­wie­dział on sam, gwa­łtow­nie od­wra­ca­jąc się do okna wy­cho­dzące­go na po­dwó­rze. Stał nie­ru­cho­mo jak po­sąg, kon­tem­plu­jąc brud­ną ścia­nę ka­mie­ni­cy z na­prze­ciw­ka, jak­by oglądał ja­kiś fa­scy­nu­jący ob­raz w mu­zeum.

Mężczy­zna po­wo­li scho­dził po scho­dach. Wi­dział od­bi­cie twa­rzy nie­zna­jo­me­go w szy­bie. Za­uwa­żył kro­ple potu na jego skro­niach i sły­szał szyb­ki, ner­wo­wy od­dech. Po­my­ślał, że to nie jest typ bo­ha­te­ra. Wy­glądał na to zbyt in­te­li­gent­nie. Mu­siał ro­zu­mieć, że by­ło­by szczy­tem głu­po­ty do­nie­ść po­li­cji na fa­ce­ta, któ­ry znał jego ad­res.

Za­trzy­mał się na pó­łpi­ętrze, za ple­ca­mi wpa­trzo­ne­go w okno czło­wie­ka, któ­ry ści­śni­ętym gło­sem wy­sa­pał:

– Mam dzie­ci…

Mężczy­zna uśmiech­nął się pó­łgęb­kiem. Ko­leś miał gło­wę na kar­ku, na­wet w ob­jęciach tak pa­ra­li­żu­jące­go stra­chu. Wzmian­ka o dzie­ciach nie mia­ła skła­niać do li­to­ści, a ra­czej dać gwa­ran­cję, że nie zro­bi nic głu­pie­go i ni­ko­mu nie pi­śnie o tym spo­tka­niu ani sło­wa. Ro­sja­nie jak mało kto po­tra­fi­li do­cho­wać ta­jem­ni­cy. Po­ko­le­nia wła­dzy lu­do­wej na­uczy­ły ich, jak przy­kre kon­se­kwen­cje może mieć mie­le­nie języ­kiem.

Mężczy­zna od­cze­kał jesz­cze parę se­kund, po czym po­wo­li zsze­dł po scho­dach i wy­sze­dł na uli­cę. Od­na­la­zł za­par­ko­wa­ny kil­ka prze­cznic da­lej mo­to­cykl. Kie­dy na nie­go wsia­dł, wzi­ął te­le­fon i wy­brał nu­mer Mo­ro­zo­wa.

– Spra­wa za­ła­twio­na – po­wie­dział i roz­łączył się.

Miejsce:

tawerna „Watering Hole”, Qardho, Puntland, środkowa Somalia

Data:

17.05.2014

Czas lokalny:

21.30

Współrzędne:

N 9°29’, E 49°4’

Wysokość względna:

0 stóp

– Le­gion Con­dor! – ro­ze­szło się szep­tem po ca­łej knaj­pie, na chwi­lę zdu­sza­jąc prze­ra­źli­wy zgie­łk se­tek pro­wa­dzo­nych jed­no­cze­śnie roz­mów. Ci­ężka roc­ko­wa mu­zy­ka roz­brzmia­ła w ci­szy ze zdwo­jo­ną siłą.

An­drzej Ka­mi­ński ob­ró­cił się w stro­nę drzwi, by przyj­rzeć się przy­by­szom. W ci­ągu ostat­nich dwóch ty­go­dni sły­szał o nich wła­ści­wie bez prze­rwy, lecz aż do tej pory nie miał oka­zji ich spo­tkać. Wcho­dzi­li je­den za dru­gim, ob­rzu­ca­jąc mil­czący tłum wro­gi­mi, wy­zy­wa­jący­mi spoj­rze­nia­mi. Rzu­ca­ły się w oczy krót­ko ostrzy­żo­ne wło­sy i paramilitarne stroje w maskujące, pustynne wzory. Przede wszystkim zwracała jednak uwagę ich karność. Bez mrugnięcia okiem udawali się do stolików wskazanych im przez mężczyznę, który musiał być kimś w rodzaju oficera.

Woj­sko, po­my­ślał Po­lak. Mie­li ra­cję.

Od cza­su po­wro­tu Air­spa­ce Se­cu­ri­ty z Ugan­dy w Pun­tlan­dzie bar­dzo wie­le się wy­da­rzy­ło. Kon­ku­ren­cyj­na ukra­ińska fir­ma MCL So­lu­tions, ope­ru­jąca na MiG-ach 29, jed­na z trzech firm lot­ni­czych na­jem­ni­ków ba­zu­jących koło mia­stecz­ka Qar­dho, ogło­si­ła upa­dło­ść i w ci­ągu paru dni ca­łko­wi­cie znik­nęła z mapy. Po Ukra­ińcach nie po­zo­stał na­wet ślad. Pró­żnia nie trwa­ła jed­nak dłu­go. Pu­ste lot­ni­sko zo­sta­ło na­tych­miast wy­dzie­rża­wio­ne przez nową chi­ńską fir­mę na­jem­ni­czą Shāmò Zhī Lóng, czy­li „Pu­styn­ny Smok”, któ­ra w nie­wia­ry­god­nym tem­pie spro­wa­dzi­ła na miej­sce sprzęt i lu­dzi. W ci­ągu za­le­d­wie ty­go­dnia Chi­ńczy­cy za­ko­ńczy­li pe­łne prze­ba­zo­wa­nie, wpra­wia­jąc w osłu­pie­nie na­wet ta­kich za­wo­dow­ców jak Wal­ter Fle­ming, do­wód­ca ope­ra­cyj­ny Air­spa­ce Se­cu­ri­ty.

Od po­cząt­ku mó­wi­ło się, że Pu­styn­ny Smok to nie są żad­ni na­jem­ni­cy, tyl­ko zwy­kły po­li­gon do­świad­czal­ny dla no­wych chi­ńskich sys­te­mów bro­ni. Wszyst­ko na to wska­zy­wa­ło. Wy­da­wa­ło się, że fir­ma dys­po­nu­je wprost nie­ogra­ni­czo­ny­mi za­so­ba­mi fi­nan­so­wy­mi. Zdu­mie­ni pi­lo­ci ob­ser­wo­wa­li, jak nad ich bazą prze­la­tu­je klucz za klu­czem ob­wie­szo­nych zbior­ni­ka­mi pa­li­wa, no­wiu­sie­ńkich J-11. W ci­ągu za­le­d­wie dwóch dni na byłe lot­ni­sko MCL So­lu­tions przy­le­cia­ły dwa­dzie­ścia dwa my­śliw­ce, nie­zna­na do­kład­nie licz­ba sa­mo­lo­tów trans­por­to­wych, a na­wet jed­na la­ta­jąca cy­ster­na. Tym sa­mym oka­za­ło się, że Chi­ńczy­cy prze­wy­ższa­ją li­czeb­nie dwie po­zo­sta­łe fir­my ba­zu­jące koło Qar­dho, Air­spa­ce Se­cu­ri­ty oraz JBR In­ter­na­tio­nal ra­zem wzi­ęte, a po uwzględ­nie­niu sił na­ziem­nych na­kry­wa­li ich po pro­stu czap­ka­mi. Pu­styn­ny Smok wy­sko­czył jak spod zie­mi, bez żad­ne­go ostrze­że­nia, i pod względem po­ten­cjal­nej siły z miej­sca upla­so­wał się na dru­gim miej­scu wśród licz­nych so­ma­lij­skich firm na­jem­ni­czych. Ustępo­wał tyl­ko po­tężne­mu Xe. Na­tych­miast za­częto snuć do­my­sły, że Shāmò Zhī Lóng jest w rze­czy­wi­sto­ści ja­ki­mś eks­pe­ry­men­tem chi­ńskiej ar­mii, ma­jącym na celu wy­pró­bo­wa­nie no­wej bro­ni w wa­run­kach bo­jo­wych, wy­szko­le­nie per­so­ne­lu i zdo­by­cie bez­cen­nych do­świad­czeń. Zwo­len­ni­cy tej hi­po­te­zy wska­zy­wa­li przede wszyst­kim na ilo­ść i stan sprzętu Chi­ńczy­ków. Tak ogrom­na licz­ba no­wo­cze­snych sa­mo­lo­tów znaj­do­wa­ła się zde­cy­do­wa­nie poza za­si­ęgiem na­wet naj­wi­ęk­szych bo­ga­czy, a do tego my­śliw­ce She­ny­ang J-11 wy­gląda­ły jak spod igły, jak­by do­pie­ro co opu­ści­ły fa­bry­kę. Po­nad­to Pu­styn­ny Smok nie za­trud­nił na­wet jed­nej oso­by z ze­wnątrz, a pra­cow­ni­cy fir­my sa­lu­to­wa­li so­bie na­wza­jem po woj­sko­we­mu, jak­by z przy­zwy­cza­je­nia, i wła­ści­wie na­tych­miast po przy­by­ciu do So­ma­lii roz­po­częli ist­ną kam­pa­nię bez­czel­ne­go szpie­go­stwa. Fir­my z ca­łe­go kra­ju sła­ły do pre­zy­den­ta Has­sa­na skar­gi na obła­do­wa­ny apa­ra­tu­rą fo­to­gra­ficz­ną i na­słu­cho­wą per­so­nel Smo­ka, kręcący się w po­bli­żu ich baz. Te znaj­du­jące się w re­jo­nie Qar­dho mia­ły pod tym względem naj­go­rzej. Przez ostat­nie dni żo­łnie­rze ochro­ny na­ziem­nej Air­Sec co chwi­la mel­do­wa­li o bły­skach sło­ńca od­bi­tych od lor­ne­tek wy­ce­lo­wa­nych w ich bazę z oko­licz­nych wzgórz. Co gor­sza, loty sta­ły się nie­bez­piecz­ne ze względu na brzęczące w po­bli­żu pa­sów star­to­wych dro­ny. Te wszyst­kie fak­ty spra­wi­ły, że jesz­cze za­nim Chi­ńczy­cy za­ko­ńczy­li prze­ba­zo­wa­nie, przy­lgnęło do nich prze­zwi­sko „Le­gion Con­dor”.

Od sa­me­go po­cząt­ku Ka­mi­ński uznał, że to wy­jąt­ko­wo traf­ne po­rów­na­nie. Te­raz nie miał już żad­nych wąt­pli­wo­ści. Sztyw­na po­sta­wa Chi­ńczy­ków tak bar­dzo przy­po­mi­na­ła mu za­cho­wa­nie He­in­ri­cha Hüb­ne­ra tuż po jego prze­jściu do Air­spa­ce Se­cu­ri­ty pro­sto z sze­re­gów nie­miec­kiej Luft­waf­fe, że miał ocho­tę się ro­ze­śmiać.

– Na­jem­ni­cy! – prych­nął z po­gar­dą. – Do­bre so­bie.

– Do­kład­nie – zgo­dził się Arto Te­wo­zjan, głów­ny tech­nik od spraw awio­ni­ki Air­Sec i jed­no­cze­śnie naj­lep­szy przy­ja­ciel Po­la­ka. – Bra­ku­je im tyl­ko pa­go­nów na ra­mio­nach.

– Na­wet piwo za­ma­wia­ją na ko­men­dę – za­uwa­żył Izra­el­czyk Yehu­di Ne­di­vi, wy­ró­żnia­jący się pi­lot Air­Sec.

– Spójrz­cie, jak się ga­pią na wszyst­kich – po­wie­dział Vin­ce Tor­res, ko­lej­ny pi­lot. – Jak­by przy­szli tu szu­kać za­dy­my…

– Bo może szu­ka­ją – ode­zwa­ła się chłod­no pi­ęk­na No­ushig Te­wo­zjan, sio­stra Arto, ha­ker­ka kom­pu­te­ro­wa i obiekt nie­ukry­wa­ne­go za­chwy­tu spo­rej części per­so­ne­lu Air­spa­ce Se­cu­ri­ty. – Nie przy­szli tu bez po­wo­du.

– Chy­ba nie lu­bisz ich za bar­dzo, co? – Ka­mi­ński unió­sł w za­cie­ka­wie­niu brew.

– Wiesz, co ja mam z tymi gnoj­ka­mi? – od­po­wie­dzia­ła z gnie­wem. – Pró­bu­ją wła­mać się do na­szych sys­te­mów śred­nio po pięć, sze­ść razy na dobę. Ilo­ść tro­ja­nów i spy­wa­re’u, jaki roz­pu­ści­li po ca­łym kra­ju w ci­ągu ostat­nich dwóch ty­go­dni, wy­star­czy­ła­by do spa­ra­li­żo­wa­nia ca­łe­go kon­ty­nen­tu. Nasi in­for­ma­ty­cy nie śpią po no­cach, tyle z tym pra­cy. W śro­dę przy­pu­ści­li taki szturm na na­sze fi­re­wal­le, że spa­li­li nam ser­wer. Je­śli rze­czy­wi­ście przy­szli tu szu­kać za­czep­ki, to mam na­dzie­ję, że ją znaj­dą i do­sta­ną za swo­je!

– Jest aż tak źle? – zdu­miał się Ka­mi­ński.

– Tak czy ina­czej, ci tu­taj to zwy­kli żo­łnie­rze, i to pew­nie na do­da­tek z jed­no­stek spe­cjal­nych. Le­piej ich nie ru­szać. – Ne­di­vi wzru­szył ra­mio­na­mi. – Wszy­scy ja­jo­gło­wi kow­bo­je kla­wia­tu­ry pew­nie zo­sta­li w ba­zie. Nie sądzę, by wol­no im było w ogó­le wy­cho­dzić poza te­ren obo­zu.

– Ja­jo­gło­wi kow­bo­je? – No­ushig wbi­ła spoj­rze­nie w Izra­el­czy­ka.

– Ale do ja­kich da­nych oni się pró­bu­ją do­brać? – spy­tał szyb­ko Ka­mi­ński, nie da­jąc Yehu­die­mu cza­su na ri­po­stę. Ne­di­vi po­tra­fił być kłó­tli­wy i nie­ustępli­wy, więc na­wet tak drob­ną za­czep­kę mó­głby po­trak­to­wać po­wa­żnie.

– Do wszyst­kich! – od­pa­rła z obu­rze­niem No­ushig. – Wi­dać, że ma­ca­ją na oślep, ale pró­bu­ją się do­brać do­słow­nie do wszyst­kie­go! Naj­bar­dziej węszą oczy­wi­ście za da­ny­mi tech­nicz­ny­mi wa­szych za­ba­wek i ich ko­dem opro­gra­mo­wa­nia, ale mam wra­że­nie, że ostat­nio nie­co ostu­dzi­łam ich en­tu­zjazm.

– Jak to? Co zro­bi­łaś? – spy­tał z za­cie­ka­wie­niem Arto.

– Zo­sta­wi­łam im kil­ka smacz­nie wy­gląda­jących pli­ków z ukry­ty­mi nie­spo­dzian­ka­mi w środ­ku. Oczy­wi­ście łyk­nęli bez po­pit­ki. Do­bre trzy dni trwa­ło, za­nim przy­wró­ci­li sys­te­my do sta­nu uży­wal­no­ści. Od tam­tej pory są nie­co ostro­żniej­si.

– Ale nie­bez­pie­cze­ństwo na­dal nam gro­zi? – spy­tał Ka­mi­ński.

– Jak naj­bar­dziej, Andy – od­pa­rła ha­ker­ka. – Bez ura­zy, ale wa­sze za­bez­pie­cze­nia były na­praw­dę gów­nia­ne. Na­wet dzie­ciak z iPho­ne’em mó­głby się do was wła­mać. Pra­cu­je­my obec­nie z chło­pa­ka­mi nad zu­pe­łnie no­wym sys­te­mem, ale to tro­chę po­trwa. Na ra­zie po­sta­wi­li­śmy prób­ną wer­sję. Po­zo­sta­je mieć na­dzie­ję, że za­nim ją zła­mią, głów­ny pro­gram będzie go­to­wy.

Ka­mi­ński po­grążył się w za­du­mie. Po­ja­wie­nie się w So­ma­lii Le­gio­nu Con­dor ca­łko­wi­cie zbu­rzy­ło de­li­kat­ną rów­no­wa­gę pa­nu­jącą wśród licz­nych firm na­jem­ni­ków, i to za­rów­no eskadr po­wietrz­nych, jak i sił lądo­wych. Za Chi­ńczy­ka­mi stał ol­brzy­mi ka­pi­tał. Wi­dać to było cho­ćby po tym, że na­tych­miast po przy­by­ciu do Qar­dho za­mie­ni­li całą bazę w wiel­ki plac bu­do­wy. Nie tyl­ko roz­po­częli wy­dłu­ża­nie pasa star­to­we­go, ale szy­ko­wa­li się do po­sta­wie­nia pod­ziem­nych han­ga­rów dla swo­ich my­śliw­ców. Czo­łgów i wo­zów opan­ce­rzo­nych było tak dużo, że mu­sia­ły stać na sło­ńcu, gdyż za­bra­kło dla nich miej­sca w licz­nych ga­ra­żach i han­ga­rach. Pod względem ilo­ści sprzętu i per­so­ne­lu je­dy­nie wszech­moc­ne ame­ry­ka­ńskie Xe mo­gło pa­trzeć na nich z góry. Jako kon­ku­ren­cja Pu­styn­ny Smok stał się śmier­tel­nym za­gro­że­niem dla wszyst­kich mniej­szych firm, Ka­mi­ński nie mógł jed­nak oprzeć się my­śli, że być może po­ja­wie­nie się Chi­ńczy­ków ukru­szy nie­co gra­ni­to­wy mo­no­lit, ja­kim był mo­no­pol Xe, kor­po­ra­cji tak po­tężnej, że nie tyl­ko po­sia­da­ła trzy pe­łne eska­dry po­wietrz­ne, ale wręcz pro­jek­to­wa­ła i bu­do­wa­ła wła­sne kon­struk­cje. Mi­ni­ster­stwa obro­ny nie­któ­rych pa­ństw nie dys­po­no­wa­ły ta­kim bu­dże­tem. Kon­ku­ro­wa­nie z Xe przy­po­mi­na­ło rzu­ca­nie wy­ka­łacz­ka­mi w oku­te­go sta­lo­wą zbro­ją ry­ce­rza. Le­gion Con­dor mógł jed­nak po­ku­sić się o pró­bę zde­tro­ni­zo­wa­nia ame­ry­ka­ńskie­go ol­brzy­ma. Przy odro­bi­nie szczęścia ta wy­jąt­ko­wo zła sy­tu­acja mo­gła się jesz­cze ob­ró­cić na ko­rzy­ść Air­Sec.

An­drzej ob­rzu­cił ba­daw­czym spoj­rze­niem sie­dzącą pod ścia­ną gru­pę. Zwra­ca­ło uwa­gę, że Chi­ńczy­cy w ogó­le ze sobą nie roz­ma­wia­ją. Sie­dzie­li po pro­stu przy swo­ich sto­li­kach z po­nu­ry­mi mi­na­mi, bacz­nie ob­ser­wo­wa­li tłum na­jem­ni­ków i po­pi­ja­li piwo pro­sto z bu­te­lek. W ich spoj­rze­niach dało się do­strzec nie­chęć i wy­zwa­nie. Po­lak przy­po­mniał so­bie sło­wa No­ushig, że nie zna­le­źli się tu bez po­wo­du. Po­dzie­lał to zda­nie. Sko­ro na­jem­ni­cy Le­gio­nu Con­dor naj­wy­ra­źniej nie przy­szli do „Wa­te­ring Hole” w ce­lach to­wa­rzy­skich, Ka­mi­ński wy­wnio­sko­wał, iż otrzy­ma­li roz­kaz, by za­zna­czyć swo­ją obec­no­ść w Qar­dho. Po­lak sku­pił swój nie­by­wa­le by­stry wzrok na naj­bli­ższym z Chi­ńczy­ków. Tak jak się spo­dzie­wał, opar­ta o udo dłoń mężczy­zny mia­ła roz­bi­te na pła­sko kost­ki dwóch pierw­szych pal­ców.

– Co­bra, zer­k­nij na ich ręce – po­wie­dział do Izra­el­czy­ka Ne­di­vie­go. Wy­czuw­szy za­gro­że­nie, od­ru­cho­wo użył jego pseu­do­ni­mu bo­jo­we­go.

– Masz ra­cję, Pi­ra­te. – Yehu­di od­po­wie­dział w ten sam spo­sób.

Ne­di­vi był wiel­kim pa­sjo­na­tem krav magi i znał się na wal­ce wręcz jak mało kto. To wła­śnie on na­uczył Ka­mi­ńskie­go, by za­wsze do­brze przyj­rzeć się dło­niom prze­ciw­ni­ka, za­nim za­cznie się awan­tu­rę. Chi­ńczy­cy mie­li ręce wska­zu­jące na całe lata ci­ężkie­go tre­nin­gu. Praw­do­po­dob­nie na wy­ciecz­kę do mia­stecz­ka wy­bra­no praw­dzi­wych mi­strzów kung-fu. Po­wód mógł być tyl­ko je­den.

– Nie przy­szli tu na piwo – mruk­nął po­nu­ro.

Wstał od sto­łu, żeby prze­ka­zać wszyst­kim ko­le­gom z Air­Sec ostrze­że­nie, by nie za­cze­pia­li lu­dzi Le­gio­nu ani nie da­wa­li się spro­wo­ko­wać. Za­uwa­żył, że po po­ja­wie­niu się Chi­ńczy­ków at­mos­fe­ra w knaj­pie wy­ra­źnie się po­gor­szy­ła. Przy­by­sze nie byli lu­bia­ni. Na­wet kel­ner­ki osten­ta­cyj­nie igno­ro­wa­ły tam­tą część sali, do­brze wie­dząc, że z ich stro­ny nie ma co li­czyć na na­piw­ki. Je­dy­ny­mi lu­dźmi, któ­rzy wy­da­wa­li się za­do­wo­le­ni z ich obec­no­ści, była grup­ka tu­ry­stów przy ba­rze – trzech si­wie­jących mężczyzn w ko­lo­ro­wych, wa­ka­cyj­nych ko­szu­lach. Je­den z nich za­ło­żył idio­tycz­ny strój do sa­fa­ri. Wszy­scy trzej mie­li san­da­ły i na­ci­ągni­ęte pod ko­la­na skar­pet­ki, a naj­star­szy no­sił oku­la­ry na ła­ńcusz­ku, co w ja­kiś spo­sób utwier­dzi­ło Ka­mi­ńskie­go w prze­ko­na­niu, że tu­ry­ści są Niem­ca­mi. Ich za­cho­wa­nie zde­cy­do­wa­nie rzu­ca­ło się w oczy. Cała trój­ka wy­da­wa­ła się nie­zwy­kle pod­eks­cy­to­wa­na knaj­pą i jej klien­te­lą. Nie ka­żdy mógł w ko­ńcu po­chwa­lić się spędze­niem wie­czo­ru w to­wa­rzy­stwie słyn­nych na cały świat so­ma­lij­skich pi­lo­tów-na­jem­ni­ków. Mężczy­źni wła­śnie ro­bi­li so­bie ca­no­nem z ab­sur­dal­nie wiel­kim obiek­ty­wem pa­mi­ąt­ko­we zdjęcia przy ścia­nie koło baru, na któ­rej zwy­kło się umiesz­czać fo­to­gra­fie ko­le­gów, któ­rzy nie po­wró­ci­li z kon­trak­tu.

Ta­wer­na „Wa­te­ring Hole”, czy­li „Wo­do­pój”, na obrze­żach Qar­dho była wiel­ką, hor­ren­dal­nie dro­gą knaj­pą, wy­bu­do­wa­ną spe­cjal­nie dla za­spo­ko­je­nia po­trzeb licz­nych cu­dzo­ziem­ców. Lud­no­ści Pun­tlan­du da­le­ko było do is­lam­skich fa­na­ty­ków z po­łud­nia kra­ju, ale mimo wszyst­ko miesz­ka­ńcy mia­stecz­ka mie­li dość kon­ser­wa­tyw­ne po­glądy. Oby­cza­je na­jem­ni­ków i in­nych ob­co­kra­jow­ców spra­wia­ły, że nie byli oni mile wi­dzia­ni. Po­nie­waż jed­nak firm na­jem­ni­ków po­wsta­wa­ło w kra­ju co­raz wi­ęcej, by unik­nąć kło­po­tu, po­zwo­lo­no im w ko­ńcu na kul­ty­wo­wa­nie swo­ich bar­ba­rzy­ńskich, za­chod­nich zwy­cza­jów. Na obrze­żach wi­ęk­szych miast, na tyle da­le­ko, by nie de­ner­wo­wać miej­sco­wych, lecz na tyle bli­sko, by móc ko­rzy­stać z ubo­giej in­fra­struk­tu­ry, wy­dzie­lo­no spe­cjal­ne dziel­ni­ce, wła­ści­wie get­ta, w któ­rych mo­żna było pić al­ko­hol, ko­bie­ty mo­gły cho­dzić bez na­kry­cia gło­wy oraz do­zwo­lo­ne były ha­zard i pro­sty­tu­cja.

Ta­wer­na po­wsta­ła wła­śnie po to, by sku­pić cały brud za­chod­niej kul­tu­ry w her­me­tycz­nie za­mkni­ętym miej­scu. Ka­mi­ński za­śmiał się w du­chu na myśl o opi­nii, jaką miej­sco­wi da­rzy­li cy­wi­li­za­cję bia­łe­go czło­wie­ka. Obec­no­ść na­jem­ni­ków trak­to­wa­li jak ko­niecz­ne zło, ale ro­bi­li wszyst­ko, co w ich mocy, by ogra­ni­czyć roz­prze­strze­nia­nie się eu­ro­pej­skich i ame­ry­ka­ńskich wpły­wów. Kul­tu­ra Za­cho­du była dla So­ma­lij­czy­ków roz­pust­na, od­ra­ża­jąca i prze­żar­ta złem. Jed­no­cześ­nie nio­sła za sobą obiet­ni­cę do­bro­by­tu i ła­twych pie­ni­ędzy, sta­no­wi­ła więc ol­brzy­mią po­ku­sę dla mło­dzie­ży. Na szczęście dla miej­sco­wych, bez prze­pust­ki nie mo­żna było się tu do­stać.

Ro­zej­rzał się po ciem­nym wnętrzu. Knaj­pa nie była ro­man­tycz­nie przy­ciem­nio­na, tyl­ko po pro­stu spo­wi­ta mro­kiem. Z gło­śni­ków do­bie­ga­ła ci­ężka, roc­ko­wa mu­zy­ka, bla­ty kle­iły się od bru­du, a ob­słu­ga była nie­przy­jem­na i opry­skli­wa. Tak Ah­med, wła­ści­ciel przy­byt­ku, wy­obra­żał so­bie miej­sce, w któ­rym na­jem­ni­cy czu­li­by się jak u sie­bie w domu. Wi­ze­ru­nek nie ca­łkiem po­kry­wał się jed­nak z praw­dą. W grun­cie rze­czy „Wa­te­ring Hole” ucho­dził za luk­su­so­wy lo­kal, słyn­ny w ca­łym Pun­tlan­dzie. Świad­czy­ły o tym cho­cia­żby hor­ren­dal­nie wy­so­kie ceny. Po­nad­to wy­star­czy­ło ro­zej­rzeć się wo­ko­ło, by zo­rien­to­wać się, jak eks­klu­zyw­na jest ta knaj­pa – ani wśród go­ści, ani tym bar­dziej wśród ob­słu­gi nie dało się zna­le­źć żad­ne­go So­ma­lij­czy­ka.

Ka­mi­ński zer­k­nął w stro­nę swo­je­go sto­li­ka. Arto, No­ushig, Yehu­di i Vin­ce po­grąże­ni byli w roz­mo­wie. Uśmiech­nął się od­ru­cho­wo. Ostat­ni­mi dnia­mi za­częli sta­no­wić swe­go ro­dza­ju pacz­kę bli­skich przy­ja­ciół. Z Yehu­dim i Arto przy­ja­źnił się już od lat, No­ushig przy­by­ła do So­ma­lii nie­daw­no, lecz ze względu na bra­ta zo­sta­ła od razu za­ak­cep­to­wa­na przez resz­tę to­wa­rzy­stwa, a z Tor­re­sem na­wi­ązał bli­ższą zna­jo­mo­ść pod­czas ostat­nie­go kon­trak­tu w Ugan­dzie, gdzie dzie­li­li ra­zem po­kój w ho­te­lu. Po­lak ni­g­dy nie uzna­łby się za oso­bę to­wa­rzy­ską, ale w tej chwi­li sam był za­sko­czo­ny sym­pa­tią, jaką czuł do przy­ja­ciół. Wy­pa­dy do Qar­dho, ta­kie jak tego wie­czo­ru, na­le­ża­ły jed­nak do rzad­ko­ści. Na­jem­ni­kom bra­ko­wa­ło su­ro­wej, woj­sko­wej dys­cy­pli­ny, więc by unik­nąć roz­pręże­nia, efek­tów nudy lub zwy­kłe­go pi­ja­ństwa, Fle­ming, do­wód­ca ope­ra­cyj­ny, z re­gu­ły za­sy­py­wał ich pra­cą. Rzad­ko zda­rza­ło się, by mie­li w ty­go­dniu wi­ęcej niż je­den wol­ny wie­czór.

Zer­k­nął na No­ushig Te­wo­zjan. Za­ło­ży­ła te same kol­czy­ki, któ­re mia­ła na so­bie pod­czas ich pierw­sze­go spo­tka­nia – duże zło­te ob­ręcze. Zdzi­wi­ło go nie­co, że je pa­mi­ęta. Z re­gu­ły ta­kie szcze­gó­ły wy­la­ty­wa­ły mu z gło­wy nie­mal na­tych­miast. W tym wy­pad­ku do­sko­na­le jed­nak ro­zu­miał, dla­cze­go jego umy­sł za­cho­wał tak do­kład­ne wspo­mnie­nie wi­zy­ty w „Wa­te­ring Hole” kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej. Od sa­me­go po­cząt­ku zna­jo­mo­ści No­ushig wy­wa­rła na nim ol­brzy­mie wra­że­nie. Za­czął się w niej za­ko­chi­wać wła­ści­wie od razu. Po­ci­ąga­ła go jej eg­zo­tycz­na uro­da, nie­by­wa­ła in­te­li­gen­cja i chłod­ny, wy­ra­cho­wa­ny spo­sób by­cia. Zu­pe­łnie stra­cił na jej punk­cie gło­wę.

Przy­po­mniał so­bie ich pierw­sze spo­tka­nie. Pech chciał, że je­śli cho­dzi o pod­ryw, aku­rat tam­ten wie­czór był naj­gor­szy z mo­żli­wych. Za­le­d­wie kil­ka go­dzin wcze­śniej, po ty­go­dniach do­ku­cza­nia He­in­ri­cho­wi Hüb­ne­ro­wi, temu ostat­nie­mu w ko­ńcu pu­ści­ły ner­wy, co sko­ńczy­ło się dla nich dwóch dość bo­le­śnie. Po­je­chał wte­dy do „Wa­te­ring Hole” wła­śnie po to, by nie­co uśmie­rzyć ból opuch­ni­ętej twa­rzy. Pa­mi­ętał, że bar­man Pau­lie przez dość dłu­gi czas igno­ro­wał go, kie­dy więc wresz­cie do­stał swo­ją szklan­kę whi­sky, spoj­rzał po­iry­to­wa­ny w bok, chcąc po­dzie­lić się nie­po­chleb­ną uwa­gą z sąsia­dem. Z nie­ja­kim zdzi­wie­niem zo­rien­to­wał się, że obok nie­go sie­dzi mło­da ko­bie­ta. Wi­ęk­szo­ść że­ńskiej klien­te­li „Wa­te­ring Hole” skła­da­ła się z pro­sty­tu­tek, lecz ta zde­cy­do­wa­nie nie wy­gląda­ła na taką. No­si­ła zbyt zwy­czaj­ne ubra­nie. Mia­ła na so­bie pro­ste, przy­le­ga­jące dżin­sy i bia­łą, lu­źną, nie­co wy­gnie­cio­ną ko­szu­lę. Dłu­gie, kręco­ne kru­czo­czar­ne wło­sy opa­da­ły jej na ra­mio­na. Kie­dy przy­ci­ągni­ęta wzro­kiem nie­zna­jo­ma ob­ró­ci­ła się w jego stro­nę, Ka­mi­ńskie­go ude­rzy­ła jej nie­sa­mo­wi­ta uro­da oraz wro­go­ść spoj­rze­nia. Była nie­wia­ry­god­nie ład­na. Mia­ła re­gu­lar­ne, przy­po­mi­na­jące nie­co arab­skie, czy może ra­czej per­skie, gład­kie rysy twa­rzy, dłu­gi, lek­ko za­krzy­wio­ny nos i pe­łne usta nad de­li­kat­ną bro­dą. Po­mi­mo wy­ra­źnie orien­tal­nej uro­dy jej skó­ra była bia­ła, zu­pe­łnie jak u Eu­ro­pe­jek. Ko­ści po­licz­ko­we mia­ła tyl­ko lek­ko za­ry­so­wa­ne, co jesz­cze bar­dziej pod­kre­śla­ło bar­dzo ciem­ne, nie­mal czar­ne oczy dziew­czy­ny. Scho­dzące się ku na­sa­dzie nosa cien­kie brwi nada­wa­ły jej wy­nio­sły, nie­co dra­pie­żny wy­gląd.

Spoj­rze­nie tych czar­nych oczu na­tych­miast wy­bi­ło mu ocho­tę na po­ga­węd­ki. Ko­bie­ta naj­wy­ra­źniej nie szu­ka­ła to­wa­rzy­stwa. Uda­jąc obo­jęt­no­ść, od­wró­cił się w inną stro­nę, nie chcąc dać jej po­znać, ja­kie osza­ła­mia­jące wra­że­nie na nim zro­bi­ła. Prze­klął się w du­chu za swój wy­gląd. Po po­ran­nej bój­ce z He­in­ri­chem wy­glądał jak bez­dom­ny pi­jak. Pra­we oko miał pa­skud­nie pod­bi­te, nos mie­nił się wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tęczy, na czo­le wid­niał przy­le­pio­ny pla­ster, a kącik ust spu­chł mu tak bar­dzo, że za­sta­na­wiał się, czy nie pić whi­sky przez słom­kę. Tego wie­czo­ra zde­cy­do­wa­nie nie mia­łby szans na­wet u pra­cu­jących dziew­czyn.

Za­śmiał się ci­cho do swo­je­go od­bi­cia w lu­strze nad ba­rem. Te my­śli były tak na­iw­ne, że nie mógł się po­wstrzy­mać. Na­wet gdy­by nie no­sił na twa­rzy śla­dów pi­ęści Hüb­ne­ra, i tak nie mó­głby mieć na­dziei, że taka ko­bie­ta w ogó­le by na nie­go spoj­rza­ła.

Nie dla psa kie­łba­sa, po­my­ślał z roz­ba­wie­niem.

Z tyłu do­bie­gł go chó­ral­ny wy­buch śmie­chu. Roz­po­znał ko­le­gów, pi­lo­tów z Air­Sec. Wła­śnie ze względu na ha­łas od­da­lił się na chwi­lę do baru. Po po­ran­nej wal­ce bo­la­ła go gło­wa i iry­to­wa­ło gło­śne to­wa­rzy­stwo. Z po­wo­du przedłu­ża­jącej się prze­rwy mi­ędzy kon­trak­ta­mi nu­dzący się na po­tęgę pi­lo­ci i me­cha­ni­cy fir­my w ci­ągu ostat­nich dwóch ty­go­dni sta­li się wła­ści­wie sta­ły­mi by­wal­ca­mi knaj­py, Ka­mi­ński przy­je­chał tu jed­nak po raz pierw­szy od po­wro­tu z Ke­nii. Pra­ca zaj­mo­wa­ła mu zbyt dużo cza­su, by mógł po­zwo­lić so­bie na roz­ryw­kę. Tego wie­czo­ru dał się na­mó­wić na wy­jazd tyl­ko dla­te­go, że po­trze­bo­wał znie­czu­lić po­si­nia­czo­ną twarz. Spy­tał He­in­ri­cha, czy nie ma ocho­ty wy­brać się z nimi, ale Nie­miec od­mó­wił. Praw­do­po­dob­nie obe­rwał tro­chę bar­dziej niż An­drzej, bo po­wie­dział, że chce się wcze­śniej po­ło­żyć. Ka­mi­ński ża­ło­wał, że nie dał rady skło­nić go do wy­jścia. Miał wra­że­nie, że po raz pierw­szy Hüb­ner czu­łby się za­ak­cep­to­wa­ny przez resz­tę to­wa­rzy­stwa.

– Co ci za­mó­wić? – spy­ta­ła znie­nac­ka sie­dząca obok pi­ęk­no­ść.

Ka­mi­ński nie od­po­wie­dział, spoj­rzał tyl­ko w osłu­pie­niu na sąsiad­kę. Nie mie­ści­ło mu się w gło­wie, że nie tyl­ko go za­uwa­ży­ła, ale sama go za­gad­nęła. Wy­raz jego twa­rzy i prze­ci­ąga­jące się mil­cze­nie mu­sia­ły po­słu­żyć za od­po­wie­dź, bo ko­bie­ta uśmiech­nęła się lek­ko i do­da­ła nie­co prze­pra­sza­jącym to­nem:

– Je­steś chy­ba je­dy­ną oso­bą w So­ma­lii, któ­ra nie spró­bo­wa­ła ku­pić mi drin­ka lub wy­sko­czyć z ja­kąś głu­pią gad­ką. Mam u cie­bie dług wdzi­ęcz­no­ści. – Wska­za­ła pal­cem na pu­stą szklan­kę An­drze­ja. – To samo?

Ski­nął gło­wą, w dal­szym ci­ągu zbyt za­sko­czo­ny całą sy­tu­acją, by wy­do­być z sie­bie ja­kąś bar­dziej ar­ty­ku­ło­wa­ną od­po­wie­dź.

– Nie mó­wisz zbyt wie­le, co? – spy­ta­ła ko­bie­ta, a gdy po­kręcił prze­cząco gło­wą, do­da­ła: – No i do­brze.

Za­mó­wi­ła so­bie i Ka­mi­ńskie­mu po drin­ku. Pau­lie po­ja­wił się na jej pierw­sze ski­nie­nie i dość szczo­drze na­pe­łnił szklan­ki. An­drzej zer­k­nął na nie­zna­jo­mą. Pró­bo­wał od­gad­nąć, skąd mo­gła po­cho­dzić, ale dał po chwi­li za wy­gra­ną. Gdy­by miał ty­po­wać, wy­bra­łby Iran, ale nie po­sta­wi­łby na to pie­ni­ędzy. Z jej wy­mo­wy też nie mógł nic wy­wnio­sko­wać. Sły­szał wy­ra­źnie, że an­giel­ski jest dla niej ob­cym języ­kiem, ale ak­cent mia­ła zu­pe­łnie neu­tral­ny. Przy­po­mniał so­bie, że szklan­ka stoi już przed nim od paru chwil, i skar­cił się w my­ślach.

– Dzi­ęki – po­wie­dział i wy­ci­ągnął do ko­bie­ty rękę. – An­drzej Ka­mi­ński. Miło mi po­znać.

Ro­ze­śmia­ła się na­gle, od­rzu­ca­jąc do tyłu gło­wę. Sła­be świa­tło za­mi­go­ta­ło na jej du­żych, zło­tych kol­czy­kach. Mia­ła lek­ki, przy­jem­ny śmiech. Ka­mi­ński nie ro­zu­miał, co ją tak na­gle roz­ba­wi­ło, ale po­my­ślał, że strze­lił ja­kąś gafę. Cof­nął rękę. Nie ro­zu­miał ko­biet. Nie wie­dział, o co im cho­dzi, i nie po­tra­fił śle­dzić ich toku ro­zu­mo­wa­nia. Wzru­szył ra­mio­na­mi i po­wró­cił do swo­je­go drin­ka. Uznał, że zna­jo­mo­ść ule­gła za­ko­ńcze­niu.

Wy­pił parę ły­ków, zmu­sił się do obej­rze­nia frag­men­tu me­czu, po czym opa­rł się o blat baru i ze­sko­czył ze sto­łka.

– A ty do­kąd idziesz? – ode­zwa­ła się ko­bie­ta.

Spoj­rzał na nią py­ta­jąco. Wi­dząc jego zdzi­wio­ną minę, do­da­ła:

– Sia­daj. Za­raz zno­wu się tu usta­wią w ko­lej­ce, żeby ku­po­wać mi drin­ki.

Tym ra­zem przy­szła ko­lej na Ka­mi­ńskie­go, by się ro­ze­śmiać, usia­dł jed­nak z po­wro­tem. Nie­zna­jo­ma na­praw­dę go za­in­try­go­wa­ła. Była od­wa­żna i bez­po­śred­nia, a jed­no­cze­śnie ta­jem­ni­cza i nie­sa­mo­wi­cie ko­bie­ca.

– To dla­te­go, że je­steś tu nowa – spró­bo­wał po­now­nie na­wi­ązać roz­mo­wę. – Chło­pa­ki chcą się za­po­znać.

– Ale może ja nie chcę.

– Fakt.

Roz­mo­wa zno­wu ugrzęzła. Ko­bie­ta nie na­le­ża­ła do wy­lew­nych. Ka­mi­ńskie­mu wca­le to nie prze­szka­dza­ło. Sam ni­g­dy nie był ga­du­łą. Mi­nęło do­brych parę mi­nut, za­nim ode­zwa­ła się po­now­nie.

– Nie wy­glądasz na pi­lo­ta – stwier­dzi­ła.

– A niby skąd to przy­pusz­cze­nie? – spy­tał An­drzej z nutą sar­ka­zmu w gło­sie.

Nie­zna­jo­ma wzru­szy­ła tyl­ko ra­mio­na­mi.

– To na kogo w ta­kim ra­zie wy­glądam? – Nie dał jej się tym ra­zem wy­co­fać.

– Na ba­ro­we­go za­dy­mia­rza. Kto cię tak urządził?

– Nikt.

– Po­śli­zgnąłeś się pod prysz­ni­cem? – Bły­snęła bie­lą zębów.

– Tak jak­by.

Ka­mi­ński uśmiech­nął się pó­łgęb­kiem. Wy­jąt­ko­wo ci­ężko im się roz­ma­wia­ło. Mie­li po­dob­ne cha­rak­te­ry, ra­czej stro­ni­ące od kon­tak­tu. Gdy tyl­ko jed­no z nich da­wa­ło krok na­przód, dru­gie na­tych­miast się co­fa­ło, utrzy­mu­jąc dy­stans. Mimo to czuł, że już zdążył ją po­lu­bić. Znów miał ocho­tę za­py­tać ją o imię, ale oba­wiał się, że dziew­czy­na ca­łkiem za­trza­śnie przed nim drzwi.

W tym mo­men­cie zo­rien­to­wał się, że do­bie­ga­jące z tyłu ha­ła­sy zmie­ni­ły nie­co cha­rak­ter. Nie sły­szał już we­so­łych śmie­chów. W gło­sach ko­le­gów brzmiał wy­ra­źny gniew. Obej­rzał się i na­tych­miast ze­rwał się na nogi. Gru­pa me­cha­ni­ków Air­Sec sta­ła na­prze­ciw­ko kil­ku lu­dzi z JBR In­ter­na­tio­nal. Już po sa­mym spo­so­bie, w jaki sta­li, wi­dać było, że szy­ku­ją się do bi­ja­ty­ki. Bez na­my­słu pod­bie­gł do ko­le­gów, cho­ciaż wie­dział, że za­prze­pasz­cza swo­ją szan­sę na pod­ryw.

Dzie­lące ich kil­ka­na­ście me­trów po­ko­nał w oka­mgnie­niu. Przez ten czas jego umy­sł przy­go­to­wał się na wal­kę. Na­tych­miast oce­nił sy­tu­ację tak­tycz­ną, pod­jął de­cy­zję co do kie­run­ku dzia­ła­nia i z że­la­zną de­ter­mi­na­cją za­brał się do re­ali­za­cji pla­nu. Po stro­nie lu­dzi Air­Sec sta­li Fla­na­gan, Ja­cobs i ru­dzie­lec, któ­re­go na­zwi­ska Ka­mi­ński nie pa­mi­ętał. Na­prze­ciw nich usta­wi­ło się czte­rech mężczyzn. Je­den z nich miał kurt­kę z logo JBR In­ter­na­tio­nal na­szy­tym na ra­mie­niu. Kon­fron­ta­cja wy­da­wa­ła się nie­unik­nio­na. Ka­mi­ński za­uwa­żył, że cho­ciaż tuż obok znaj­do­wał się sto­lik ob­sa­dzo­ny przez pi­lo­tów fir­my, ża­den z nich nie pa­lił się do in­ter­wen­cji w obro­nie me­cha­ni­ków. Z ich stro­ny ra­czej nie mógł li­czyć na po­moc.

Zbli­ża­jąc się, wy­brał cel – wy­so­kie­go, odzia­ne­go w skó­rza­ną kurt­kę, mu­sku­lar­ne­go bru­ne­ta z ko­zią bród­ką, wy­ra­źne­go przy­wód­cę gru­py. To był sa­miec alfa sta­da, osob­nik, któ­re­go wy­eli­mi­no­wa­nie zła­ma­ło­by mo­ra­le po­zo­sta­łych prze­ciw­ni­ków. In­stynk­tow­nie wie­dział, że to wła­śnie ten z bród­ką jest źró­dłem kło­po­tów. Mężczy­zna po­wie­dział coś do Fla­na­ga­na, wy­krzy­wia­jąc po­gar­dli­wie usta, i wy­ci­ągnął rękę, jak­by chciał zła­pać me­cha­ni­ka za ko­szu­lę. Nie dał rady do­ko­ńczyć tego ru­chu. Ka­mi­ński wbie­gł mi­ędzy nich. Zbli­żył się do czło­wie­ka z JBR tak bar­dzo, że mo­żna by po­wie­dzieć, że na nie­go wsze­dł. Do­tknął czo­łem jego czo­ła i nie prze­sta­jąc prze­su­wać się do przo­du, wy­ce­dził przez za­ci­śni­ęte zęby:

– Rusz go tyl­ko, a przy­si­ęgam na Boga, za­bi­ję jak psa!

Jego sa­me­go za­sko­czy­ła siła i pa­sja za­war­ta w tych sło­wach. Nie pla­no­wał za­re­ago­wać aż tak ostro, ale kie­dy na­past­nik wy­ci­ągnął w stro­nę Fla­na­ga­na rękę, opa­no­wa­ła go nie­po­ha­mo­wa­na, spo­tęgo­wa­na al­ko­ho­lem wście­kło­ść. Nie po­tra­fił stać z boku i przy­glądać się, jak ko­le­ga wpa­da w kło­po­ty. Skon­fron­to­wa­ny z tak sza­le­ńczą agre­sją ad­wer­sarz od­ru­cho­wo dał krok w tył. Zmie­rzył Ka­mi­ńskie­go ba­daw­czym wzro­kiem, pró­bu­jąc oce­nić, czy gro­źba była je­dy­nie pu­stym ble­fem. Spoj­rzał na po­kie­re­szo­wa­ną twarz Po­la­ka i jego pło­nące wście­kło­ścią oczy. Za­trzy­mał na chwi­lę wzrok na po­ha­ra­ta­nych kost­kach jego za­ci­śni­ętych pi­ęści. W oczach prze­ciw­ni­ka An­drzej wy­czy­tał wa­ha­nie. Wie­dział, że nie doj­dzie już do żad­nej bój­ki. Tak jak się tego spo­dzie­wał, Ko­zia Bród­ka zro­bił parę kro­ków w tył, kiw­nął gło­wą na ko­le­gów, mruk­nął coś ci­cho i ru­szył w stro­nę swo­jej części knaj­py. Za­nim znik­nął w tłu­mie, ob­ró­cił się jesz­cze i w nie­mej gro­źbie wy­su­nął w stro­nę Ka­mi­ńskie­go pa­lec.

An­drzej po­czuł moc­ne klep­ni­ęcie w ra­mię. Ed­die Fla­na­gan uśmie­chał się do nie­go krzy­wo.

– Ze­psu­łeś nam za­ba­wę, Andy! – po­wie­dział z uda­wa­nym wy­rzu­tem.

– Było was trzech – od­po­wie­dział, zer­ka­jąc z nie­sma­kiem na sto­lik z roz­ma­wia­jący­mi gło­śno pi­lo­ta­mi. – Mu­sia­łem wy­rów­nać szan­se.

Ko­le­dzy oto­czy­li go i po­pro­wa­dzi­li w stro­nę baru, upie­ra­jąc się, że mu­szą po­sta­wić mu piwo. Ka­mi­ński wie­dział, że jest to swe­go ro­dza­ju wy­ró­żnie­nie. Me­cha­ni­cy Air­spa­ce Se­cu­ri­ty sta­no­wi­li her­me­tycz­ną gru­pę, to­czącą swe­go ro­dza­ju nie­wy­po­wie­dzia­ną woj­nę z pi­lo­ta­mi. Nie bez ra­cji uwa­ża­li, że to oni są trzo­nem fir­my, fi­la­rem, na któ­rym opie­ra­ła się cała struk­tu­ra przed­si­ębior­stwa. Pi­lo­ci przy­zna­wa­li, że bez wspa­nia­łej pra­cy lu­dzi z ob­słu­gi na­ziem­nej nie mo­gli­by na­wet wy­star­to­wać, ale mimo wszyst­ko zda­rza­ło im się trak­to­wać ich z pew­ną wy­ższo­ścią, tak jak bo­ga­cze trak­tu­ją słu­żbę do­mo­wą. Me­cha­ni­cy od­po­wia­da­li pi­ęk­nym za na­dob­ne i szy­dzi­li z nich, na­zy­wa­jąc ich po­gar­dli­wie „kie­row­ca­mi”, „ope­ra­to­ra­mi kij­ka” i igno­ran­ta­mi. Swe­go ro­dza­ju tra­dy­cją sta­ło się śpie­wa­nie re­fre­nu „I’m a Pi­lot” z re­per­tu­aru Dos Grin­gos za ple­ca­mi bar­dziej aro­ganc­kich pi­lo­tów. Ka­mi­ński był jed­nym z nie­wie­lu, któ­rzy cie­szy­li się sza­cun­kiem me­cha­ni­ków, praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że ich do­ce­niał, często po­ma­gał im w żmud­nej pra­cy, a przede wszyst­kim ko­chał sa­mo­lo­ty jak wła­sne dzie­ci. Nie­by­wa­łe jest, jak bar­dzo me­cha­ni­cy lot­ni­czy po­tra­fią przy­wi­ązać się do ma­szyn, któ­ry­mi się na co dzień w po­cie czo­ła opie­ku­ją. Wi­dzie­li, że Ka­mi­ński dba o nie rów­nie moc­no jak oni sami, trak­to­wa­li więc An­drze­ja jak jed­ne­go ze swo­ich.

Mimo wszyst­ko Po­lak wy­kręcił się od piwa, mó­wi­ąc, że nie do­ko­ńczył jesz­cze po­przed­nie­go drin­ka. Ja­cobs mru­gnął do nie­go po­ro­zu­mie­waw­czo i szep­nął mu do ucha, żeby szyb­ko wra­cał na swo­je po­przed­nie miej­sce. Gdy Ka­mi­ński po­wędro­wał wzro­kiem za spoj­rze­niem ko­le­gi, wes­tchnął tyl­ko ci­ężko z re­zy­gna­cją. Jego sto­łek był już oczy­wi­ście za­jęty. Sie­dział na nim nikt inny jak Arto Te­wo­zjan, eta­to­wy ła­macz nie­wie­ścich serc, naj­wi­ęk­szy pod­ry­wacz we wschod­niej Afry­ce. An­drzej uwa­żał mło­de­go Or­mia­ni­na za przy­ja­cie­la, ale w tej chwi­li miał ocho­tę mu naj­zwy­czaj­niej w świe­cie przy­ło­żyć. Arto mógł mieć ka­żdą dziew­czy­nę, ale jak na zło­ść mu­siał wy­brać wła­śnie tę. Za­raz uspo­ko­ił się jed­nak. Po pierw­sze w głębi du­cha miał świa­do­mo­ść, że i tak nie ma szans u tak pi­ęk­nej ko­bie­ty, a po dru­gie Te­wo­zja­na jesz­cze przed chwi­lą nie było w knaj­pie, nie mógł więc wie­dzieć, że wcho­dzi kum­plo­wi w pa­ra­dę. Poza tym nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że w ci­ągu mi­nu­ty Arto po­czy­nił z pi­ęk­ną nie­zna­jo­mą wi­ęk­sze po­stępy niż Ka­mi­ński przez ostat­nie pół go­dzi­ny. Ze spo­rą dozą za­wo­du, ale bez zdzi­wie­nia An­drzej ob­ser­wo­wał, jak dziew­czy­na sie­dząca przy ba­rze bły­ska bie­lą zębów we wspa­nia­łym uśmie­chu, mó­wi­ąc coś do Te­wo­zja­na i ge­sty­ku­lu­jąc z oży­wie­niem. Nie mógł nie za­uwa­żyć, że jej oczy aż pro­mie­nie­ją we­so­ło­ścią.

Ka­mi­ński nie miał po­jęcia, jak Or­mia­ni­no­wi uda­ło się tak szyb­ko za­cza­ro­wać tak trud­ną prze­ciw­nicz­kę. Kie­dy jed­nak kątem oka za­uwa­żył, że dziew­czy­na kła­dzie dłoń na ręce Arto, na­szło go na­głe olśnie­nie. Tych dwo­je mu­sia­ło znać się już wcze­śniej. Jed­no­cze­śnie przy­po­mnia­ło mu się, że Or­mia­nin wspo­mniał, że jego zna­jo­my ha­ker, któ­ry bar­dzo po­mó­gł im w zdo­by­ciu pew­nych in­for­ma­cji, pil­nie szu­ka pra­cy i jest w dro­dze do So­ma­lii. Ele­men­ty ukła­dan­ki pa­so­wa­ły do sie­bie jak ulał. Nie wi­dział tej dziew­czy­ny ni­g­dy wcze­śniej, czy­li mu­sia­ła tu nie­daw­no przy­być. Jej eg­zo­tycz­na, orien­tal­na uro­da mo­gła wska­zy­wać na po­cho­dze­nie z Ar­me­nii. Po­nad­to spo­sób jej roz­mo­wy z Te­wo­zja­nem wska­zy­wał na zna­jo­mo­ść, a wręcz za­ży­ło­ść. Wszyst­ko do sie­bie pa­so­wa­ło. Mimo wszyst­ko Ka­mi­ński czuł się za­sko­czo­ny. Cho­ciaż przy­ja­ciel ni­g­dy nie ode­zwał się sło­wem na te­mat to­żsa­mo­ści ha­ke­ra, An­drzej zu­pe­łnie od­ru­cho­wo za­ło­żył, że to mężczy­zna. Do­pie­ro te­raz zdał so­bie spra­wę z błędu. Zmarsz­czył w za­my­śle­niu czo­ło, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie imię, któ­re Arto po­dał w cza­sie po­ran­nej roz­mo­wy.

– No­ushig – mruk­nął do sie­bie pod no­sem. – To chy­ba brzmia­ło No­ushig.

Po­wo­li pod­sze­dł do roz­ma­wia­jącej pary. Mó­wi­li szyb­ko w nie­zna­nym mu języ­ku. Kie­dy sta­nął obok, Te­wo­zjan ob­ró­cił się na sto­łku i uśmiech­nął się sze­ro­ko.

– Andy! O wil­ku mowa! – Or­mia­nin bez za­jąk­ni­ęcia prze­sze­dł na an­giel­ski.

– Cze­ść, Arto – po­wie­dział z po­wa­gą. – Wi­dzę, że bar­dzo szyb­ko od­na­la­złeś No­ushig w tym tłu­mie.

Oby­dwo­je spoj­rze­li na nie­go w osłu­pie­niu. Po­czuł pew­ną sa­tys­fak­cję, kie­dy ko­bie­ta od­wró­ci­ła się do Te­wo­zja­na i po­wie­dzia­ła coś szyb­ko z wy­ra­źnym wy­rzu­tem w gło­sie. Arto od­po­wie­dział uspra­wie­dli­wia­jąco, roz­kła­da­jąc bez­rad­nie ręce.

Mia­łeś ni­ko­mu o mnie nie mó­wić! – prze­tłu­ma­czył so­bie ge­sty i ton gło­su roz­mów­ców. Przy­si­ęgam, że nic nie po­wie­dzia­łem!

An­drzej za­śmiał się w du­chu. Po ich re­ak­cji zo­rien­to­wał się, że tra­fił w dzie­si­ąt­kę. Po­sta­no­wił za­ba­wić się tro­chę ich kosz­tem.

– Arto nie pi­snął sło­wa. Mam wła­sne spo­so­by na zdo­by­cie in­for­ma­cji.

Wi­dząc ich zdu­mio­ne spoj­rze­nia, z tru­dem opa­no­wał ogar­nia­jący go atak śmie­chu. Praw­do­po­dob­nie te­raz my­śle­li in­ten­syw­nie, czy to mo­żli­we, że on ro­zu­mie or­mia­ński. Po­wo­dów, dla któ­rych No­ushig pra­gnęła utrzy­mać swo­ją to­żsa­mo­ść w ta­jem­ni­cy, mo­gło być wie­le, jed­nak Ka­mi­ński po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać. Do So­ma­lii nie przy­by­wa­ło się w ce­lach tu­ry­stycz­nych.

– Nie oba­wiaj­cie się – po­wie­dział z po­wa­gą. – Nikt oprócz mnie nie wie, że No­ushig tu jest. Poza tym w tym kra­ju, a już na pew­no tu, nie trze­ba się oba­wiać po­li­cji.

Dziew­czy­na po­bla­dła i przy­gry­zła war­gę. Te­wo­zjan pa­trzył tyl­ko na Ka­mi­ńskie­go sze­ro­ko otwar­ty­mi ze zdzi­wie­nia ocza­mi. Po­lak nie wy­trzy­mał w ko­ńcu i wy­buch­nął śmie­chem.

– Skąd wiesz to wszyst­ko? – za­py­tał z nie­po­ko­jem Arto.

– Wy, kom­pu­te­row­cy, je­ste­ście tacy sami jak praw­ni­cy – od­po­wie­dział Ka­mi­ński z iro­nią w gło­sie. – My­śli­cie, że wszy­scy spo­za wa­szej bra­nży to przy­głu­py. Nie mam krze­mu w gło­wie, ale dwa do dwóch umiem jesz­cze do­dać. W ka­żdym ra­zie, je­śli cel­nie zga­dłem, że ty je­steś No­ushig, to chy­ba jed­nak będę mu­siał po­sta­wić ci tego drin­ka. Moja fir­ma wie­le ci za­wdzi­ęcza.

– Prze­chy­trzy­łeś mnie, pi­lo­cie. – No­ushig uśmiech­nęła się kwa­śno. – Kie­dy mi się przed­sta­wi­łeś, od razu zo­rien­to­wa­łam się, kim je­steś. Arto mó­wił mi o to­bie. Sądzi­łam, że ty z ko­lei nie wiesz nic o mnie. My­śla­łam, że mam w ręka­wie wszyst­kie asy, a tym­cza­sem ogra­łeś mnie jak przed­szko­la­ka.

– Mó­wi­łem ci, że ma łeb na kar­ku – po­wie­dział do niej Te­wo­zjan. – I wi­dzisz sama, że prze­ciek nie wy­sze­dł ode mnie.

– O tym po­roz­ma­wia­my pó­źniej, bra­cisz­ku.

Ka­mi­ński ukrył za­sko­cze­nie. Od­ru­cho­wo zer­kał to na Nou­shig, to na Arto, na pró­żno usi­łu­jąc do­strzec po­do­bie­ństwo. Przez jego umy­sł prze­bie­ga­ły go­rącz­ko­we my­śli. Je­że­li rze­czy­wi­ście tych dwo­je było ro­dze­ństwem, zmie­nia­ło to ca­łko­wi­cie po­stać rze­czy. Od­mo­wa za­trud­nie­nia dziew­czy­ny mo­gła po­ci­ągnąć za sobą ode­jście Arto, a po ta­kim cio­sie dłu­go by się pod­no­si­li. Te­wo­zjan był nie­za­stąpio­ny. W spra­wach elek­tro­ni­ki i kom­pu­te­rów za­mon­to­wa­nych na F-16 błysz­czał praw­dzi­wym ge­niu­szem. Inni tech­ni­cy żar­to­wa­li nie­raz, że zna on na pa­mi­ęć cały kod opro­gra­mo­wa­nia awio­ni­ki po­kła­do­wej. Ka­mi­ński nie po­tra­fił też zi­gno­ro­wać fak­tu, że je­śli in­for­ma­cja o po­kre­wie­ństwie oka­za­ła­by się praw­dzi­wa, eli­mi­no­wa­ła­by Te­wo­zja­na jako ry­wa­la.

– Przej­dźmy może do kon­kre­tów. – Zde­cy­do­wał się za­ufać in­stynk­to­wi i nad­użyć nie­co upraw­nie­nia nada­ne mu przez Fle­min­ga i Blan­char­da. – Chcę ci za­ofe­ro­wać pra­cę dla Air­spa­ce Se­cu­ri­ty.

No­ushig, uno­sząc brwi, spoj­rza­ła scep­tycz­nie na bra­ta.

– On tu jest sze­fem – od­po­wie­dział na jej nie­me py­ta­nie Arto. – Mo­żesz z nim śmia­ło roz­ma­wiać.

– Mó­wi­łeś mi, że Ka­mi­ński to pi­lot, twój kum­pel. – Nou­shig prych­nęła lek­ce­wa­żąco. – A te­raz mam niby uwie­rzyć, że ko­le­gu­jesz się ze swo­im sze­fem? Biz­nes­me­nem z dre­da­mi na gło­wie, ko­szul­ką Slay­era i po­obi­ja­ną gębą? W to mnie nie wkręci­cie, moi dro­dzy.

Arto do­tknął jej dło­ni, jak­by chciał ją uci­szyć. Nie było to po­trzeb­ne. Ka­mi­ński i tak nie czuł się ura­żo­ny. Wi­dział swo­je od­bi­cie w lu­strze nad ba­rem, więc ro­zu­miał wąt­pli­wo­ści dziew­czy­ny.

– Dy­rek­to­rem fir­my jest Da­vid Blan­chard, dru­gą naj­wa­żniej­szą po­sta­cią w fir­mie jest Wal­ter Fle­ming, on się zaj­mu­je całą woj­sko­wą stro­ną dzia­łal­no­ści. Pra­wa ręka Fle­min­ga to Val­de­mar Carl­sen. Tak się skła­da, że wszy­scy trzej prze­by­wa­ją w Ga­ro­owe i to­czą ba­ta­lię z praw­ni­ka­mi ko­mi­sji li­cen­cyj­nej – wy­ja­śnił Te­wo­zjan. – Andy jest na­stęp­ny w hie­rar­chii do­wo­dze­nia. Na czas ich nie­obec­no­ści to on po­ci­ąga za sznur­ki.

No­ushig ro­ze­śmia­ła się, od­rzu­ca­jąc gło­wę do tyłu. Ka­mi­ński zdążył już po­lu­bić ten gest. Mi­mo­wol­nie się uśmiech­nął.

– W ta­kim ra­zie jest naj­lep­szym me­ne­dże­rem, ja­kie­go znam – po­wie­dzia­ła, nie prze­sta­jąc się śmiać. – Jesz­cze ni­g­dy nie spo­tka­łam fir­my, któ­ra z ta­kim po­świ­ęce­niem trosz­czy­ła­by się o swo­ich pra­cow­ni­ków. Że­byś wi­dział, Arto, jak on wy­strze­lił z tego sto­łka, kie­dy ja­cyś ko­le­sie za­cze­pi­li paru wa­szych. W jed­nej se­kun­dzie roz­ma­wiam so­bie z nim spo­koj­nie, a w dru­giej: błysk i go nie ma. Nie wie­dzia­łam, że pi­lo­ci po­tra­fią prze­ła­my­wać ba­rie­rę dźwi­ęku na­wet na pie­cho­tę. Na do­da­tek, sądząc po sta­nie twa­rzy pana wi­ce­pre­ze­sa, wa­sze kie­row­nic­two musi sto­so­wać te me­to­dy już od pew­ne­go cza­su.

– Tu aku­rat się my­lisz – za­re­cho­tał Arto. – Dziś rano Andy dał po py­sku Hüb­ne­ro­wi, in­ne­mu pi­lo­to­wi…

– Czy­li w wa­szej fir­mie me­ne­dże­ro­wie i pra­cow­ni­cy ro­bią so­bie na­wza­jem z twa­rzy ko­tle­ty scha­bo­we? Wa­sza po­li­ty­ka ka­dro­wa jest dość oso­bli­wa… Nie ku­pu­ję tego. Nie wkręci­cie mnie.

Prze­ko­na­nie No­ushig, że Ka­mi­ński miał upo­wa­żnie­nia do po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji w imie­niu za­rządu fir­my, za­jęło im tro­chę cza­su. An­drze­jo­wi to nie prze­szka­dza­ło. Ba­wił się zna­ko­mi­cie. Dziew­czy­na oka­za­ła się za­baw­na i in­te­li­gent­na. Przez ko­lej­nych kil­ka dni przy­ła­py­wał się na tym, że wci­ąż miał przed ocza­mi jej znie­wa­la­jący uśmiech. Zdał so­bie spra­wę, że za­czął się za­ko­chi­wać w sio­strze naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la.

Ku ogrom­ne­mu za­sko­cze­niu An­drze­ja, dziew­czy­na wca­le nie wy­da­wa­ła się w sto­sun­ku do nie­go obo­jęt­na. Wręcz prze­ciw­nie, wszyst­ko ukła­da­ło się po my­śli pi­lo­ta. Po­lu­bi­ła go. Pod­czas pew­ne­go wie­czo­ru w Ugan­dzie coś po­mi­ędzy nimi za­iskrzy­ło tak wy­ra­źnie, że na­wet z re­gu­ły śle­py na ta­kie sy­gna­ły Po­lak to po­czuł. Pra­wie ją wte­dy po­ca­ło­wał. Od tego mo­men­tu mi­nęły już nie­mal trzy ty­go­dnie, a on w dal­szym ci­ągu prze­kli­nał się za to, że stchó­rzył.

Być może wszyst­ko po­to­czy­ło­by się ina­czej, po­my­ślał. Przy­naj­mniej wie­dzia­łbym, na czym sto­ję.

To wła­śnie nie­pew­no­ść spędza­ła mu sen z po­wiek. Nie po­tra­fił roz­gry­źć Or­mian­ki. Nie miał po­jęcia, co ona my­śli. Gdy­by wte­dy, nad brze­giem Je­zio­ra Al­ber­ta, zdo­był się na od­wa­gę, albo by go ode­pchnęła, albo od­po­wie­dzia­ła­by po­ca­łun­kiem, ale mia­łby de­fi­ni­tyw­ną, ja­sną od­po­wie­dź. Pró­ba od­czy­ta­nia my­śli ko­bie­ty oka­zy­wa­ła się jed­nak po­nad jego siły. Nie miał zie­lo­ne­go po­jęcia, czy No­ushig od­wza­jem­nia­ła choć tro­chę jego uczu­cia, czy też elek­try­zu­jący mo­ment nad je­zio­rem był je­dy­nie chwi­lą sła­bo­ści. Ka­mi­ński wie­lo­krot­nie no­sił się z za­mia­rem spy­ta­nia jej wprost, czy po­czu­ła wte­dy to samo, co on, ale za ka­żdym ra­zem po­wstrzy­my­wał się w porę. W spra­wach ser­co­wych za­wsze czuł się jak słoń w skła­dzie por­ce­la­ny, ale te­raz od­ru­cho­wo wy­czu­wał, że sko­ro dziew­czy­na ni­g­dy ani sło­wem nie wspo­mnia­ła tam­tej chwi­li, on tym bar­dziej nie po­wi­nien po­ru­szać tego te­ma­tu. Spra­wa mia­ła zo­stać uzna­na za nie­by­łą. Po­lak ja­koś by to prze­bo­lał, gdy­by tyl­ko po­tra­fił o niej za­po­mnieć.

Tym­cza­sem za ka­żdym ra­zem, gdy za­my­kał oczy, tak wy­ra­źnie czuł cie­pło jej cia­ła, wtu­lo­ne­go kur­czo­wo w jego ob­jęcia, i de­li­kat­ny, wi­śnio­wy za­pach szam­po­nu w jej czar­nych wło­sach, jak­by ta chwi­la w dal­szym ci­ągu trwa­ła. Gdy z nią roz­ma­wiał, tak bar­dzo za­pa­dał się w stud­nie jej czar­nych oczu, że cza­sa­mi tra­cił sens jej słów. Zu­pe­łnie zwa­rio­wał na punk­cie No­ushig i wła­śnie dla­te­go nie­pew­no­ść tak go wy­ka­ńcza­ła.

Za­cho­wa­nie dziew­czy­ny sta­no­wi­ło dla nie­go ca­łko­wi­tą za­gad­kę. Jed­ne­go dnia po­tra­fi­ła być dla nie­go tak chłod­na, że wręcz od­py­cha­jąca, a już na­stęp­ne­go sama do nie­go przy­cho­dzi­ła, by chwi­lę po­ga­dać. Nie­raz ła­pał ją na niby nie­win­nym, a jed­nak dość da­le­ko po­su­ni­ętym flir­to­wa­niu. Gdy tyl­ko za­czy­na­ło mu się wy­da­wać, że No­ushig jed­nak jest nim tro­chę za­in­te­re­so­wa­na, na­tych­miast sta­wia­ła wo­kół sie­bie szczel­ny mur. Pa­mi­ętał do­brze, jak bez­ce­re­mo­nial­nie od­mó­wi­ła mu, gdy po raz pierw­szy spy­tał ją, czy nie ma ocho­ty gdzieś z nim wy­jść. Prze­łk­nął wte­dy dumę i tłu­ma­czył so­bie, że Or­mian­ka ma zbyt duży na­tłok pra­cy, by za­wra­cać so­bie gło­wę głu­po­ta­mi, ale kie­dy ty­dzień pó­źniej po­no­wił pro­po­zy­cję, otrzy­mał iden­tycz­ną od­po­wie­dź. Wnio­sek był jed­no­znacz­ny. Ro­zu­miał to na­wet ktoś o tak sła­bo roz­wi­ni­ętej in­te­li­gen­cji emo­cjo­nal­nej jak Ka­mi­ński. Wie­dział, jak ża­ło­śni po­tra­fią być od­trące­ni mężczy­źni, więc zro­bił do­brą minę do złej gry i pod­jął sta­now­czą de­cy­zję, że wy­bi­je ją so­bie z gło­wy. Kie­dy więc parę go­dzin wcze­śniej Or­mian­ka bez pu­ka­nia we­szła do jego po­ko­ju, bez żad­ne­go skrępo­wa­nia wsko­czy­ła na sofę, włączy­ła te­le­wi­zor i spy­ta­ła, czy nie ma ocho­ty wy­sko­czyć wie­czo­rem do „Wo­do­po­ju”, ze zdzi­wie­nia za­bra­kło mu słów.

– Nie gap się, tyl­ko od­po­wia­daj! – po­na­gli­ła go ze śmie­chem.

Ka­mi­ński nie miał po­jęcia, co po­wie­dzieć. Po­czuł, że na po­licz­kach wy­kwi­tły mu go­rące ru­mie­ńce. Mimo za­kło­po­ta­nia przy­po­mniał so­bie o przy­kro­ści, jaka go spo­tka­ła z jej stro­ny, wzru­szył więc ra­mio­na­mi i wy­mam­ro­tał tyl­ko:

– Nie wiem…

– Nie wiem, nie wiem – prze­drze­źnia­ła go dziew­czy­na. – A co tu niby będziesz ro­bił? Cały wie­czór za­mie­rzasz ba­wić się za­baw­ka­mi? Ile ty masz lat?

– To nie jest za­baw­ka. To jest mo­del – od­po­wie­dział chłod­no, od­kła­da­jąc pędze­lek, któ­rym na­kła­dał wła­śnie imi­ta­cję od­pry­sków far­by na kra­wędzi na­tar­cia skrzy­dła nie­mal uko­ńczo­ne­go my­śliw­ca Jak-9. Zdol­no­ści mo­de­lar­skie Ka­mi­ńskie­go, choć da­le­kie od do­sko­na­ło­ści, były ra­czej sza­no­wa­ne przez pra­cow­ni­ków fir­my. Uszczy­pli­wa uwa­ga No­ushig do­tknęła go do ży­we­go.

– Wszyst­ko jed­no. Słu­chaj, Andy, na­praw­dę faj­nie by było, gdy­by­śmy so­bie wy­sko­czy­li na jed­ne­go.

Ka­mi­ński ob­ró­cił się na krze­śle w stro­nę sofy i spoj­rzał uwa­żnie na Or­mian­kę.

– Je­steś pew­na? – spy­tał z po­wa­gą.

Wy­trzy­ma­ła spoj­rze­nie przez chwi­lę na tyle dłu­gą, że sta­ła się ona tak dwu­znacz­na, że aż jed­no­znacz­na. W ko­ńcu kącik ust unió­sł jej się w prze­kor­nym uśmiesz­ku. Pu­ści­ła do nie­go oko.

– Trze­ba cię tro­chę roz­ru­szać, Andy. Nic tyl­ko sa­mo­lo­ty i sa­mo­lo­ty. Spójrz wo­ko­ło. Czy masz tu ja­kąkol­wiek ksi­ążkę o te­ma­ty­ce in­nej niż lot­nic­two? Jak nie la­tasz, to dłu­biesz w sil­ni­kach. Gdy ci się znu­dzi, idziesz do sie­bie ma­lo­wać za­baw­ko­we…

– To nie jest za­baw­ka – prze­rwał jej.

– Wszyst­ko jed­no. Te czar­no-bia­łe zdjęcia fa­ce­tów na ścia­nie to też oczy­wi­ście lot­ni­cy?

– Tak! Pa­trzysz aku­rat na mo­je­go naj­wi­ęk­sze­go ido­la, praw­dzi­we­go wir­tu­oza. To Hans-Jo­achim Mar­se­il­le – za­czął z en­tu­zja­zmem. – Wy­obraź so­bie, że ten fa­cet…

– Ko­leś, mnie to w ogó­le nie in­te­re­su­je. – Tym ra­zem to ona mu prze­rwa­ła. – W ogó­le nie za­ła­pa­łeś, o co mi cho­dzi. Na­praw­dę by­ło­by miło, gdy­byś po­ka­zał, że cho­ciaż pod­czas jed­ne­go wie­czo­ru po­tra­fisz prze­stać my­śleć o la­ta­niu. Chy­ba że masz inne pla­ny… – do­da­ła po chwi­li, ba­da­jąc dło­ńmi mi­ęk­ko­ść sofy, po czym uśmiech­nęła się prze­wrot­nie i po­ło­ży­ła się, za­kła­da­jąc ręce za gło­wę. – Hmm… ca­łkiem wy­god­nie. Da­ło­by radę.

Ka­mi­ński na­tych­miast po­czuł wstępu­jący mu na po­licz­ki po­twor­ny żar. No­ushig czer­pa­ła nie­wy­sło­wio­ną sa­tys­fak­cję z wpro­wa­dza­nia go w stan ta­kie­go za­kło­po­ta­nia, że nie po­tra­fił wy­do­być z sie­bie ani sło­wa. Tym ra­zem prze­szła samą sie­bie. Do­pie­ro jej per­li­sty śmiech uświa­do­mił mu, że ko­bie­ta tyl­ko so­bie żar­to­wa­ła. Mimo wszyst­ko po­czuł za­wód. Nie dał po so­bie tego po­znać, lecz ob­ró­cił swo­je zmie­sza­nie w żart.

– No do­bra, prze­ko­na­łaś mnie – po­wie­dział ze śmie­chem. – Po­je­dzie­my do Qar­dho i po­rząd­nie się upi­je­my. Umo­wa stoi? Bo jesz­cze mnie tu na złą dro­gę spro­wa­dzisz…

– Dro­gę wy­stęp­ku i zbrod­ni – do­da­ła No­ushig, prze­ci­ąga­jąc się zmy­sło­wo.

Ka­mi­ńskie­go aż ciar­ki prze­szły na to wspo­mnie­nie. Fi­zycz­ny po­ci­ąg, jaki czuł do Or­mian­ki, był obez­wład­nia­jący. Wszyst­ko mu się w niej po­do­ba­ło – jej orien­tal­ne rysy twa­rzy, arab­ski nos, pi­ęk­ne, lśni­ące wło­sy, czar­ne jak smo­ła oczy, ozdo­bio­ne zmy­sło­wym, per­skim ma­ki­ja­żem, gru­be, mi­ęk­kie usta, jak­by stwo­rzo­ne do ca­ło­wa­nia, smu­kłe dło­nie z dłu­gi­mi pal­ca­mi, jędr­ny biust i fan­ta­stycz­nie za­okrąglo­ne bio­dra. Jej ko­lor skó­ry, tak trud­ny do okre­śle­nia, jak­by naj­ja­śniej­sza z mo­żli­wych kawa z mle­kiem, śnił mu się po no­cach. No­ushig mia­ła ra­czej ja­sną skó­rę, ale ze śla­dem ciem­nej, po­łu­dnio­wej kar­na­cji, bar­dzo po­dat­nej na od­dzia­ły­wa­nie pro­mie­ni sło­necz­nych. Od­kąd przy­le­cia­ła do So­ma­lii, pi­ęk­nie się opa­li­ła, co jesz­cze bar­dziej pod­kre­śla­ło wy­ra­zi­sto­ść jej oczu i biel zębów. Nie była pod żad­nym względem ja­kąś nie­ziem­ską pi­ęk­no­ścią, ale jej nie­prze­ci­ęt­na, cie­ka­wa uro­da, po­par­ta nie­sa­mo­wi­tą dozą ko­bie­co­ści, zu­pe­łnie za­wró­ci­ła Po­la­ko­wi w gło­wie.

Ka­mi­ński po­wró­cił my­śla­mi do chwi­li obec­nej. Zer­k­nął w stro­nę sto­li­ka. Czwór­ka przy­ja­ciół po­grążo­na była w roz­mo­wie. Z za­ska­ku­jąco sil­nym uczu­ciem za­zdro­ści An­drzej za­uwa­żył, że mó­wi­ąc coś, No­ushig chwy­ci­ła Ne­di­vie­go za ra­mię. Gdy­by cho­dzi­ło o ko­goś in­ne­go, Ka­mi­ński pew­nie zi­gno­ro­wa­łby ten gest, ale w Izra­el­czy­ku od­ru­cho­wo wy­czu­wał po­wa­żne­go ry­wa­la. Yehu­di był bar­dzo przy­stoj­nym, do­brze zbu­do­wa­nym mężczy­zną o znie­wa­la­jącym uśmie­chu. Pró­ba ry­wa­li­za­cji z nim o względy pi­ęk­nej ko­bie­ty by­ła­by z góry ska­za­na na klęskę.

Za­mó­wił ko­lej­kę whi­sky z lo­dem, co sta­no­wi­ło swe­go ro­dza­ju wy­zwa­nie. Po­nu­ry bar­man, Afry­ka­ner zwa­ny Pau­lie, miał sil­nie wy­sta­jącą dol­ną szczękę, któ­ra tak znie­kszta­łca­ła jego wy­mo­wę, że An­drzej za nic nie mógł go zro­zu­mieć. Cze­ka­jąc na po­twier­dze­nie za­mó­wie­nia, spoj­rzał w po­chy­lo­ne lu­stro nad ba­rem i spró­bo­wał oce­nić swo­je szan­se po­wo­dze­nia u Or­mian­ki. Brzyd­ki chy­ba nie był, ale przy­stoj­ny tym bar­dziej nie. Miał kan­cia­stą gębę, ostre rysy twa­rzy, a wo­kół oczu przed­wcze­sne zmarszcz­ki od wpa­try­wa­nia się w ja­sne nie­bo. Mi­mo­wol­nie wes­tchnął z re­zy­gna­cją. W po­rów­nia­niu do ide­al­nie rów­nej, per­fek­cyj­nie przy­strzy­żo­nej czu­pry­ny Ne­di­vie­go, opa­da­jące na czo­ło krót­kie, gru­be, brązo­we dre­dy An­drze­ja wy­gląda­ły nie­chluj­nie i dzi­wacz­nie. Po­my­ślał, że wy­gląda jak Fran­ken­ste­in. Po­sta­no­wił ogo­lić gło­wę do zera przy pierw­szej spo­sob­no­ści.

Kie­dy spoj­rzał w kie­run­ku sto­li­ka, No­ushig wła­śnie ro­ze­śmia­ła się gło­śno z ja­kie­goś żar­tu. W cha­rak­te­ry­stycz­ny dla sie­bie spo­sób od­rzu­ci­ła w tył gło­wę, aż świa­tło lamp od­bi­ło się od jej zębów. An­drzej uwiel­biał ten gest. Bez­wied­nie się uśmiech­nął, ob­ser­wu­jąc dziew­czy­nę. Mu­sia­ła po­czuć na so­bie jego wzrok, bo po chwi­li od­po­wie­dzia­ła spoj­rze­niem i przez mo­ment wy­zy­wa­jąco nie od­wra­ca­ła oczu. Ka­mi­ński na­tych­miast po­czuł, jak ob­le­wa go fala go­rąca. Kie­dy ucie­kł wzro­kiem w bok, na­po­tkał wle­pio­ne w sie­bie spoj­rze­nie Arto Te­wo­zja­na. Za­dzia­ła­ło jak ku­beł zim­nej wody. Na twa­rzy przy­ja­cie­la ma­lo­wa­ło się nie­do­wie­rza­nie. Spo­glądał to na Po­la­ka, to na sio­strę, a głębo­ki mars na jego czo­le wy­ra­żał nie tyle gniew, co za­sko­cze­nie.

Ka­mi­ński na­tych­miast od­wró­cił się i zmie­lił pod no­sem prze­kle­ństwo. Dał się przy­ła­pać przez ostat­nią oso­bę, któ­rą mia­łby ocho­tę wta­jem­ni­czyć w swo­je spra­wy ser­co­we. Przede wszyst­kim Arto był bra­tem No­ushig, co spra­wia­ło, że cała sy­tu­acja z miej­sca sta­wa­ła się nie­zwy­kle nie­zręcz­na. Do tego Or­mia­nin, naj­wi­ęk­szy pod­ry­wacz w ca­łej fir­mie, miał nie­zwy­kle przed­mio­to­we po­de­jście do ko­biet. Za­in­te­re­so­wa­nie Ka­mi­ńskie­go mógł uznać za po­wo­do­wa­ne rów­nie ni­ski­mi po­bud­ka­mi.

An­drzej wes­tchnął ci­ężko. Od za­wsze uzna­wał sam sie­bie za naj­gor­sze­go kłam­cę na świe­cie. Już od dziec­ka śmia­no się z nie­go, że za­wsze ma wszyst­ko wy­pi­sa­ne na czo­le. Tym ra­zem na­praw­dę uwa­żał, by nikt nie od­krył jego ta­jem­ni­cy, wy­star­czy­ła jed­nak chwi­la nie­uwa­gi, by Arto, eta­to­wy ła­macz nie­wie­ścich serc i naj­wi­ęk­szy pod­ry­wacz we wschod­niej Afry­ce, przej­rzał go na wy­lot.

Pa­trząc na Te­wo­zja­na, wła­ści­wie nie dało się od­gad­nąć, skąd bie­rze się jego po­wo­dze­nie u ko­biet. Był mło­dy i wy­spor­to­wa­ny, ale nie da­wa­ło się go okre­ślić szcze­gól­nie przy­stoj­nym. Miał zbyt małą, nie­mal ide­al­nie okrągłą gło­wę z lek­ko za­krzy­wio­nym no­sem i zde­cy­do­wa­nie za gru­by­mi, czar­ny­mi jak smo­ła brwia­mi, by mógł ucho­dzić za fil­mo­we­go aman­ta. W ka­żdym ra­zie wy­glądał na zde­cy­do­wa­nie młod­sze­go, niż był w rze­czy­wi­sto­ści. Często gosz­czący na jego ob­li­czu uśmiech i chło­pi­ęce rysy twa­rzy odej­mo­wa­ły mu lat. W in­nych oko­licz­no­ściach mo­żna by go wzi­ąć za stu­den­ta. To w jego cha­rak­te­rze tkwi­ło praw­dzi­we źró­dło suk­ce­sów. W Te­wo­zja­nie było coś ma­gne­tycz­ne­go, co przy­ci­ąga­ło do nie­go lu­dzi. In­stynk­tow­nie się go lu­bi­ło. Sym­pa­tycz­na, szcze­ra twarz, lek­ki spo­sób by­cia, po­czu­cie hu­mo­ru, mło­dzie­ńcza ener­gia i brak ja­kie­go­kol­wiek zma­nie­ro­wa­nia spra­wia­ły, że Arto po­tra­fił za­wró­cić ko­bie­tom w gło­wach.

Ka­mi­ński po­sie­dział jesz­cze chwi­lę przy ba­rze, ce­lo­wo uni­ka­jąc spoj­rze­nia w kie­run­ku wła­sne­go sto­li­ka. Na­dal miał cień na­dziei, że Te­wo­zjan uzna, iż się po­my­lił. W ko­ńcu ru­szył przed sie­bie, zły jak osa, klnąc w my­ślach na czym świat stoi. W dal­szym ci­ągu osten­ta­cyj­nie nie pa­trzył w stro­nę No­ushig, uda­jąc za­in­te­re­so­wa­nie gło­śną gru­pą na­jem­ni­ków sie­dzących po dru­giej stro­nie sali. Był to błąd. W miej­scu ta­kim jak „Wa­te­ring Hole”, prze­sy­co­nym al­ko­ho­lem, te­sto­ste­ro­nem i nie­zbyt przy­ja­źnie uspo­so­bio­ną wo­bec sie­bie klien­te­lą, nie po­win­no się cho­dzić, nie pa­trząc pod nogi.

– Co, do chu­ja? – ryk­nął tu­bal­nym gło­sem po­trąco­ny przez Ka­mi­ńskie­go ol­brzy­mi mężczy­zna. Ze­rwał się z krze­sła i ob­ró­cił w jego stro­nę z twa­rzą wy­krzy­wio­ną wście­kło­ścią. Jego spodnie ocie­ka­ły wil­go­cią. Po sto­li­ku to­czył się prze­wró­co­ny po­kal.

Szan­se na unik­ni­ęcie bój­ki były ra­czej nie­wiel­kie, bio­rąc pod uwa­gę, że swo­ją po­stu­rą Po­lak nie mógł zro­bić na ni­kim od­po­wied­nie­go wra­że­nia, ale jed­nak przy odro­bi­nie do­brej woli da­ło­by się jesz­cze za­ła­go­dzić sy­tu­ację. Na nie­szczęście Ka­mi­ński nie miał ta­kie­go za­mia­ru.

Prze­ciw­nik naj­praw­do­po­dob­niej spo­dzie­wał się ja­kie­jś od­po­wie­dzi, dłu­ższej py­sków­ki przed nie­unik­nio­ną wal­ką. Ko­la­no An­drze­ja, któ­re rąb­nęło go mi­ędzy nogi, ca­łko­wi­cie go za­sko­czy­ło. Opa­dł z po­wro­tem na krze­sło jesz­cze szyb­ciej, niż się z nie­go wcze­śniej ze­rwał. Ból mu­siał być tak sil­ny, że fa­ce­ta ca­łko­wi­cie spa­ra­li­żo­wa­ło. Nie był w sta­nie na­wet jęk­nąć.

Wszyst­ko wy­da­rzy­ło się na tyle szyb­ko, że po­zo­sta­li klien­ci knaj­py, wli­cza­jąc w to ko­le­gów wiel­ko­lu­da, na­wet nie za­re­je­stro­wa­li star­cia. Jak gdy­by nic się nie sta­ło, Ka­mi­ński ru­szył przed sie­bie. Sze­dł spo­koj­nie, od­prężo­nym kro­kiem, cho­ciaż men­tal­nie przy­go­to­wał się na ci­ężką prze­pra­wę.

– Hej, ty! – usły­szał za sobą do­pie­ro wte­dy, gdy pra­wie już opu­ścił nie­bez­piecz­ną część sali, opa­no­wa­ną nie­mal wy­łącz­nie przez lu­dzi JBR In­ter­na­tio­nal, kon­ku­ren­cyj­nej fir­my ope­ru­jącej na F-16. Nie za­re­ago­wał na okrzyk, pró­bu­jąc zy­skać na cza­sie. Ka­żdy krok przy­bli­żał go do umow­nej gra­ni­cy od­dzie­la­jącej sto­li­ki JBR i Air­Sec.

Był już nie­mal przy swo­im sto­li­ku, kie­dy go do­go­ni­li. Po za­alar­mo­wa­nych spoj­rze­niach Tor­re­sa i Te­wo­zja­na orien­to­wał się w od­le­gło­ści od po­ści­gu. Ne­di­vi z ko­lei sie­dział zu­pe­łnie non­sza­lanc­ko, z lek­ko znu­dzo­nym wy­ra­zem twa­rzy, jak­by nie miał za­mia­ru brać udzia­łu w żad­nych prze­py­chan­kach. Kie­dy An­drzej wy­czuł od­po­wied­ni mo­ment, od­wró­cił się gwa­łtow­nie.

Mo­gło być go­rzej, po­my­ślał na wi­dok zmie­rza­jących w jego stro­nę trzech nie­zna­jo­mych.

Pierw­szy z nich, wy­so­ki chu­dzie­lec w mod­nie opusz­czo­nych dżin­sach i bejs­bo­lo­wej cza­pecz­ce od­wró­co­nej dasz­kiem do tyłu, wy­da­wał się naj­bar­dziej zde­ner­wo­wa­ny, ale to mężczy­zna idący za nim wy­glądał na przy­wód­cę gru­py. Ka­mi­ński na­tych­miast go roz­po­znał. Gar­ba­ty nos i ko­zia bród­ka były bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­ne. Miał z tym fa­ce­tem na pie­ńku od wie­czo­ru, w któ­rym po­znał No­ushig. Trze­ci z prze­ciw­ni­ków, dość mło­dy chło­pak z nad­wa­gą, ma­sze­ro­wał z wy­ra­źnie mniej­szym en­tu­zja­zmem. Ru­mia­ne po­licz­ki wska­zy­wa­ły na to, że był już po kil­ku głęb­szych, a roz­bie­ga­ny wzrok, jak­by od­ru­cho­wo szu­ka­jący dro­gi od­wro­tu, świad­czył o nie­pew­no­ści.

– Co ty so­bie, do cho­le­ry, my­ślisz? – wrza­snął Ko­zia Bród­ka.

W tym mo­men­cie nie­mal wszy­scy klien­ci lo­ka­lu zo­rien­to­wa­li się już w sy­tu­acji. Roz­mo­wy umil­kły, a nad tłu­mem za­wi­sło na­pi­ęcie. Kel­ner­ki po­spiesz­nie wy­co­fa­ły się za bar, a sie­dzący przy sto­li­kach lu­dzie znie­ru­cho­mie­li, jak­by wie­dząc, że ka­żdy gwa­łtow­niej­szy ruch mó­głby spo­wo­do­wać eska­la­cję kon­flik­tu na całą knaj­pę. Je­dy­ny­mi lu­dźmi, któ­rzy wy­da­wa­li się wręcz za­chwy­ce­ni bie­giem wy­da­rzeń, byli trzej tu­ry­ści przy ba­rze. Częste bój­ki po­nu­rej klien­te­li „Wa­te­ring Hole” cie­szy­ły się sła­wą w ca­łym Pun­tlan­dzie i sta­no­wi­ły nie lada atrak­cję tu­ry­stycz­ną. Mężczy­źni wy­gląda­li na wprost wnie­bo­wzi­ętych. Szwar­go­ta­li coś w pod­nie­ce­niu i wy­ry­wa­li so­bie na­wza­jem apa­rat fo­to­gra­ficz­ny.

W oka­mgnie­niu na­past­ni­cy byli już przy Po­la­ku. Pi­lot nie cof­nął się jed­nak, sto­jąc w go­to­wo­ści do od­par­cia ata­ku. Ko­zia Bród­ka sze­dł pro­sto na nie­go, wspie­ra­ny przez Gru­ba­ska, na­to­miast Cza­pecz­ka odłączył się od ko­le­gów i po­sta­no­wił sta­nąć po­mi­ędzy Ka­mi­ńskim a jego sto­li­kiem. An­drzej miał go z tyłu, za le­wym ra­mie­niem i wła­śnie dla­te­go to z jego stro­ny gro­zi­ło mu naj­wi­ęk­sze nie­bez­pie­cze­ństwo.

Ten wie­czór sko­ńczy­łby się dla Ka­mi­ńskie­go wy­jąt­ko­wo nie­przy­jem­nie, gdy­by Cza­pecz­ka nie po­pe­łnił trzech kar­dy­nal­nych błędów. Pierw­szym z nich było sku­pie­nie na so­bie uwa­gi. Dru­gim było usta­wie­nie się ple­ca­mi do sie­dzące­go le­ni­wie i bier­nie przy­gląda­jące­go się ca­łe­mu star­ciu Ne­di­vie­go, nie­zrów­na­ne­go mi­strza wszel­kich nie­czy­stych za­grań. Trze­cim była prze­wa­ga sty­lu nad ma­te­rią. Cza­pecz­ka miał dżin­sy mod­nie opusz­czo­ne do po­ło­wy po­ślad­ków. Wy­jście w ta­kim stro­ju do bój­ki świad­czy­ło o skraj­nym nie­roz­sąd­ku.

Na­past­ni­cy nie za­mie­rza­li ba­wić się we wstęp­ną py­sków­kę. Ko­zia Bród­ka od razu unió­sł do góry za­ci­śni­ęte pi­ęści w ama­tor­skiej imi­ta­cji bok­ser­skiej gar­dy, co po­zwo­li­ło Ka­mi­ńskie­mu oce­nić, że nie jest on wy­szko­lo­nym prze­ciw­ni­kiem, choć sama po­stu­ra spra­wia­ła, że na­le­ża­ło się li­czyć z siłą jego cio­sów. An­drzej unió­sł ręce, zwod­ni­czo roz­lu­źnio­ne, i ru­szył przed sie­bie na spo­tka­nie Ko­ziej Bród­ki. Po­przez śmia­ły atak za­mie­rzał za­sko­czyć prze­ciw­ni­ków i prze­jąć ini­cja­ty­wę, ale przede wszyst­kim od­su­nąć się od fa­ce­ta w bejs­bo­lów­ce. Po­nie­waż znaj­do­wał się on poza po­lem wi­dze­nia Po­la­ka, sta­no­wił naj­wi­ęk­sze za­gro­że­nie.

Cza­pecz­ka za­uwa­żył dla sie­bie szan­sę i wzi­ął za­mach pi­ęścią, wy­ce­lo­wa­ny w tył gło­wy Ka­mi­ńskie­go. Nie za­dał jed­nak tego cio­su. Nie wsta­jąc ze swo­je­go krze­sła i nie wy­pusz­cza­jąc na­wet szklan­ki piwa z dło­ni, Ne­di­vi po­gar­dli­wie le­ni­wym ru­chem unió­sł nogę i szturch­nął Cza­pecz­kę lek­ko w po­ślad­ki. Kie­dy mężczy­zna ob­ró­cił się gwa­łtow­nie, go­tów rzu­cić się na Izra­el­czy­ka, ten wy­pro­sto­wał na­gle nogę. Pchni­ęty siłą cio­su prze­ciw­nik stra­cił rów­no­wa­gę i ru­nął na ple­cy. Opusz­czo­ne spodnie zje­cha­ły mu aż po ko­la­na, na do­brą chwi­lę ca­łko­wi­cie eli­mi­nu­jąc go z wal­ki.

Ka­mi­ński nie wi­dział tego, sku­pio­ny na mężczy­źnie z bród­ką. Wzi­ął on prze­sad­nie sze­ro­ki za­mach, by wy­pro­wa­dzić po­tężny, za­ska­ku­jąco szyb­ki ni to cios pro­sty, ni sier­po­wy. Ude­rze­nie było na tyle moc­ne, że mo­gło­by z ła­two­ścią zno­kau­to­wać An­drze­ja, na­wet gdy­by nie we­szło czy­sto. Z pew­no­ścią nie­je­den raz przy­nio­sło Ko­ziej Bród­ce szyb­kie zwy­ci­ęstwo w ba­ro­wych bur­dach. Tym ra­zem tra­fi­ła jed­nak kosa na ka­mień. Przez do­brych parę lat Ka­mi­ński ćwi­czył w mło­do­ści boks. Jego prze­wa­ga nad prze­ciw­ni­kiem pod względem szyb­ko­ści, pre­cy­zji i zwy­kłe­go do­świad­cze­nia była przy­gnia­ta­jąca. Prze­pu­ścił cios na­past­ni­ka, do­pie­ro w ostat­niej chwi­li zbi­ja­jąc go na bok le­d­wo do­strze­gal­nym ru­chem nad­garst­ka i mi­ni­mal­nym uni­kiem gło­wą. Pi­ęść Ko­ziej Bród­ki ota­rła się nie­gro­źnie o jego po­li­czek i prze­strze­li­ła. W tym sa­mym mo­men­cie An­drzej za­pa­rł się no­ga­mi i, prze­su­wa­jąc śro­dek ci­ężko­ści moc­no do przo­du, wy­pro­wa­dził moc­ną kontrę pra­wym pro­stym. Tra­fił pre­cy­zyj­nie w bro­dę prze­ciw­ni­ka. Ci­ągni­ęty pędem wła­sne­go, chy­bio­ne­go ude­rze­nia mężczy­zna wpa­dł na pędzącą pi­ęść Po­la­ka. Wy­pa­do­wa tych dwóch sił zno­kau­to­wa­ła go w ułam­ku se­kun­dy. Ko­zia Bród­ka po­le­ciał bez­wład­nie w przód. Ka­mi­ński zsze­dł z li­nii pi­wo­tem i bar­dziej dla za­sa­dy niż z ko­niecz­no­ści grzmot­nął jesz­cze prze­ciw­ni­ka na od­lew krót­kim le­wym sier­po­wym. Cios wsze­dł nie­zbyt czy­sto i pi­ęść ze­śli­zgnęła się po gło­wie pa­da­jące­go mężczy­zny, ale nie mia­ło to już żad­ne­go zna­cze­nia, gdyż i tak był już nie­przy­tom­ny.

Po­nie­waż Gru­ba­sek znaj­do­wał się parę kro­ków da­lej, a pa­da­jący Ko­zia Bród­ka jesz­cze ich roz­dzie­lił, Ka­mi­ński po­sta­no­wił zi­gno­ro­wać go na chwil­kę i za­jąć się naj­pierw pa­lącym pro­ble­mem, czy­li obec­no­ścią ko­lej­ne­go prze­ciw­ni­ka za ple­ca­mi. Był wła­ści­wie zdzi­wio­ny, że do tej pory nie ude­rzo­no go jesz­cze od tyłu. Ob­ró­cił się gwa­łtow­nie, go­to­wy do obro­ny, i z nie­ma­łym za­sko­cze­niem uj­rzał Cza­pecz­kę wsta­jące­go z klęczek na nogi i usi­łu­jące­go wci­ągnąć na ty­łek spodnie. Za­pi­ęty pa­sek unie­mo­żli­wiał jed­nak po­ko­na­nie bio­der.

Sce­na była ko­micz­na, ale Ka­mi­ński nie miał cza­su ani ocho­ty na żar­ty. Sko­rzy­stał z oka­zji i pod­sko­czył do prze­ciw­ni­ka. Cza­pecz­ka pró­bo­wał cof­nąć się przed ata­kiem, ale nogi za­pląta­ły mu się w spodnie i po­now­nie upa­dł ci­ężko na ple­cy. An­drzej do­pa­dł do nie­go, chwy­cił go za ko­łnierz ko­szul­ki i wzi­ął za­mach pi­ęścią. Prze­ciw­nik ob­ró­cił twarz i za­sło­nił gło­wę roz­cza­pie­rzo­ny­mi dło­ńmi. Po­lak wa­hał się przez uła­mek se­kun­dy, ale pu­ścił go w ko­ńcu i od­sko­czył na bok, szu­ka­jąc wzro­kiem Gru­ba­ska. Klęczał on przy Ko­ziej Bród­ce. Gdy na­po­tkał spoj­rze­nie Ka­mi­ńskie­go, unió­sł ręce na znak, że bój­ka już się za­ko­ńczy­ła.

An­drzej nie był tego wca­le taki pe­wien. Lu­dzie ze wszyst­kich oko­licz­nych sto­li­ków po­wsta­wa­li. Przez mo­ment wy­da­wa­ło się, że po­mi­ędzy Air­Sec a JBR roz­pocz­nie się re­gu­lar­na bi­twa, jed­nak nikt nie ru­szał się z miej­sca. Sko­ńczy­ło się na pe­łnych wro­go­ści spoj­rze­niach i paru wy­zwi­skach.

Ko­zia Bród­ka w dal­szym ci­ągu nie da­wał zna­ku ży­cia. Gru­ba­sek pró­bo­wał go ocu­cić, kle­pi­ąc go bez re­zul­ta­tu po twa­rzy. Upo­ko­rzo­ny Cza­pecz­ka pod­nió­sł się na nogi, ze spusz­czo­ną ze wsty­du gło­wą, po czym dro­bi­ąc kro­ki i przy­trzy­mu­jąc spodnie dło­ńmi, pod­bie­gł w stro­nę swo­ich lu­dzi, go­nio­ny szy­der­czym śmie­chem kil­ku me­cha­ni­ków Air­Sec.

Ka­mi­ński wy­co­fał się po­wo­li w stro­nę swo­je­go sto­li­ka. Zerk­nął na przy­ja­ciół. Ne­di­vi na­dal sie­dział nie­dba­le na swo­im sto­łku i przy­glądał mu się roz­ba­wio­nym wzro­kiem. Tor­res i Te­wo­zjan wy­da­wa­li się wręcz za­chwy­ce­ni prze­bie­giem ak­cji, ale pe­łne dez­apro­ba­ty, lo­do­wa­te spoj­rze­nie No­ushig po­dzia­ła­ło na nie­go jak ku­beł zim­nej wody.

Ochro­nia­rze „Wa­te­ring Hole” zwy­kle nie in­ter­we­nio­wa­li w awan­tu­ry przed ich za­ko­ńcze­niem. Było to bar­dzo roz­sąd­ne po­de­jście. Na klien­tów ta­wer­ny skła­da­ły się wszel­kiej ma­ści typy spod ciem­nej gwiaz­dy. Oprócz pi­lo­tów i me­cha­ni­ków lot­ni­czych przy­cho­dzi­ło też mnó­stwo za­wo­do­wych żo­łnie­rzy pie­cho­ty. Cho­ciaż re­wi­do­wa­no ka­żde­go go­ścia przed wpusz­cze­niem go do środ­ka, trud­no było za­kła­dać, że ża­den z nich nie wnió­sł do lo­ka­lu bro­ni. Z tego po­wo­du Ah­med, wła­ści­ciel „Wo­do­po­ju”, na­ka­zy­wał swo­im lu­dziom trzy­mać się z dala od kło­po­tów i za­miast roz­dzie­lać wal­czących, sprzątać po pro­stu ba­ła­gan. Sko­ro więc bój­ka naj­wy­ra­źniej już się za­ko­ńczy­ła, w stro­nę sto­li­ka Ka­mi­ńskie­go ru­szy­ło trzech ro­słych wy­ki­da­jłów w ka­mi­zel­kach ku­lo­od­por­nych i z ze­sta­wa­mi ra­dio­wy­mi za­ło­żo­ny­mi na uszy.

Wda­wa­nie się w dys­ku­sje nie mia­ło sen­su. Sy­tu­acja w knaj­pie w dal­szym ci­ągu była bar­dzo na­pi­ęta, więc Ka­mi­ński wie­dział, że dla wła­sne­go i przy­ja­ciół bez­pie­cze­ństwa po­wi­nien opu­ścić lo­kal. Szyb­ko do­pił swo­ją whi­sky. Z pew­nym zdzi­wie­niem za­uwa­żył, że po­zo­sta­li zro­bi­li to samo. Naj­wy­ra­źniej też nie mie­li za­mia­ru po­zo­stać w ba­rze. Z pew­ną kon­ster­na­cją zo­rien­to­wał się, że ze­psuł wszyst­kim wie­czór. Tor­res i Te­wo­zjan nie prze­jęli się tym zbyt­nio. Ad­re­na­li­na i al­ko­hol spra­wi­ły, że oby­dwaj aż rwa­li się do bit­ki i wy­gląda­li na nie­po­cie­szo­nych, że wszyst­ko sko­ńczy­ło się, za­nim zdąży­li się przy­łączyć. Ne­di­vi z ko­lei za­cho­wy­wał się zu­pe­łnie spo­koj­nie, choć An­drzej wy­czu­wał w nim go­to­wo­ść do wal­ki. Izra­el­czyk przy­glądał się uwa­żnie oto­cze­niu, za­pew­ne wy­szu­ku­jąc po­ten­cjal­ne za­gro­że­nia. Od cza­su do cza­su rzu­cał Ka­mi­ńskie­mu lek­ko roz­ba­wio­ne spoj­rze­nie. No­ushig zde­cy­do­wa­nie nie po­dzie­la­ła hu­mo­ru ko­le­gów. Dez­apro­ba­ta biła z jej ka­żde­go ge­stu. Nie ura­czy­ła An­drze­ja na­wet jed­nym sło­wem.

– Będą kło­po­ty czy sami wyj­dzie­cie? – spy­tał je­den z ochro­nia­rzy.

– Ja bym się dwa razy za­sta­no­wił – za­śmiał się Tor­res. – Sami wi­dzie­li­ście, jak się ko­ńczy we­jście Andy’emu w dro­gę!

No­ushig prych­nęła ze zło­ścią na te sło­wa, ale nie ode­zwa­ła się.

– Wi­dzie­li­ście prze­cież, jak go ob­sko­czy­li. Co miał niby zro­bić? – pro­te­sto­wał Arto Te­wo­zjan.

– Zga­dza się. Wi­dzie­li­śmy wszyst­ko. – Ochro­niarz spoj­rzał zna­cząco na An­drze­ja.

Ka­mi­ński wzru­szył ra­mio­na­mi i od­po­wie­dział mu, że i tak mie­li już je­chać z po­wro­tem. Przed wy­jściem zer­k­nął jesz­cze w stro­nę baru. Ko­zia Bród­ka do­pie­ro za­czął od­zy­ski­wać przy­tom­no­ść. Roz­glądał się na­oko­ło zu­pe­łnie nie­obec­nym wzro­kiem i bez­sku­tecz­nie usi­ło­wał się pod­nie­ść. Kie­dy w ko­ńcu uda­ło mu się usi­ąść, opa­rł się na wy­ra­źnie trzęsących się rękach, jak­by chciał wstać, ale były to bez­owoc­ne wy­si­łki. Nogi zu­pe­łnie od­ma­wia­ły mu po­słu­sze­ństwa.

Wy­cho­dząc z knaj­py, Ka­mi­ński spoj­rzał jesz­cze w stro­nę sto­li­ków Le­gio­nu Con­dor. Je­den z Chi­ńczy­ków, ły­sie­jący już mężczy­zna gru­bo po czter­dzie­st­ce, pa­trząc pro­sto na nie­go, ski­nął z uzna­niem gło­wą i, za­cho­wu­jąc ca­łko­wi­cie ka­mien­ną twarz, ze­tknął pal­ce obu dło­ni w ge­ście imi­tu­jącym okla­ski.

– Co miał na my­śli ten ochro­niarz, mó­wi­ąc, że wi­dział wszyst­ko? – spy­ta­ła chłod­no Or­mian­ka, kie­dy zna­le­źli się na ze­wnątrz.

– Skąd mam wie­dzieć? – wy­mam­ro­tał Ka­mi­ński, ucie­ka­jąc wzro­kiem w bok.

– Andy, taki z cie­bie nie­po­zor­ny gość, ale ko­py­to masz jak Mike Ty­son! – śmiał się roz­en­tu­zja­zmo­wa­ny Tor­res. Ude­rzył pi­ęścią w po­wie­trze. – Ciach i po za­wo­dach! Mu­sisz mnie tego na­uczyć! Ko­leś chy­ba do tej pory nie wie, jak się na­zy­wa.

– Nie będzie miło wspo­mi­nał tego wie­czo­ru, o ile w ogó­le coś będzie pa­mi­ętał – stwier­dził spo­koj­nie Ne­di­vi.

– Roz­bi­łeś ich jak kręgle! – Te­wo­zjan klep­nął An­drze­ja w ple­cy. – Nie zdąży­li­śmy na­wet wstać.

– Wi­dzę, że się wspa­nia­le ba­wi­cie, ale ja na­praw­dę by­ła­bym wdzi­ęcz­na, gdy­by­ście ni­g­dy wi­ęcej nie mie­sza­li mnie w ta­kie sy­tu­acje – ode­zwa­ła się ci­cho, lecz ze śmier­tel­ną po­wa­gą No­ushig. – Nie mam za­mia­ru do­stać w twarz przez wa­szą głu­po­tę.

– Nie prze­sa­dzaj, sio­stro! – od­po­wie­dział Arto. – Prze­cież wszy­scy tam by­li­śmy. Włos by ci z gło­wy nie spa­dł.

– Je­steś tu od nie­daw­na – do­dał Vin­ce Tor­res – nie znasz więc miej­sco­wych zwy­cza­jów. Ta knaj­pa sły­nie z tego typu atrak­cji. To już swe­go ro­dza­ju lo­kal­ny folk­lor.

– Ha, ha! No wła­śnie! – ryk­nął śmie­chem Te­wo­zjan. – Andy za­pre­zen­to­wał ci po­kaz ta­ńca lu­do­we­go!

– Ale z was dur­nie! – syk­nęła Or­mian­ka. – Jak dzie­ci!

– Ten cios przej­dzie do hi­sto­rii, Pi­ra­te – zi­gno­ro­wał ją Tor­res. – Aleś mu przy­fa­so­lił! W ży­ciu nie wi­dzia­łem, żeby ktoś tak obe­rwał. Aż echo po­szło po sali. Masz praw­dzi­wy dy­na­mit w rękach!

Sło­wa przy­ja­cie­la i wie­trze­jąca po­ma­łu ad­re­na­li­na skie­ro­wa­ły uwa­gę Ka­mi­ńskie­go na pul­su­jący ból w pra­wej dło­ni. Pi­ęści miał utwar­dzo­ne i przy­go­to­wa­ne do wal­ki nie go­rzej niż ka­ra­te­cy; na­wet na wor­ku tre­nin­go­wym ćwi­czył bez ban­da­ży i ręka­wic, a mimo wszyst­ko od­nió­sł w wal­ce kon­tu­zję. Od­ru­cho­wo spoj­rzał na kost­ki. Skó­ra nie była uszko­dzo­na, ale już wi­dział opu­chli­znę. Do­pie­ro to uzmy­sło­wi­ło mu, jak moc­ny cios za­dał prze­ciw­ni­ko­wi. Nic tak nie uczy­ło trze­ciej za­sa­dy dy­na­mi­ki New­to­na jak wal­ka wręcz. Sko­ro na­wet jego twar­da jak ka­mień dłoń do­zna­ła uszczerb­ku, wo­lał nie my­śleć o tym, co mu­sia­ło stać się z twa­rzą Ko­ziej Bród­ki. Skrzy­wił się kwa­śno na myśl, że ta hi­sto­ria jesz­cze nie do­cze­ka­ła się swo­je­go fi­na­łu.

– To praw­da, ten unik i kon­tra były bez­błęd­ne – przy­znał Ne­di­vi.

– Dzi­ęki za po­moc, Co­bra – rzu­cił w jego stro­nę Ka­mi­ński. Jak zwy­kle po wal­ce, gdy opusz­cza­ło go na­pi­ęcie i ad­re­na­li­na wie­trza­ła z jego krwi, ogar­nia­ła go fala przy­gnębie­nia.

– Nie ma spra­wy. Ten pa­lant sam się pro­sił. Na­stęp­nym ra­zem będzie pa­mi­ętał, by wci­ągnąć por­t­ki.

Tym ra­zem No­ushig ro­ze­śmia­ła się wraz z po­zo­sta­ły­mi. Naj­wy­ra­źniej wi­dząc, że Ne­di­vi, jej ostat­ni so­jusz­nik, prze­sze­dł na stro­nę wro­ga, po­sta­no­wi­ła zmie­nić front i ob­ró­cić całą spra­wę w żart.

– O co wła­ści­wie po­szło? – spy­ta­ła.

– Nie wiem – skła­mał Ka­mi­ński, czu­jąc, jak czer­wie­nie­ją mu uszy. – Za­mó­wi­łem dla nas po jed­nym, a jak wra­ca­łem na miej­sce, tych trzech po­bie­gło za mną.

– Nie do­sta­li­śmy na­szych drin­ków! – obu­rzył się Arto.

– No wła­śnie. To co ro­bi­my? Wie­czór jesz­cze mło­dy – do­dał Tor­res.

– Je­dźmy do nas, wy­pi­je­my coś u mnie – za­pro­po­no­wał An­drzej. – Na­roz­ra­bia­łem, więc po­wi­nie­nem po­nie­ść kon­se­kwen­cje. Na­praw­dę mi głu­pio za ze­psu­cie wie­czo­ru.

– Ze­psu­cie? – za­śmiał się Tor­res. – Chy­ba żar­tu­jesz. Za taką miej­sców­kę na me­czu bok­ser­skim mu­sia­łbym za­pła­cić z dwie­ście do­lców.

– No to wra­caj­my – rzu­cił Ne­di­vi. – Trze­ba splądro­wać An­drze­jo­wi ba­rek.

Ru­szy­li w stro­nę par­kin­gu. Izra­el­czyk ukrad­kiem mrug­nął do Tor­re­sa i ro­dze­ństwa Te­wo­zja­nów i po­pro­wa­dził ich wszyst­kich w stro­nę wiel­kie­go…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej