36,90 zł
Czasami wojna jest jedynym możliwym wyborem.
Dla Andrzeja Kamińskiego Somalia to nie tylko konflikt zbrojny. Wyłącznie jako pilot myśliwca i współwłaściciel firmy kontraktorskiej może realizować swoją największą pasję – latanie. Jednak w tej pracy człowiek często staje się pionkiem w grze innych graczy, własnej przeszłości i zwykłego przypadku... A stawką w niej są nie tylko pieniądze, lecz także życie.
Na celowniku to powietrzne bitwy oraz straceńcze misje, które oznaczają walkę z wrogiem, ale i z własnymi ograniczeniami. W kolejnym wyścigu ze śmiercią jak zawsze najważniejsze będą perfekcja i żelazne nerwy polskiego pilota…
Powieści Krzysztofa Iwana przenoszą mnie na powr t za stery myśliwca. Autor imponuje nie tyko wiedzą na temat lotnictwa, ale także pomysłem fabularnym. Polecam!
Marcin „MAHB” Modrzewski, Pilot F-16
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 353
Na celowniku
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2021 Krzysztof Iwan
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
ISBN 978-83-65904-97-3
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Wysoki, barczysty mężczyzna ukląkł przy naklejonym białą taśmą konturze sylwetki człowieka. Obficie spryskał ciemną plamę na linoleum silnym detergentem i zaczął ją energicznie wycierać. Kiedy skończył, zabrał się za ścianę, na której strugi ściekającej krwi utworzyły makabryczne wzory, zupełnie jakby jakiś szalony action painter usiłował namalować dzieło życia własnymi tętnicami.
– Cholerny dureń! – mruknął pod nosem, myśląc o autorze tej jatki, Wiktorze Szternie, znanym w okolicy pod przezwiskiem Bosak. Biorąc pod uwagę brutalność morderstwa, trafniejszym pseudonimem byłby Rębacz.
Sztern zabił właściciela mieszkania, własnego kolegę, w zwykłej, głupiej, pijackiej awanturze. Był niezrównoważony i niebezpieczny. Dla dobra Organizacji powinien zgnić w więzieniu. Szef miał jednak wobec niego inne plany. Wyrok skazujący dla Bosaka nie oznaczałby bynajmniej niepowetowanej straty, ale Aleksiej Morozow postanowił wyciągnąć podwładnego z kłopotów, nie bacząc na koszty i komplikacje. Chciał zaskarbić sobie jego wdzięczność. Wydawało się oczywiste, że Morozow nie zapomni o przysłudze, ani tym bardziej nie da o niej zapomnieć Szternowi. Szef wiedział, jak budować bezgraniczną lojalność swoich podwładnych. Kiedy więc usłyszał o brutalnym morderstwie w moskiewskim mieszkaniu i aresztowaniu Bosaka, natychmiast zadzwonił do człowieka, który w rosyjskim półświatku uchodził już niemal za legendę.
– To ja. Masz czas? – Dwa dni temu w słuchawce telefonu zabrzmiał głos Morozowa.
– Niezupełnie – odparł wtedy z wyraźną niechęcią.
– Rzuć wszystko. – To nie była prośba. – Wiktor Sztern władował się po szyję w gówno. Zapuszkowali go. Zaciukał jakiegoś ziomala. Chcę, żebyś go wyciągnął.
– To nie będzie proste, Aleks – odpowiedział. Po chwili dodał jeszcze: – I będzie sporo kosztowało.
– Po prostu załatw sprawę – mruknął do słuchawki Morozow i rozłączył się.
Mężczyzna zamyślił się przez chwilę na wspomnienie tamtej rozmowy. Człowiek od załatwiania spraw – taki miał zawód. Rozwiązywał cudze problemy. Czasami lubił porównywać się do filmowych postaci Wiktora Czyściciela lub Winstona Wolfe’a. Praca niewdzięczna, ale za to wyjątkowo dobrze płatna. Od dwóch dni sprzątał więc brudy po półgłówku Szternie.
– I w przenośni, i dosłownie – szepnął do siebie, spryskując ścianę detergentem.
Na pierwszy rzut oka sprawa była nie do ruszenia. Bosaka aresztowano właściwie na gorącym uczynku, jeszcze na miejscu zbrodni, stojącego nad ciałem ofiary i od stóp do głów obryzganego krwią. Paradoksalnie to właśnie łatwość, z jaką policja ujęła podejrzanego, mogła pomóc teraz w jego uwolnieniu. Morderstwo wydarzyło się w środę 30 kwietnia wieczorem. 1 i 2 maja były dniami wolnymi; Święto Pracy stanowiło relikt poprzedniej epoki, natomiast Dzień Międzynarodowej Solidarności Ludzi Pracy po rozpadzie ZSRR przemianowano po prostu na Święto Wiosny. Tak się szczęśliwie zdarzyło, że Szterna aresztowano tuż przed od dawna oczekiwanym długim weekendem.
Mężczyzna znał specyfikę pracy rosyjskiej policji jak mało kto – przez wiele lat sam służył w jej szeregach, gdy funkcjonowała jeszcze jako milicja. Doskonale wiedział, że w środę wieczorem ci nieliczni eksperci, którzy nie wyjechali jeszcze z Moskwy na majówkę, byli kompletnie pijani. Policjanci zgarnęli sprawcę na gorącym uczynku, więc nikomu się nie spieszyło. Stwierdzono, że dokładne zabezpieczenie materiału dowodowego może poczekać do poniedziałku, gdy wszyscy wrócą z urlopów.
– To się panowie zdziwią – mruknął do siebie mężczyzna, dając parę kroków w tył, by spojrzeć na efekt swoich wysiłków. Na ścianie w dalszym ciągu widoczne były ciemne plamy, ale nie miało to już żadnego znaczenia. Detergent był tak silny, że czuł pieczenie w zatokach mimo maski malarskiej. Nawet laboratoria FBI nie dałyby już rady zbadać DNA tej krwi.
Następnie udał się do kuchni. Sztern był idiotą, ale przynajmniej nie stracił nerwów, gdy wezwana przez sąsiadów policja zaczęła wyważać drzwi. Bandyta zdążył schować narzędzie zbrodni, a podczas przesłuchania nie odezwał się ani słowem. Zgodnie z przewidywaniami mężczyzny policjanci nie trudzili się dokładnym przeszukaniem mieszkania. Mieli w końcu sprawcę, więc nigdzie im się nie spieszyło. Przetrząśnięcie śmierdzącej meliny woleli zostawić kolegom opalającym się właśnie gdzieś nad wodą.
Po telefonie od Morozowa pierwszym krokiem mężczyzny w tej sprawie było wynajęcie Anatolija Gumilewa, starego, chytrego prawnika o kamiennym sumieniu. Uchodził za kawał sukinsyna, ale za to dobrze znał się na swojej robocie i nie miał absolutnie żadnych skrupułów. Adwokat dowiedział się wszystkiego od Szterna i podzielił się wydobytymi informacjami bez mrugnięcia okiem.
Barczysty mężczyzna otworzył drzwiczki pod zlewem, wyciągnął na zewnątrz przepełniony kosz na śmieci i, ciesząc się w duchu, że pod lateksowe rękawiczki założył wkładki z kevlarowego włókna, sięgnął za miskę zlewozmywaka. Na ostrze natrafił po paru chwilach macania na oślep wśród plątaniny rur. Był to ciężki, rzeźnicki tasak usmarowany zaschniętą krwią. Mężczyzna ostrożnie zawinął go w tkaninę i włożył do sportowej torby, leżącej na plastikowej folii przy drzwiach wejściowych. Następnie bardzo dokładnie wyczyścił cały zlew.
Wyszorowanie wszelkich możliwych powierzchni, klamek, gałek i przedmiotów zajęło mu dobrych kilka godzin. Nie spieszył się jednak. Wiedział, że specjaliści od daktyloskopii są w stanie pracować nawet na fragmentach odcisków. Kiedy skończył, był cały spocony, powstrzymywał się jednak przed zdjęciem zaparowanych okularów ochronnych. Nie tylko chroniły one jego oczy przed drażniącymi oparami środków czystości, ale przede wszystkim zabezpieczały go przed pozostawieniem w mieszkaniu własnego materiału genetycznego. Nawet jedna rzęsa mogła naprowadzić śledczych na jego trop. Tego zamierzał uniknąć. Spartaczona sprawa o morderstwo to dla moskiewskiej policji nie pierwszyzna, ale tak bezczelne zniszczenie dowodów z pewnością nadepnie na odcisk wielu funkcjonariuszom. Mężczyzna uważał, że policja miała nad przestępcami bardzo niewielką, lecz nader istotną przewagę. Leżała ona w organizacji i profesjonalizmie. Stróże prawa nie musieli wcale dysponować zdolnościami dedukcji jak w amerykańskich serialach. Wystarczało, by cierpliwie zaczekali, aż przestępcy sami zaczną popełniać szkolne błędy. Skoro jednak tym razem to policjanci mieli wyjść na amatorów i partaczy przechytrzonych przez zorganizowanych profesjonalistów, było oczywiste, że sprawa będzie szeroko omawiana w najwyższych kręgach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że właśnie wymierza policzek bardzo niebezpiecznym ludziom. Nie miał zamiaru dać się na tym złapać.
Przed drzwiami wejściowymi stanął na rozłożonym arkuszu grubego, przezroczystego plastiku i starannie zdjął okulary, maskę i kombinezon ochronny. Poczuł natychmiastową ulgę, gdy kojący chłód dostał się pod ubranie. Schował cały swój sprzęt do torby, po czym wyjrzał przez wizjer. Na korytarzu nikogo nie zauważył. Dla pewności nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, po czym delikatnie otworzył drzwi. Ostrożnie przeszedł przez plątaninę taśm policyjnych, uważając, by nie otrzeć się o żadną z nich, a następnie zamknął drzwi i ściągnął rękawiczkę.
Nawet najlepiej przemyślany plan niesie ze sobą pewien element ryzyka, jakiegoś nieprzewidywalnego zdarzenia losowego. Można było próbować zmniejszyć to ryzyko do minimum, ale nigdy nie dawało się go całkowicie wyeliminować. Mężczyzna zorientował się, że właśnie dało o sobie znać prawo Murphy’ego, kiedy usłyszał dobiegający z półpiętra niżej stłumiony głos:
– O kurwa!
Obrócił się natychmiast, nie spłoszony, a raczej gotowy do działania. Poniżej stał młody człowiek przed trzydziestką, ubrany w czarne spodnie z kantem i szarą koszulę z rozluźnionym krawatem. W obu rękach trzymał wybrzuszone, plastikowe siatki. Z jednej z nich wystawały liście pora. Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy, który zdawał się przeciągać w nieskończoność. W spojrzeniu młodego człowieka tlił się strach.
Mężczyzna nie sięgał po broń. Wiedział, że gdyby nieznajomy chciał krzyknąć, nie zdążyłby jej użyć. Facet wyglądał na sprytnego na tyle, by zrozumieć, czego właśnie był świadkiem. Pytanie brzmiało: czy ma ochotę bawić się w bohatera?
Na to pytanie odpowiedział on sam, gwałtownie odwracając się do okna wychodzącego na podwórze. Stał nieruchomo jak posąg, kontemplując brudną ścianę kamienicy z naprzeciwka, jakby oglądał jakiś fascynujący obraz w muzeum.
Mężczyzna powoli schodził po schodach. Widział odbicie twarzy nieznajomego w szybie. Zauważył krople potu na jego skroniach i słyszał szybki, nerwowy oddech. Pomyślał, że to nie jest typ bohatera. Wyglądał na to zbyt inteligentnie. Musiał rozumieć, że byłoby szczytem głupoty donieść policji na faceta, który znał jego adres.
Zatrzymał się na półpiętrze, za plecami wpatrzonego w okno człowieka, który ściśniętym głosem wysapał:
– Mam dzieci…
Mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem. Koleś miał głowę na karku, nawet w objęciach tak paraliżującego strachu. Wzmianka o dzieciach nie miała skłaniać do litości, a raczej dać gwarancję, że nie zrobi nic głupiego i nikomu nie piśnie o tym spotkaniu ani słowa. Rosjanie jak mało kto potrafili dochować tajemnicy. Pokolenia władzy ludowej nauczyły ich, jak przykre konsekwencje może mieć mielenie językiem.
Mężczyzna odczekał jeszcze parę sekund, po czym powoli zszedł po schodach i wyszedł na ulicę. Odnalazł zaparkowany kilka przecznic dalej motocykl. Kiedy na niego wsiadł, wziął telefon i wybrał numer Morozowa.
– Sprawa załatwiona – powiedział i rozłączył się.
▼
– Legion Condor! – rozeszło się szeptem po całej knajpie, na chwilę zduszając przeraźliwy zgiełk setek prowadzonych jednocześnie rozmów. Ciężka rockowa muzyka rozbrzmiała w ciszy ze zdwojoną siłą.
Andrzej Kamiński obrócił się w stronę drzwi, by przyjrzeć się przybyszom. W ciągu ostatnich dwóch tygodni słyszał o nich właściwie bez przerwy, lecz aż do tej pory nie miał okazji ich spotkać. Wchodzili jeden za drugim, obrzucając milczący tłum wrogimi, wyzywającymi spojrzeniami. Rzucały się w oczy krótko ostrzyżone włosy i paramilitarne stroje w maskujące, pustynne wzory. Przede wszystkim zwracała jednak uwagę ich karność. Bez mrugnięcia okiem udawali się do stolików wskazanych im przez mężczyznę, który musiał być kimś w rodzaju oficera.
Wojsko, pomyślał Polak. Mieli rację.
Od czasu powrotu Airspace Security z Ugandy w Puntlandzie bardzo wiele się wydarzyło. Konkurencyjna ukraińska firma MCL Solutions, operująca na MiG-ach 29, jedna z trzech firm lotniczych najemników bazujących koło miasteczka Qardho, ogłosiła upadłość i w ciągu paru dni całkowicie zniknęła z mapy. Po Ukraińcach nie pozostał nawet ślad. Próżnia nie trwała jednak długo. Puste lotnisko zostało natychmiast wydzierżawione przez nową chińską firmę najemniczą Shāmò Zhī Lóng, czyli „Pustynny Smok”, która w niewiarygodnym tempie sprowadziła na miejsce sprzęt i ludzi. W ciągu zaledwie tygodnia Chińczycy zakończyli pełne przebazowanie, wprawiając w osłupienie nawet takich zawodowców jak Walter Fleming, dowódca operacyjny Airspace Security.
Od początku mówiło się, że Pustynny Smok to nie są żadni najemnicy, tylko zwykły poligon doświadczalny dla nowych chińskich systemów broni. Wszystko na to wskazywało. Wydawało się, że firma dysponuje wprost nieograniczonymi zasobami finansowymi. Zdumieni piloci obserwowali, jak nad ich bazą przelatuje klucz za kluczem obwieszonych zbiornikami paliwa, nowiusieńkich J-11. W ciągu zaledwie dwóch dni na byłe lotnisko MCL Solutions przyleciały dwadzieścia dwa myśliwce, nieznana dokładnie liczba samolotów transportowych, a nawet jedna latająca cysterna. Tym samym okazało się, że Chińczycy przewyższają liczebnie dwie pozostałe firmy bazujące koło Qardho, Airspace Security oraz JBR International razem wzięte, a po uwzględnieniu sił naziemnych nakrywali ich po prostu czapkami. Pustynny Smok wyskoczył jak spod ziemi, bez żadnego ostrzeżenia, i pod względem potencjalnej siły z miejsca uplasował się na drugim miejscu wśród licznych somalijskich firm najemniczych. Ustępował tylko potężnemu Xe. Natychmiast zaczęto snuć domysły, że Shāmò Zhī Lóng jest w rzeczywistości jakimś eksperymentem chińskiej armii, mającym na celu wypróbowanie nowej broni w warunkach bojowych, wyszkolenie personelu i zdobycie bezcennych doświadczeń. Zwolennicy tej hipotezy wskazywali przede wszystkim na ilość i stan sprzętu Chińczyków. Tak ogromna liczba nowoczesnych samolotów znajdowała się zdecydowanie poza zasięgiem nawet największych bogaczy, a do tego myśliwce Shenyang J-11 wyglądały jak spod igły, jakby dopiero co opuściły fabrykę. Ponadto Pustynny Smok nie zatrudnił nawet jednej osoby z zewnątrz, a pracownicy firmy salutowali sobie nawzajem po wojskowemu, jakby z przyzwyczajenia, i właściwie natychmiast po przybyciu do Somalii rozpoczęli istną kampanię bezczelnego szpiegostwa. Firmy z całego kraju słały do prezydenta Hassana skargi na obładowany aparaturą fotograficzną i nasłuchową personel Smoka, kręcący się w pobliżu ich baz. Te znajdujące się w rejonie Qardho miały pod tym względem najgorzej. Przez ostatnie dni żołnierze ochrony naziemnej AirSec co chwila meldowali o błyskach słońca odbitych od lornetek wycelowanych w ich bazę z okolicznych wzgórz. Co gorsza, loty stały się niebezpieczne ze względu na brzęczące w pobliżu pasów startowych drony. Te wszystkie fakty sprawiły, że jeszcze zanim Chińczycy zakończyli przebazowanie, przylgnęło do nich przezwisko „Legion Condor”.
Od samego początku Kamiński uznał, że to wyjątkowo trafne porównanie. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości. Sztywna postawa Chińczyków tak bardzo przypominała mu zachowanie Heinricha Hübnera tuż po jego przejściu do Airspace Security prosto z szeregów niemieckiej Luftwaffe, że miał ochotę się roześmiać.
– Najemnicy! – prychnął z pogardą. – Dobre sobie.
– Dokładnie – zgodził się Arto Tewozjan, główny technik od spraw awioniki AirSec i jednocześnie najlepszy przyjaciel Polaka. – Brakuje im tylko pagonów na ramionach.
– Nawet piwo zamawiają na komendę – zauważył Izraelczyk Yehudi Nedivi, wyróżniający się pilot AirSec.
– Spójrzcie, jak się gapią na wszystkich – powiedział Vince Torres, kolejny pilot. – Jakby przyszli tu szukać zadymy…
– Bo może szukają – odezwała się chłodno piękna Noushig Tewozjan, siostra Arto, hakerka komputerowa i obiekt nieukrywanego zachwytu sporej części personelu Airspace Security. – Nie przyszli tu bez powodu.
– Chyba nie lubisz ich za bardzo, co? – Kamiński uniósł w zaciekawieniu brew.
– Wiesz, co ja mam z tymi gnojkami? – odpowiedziała z gniewem. – Próbują włamać się do naszych systemów średnio po pięć, sześć razy na dobę. Ilość trojanów i spyware’u, jaki rozpuścili po całym kraju w ciągu ostatnich dwóch tygodni, wystarczyłaby do sparaliżowania całego kontynentu. Nasi informatycy nie śpią po nocach, tyle z tym pracy. W środę przypuścili taki szturm na nasze firewalle, że spalili nam serwer. Jeśli rzeczywiście przyszli tu szukać zaczepki, to mam nadzieję, że ją znajdą i dostaną za swoje!
– Jest aż tak źle? – zdumiał się Kamiński.
– Tak czy inaczej, ci tutaj to zwykli żołnierze, i to pewnie na dodatek z jednostek specjalnych. Lepiej ich nie ruszać. – Nedivi wzruszył ramionami. – Wszyscy jajogłowi kowboje klawiatury pewnie zostali w bazie. Nie sądzę, by wolno im było w ogóle wychodzić poza teren obozu.
– Jajogłowi kowboje? – Noushig wbiła spojrzenie w Izraelczyka.
– Ale do jakich danych oni się próbują dobrać? – spytał szybko Kamiński, nie dając Yehudiemu czasu na ripostę. Nedivi potrafił być kłótliwy i nieustępliwy, więc nawet tak drobną zaczepkę mógłby potraktować poważnie.
– Do wszystkich! – odparła z oburzeniem Noushig. – Widać, że macają na oślep, ale próbują się dobrać dosłownie do wszystkiego! Najbardziej węszą oczywiście za danymi technicznymi waszych zabawek i ich kodem oprogramowania, ale mam wrażenie, że ostatnio nieco ostudziłam ich entuzjazm.
– Jak to? Co zrobiłaś? – spytał z zaciekawieniem Arto.
– Zostawiłam im kilka smacznie wyglądających plików z ukrytymi niespodziankami w środku. Oczywiście łyknęli bez popitki. Dobre trzy dni trwało, zanim przywrócili systemy do stanu używalności. Od tamtej pory są nieco ostrożniejsi.
– Ale niebezpieczeństwo nadal nam grozi? – spytał Kamiński.
– Jak najbardziej, Andy – odparła hakerka. – Bez urazy, ale wasze zabezpieczenia były naprawdę gówniane. Nawet dzieciak z iPhone’em mógłby się do was włamać. Pracujemy obecnie z chłopakami nad zupełnie nowym systemem, ale to trochę potrwa. Na razie postawiliśmy próbną wersję. Pozostaje mieć nadzieję, że zanim ją złamią, główny program będzie gotowy.
Kamiński pogrążył się w zadumie. Pojawienie się w Somalii Legionu Condor całkowicie zburzyło delikatną równowagę panującą wśród licznych firm najemników, i to zarówno eskadr powietrznych, jak i sił lądowych. Za Chińczykami stał olbrzymi kapitał. Widać to było choćby po tym, że natychmiast po przybyciu do Qardho zamienili całą bazę w wielki plac budowy. Nie tylko rozpoczęli wydłużanie pasa startowego, ale szykowali się do postawienia podziemnych hangarów dla swoich myśliwców. Czołgów i wozów opancerzonych było tak dużo, że musiały stać na słońcu, gdyż zabrakło dla nich miejsca w licznych garażach i hangarach. Pod względem ilości sprzętu i personelu jedynie wszechmocne amerykańskie Xe mogło patrzeć na nich z góry. Jako konkurencja Pustynny Smok stał się śmiertelnym zagrożeniem dla wszystkich mniejszych firm, Kamiński nie mógł jednak oprzeć się myśli, że być może pojawienie się Chińczyków ukruszy nieco granitowy monolit, jakim był monopol Xe, korporacji tak potężnej, że nie tylko posiadała trzy pełne eskadry powietrzne, ale wręcz projektowała i budowała własne konstrukcje. Ministerstwa obrony niektórych państw nie dysponowały takim budżetem. Konkurowanie z Xe przypominało rzucanie wykałaczkami w okutego stalową zbroją rycerza. Legion Condor mógł jednak pokusić się o próbę zdetronizowania amerykańskiego olbrzyma. Przy odrobinie szczęścia ta wyjątkowo zła sytuacja mogła się jeszcze obrócić na korzyść AirSec.
Andrzej obrzucił badawczym spojrzeniem siedzącą pod ścianą grupę. Zwracało uwagę, że Chińczycy w ogóle ze sobą nie rozmawiają. Siedzieli po prostu przy swoich stolikach z ponurymi minami, bacznie obserwowali tłum najemników i popijali piwo prosto z butelek. W ich spojrzeniach dało się dostrzec niechęć i wyzwanie. Polak przypomniał sobie słowa Noushig, że nie znaleźli się tu bez powodu. Podzielał to zdanie. Skoro najemnicy Legionu Condor najwyraźniej nie przyszli do „Watering Hole” w celach towarzyskich, Kamiński wywnioskował, iż otrzymali rozkaz, by zaznaczyć swoją obecność w Qardho. Polak skupił swój niebywale bystry wzrok na najbliższym z Chińczyków. Tak jak się spodziewał, oparta o udo dłoń mężczyzny miała rozbite na płasko kostki dwóch pierwszych palców.
– Cobra, zerknij na ich ręce – powiedział do Izraelczyka Nediviego. Wyczuwszy zagrożenie, odruchowo użył jego pseudonimu bojowego.
– Masz rację, Pirate. – Yehudi odpowiedział w ten sam sposób.
Nedivi był wielkim pasjonatem krav magi i znał się na walce wręcz jak mało kto. To właśnie on nauczył Kamińskiego, by zawsze dobrze przyjrzeć się dłoniom przeciwnika, zanim zacznie się awanturę. Chińczycy mieli ręce wskazujące na całe lata ciężkiego treningu. Prawdopodobnie na wycieczkę do miasteczka wybrano prawdziwych mistrzów kung-fu. Powód mógł być tylko jeden.
– Nie przyszli tu na piwo – mruknął ponuro.
Wstał od stołu, żeby przekazać wszystkim kolegom z AirSec ostrzeżenie, by nie zaczepiali ludzi Legionu ani nie dawali się sprowokować. Zauważył, że po pojawieniu się Chińczyków atmosfera w knajpie wyraźnie się pogorszyła. Przybysze nie byli lubiani. Nawet kelnerki ostentacyjnie ignorowały tamtą część sali, dobrze wiedząc, że z ich strony nie ma co liczyć na napiwki. Jedynymi ludźmi, którzy wydawali się zadowoleni z ich obecności, była grupka turystów przy barze – trzech siwiejących mężczyzn w kolorowych, wakacyjnych koszulach. Jeden z nich założył idiotyczny strój do safari. Wszyscy trzej mieli sandały i naciągnięte pod kolana skarpetki, a najstarszy nosił okulary na łańcuszku, co w jakiś sposób utwierdziło Kamińskiego w przekonaniu, że turyści są Niemcami. Ich zachowanie zdecydowanie rzucało się w oczy. Cała trójka wydawała się niezwykle podekscytowana knajpą i jej klientelą. Nie każdy mógł w końcu pochwalić się spędzeniem wieczoru w towarzystwie słynnych na cały świat somalijskich pilotów-najemników. Mężczyźni właśnie robili sobie canonem z absurdalnie wielkim obiektywem pamiątkowe zdjęcia przy ścianie koło baru, na której zwykło się umieszczać fotografie kolegów, którzy nie powrócili z kontraktu.
Tawerna „Watering Hole”, czyli „Wodopój”, na obrzeżach Qardho była wielką, horrendalnie drogą knajpą, wybudowaną specjalnie dla zaspokojenia potrzeb licznych cudzoziemców. Ludności Puntlandu daleko było do islamskich fanatyków z południa kraju, ale mimo wszystko mieszkańcy miasteczka mieli dość konserwatywne poglądy. Obyczaje najemników i innych obcokrajowców sprawiały, że nie byli oni mile widziani. Ponieważ jednak firm najemników powstawało w kraju coraz więcej, by uniknąć kłopotu, pozwolono im w końcu na kultywowanie swoich barbarzyńskich, zachodnich zwyczajów. Na obrzeżach większych miast, na tyle daleko, by nie denerwować miejscowych, lecz na tyle blisko, by móc korzystać z ubogiej infrastruktury, wydzielono specjalne dzielnice, właściwie getta, w których można było pić alkohol, kobiety mogły chodzić bez nakrycia głowy oraz dozwolone były hazard i prostytucja.
Tawerna powstała właśnie po to, by skupić cały brud zachodniej kultury w hermetycznie zamkniętym miejscu. Kamiński zaśmiał się w duchu na myśl o opinii, jaką miejscowi darzyli cywilizację białego człowieka. Obecność najemników traktowali jak konieczne zło, ale robili wszystko, co w ich mocy, by ograniczyć rozprzestrzenianie się europejskich i amerykańskich wpływów. Kultura Zachodu była dla Somalijczyków rozpustna, odrażająca i przeżarta złem. Jednocześnie niosła za sobą obietnicę dobrobytu i łatwych pieniędzy, stanowiła więc olbrzymią pokusę dla młodzieży. Na szczęście dla miejscowych, bez przepustki nie można było się tu dostać.
Rozejrzał się po ciemnym wnętrzu. Knajpa nie była romantycznie przyciemniona, tylko po prostu spowita mrokiem. Z głośników dobiegała ciężka, rockowa muzyka, blaty kleiły się od brudu, a obsługa była nieprzyjemna i opryskliwa. Tak Ahmed, właściciel przybytku, wyobrażał sobie miejsce, w którym najemnicy czuliby się jak u siebie w domu. Wizerunek nie całkiem pokrywał się jednak z prawdą. W gruncie rzeczy „Watering Hole” uchodził za luksusowy lokal, słynny w całym Puntlandzie. Świadczyły o tym chociażby horrendalnie wysokie ceny. Ponadto wystarczyło rozejrzeć się wokoło, by zorientować się, jak ekskluzywna jest ta knajpa – ani wśród gości, ani tym bardziej wśród obsługi nie dało się znaleźć żadnego Somalijczyka.
Kamiński zerknął w stronę swojego stolika. Arto, Noushig, Yehudi i Vince pogrążeni byli w rozmowie. Uśmiechnął się odruchowo. Ostatnimi dniami zaczęli stanowić swego rodzaju paczkę bliskich przyjaciół. Z Yehudim i Arto przyjaźnił się już od lat, Noushig przybyła do Somalii niedawno, lecz ze względu na brata została od razu zaakceptowana przez resztę towarzystwa, a z Torresem nawiązał bliższą znajomość podczas ostatniego kontraktu w Ugandzie, gdzie dzielili razem pokój w hotelu. Polak nigdy nie uznałby się za osobę towarzyską, ale w tej chwili sam był zaskoczony sympatią, jaką czuł do przyjaciół. Wypady do Qardho, takie jak tego wieczoru, należały jednak do rzadkości. Najemnikom brakowało surowej, wojskowej dyscypliny, więc by uniknąć rozprężenia, efektów nudy lub zwykłego pijaństwa, Fleming, dowódca operacyjny, z reguły zasypywał ich pracą. Rzadko zdarzało się, by mieli w tygodniu więcej niż jeden wolny wieczór.
Zerknął na Noushig Tewozjan. Założyła te same kolczyki, które miała na sobie podczas ich pierwszego spotkania – duże złote obręcze. Zdziwiło go nieco, że je pamięta. Z reguły takie szczegóły wylatywały mu z głowy niemal natychmiast. W tym wypadku doskonale jednak rozumiał, dlaczego jego umysł zachował tak dokładne wspomnienie wizyty w „Watering Hole” kilka miesięcy wcześniej. Od samego początku znajomości Noushig wywarła na nim olbrzymie wrażenie. Zaczął się w niej zakochiwać właściwie od razu. Pociągała go jej egzotyczna uroda, niebywała inteligencja i chłodny, wyrachowany sposób bycia. Zupełnie stracił na jej punkcie głowę.
Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie. Pech chciał, że jeśli chodzi o podryw, akurat tamten wieczór był najgorszy z możliwych. Zaledwie kilka godzin wcześniej, po tygodniach dokuczania Heinrichowi Hübnerowi, temu ostatniemu w końcu puściły nerwy, co skończyło się dla nich dwóch dość boleśnie. Pojechał wtedy do „Watering Hole” właśnie po to, by nieco uśmierzyć ból opuchniętej twarzy. Pamiętał, że barman Paulie przez dość długi czas ignorował go, kiedy więc wreszcie dostał swoją szklankę whisky, spojrzał poirytowany w bok, chcąc podzielić się niepochlebną uwagą z sąsiadem. Z niejakim zdziwieniem zorientował się, że obok niego siedzi młoda kobieta. Większość żeńskiej klienteli „Watering Hole” składała się z prostytutek, lecz ta zdecydowanie nie wyglądała na taką. Nosiła zbyt zwyczajne ubranie. Miała na sobie proste, przylegające dżinsy i białą, luźną, nieco wygniecioną koszulę. Długie, kręcone kruczoczarne włosy opadały jej na ramiona. Kiedy przyciągnięta wzrokiem nieznajoma obróciła się w jego stronę, Kamińskiego uderzyła jej niesamowita uroda oraz wrogość spojrzenia. Była niewiarygodnie ładna. Miała regularne, przypominające nieco arabskie, czy może raczej perskie, gładkie rysy twarzy, długi, lekko zakrzywiony nos i pełne usta nad delikatną brodą. Pomimo wyraźnie orientalnej urody jej skóra była biała, zupełnie jak u Europejek. Kości policzkowe miała tylko lekko zarysowane, co jeszcze bardziej podkreślało bardzo ciemne, niemal czarne oczy dziewczyny. Schodzące się ku nasadzie nosa cienkie brwi nadawały jej wyniosły, nieco drapieżny wygląd.
Spojrzenie tych czarnych oczu natychmiast wybiło mu ochotę na pogawędki. Kobieta najwyraźniej nie szukała towarzystwa. Udając obojętność, odwrócił się w inną stronę, nie chcąc dać jej poznać, jakie oszałamiające wrażenie na nim zrobiła. Przeklął się w duchu za swój wygląd. Po porannej bójce z Heinrichem wyglądał jak bezdomny pijak. Prawe oko miał paskudnie podbite, nos mienił się wszystkimi kolorami tęczy, na czole widniał przylepiony plaster, a kącik ust spuchł mu tak bardzo, że zastanawiał się, czy nie pić whisky przez słomkę. Tego wieczora zdecydowanie nie miałby szans nawet u pracujących dziewczyn.
Zaśmiał się cicho do swojego odbicia w lustrze nad barem. Te myśli były tak naiwne, że nie mógł się powstrzymać. Nawet gdyby nie nosił na twarzy śladów pięści Hübnera, i tak nie mógłby mieć nadziei, że taka kobieta w ogóle by na niego spojrzała.
Nie dla psa kiełbasa, pomyślał z rozbawieniem.
Z tyłu dobiegł go chóralny wybuch śmiechu. Rozpoznał kolegów, pilotów z AirSec. Właśnie ze względu na hałas oddalił się na chwilę do baru. Po porannej walce bolała go głowa i irytowało głośne towarzystwo. Z powodu przedłużającej się przerwy między kontraktami nudzący się na potęgę piloci i mechanicy firmy w ciągu ostatnich dwóch tygodni stali się właściwie stałymi bywalcami knajpy, Kamiński przyjechał tu jednak po raz pierwszy od powrotu z Kenii. Praca zajmowała mu zbyt dużo czasu, by mógł pozwolić sobie na rozrywkę. Tego wieczoru dał się namówić na wyjazd tylko dlatego, że potrzebował znieczulić posiniaczoną twarz. Spytał Heinricha, czy nie ma ochoty wybrać się z nimi, ale Niemiec odmówił. Prawdopodobnie oberwał trochę bardziej niż Andrzej, bo powiedział, że chce się wcześniej położyć. Kamiński żałował, że nie dał rady skłonić go do wyjścia. Miał wrażenie, że po raz pierwszy Hübner czułby się zaakceptowany przez resztę towarzystwa.
– Co ci zamówić? – spytała znienacka siedząca obok piękność.
Kamiński nie odpowiedział, spojrzał tylko w osłupieniu na sąsiadkę. Nie mieściło mu się w głowie, że nie tylko go zauważyła, ale sama go zagadnęła. Wyraz jego twarzy i przeciągające się milczenie musiały posłużyć za odpowiedź, bo kobieta uśmiechnęła się lekko i dodała nieco przepraszającym tonem:
– Jesteś chyba jedyną osobą w Somalii, która nie spróbowała kupić mi drinka lub wyskoczyć z jakąś głupią gadką. Mam u ciebie dług wdzięczności. – Wskazała palcem na pustą szklankę Andrzeja. – To samo?
Skinął głową, w dalszym ciągu zbyt zaskoczony całą sytuacją, by wydobyć z siebie jakąś bardziej artykułowaną odpowiedź.
– Nie mówisz zbyt wiele, co? – spytała kobieta, a gdy pokręcił przecząco głową, dodała: – No i dobrze.
Zamówiła sobie i Kamińskiemu po drinku. Paulie pojawił się na jej pierwsze skinienie i dość szczodrze napełnił szklanki. Andrzej zerknął na nieznajomą. Próbował odgadnąć, skąd mogła pochodzić, ale dał po chwili za wygraną. Gdyby miał typować, wybrałby Iran, ale nie postawiłby na to pieniędzy. Z jej wymowy też nie mógł nic wywnioskować. Słyszał wyraźnie, że angielski jest dla niej obcym językiem, ale akcent miała zupełnie neutralny. Przypomniał sobie, że szklanka stoi już przed nim od paru chwil, i skarcił się w myślach.
– Dzięki – powiedział i wyciągnął do kobiety rękę. – Andrzej Kamiński. Miło mi poznać.
Roześmiała się nagle, odrzucając do tyłu głowę. Słabe światło zamigotało na jej dużych, złotych kolczykach. Miała lekki, przyjemny śmiech. Kamiński nie rozumiał, co ją tak nagle rozbawiło, ale pomyślał, że strzelił jakąś gafę. Cofnął rękę. Nie rozumiał kobiet. Nie wiedział, o co im chodzi, i nie potrafił śledzić ich toku rozumowania. Wzruszył ramionami i powrócił do swojego drinka. Uznał, że znajomość uległa zakończeniu.
Wypił parę łyków, zmusił się do obejrzenia fragmentu meczu, po czym oparł się o blat baru i zeskoczył ze stołka.
– A ty dokąd idziesz? – odezwała się kobieta.
Spojrzał na nią pytająco. Widząc jego zdziwioną minę, dodała:
– Siadaj. Zaraz znowu się tu ustawią w kolejce, żeby kupować mi drinki.
Tym razem przyszła kolej na Kamińskiego, by się roześmiać, usiadł jednak z powrotem. Nieznajoma naprawdę go zaintrygowała. Była odważna i bezpośrednia, a jednocześnie tajemnicza i niesamowicie kobieca.
– To dlatego, że jesteś tu nowa – spróbował ponownie nawiązać rozmowę. – Chłopaki chcą się zapoznać.
– Ale może ja nie chcę.
– Fakt.
Rozmowa znowu ugrzęzła. Kobieta nie należała do wylewnych. Kamińskiemu wcale to nie przeszkadzało. Sam nigdy nie był gadułą. Minęło dobrych parę minut, zanim odezwała się ponownie.
– Nie wyglądasz na pilota – stwierdziła.
– A niby skąd to przypuszczenie? – spytał Andrzej z nutą sarkazmu w głosie.
Nieznajoma wzruszyła tylko ramionami.
– To na kogo w takim razie wyglądam? – Nie dał jej się tym razem wycofać.
– Na barowego zadymiarza. Kto cię tak urządził?
– Nikt.
– Poślizgnąłeś się pod prysznicem? – Błysnęła bielą zębów.
– Tak jakby.
Kamiński uśmiechnął się półgębkiem. Wyjątkowo ciężko im się rozmawiało. Mieli podobne charaktery, raczej stroniące od kontaktu. Gdy tylko jedno z nich dawało krok naprzód, drugie natychmiast się cofało, utrzymując dystans. Mimo to czuł, że już zdążył ją polubić. Znów miał ochotę zapytać ją o imię, ale obawiał się, że dziewczyna całkiem zatrzaśnie przed nim drzwi.
W tym momencie zorientował się, że dobiegające z tyłu hałasy zmieniły nieco charakter. Nie słyszał już wesołych śmiechów. W głosach kolegów brzmiał wyraźny gniew. Obejrzał się i natychmiast zerwał się na nogi. Grupa mechaników AirSec stała naprzeciwko kilku ludzi z JBR International. Już po samym sposobie, w jaki stali, widać było, że szykują się do bijatyki. Bez namysłu podbiegł do kolegów, chociaż wiedział, że zaprzepaszcza swoją szansę na podryw.
Dzielące ich kilkanaście metrów pokonał w okamgnieniu. Przez ten czas jego umysł przygotował się na walkę. Natychmiast ocenił sytuację taktyczną, podjął decyzję co do kierunku działania i z żelazną determinacją zabrał się do realizacji planu. Po stronie ludzi AirSec stali Flanagan, Jacobs i rudzielec, którego nazwiska Kamiński nie pamiętał. Naprzeciw nich ustawiło się czterech mężczyzn. Jeden z nich miał kurtkę z logo JBR International naszytym na ramieniu. Konfrontacja wydawała się nieunikniona. Kamiński zauważył, że chociaż tuż obok znajdował się stolik obsadzony przez pilotów firmy, żaden z nich nie palił się do interwencji w obronie mechaników. Z ich strony raczej nie mógł liczyć na pomoc.
Zbliżając się, wybrał cel – wysokiego, odzianego w skórzaną kurtkę, muskularnego bruneta z kozią bródką, wyraźnego przywódcę grupy. To był samiec alfa stada, osobnik, którego wyeliminowanie złamałoby morale pozostałych przeciwników. Instynktownie wiedział, że to właśnie ten z bródką jest źródłem kłopotów. Mężczyzna powiedział coś do Flanagana, wykrzywiając pogardliwie usta, i wyciągnął rękę, jakby chciał złapać mechanika za koszulę. Nie dał rady dokończyć tego ruchu. Kamiński wbiegł między nich. Zbliżył się do człowieka z JBR tak bardzo, że można by powiedzieć, że na niego wszedł. Dotknął czołem jego czoła i nie przestając przesuwać się do przodu, wycedził przez zaciśnięte zęby:
– Rusz go tylko, a przysięgam na Boga, zabiję jak psa!
Jego samego zaskoczyła siła i pasja zawarta w tych słowach. Nie planował zareagować aż tak ostro, ale kiedy napastnik wyciągnął w stronę Flanagana rękę, opanowała go niepohamowana, spotęgowana alkoholem wściekłość. Nie potrafił stać z boku i przyglądać się, jak kolega wpada w kłopoty. Skonfrontowany z tak szaleńczą agresją adwersarz odruchowo dał krok w tył. Zmierzył Kamińskiego badawczym wzrokiem, próbując ocenić, czy groźba była jedynie pustym blefem. Spojrzał na pokiereszowaną twarz Polaka i jego płonące wściekłością oczy. Zatrzymał na chwilę wzrok na poharatanych kostkach jego zaciśniętych pięści. W oczach przeciwnika Andrzej wyczytał wahanie. Wiedział, że nie dojdzie już do żadnej bójki. Tak jak się tego spodziewał, Kozia Bródka zrobił parę kroków w tył, kiwnął głową na kolegów, mruknął coś cicho i ruszył w stronę swojej części knajpy. Zanim zniknął w tłumie, obrócił się jeszcze i w niemej groźbie wysunął w stronę Kamińskiego palec.
Andrzej poczuł mocne klepnięcie w ramię. Eddie Flanagan uśmiechał się do niego krzywo.
– Zepsułeś nam zabawę, Andy! – powiedział z udawanym wyrzutem.
– Było was trzech – odpowiedział, zerkając z niesmakiem na stolik z rozmawiającymi głośno pilotami. – Musiałem wyrównać szanse.
Koledzy otoczyli go i poprowadzili w stronę baru, upierając się, że muszą postawić mu piwo. Kamiński wiedział, że jest to swego rodzaju wyróżnienie. Mechanicy Airspace Security stanowili hermetyczną grupę, toczącą swego rodzaju niewypowiedzianą wojnę z pilotami. Nie bez racji uważali, że to oni są trzonem firmy, filarem, na którym opierała się cała struktura przedsiębiorstwa. Piloci przyznawali, że bez wspaniałej pracy ludzi z obsługi naziemnej nie mogliby nawet wystartować, ale mimo wszystko zdarzało im się traktować ich z pewną wyższością, tak jak bogacze traktują służbę domową. Mechanicy odpowiadali pięknym za nadobne i szydzili z nich, nazywając ich pogardliwie „kierowcami”, „operatorami kijka” i ignorantami. Swego rodzaju tradycją stało się śpiewanie refrenu „I’m a Pilot” z repertuaru Dos Gringos za plecami bardziej aroganckich pilotów. Kamiński był jednym z niewielu, którzy cieszyli się szacunkiem mechaników, prawdopodobnie dlatego, że ich doceniał, często pomagał im w żmudnej pracy, a przede wszystkim kochał samoloty jak własne dzieci. Niebywałe jest, jak bardzo mechanicy lotniczy potrafią przywiązać się do maszyn, którymi się na co dzień w pocie czoła opiekują. Widzieli, że Kamiński dba o nie równie mocno jak oni sami, traktowali więc Andrzeja jak jednego ze swoich.
Mimo wszystko Polak wykręcił się od piwa, mówiąc, że nie dokończył jeszcze poprzedniego drinka. Jacobs mrugnął do niego porozumiewawczo i szepnął mu do ucha, żeby szybko wracał na swoje poprzednie miejsce. Gdy Kamiński powędrował wzrokiem za spojrzeniem kolegi, westchnął tylko ciężko z rezygnacją. Jego stołek był już oczywiście zajęty. Siedział na nim nikt inny jak Arto Tewozjan, etatowy łamacz niewieścich serc, największy podrywacz we wschodniej Afryce. Andrzej uważał młodego Ormianina za przyjaciela, ale w tej chwili miał ochotę mu najzwyczajniej w świecie przyłożyć. Arto mógł mieć każdą dziewczynę, ale jak na złość musiał wybrać właśnie tę. Zaraz uspokoił się jednak. Po pierwsze w głębi ducha miał świadomość, że i tak nie ma szans u tak pięknej kobiety, a po drugie Tewozjana jeszcze przed chwilą nie było w knajpie, nie mógł więc wiedzieć, że wchodzi kumplowi w paradę. Poza tym nie ulegało wątpliwości, że w ciągu minuty Arto poczynił z piękną nieznajomą większe postępy niż Kamiński przez ostatnie pół godziny. Ze sporą dozą zawodu, ale bez zdziwienia Andrzej obserwował, jak dziewczyna siedząca przy barze błyska bielą zębów we wspaniałym uśmiechu, mówiąc coś do Tewozjana i gestykulując z ożywieniem. Nie mógł nie zauważyć, że jej oczy aż promienieją wesołością.
Kamiński nie miał pojęcia, jak Ormianinowi udało się tak szybko zaczarować tak trudną przeciwniczkę. Kiedy jednak kątem oka zauważył, że dziewczyna kładzie dłoń na ręce Arto, naszło go nagłe olśnienie. Tych dwoje musiało znać się już wcześniej. Jednocześnie przypomniało mu się, że Ormianin wspomniał, że jego znajomy haker, który bardzo pomógł im w zdobyciu pewnych informacji, pilnie szuka pracy i jest w drodze do Somalii. Elementy układanki pasowały do siebie jak ulał. Nie widział tej dziewczyny nigdy wcześniej, czyli musiała tu niedawno przybyć. Jej egzotyczna, orientalna uroda mogła wskazywać na pochodzenie z Armenii. Ponadto sposób jej rozmowy z Tewozjanem wskazywał na znajomość, a wręcz zażyłość. Wszystko do siebie pasowało. Mimo wszystko Kamiński czuł się zaskoczony. Chociaż przyjaciel nigdy nie odezwał się słowem na temat tożsamości hakera, Andrzej zupełnie odruchowo założył, że to mężczyzna. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z błędu. Zmarszczył w zamyśleniu czoło, próbując przypomnieć sobie imię, które Arto podał w czasie porannej rozmowy.
– Noushig – mruknął do siebie pod nosem. – To chyba brzmiało Noushig.
Powoli podszedł do rozmawiającej pary. Mówili szybko w nieznanym mu języku. Kiedy stanął obok, Tewozjan obrócił się na stołku i uśmiechnął się szeroko.
– Andy! O wilku mowa! – Ormianin bez zająknięcia przeszedł na angielski.
– Cześć, Arto – powiedział z powagą. – Widzę, że bardzo szybko odnalazłeś Noushig w tym tłumie.
Obydwoje spojrzeli na niego w osłupieniu. Poczuł pewną satysfakcję, kiedy kobieta odwróciła się do Tewozjana i powiedziała coś szybko z wyraźnym wyrzutem w głosie. Arto odpowiedział usprawiedliwiająco, rozkładając bezradnie ręce.
Miałeś nikomu o mnie nie mówić! – przetłumaczył sobie gesty i ton głosu rozmówców. Przysięgam, że nic nie powiedziałem!
Andrzej zaśmiał się w duchu. Po ich reakcji zorientował się, że trafił w dziesiątkę. Postanowił zabawić się trochę ich kosztem.
– Arto nie pisnął słowa. Mam własne sposoby na zdobycie informacji.
Widząc ich zdumione spojrzenia, z trudem opanował ogarniający go atak śmiechu. Prawdopodobnie teraz myśleli intensywnie, czy to możliwe, że on rozumie ormiański. Powodów, dla których Noushig pragnęła utrzymać swoją tożsamość w tajemnicy, mogło być wiele, jednak Kamiński postanowił zaryzykować. Do Somalii nie przybywało się w celach turystycznych.
– Nie obawiajcie się – powiedział z powagą. – Nikt oprócz mnie nie wie, że Noushig tu jest. Poza tym w tym kraju, a już na pewno tu, nie trzeba się obawiać policji.
Dziewczyna pobladła i przygryzła wargę. Tewozjan patrzył tylko na Kamińskiego szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Polak nie wytrzymał w końcu i wybuchnął śmiechem.
– Skąd wiesz to wszystko? – zapytał z niepokojem Arto.
– Wy, komputerowcy, jesteście tacy sami jak prawnicy – odpowiedział Kamiński z ironią w głosie. – Myślicie, że wszyscy spoza waszej branży to przygłupy. Nie mam krzemu w głowie, ale dwa do dwóch umiem jeszcze dodać. W każdym razie, jeśli celnie zgadłem, że ty jesteś Noushig, to chyba jednak będę musiał postawić ci tego drinka. Moja firma wiele ci zawdzięcza.
– Przechytrzyłeś mnie, pilocie. – Noushig uśmiechnęła się kwaśno. – Kiedy mi się przedstawiłeś, od razu zorientowałam się, kim jesteś. Arto mówił mi o tobie. Sądziłam, że ty z kolei nie wiesz nic o mnie. Myślałam, że mam w rękawie wszystkie asy, a tymczasem ograłeś mnie jak przedszkolaka.
– Mówiłem ci, że ma łeb na karku – powiedział do niej Tewozjan. – I widzisz sama, że przeciek nie wyszedł ode mnie.
– O tym porozmawiamy później, braciszku.
Kamiński ukrył zaskoczenie. Odruchowo zerkał to na Noushig, to na Arto, na próżno usiłując dostrzec podobieństwo. Przez jego umysł przebiegały gorączkowe myśli. Jeżeli rzeczywiście tych dwoje było rodzeństwem, zmieniało to całkowicie postać rzeczy. Odmowa zatrudnienia dziewczyny mogła pociągnąć za sobą odejście Arto, a po takim ciosie długo by się podnosili. Tewozjan był niezastąpiony. W sprawach elektroniki i komputerów zamontowanych na F-16 błyszczał prawdziwym geniuszem. Inni technicy żartowali nieraz, że zna on na pamięć cały kod oprogramowania awioniki pokładowej. Kamiński nie potrafił też zignorować faktu, że jeśli informacja o pokrewieństwie okazałaby się prawdziwa, eliminowałaby Tewozjana jako rywala.
– Przejdźmy może do konkretów. – Zdecydował się zaufać instynktowi i nadużyć nieco uprawnienia nadane mu przez Fleminga i Blancharda. – Chcę ci zaoferować pracę dla Airspace Security.
Noushig, unosząc brwi, spojrzała sceptycznie na brata.
– On tu jest szefem – odpowiedział na jej nieme pytanie Arto. – Możesz z nim śmiało rozmawiać.
– Mówiłeś mi, że Kamiński to pilot, twój kumpel. – Noushig prychnęła lekceważąco. – A teraz mam niby uwierzyć, że kolegujesz się ze swoim szefem? Biznesmenem z dredami na głowie, koszulką Slayera i poobijaną gębą? W to mnie nie wkręcicie, moi drodzy.
Arto dotknął jej dłoni, jakby chciał ją uciszyć. Nie było to potrzebne. Kamiński i tak nie czuł się urażony. Widział swoje odbicie w lustrze nad barem, więc rozumiał wątpliwości dziewczyny.
– Dyrektorem firmy jest David Blanchard, drugą najważniejszą postacią w firmie jest Walter Fleming, on się zajmuje całą wojskową stroną działalności. Prawa ręka Fleminga to Valdemar Carlsen. Tak się składa, że wszyscy trzej przebywają w Garoowe i toczą batalię z prawnikami komisji licencyjnej – wyjaśnił Tewozjan. – Andy jest następny w hierarchii dowodzenia. Na czas ich nieobecności to on pociąga za sznurki.
Noushig roześmiała się, odrzucając głowę do tyłu. Kamiński zdążył już polubić ten gest. Mimowolnie się uśmiechnął.
– W takim razie jest najlepszym menedżerem, jakiego znam – powiedziała, nie przestając się śmiać. – Jeszcze nigdy nie spotkałam firmy, która z takim poświęceniem troszczyłaby się o swoich pracowników. Żebyś widział, Arto, jak on wystrzelił z tego stołka, kiedy jacyś kolesie zaczepili paru waszych. W jednej sekundzie rozmawiam sobie z nim spokojnie, a w drugiej: błysk i go nie ma. Nie wiedziałam, że piloci potrafią przełamywać barierę dźwięku nawet na piechotę. Na dodatek, sądząc po stanie twarzy pana wiceprezesa, wasze kierownictwo musi stosować te metody już od pewnego czasu.
– Tu akurat się mylisz – zarechotał Arto. – Dziś rano Andy dał po pysku Hübnerowi, innemu pilotowi…
– Czyli w waszej firmie menedżerowie i pracownicy robią sobie nawzajem z twarzy kotlety schabowe? Wasza polityka kadrowa jest dość osobliwa… Nie kupuję tego. Nie wkręcicie mnie.
Przekonanie Noushig, że Kamiński miał upoważnienia do podejmowania decyzji w imieniu zarządu firmy, zajęło im trochę czasu. Andrzejowi to nie przeszkadzało. Bawił się znakomicie. Dziewczyna okazała się zabawna i inteligentna. Przez kolejnych kilka dni przyłapywał się na tym, że wciąż miał przed oczami jej zniewalający uśmiech. Zdał sobie sprawę, że zaczął się zakochiwać w siostrze najlepszego przyjaciela.
Ku ogromnemu zaskoczeniu Andrzeja, dziewczyna wcale nie wydawała się w stosunku do niego obojętna. Wręcz przeciwnie, wszystko układało się po myśli pilota. Polubiła go. Podczas pewnego wieczoru w Ugandzie coś pomiędzy nimi zaiskrzyło tak wyraźnie, że nawet z reguły ślepy na takie sygnały Polak to poczuł. Prawie ją wtedy pocałował. Od tego momentu minęły już niemal trzy tygodnie, a on w dalszym ciągu przeklinał się za to, że stchórzył.
Być może wszystko potoczyłoby się inaczej, pomyślał. Przynajmniej wiedziałbym, na czym stoję.
To właśnie niepewność spędzała mu sen z powiek. Nie potrafił rozgryźć Ormianki. Nie miał pojęcia, co ona myśli. Gdyby wtedy, nad brzegiem Jeziora Alberta, zdobył się na odwagę, albo by go odepchnęła, albo odpowiedziałaby pocałunkiem, ale miałby definitywną, jasną odpowiedź. Próba odczytania myśli kobiety okazywała się jednak ponad jego siły. Nie miał zielonego pojęcia, czy Noushig odwzajemniała choć trochę jego uczucia, czy też elektryzujący moment nad jeziorem był jedynie chwilą słabości. Kamiński wielokrotnie nosił się z zamiarem spytania jej wprost, czy poczuła wtedy to samo, co on, ale za każdym razem powstrzymywał się w porę. W sprawach sercowych zawsze czuł się jak słoń w składzie porcelany, ale teraz odruchowo wyczuwał, że skoro dziewczyna nigdy ani słowem nie wspomniała tamtej chwili, on tym bardziej nie powinien poruszać tego tematu. Sprawa miała zostać uznana za niebyłą. Polak jakoś by to przebolał, gdyby tylko potrafił o niej zapomnieć.
Tymczasem za każdym razem, gdy zamykał oczy, tak wyraźnie czuł ciepło jej ciała, wtulonego kurczowo w jego objęcia, i delikatny, wiśniowy zapach szamponu w jej czarnych włosach, jakby ta chwila w dalszym ciągu trwała. Gdy z nią rozmawiał, tak bardzo zapadał się w studnie jej czarnych oczu, że czasami tracił sens jej słów. Zupełnie zwariował na punkcie Noushig i właśnie dlatego niepewność tak go wykańczała.
Zachowanie dziewczyny stanowiło dla niego całkowitą zagadkę. Jednego dnia potrafiła być dla niego tak chłodna, że wręcz odpychająca, a już następnego sama do niego przychodziła, by chwilę pogadać. Nieraz łapał ją na niby niewinnym, a jednak dość daleko posuniętym flirtowaniu. Gdy tylko zaczynało mu się wydawać, że Noushig jednak jest nim trochę zainteresowana, natychmiast stawiała wokół siebie szczelny mur. Pamiętał dobrze, jak bezceremonialnie odmówiła mu, gdy po raz pierwszy spytał ją, czy nie ma ochoty gdzieś z nim wyjść. Przełknął wtedy dumę i tłumaczył sobie, że Ormianka ma zbyt duży natłok pracy, by zawracać sobie głowę głupotami, ale kiedy tydzień później ponowił propozycję, otrzymał identyczną odpowiedź. Wniosek był jednoznaczny. Rozumiał to nawet ktoś o tak słabo rozwiniętej inteligencji emocjonalnej jak Kamiński. Wiedział, jak żałośni potrafią być odtrąceni mężczyźni, więc zrobił dobrą minę do złej gry i podjął stanowczą decyzję, że wybije ją sobie z głowy. Kiedy więc parę godzin wcześniej Ormianka bez pukania weszła do jego pokoju, bez żadnego skrępowania wskoczyła na sofę, włączyła telewizor i spytała, czy nie ma ochoty wyskoczyć wieczorem do „Wodopoju”, ze zdziwienia zabrakło mu słów.
– Nie gap się, tylko odpowiadaj! – ponagliła go ze śmiechem.
Kamiński nie miał pojęcia, co powiedzieć. Poczuł, że na policzkach wykwitły mu gorące rumieńce. Mimo zakłopotania przypomniał sobie o przykrości, jaka go spotkała z jej strony, wzruszył więc ramionami i wymamrotał tylko:
– Nie wiem…
– Nie wiem, nie wiem – przedrzeźniała go dziewczyna. – A co tu niby będziesz robił? Cały wieczór zamierzasz bawić się zabawkami? Ile ty masz lat?
– To nie jest zabawka. To jest model – odpowiedział chłodno, odkładając pędzelek, którym nakładał właśnie imitację odprysków farby na krawędzi natarcia skrzydła niemal ukończonego myśliwca Jak-9. Zdolności modelarskie Kamińskiego, choć dalekie od doskonałości, były raczej szanowane przez pracowników firmy. Uszczypliwa uwaga Noushig dotknęła go do żywego.
– Wszystko jedno. Słuchaj, Andy, naprawdę fajnie by było, gdybyśmy sobie wyskoczyli na jednego.
Kamiński obrócił się na krześle w stronę sofy i spojrzał uważnie na Ormiankę.
– Jesteś pewna? – spytał z powagą.
Wytrzymała spojrzenie przez chwilę na tyle długą, że stała się ona tak dwuznaczna, że aż jednoznaczna. W końcu kącik ust uniósł jej się w przekornym uśmieszku. Puściła do niego oko.
– Trzeba cię trochę rozruszać, Andy. Nic tylko samoloty i samoloty. Spójrz wokoło. Czy masz tu jakąkolwiek książkę o tematyce innej niż lotnictwo? Jak nie latasz, to dłubiesz w silnikach. Gdy ci się znudzi, idziesz do siebie malować zabawkowe…
– To nie jest zabawka – przerwał jej.
– Wszystko jedno. Te czarno-białe zdjęcia facetów na ścianie to też oczywiście lotnicy?
– Tak! Patrzysz akurat na mojego największego idola, prawdziwego wirtuoza. To Hans-Joachim Marseille – zaczął z entuzjazmem. – Wyobraź sobie, że ten facet…
– Koleś, mnie to w ogóle nie interesuje. – Tym razem to ona mu przerwała. – W ogóle nie załapałeś, o co mi chodzi. Naprawdę byłoby miło, gdybyś pokazał, że chociaż podczas jednego wieczoru potrafisz przestać myśleć o lataniu. Chyba że masz inne plany… – dodała po chwili, badając dłońmi miękkość sofy, po czym uśmiechnęła się przewrotnie i położyła się, zakładając ręce za głowę. – Hmm… całkiem wygodnie. Dałoby radę.
Kamiński natychmiast poczuł wstępujący mu na policzki potworny żar. Noushig czerpała niewysłowioną satysfakcję z wprowadzania go w stan takiego zakłopotania, że nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa. Tym razem przeszła samą siebie. Dopiero jej perlisty śmiech uświadomił mu, że kobieta tylko sobie żartowała. Mimo wszystko poczuł zawód. Nie dał po sobie tego poznać, lecz obrócił swoje zmieszanie w żart.
– No dobra, przekonałaś mnie – powiedział ze śmiechem. – Pojedziemy do Qardho i porządnie się upijemy. Umowa stoi? Bo jeszcze mnie tu na złą drogę sprowadzisz…
– Drogę występku i zbrodni – dodała Noushig, przeciągając się zmysłowo.
Kamińskiego aż ciarki przeszły na to wspomnienie. Fizyczny pociąg, jaki czuł do Ormianki, był obezwładniający. Wszystko mu się w niej podobało – jej orientalne rysy twarzy, arabski nos, piękne, lśniące włosy, czarne jak smoła oczy, ozdobione zmysłowym, perskim makijażem, grube, miękkie usta, jakby stworzone do całowania, smukłe dłonie z długimi palcami, jędrny biust i fantastycznie zaokrąglone biodra. Jej kolor skóry, tak trudny do określenia, jakby najjaśniejsza z możliwych kawa z mlekiem, śnił mu się po nocach. Noushig miała raczej jasną skórę, ale ze śladem ciemnej, południowej karnacji, bardzo podatnej na oddziaływanie promieni słonecznych. Odkąd przyleciała do Somalii, pięknie się opaliła, co jeszcze bardziej podkreślało wyrazistość jej oczu i biel zębów. Nie była pod żadnym względem jakąś nieziemską pięknością, ale jej nieprzeciętna, ciekawa uroda, poparta niesamowitą dozą kobiecości, zupełnie zawróciła Polakowi w głowie.
Kamiński powrócił myślami do chwili obecnej. Zerknął w stronę stolika. Czwórka przyjaciół pogrążona była w rozmowie. Z zaskakująco silnym uczuciem zazdrości Andrzej zauważył, że mówiąc coś, Noushig chwyciła Nediviego za ramię. Gdyby chodziło o kogoś innego, Kamiński pewnie zignorowałby ten gest, ale w Izraelczyku odruchowo wyczuwał poważnego rywala. Yehudi był bardzo przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną o zniewalającym uśmiechu. Próba rywalizacji z nim o względy pięknej kobiety byłaby z góry skazana na klęskę.
Zamówił kolejkę whisky z lodem, co stanowiło swego rodzaju wyzwanie. Ponury barman, Afrykaner zwany Paulie, miał silnie wystającą dolną szczękę, która tak zniekształcała jego wymowę, że Andrzej za nic nie mógł go zrozumieć. Czekając na potwierdzenie zamówienia, spojrzał w pochylone lustro nad barem i spróbował ocenić swoje szanse powodzenia u Ormianki. Brzydki chyba nie był, ale przystojny tym bardziej nie. Miał kanciastą gębę, ostre rysy twarzy, a wokół oczu przedwczesne zmarszczki od wpatrywania się w jasne niebo. Mimowolnie westchnął z rezygnacją. W porównianiu do idealnie równej, perfekcyjnie przystrzyżonej czupryny Nediviego, opadające na czoło krótkie, grube, brązowe dredy Andrzeja wyglądały niechlujnie i dziwacznie. Pomyślał, że wygląda jak Frankenstein. Postanowił ogolić głowę do zera przy pierwszej sposobności.
Kiedy spojrzał w kierunku stolika, Noushig właśnie roześmiała się głośno z jakiegoś żartu. W charakterystyczny dla siebie sposób odrzuciła w tył głowę, aż światło lamp odbiło się od jej zębów. Andrzej uwielbiał ten gest. Bezwiednie się uśmiechnął, obserwując dziewczynę. Musiała poczuć na sobie jego wzrok, bo po chwili odpowiedziała spojrzeniem i przez moment wyzywająco nie odwracała oczu. Kamiński natychmiast poczuł, jak oblewa go fala gorąca. Kiedy uciekł wzrokiem w bok, napotkał wlepione w siebie spojrzenie Arto Tewozjana. Zadziałało jak kubeł zimnej wody. Na twarzy przyjaciela malowało się niedowierzanie. Spoglądał to na Polaka, to na siostrę, a głęboki mars na jego czole wyrażał nie tyle gniew, co zaskoczenie.
Kamiński natychmiast odwrócił się i zmielił pod nosem przekleństwo. Dał się przyłapać przez ostatnią osobę, którą miałby ochotę wtajemniczyć w swoje sprawy sercowe. Przede wszystkim Arto był bratem Noushig, co sprawiało, że cała sytuacja z miejsca stawała się niezwykle niezręczna. Do tego Ormianin, największy podrywacz w całej firmie, miał niezwykle przedmiotowe podejście do kobiet. Zainteresowanie Kamińskiego mógł uznać za powodowane równie niskimi pobudkami.
Andrzej westchnął ciężko. Od zawsze uznawał sam siebie za najgorszego kłamcę na świecie. Już od dziecka śmiano się z niego, że zawsze ma wszystko wypisane na czole. Tym razem naprawdę uważał, by nikt nie odkrył jego tajemnicy, wystarczyła jednak chwila nieuwagi, by Arto, etatowy łamacz niewieścich serc i największy podrywacz we wschodniej Afryce, przejrzał go na wylot.
Patrząc na Tewozjana, właściwie nie dało się odgadnąć, skąd bierze się jego powodzenie u kobiet. Był młody i wysportowany, ale nie dawało się go określić szczególnie przystojnym. Miał zbyt małą, niemal idealnie okrągłą głowę z lekko zakrzywionym nosem i zdecydowanie za grubymi, czarnymi jak smoła brwiami, by mógł uchodzić za filmowego amanta. W każdym razie wyglądał na zdecydowanie młodszego, niż był w rzeczywistości. Często goszczący na jego obliczu uśmiech i chłopięce rysy twarzy odejmowały mu lat. W innych okolicznościach można by go wziąć za studenta. To w jego charakterze tkwiło prawdziwe źródło sukcesów. W Tewozjanie było coś magnetycznego, co przyciągało do niego ludzi. Instynktownie się go lubiło. Sympatyczna, szczera twarz, lekki sposób bycia, poczucie humoru, młodzieńcza energia i brak jakiegokolwiek zmanierowania sprawiały, że Arto potrafił zawrócić kobietom w głowach.
Kamiński posiedział jeszcze chwilę przy barze, celowo unikając spojrzenia w kierunku własnego stolika. Nadal miał cień nadziei, że Tewozjan uzna, iż się pomylił. W końcu ruszył przed siebie, zły jak osa, klnąc w myślach na czym świat stoi. W dalszym ciągu ostentacyjnie nie patrzył w stronę Noushig, udając zainteresowanie głośną grupą najemników siedzących po drugiej stronie sali. Był to błąd. W miejscu takim jak „Watering Hole”, przesyconym alkoholem, testosteronem i niezbyt przyjaźnie usposobioną wobec siebie klientelą, nie powinno się chodzić, nie patrząc pod nogi.
– Co, do chuja? – ryknął tubalnym głosem potrącony przez Kamińskiego olbrzymi mężczyzna. Zerwał się z krzesła i obrócił w jego stronę z twarzą wykrzywioną wściekłością. Jego spodnie ociekały wilgocią. Po stoliku toczył się przewrócony pokal.
Szanse na uniknięcie bójki były raczej niewielkie, biorąc pod uwagę, że swoją posturą Polak nie mógł zrobić na nikim odpowiedniego wrażenia, ale jednak przy odrobinie dobrej woli dałoby się jeszcze załagodzić sytuację. Na nieszczęście Kamiński nie miał takiego zamiaru.
Przeciwnik najprawdopodobniej spodziewał się jakiejś odpowiedzi, dłuższej pyskówki przed nieuniknioną walką. Kolano Andrzeja, które rąbnęło go między nogi, całkowicie go zaskoczyło. Opadł z powrotem na krzesło jeszcze szybciej, niż się z niego wcześniej zerwał. Ból musiał być tak silny, że faceta całkowicie sparaliżowało. Nie był w stanie nawet jęknąć.
Wszystko wydarzyło się na tyle szybko, że pozostali klienci knajpy, wliczając w to kolegów wielkoluda, nawet nie zarejestrowali starcia. Jak gdyby nic się nie stało, Kamiński ruszył przed siebie. Szedł spokojnie, odprężonym krokiem, chociaż mentalnie przygotował się na ciężką przeprawę.
– Hej, ty! – usłyszał za sobą dopiero wtedy, gdy prawie już opuścił niebezpieczną część sali, opanowaną niemal wyłącznie przez ludzi JBR International, konkurencyjnej firmy operującej na F-16. Nie zareagował na okrzyk, próbując zyskać na czasie. Każdy krok przybliżał go do umownej granicy oddzielającej stoliki JBR i AirSec.
Był już niemal przy swoim stoliku, kiedy go dogonili. Po zaalarmowanych spojrzeniach Torresa i Tewozjana orientował się w odległości od pościgu. Nedivi z kolei siedział zupełnie nonszalancko, z lekko znudzonym wyrazem twarzy, jakby nie miał zamiaru brać udziału w żadnych przepychankach. Kiedy Andrzej wyczuł odpowiedni moment, odwrócił się gwałtownie.
Mogło być gorzej, pomyślał na widok zmierzających w jego stronę trzech nieznajomych.
Pierwszy z nich, wysoki chudzielec w modnie opuszczonych dżinsach i bejsbolowej czapeczce odwróconej daszkiem do tyłu, wydawał się najbardziej zdenerwowany, ale to mężczyzna idący za nim wyglądał na przywódcę grupy. Kamiński natychmiast go rozpoznał. Garbaty nos i kozia bródka były bardzo charakterystyczne. Miał z tym facetem na pieńku od wieczoru, w którym poznał Noushig. Trzeci z przeciwników, dość młody chłopak z nadwagą, maszerował z wyraźnie mniejszym entuzjazmem. Rumiane policzki wskazywały na to, że był już po kilku głębszych, a rozbiegany wzrok, jakby odruchowo szukający drogi odwrotu, świadczył o niepewności.
– Co ty sobie, do cholery, myślisz? – wrzasnął Kozia Bródka.
W tym momencie niemal wszyscy klienci lokalu zorientowali się już w sytuacji. Rozmowy umilkły, a nad tłumem zawisło napięcie. Kelnerki pospiesznie wycofały się za bar, a siedzący przy stolikach ludzie znieruchomieli, jakby wiedząc, że każdy gwałtowniejszy ruch mógłby spowodować eskalację konfliktu na całą knajpę. Jedynymi ludźmi, którzy wydawali się wręcz zachwyceni biegiem wydarzeń, byli trzej turyści przy barze. Częste bójki ponurej klienteli „Watering Hole” cieszyły się sławą w całym Puntlandzie i stanowiły nie lada atrakcję turystyczną. Mężczyźni wyglądali na wprost wniebowziętych. Szwargotali coś w podnieceniu i wyrywali sobie nawzajem aparat fotograficzny.
W okamgnieniu napastnicy byli już przy Polaku. Pilot nie cofnął się jednak, stojąc w gotowości do odparcia ataku. Kozia Bródka szedł prosto na niego, wspierany przez Grubaska, natomiast Czapeczka odłączył się od kolegów i postanowił stanąć pomiędzy Kamińskim a jego stolikiem. Andrzej miał go z tyłu, za lewym ramieniem i właśnie dlatego to z jego strony groziło mu największe niebezpieczeństwo.
Ten wieczór skończyłby się dla Kamińskiego wyjątkowo nieprzyjemnie, gdyby Czapeczka nie popełnił trzech kardynalnych błędów. Pierwszym z nich było skupienie na sobie uwagi. Drugim było ustawienie się plecami do siedzącego leniwie i biernie przyglądającego się całemu starciu Nediviego, niezrównanego mistrza wszelkich nieczystych zagrań. Trzecim była przewaga stylu nad materią. Czapeczka miał dżinsy modnie opuszczone do połowy pośladków. Wyjście w takim stroju do bójki świadczyło o skrajnym nierozsądku.
Napastnicy nie zamierzali bawić się we wstępną pyskówkę. Kozia Bródka od razu uniósł do góry zaciśnięte pięści w amatorskiej imitacji bokserskiej gardy, co pozwoliło Kamińskiemu ocenić, że nie jest on wyszkolonym przeciwnikiem, choć sama postura sprawiała, że należało się liczyć z siłą jego ciosów. Andrzej uniósł ręce, zwodniczo rozluźnione, i ruszył przed siebie na spotkanie Koziej Bródki. Poprzez śmiały atak zamierzał zaskoczyć przeciwników i przejąć inicjatywę, ale przede wszystkim odsunąć się od faceta w bejsbolówce. Ponieważ znajdował się on poza polem widzenia Polaka, stanowił największe zagrożenie.
Czapeczka zauważył dla siebie szansę i wziął zamach pięścią, wycelowany w tył głowy Kamińskiego. Nie zadał jednak tego ciosu. Nie wstając ze swojego krzesła i nie wypuszczając nawet szklanki piwa z dłoni, Nedivi pogardliwie leniwym ruchem uniósł nogę i szturchnął Czapeczkę lekko w pośladki. Kiedy mężczyzna obrócił się gwałtownie, gotów rzucić się na Izraelczyka, ten wyprostował nagle nogę. Pchnięty siłą ciosu przeciwnik stracił równowagę i runął na plecy. Opuszczone spodnie zjechały mu aż po kolana, na dobrą chwilę całkowicie eliminując go z walki.
Kamiński nie widział tego, skupiony na mężczyźnie z bródką. Wziął on przesadnie szeroki zamach, by wyprowadzić potężny, zaskakująco szybki ni to cios prosty, ni sierpowy. Uderzenie było na tyle mocne, że mogłoby z łatwością znokautować Andrzeja, nawet gdyby nie weszło czysto. Z pewnością niejeden raz przyniosło Koziej Bródce szybkie zwycięstwo w barowych burdach. Tym razem trafiła jednak kosa na kamień. Przez dobrych parę lat Kamiński ćwiczył w młodości boks. Jego przewaga nad przeciwnikiem pod względem szybkości, precyzji i zwykłego doświadczenia była przygniatająca. Przepuścił cios napastnika, dopiero w ostatniej chwili zbijając go na bok ledwo dostrzegalnym ruchem nadgarstka i minimalnym unikiem głową. Pięść Koziej Bródki otarła się niegroźnie o jego policzek i przestrzeliła. W tym samym momencie Andrzej zaparł się nogami i, przesuwając środek ciężkości mocno do przodu, wyprowadził mocną kontrę prawym prostym. Trafił precyzyjnie w brodę przeciwnika. Ciągnięty pędem własnego, chybionego uderzenia mężczyzna wpadł na pędzącą pięść Polaka. Wypadowa tych dwóch sił znokautowała go w ułamku sekundy. Kozia Bródka poleciał bezwładnie w przód. Kamiński zszedł z linii piwotem i bardziej dla zasady niż z konieczności grzmotnął jeszcze przeciwnika na odlew krótkim lewym sierpowym. Cios wszedł niezbyt czysto i pięść ześlizgnęła się po głowie padającego mężczyzny, ale nie miało to już żadnego znaczenia, gdyż i tak był już nieprzytomny.
Ponieważ Grubasek znajdował się parę kroków dalej, a padający Kozia Bródka jeszcze ich rozdzielił, Kamiński postanowił zignorować go na chwilkę i zająć się najpierw palącym problemem, czyli obecnością kolejnego przeciwnika za plecami. Był właściwie zdziwiony, że do tej pory nie uderzono go jeszcze od tyłu. Obrócił się gwałtownie, gotowy do obrony, i z niemałym zaskoczeniem ujrzał Czapeczkę wstającego z klęczek na nogi i usiłującego wciągnąć na tyłek spodnie. Zapięty pasek uniemożliwiał jednak pokonanie bioder.
Scena była komiczna, ale Kamiński nie miał czasu ani ochoty na żarty. Skorzystał z okazji i podskoczył do przeciwnika. Czapeczka próbował cofnąć się przed atakiem, ale nogi zaplątały mu się w spodnie i ponownie upadł ciężko na plecy. Andrzej dopadł do niego, chwycił go za kołnierz koszulki i wziął zamach pięścią. Przeciwnik obrócił twarz i zasłonił głowę rozczapierzonymi dłońmi. Polak wahał się przez ułamek sekundy, ale puścił go w końcu i odskoczył na bok, szukając wzrokiem Grubaska. Klęczał on przy Koziej Bródce. Gdy napotkał spojrzenie Kamińskiego, uniósł ręce na znak, że bójka już się zakończyła.
Andrzej nie był tego wcale taki pewien. Ludzie ze wszystkich okolicznych stolików powstawali. Przez moment wydawało się, że pomiędzy AirSec a JBR rozpocznie się regularna bitwa, jednak nikt nie ruszał się z miejsca. Skończyło się na pełnych wrogości spojrzeniach i paru wyzwiskach.
Kozia Bródka w dalszym ciągu nie dawał znaku życia. Grubasek próbował go ocucić, klepiąc go bez rezultatu po twarzy. Upokorzony Czapeczka podniósł się na nogi, ze spuszczoną ze wstydu głową, po czym drobiąc kroki i przytrzymując spodnie dłońmi, podbiegł w stronę swoich ludzi, goniony szyderczym śmiechem kilku mechaników AirSec.
Kamiński wycofał się powoli w stronę swojego stolika. Zerknął na przyjaciół. Nedivi nadal siedział niedbale na swoim stołku i przyglądał mu się rozbawionym wzrokiem. Torres i Tewozjan wydawali się wręcz zachwyceni przebiegiem akcji, ale pełne dezaprobaty, lodowate spojrzenie Noushig podziałało na niego jak kubeł zimnej wody.
Ochroniarze „Watering Hole” zwykle nie interweniowali w awantury przed ich zakończeniem. Było to bardzo rozsądne podejście. Na klientów tawerny składały się wszelkiej maści typy spod ciemnej gwiazdy. Oprócz pilotów i mechaników lotniczych przychodziło też mnóstwo zawodowych żołnierzy piechoty. Chociaż rewidowano każdego gościa przed wpuszczeniem go do środka, trudno było zakładać, że żaden z nich nie wniósł do lokalu broni. Z tego powodu Ahmed, właściciel „Wodopoju”, nakazywał swoim ludziom trzymać się z dala od kłopotów i zamiast rozdzielać walczących, sprzątać po prostu bałagan. Skoro więc bójka najwyraźniej już się zakończyła, w stronę stolika Kamińskiego ruszyło trzech rosłych wykidajłów w kamizelkach kuloodpornych i z zestawami radiowymi założonymi na uszy.
Wdawanie się w dyskusje nie miało sensu. Sytuacja w knajpie w dalszym ciągu była bardzo napięta, więc Kamiński wiedział, że dla własnego i przyjaciół bezpieczeństwa powinien opuścić lokal. Szybko dopił swoją whisky. Z pewnym zdziwieniem zauważył, że pozostali zrobili to samo. Najwyraźniej też nie mieli zamiaru pozostać w barze. Z pewną konsternacją zorientował się, że zepsuł wszystkim wieczór. Torres i Tewozjan nie przejęli się tym zbytnio. Adrenalina i alkohol sprawiły, że obydwaj aż rwali się do bitki i wyglądali na niepocieszonych, że wszystko skończyło się, zanim zdążyli się przyłączyć. Nedivi z kolei zachowywał się zupełnie spokojnie, choć Andrzej wyczuwał w nim gotowość do walki. Izraelczyk przyglądał się uważnie otoczeniu, zapewne wyszukując potencjalne zagrożenia. Od czasu do czasu rzucał Kamińskiemu lekko rozbawione spojrzenie. Noushig zdecydowanie nie podzielała humoru kolegów. Dezaprobata biła z jej każdego gestu. Nie uraczyła Andrzeja nawet jednym słowem.
– Będą kłopoty czy sami wyjdziecie? – spytał jeden z ochroniarzy.
– Ja bym się dwa razy zastanowił – zaśmiał się Torres. – Sami widzieliście, jak się kończy wejście Andy’emu w drogę!
Noushig prychnęła ze złością na te słowa, ale nie odezwała się.
– Widzieliście przecież, jak go obskoczyli. Co miał niby zrobić? – protestował Arto Tewozjan.
– Zgadza się. Widzieliśmy wszystko. – Ochroniarz spojrzał znacząco na Andrzeja.
Kamiński wzruszył ramionami i odpowiedział mu, że i tak mieli już jechać z powrotem. Przed wyjściem zerknął jeszcze w stronę baru. Kozia Bródka dopiero zaczął odzyskiwać przytomność. Rozglądał się naokoło zupełnie nieobecnym wzrokiem i bezskutecznie usiłował się podnieść. Kiedy w końcu udało mu się usiąść, oparł się na wyraźnie trzęsących się rękach, jakby chciał wstać, ale były to bezowocne wysiłki. Nogi zupełnie odmawiały mu posłuszeństwa.
Wychodząc z knajpy, Kamiński spojrzał jeszcze w stronę stolików Legionu Condor. Jeden z Chińczyków, łysiejący już mężczyzna grubo po czterdziestce, patrząc prosto na niego, skinął z uznaniem głową i, zachowując całkowicie kamienną twarz, zetknął palce obu dłoni w geście imitującym oklaski.
– Co miał na myśli ten ochroniarz, mówiąc, że widział wszystko? – spytała chłodno Ormianka, kiedy znaleźli się na zewnątrz.
– Skąd mam wiedzieć? – wymamrotał Kamiński, uciekając wzrokiem w bok.
– Andy, taki z ciebie niepozorny gość, ale kopyto masz jak Mike Tyson! – śmiał się rozentuzjazmowany Torres. Uderzył pięścią w powietrze. – Ciach i po zawodach! Musisz mnie tego nauczyć! Koleś chyba do tej pory nie wie, jak się nazywa.
– Nie będzie miło wspominał tego wieczoru, o ile w ogóle coś będzie pamiętał – stwierdził spokojnie Nedivi.
– Rozbiłeś ich jak kręgle! – Tewozjan klepnął Andrzeja w plecy. – Nie zdążyliśmy nawet wstać.
– Widzę, że się wspaniale bawicie, ale ja naprawdę byłabym wdzięczna, gdybyście nigdy więcej nie mieszali mnie w takie sytuacje – odezwała się cicho, lecz ze śmiertelną powagą Noushig. – Nie mam zamiaru dostać w twarz przez waszą głupotę.
– Nie przesadzaj, siostro! – odpowiedział Arto. – Przecież wszyscy tam byliśmy. Włos by ci z głowy nie spadł.
– Jesteś tu od niedawna – dodał Vince Torres – nie znasz więc miejscowych zwyczajów. Ta knajpa słynie z tego typu atrakcji. To już swego rodzaju lokalny folklor.
– Ha, ha! No właśnie! – ryknął śmiechem Tewozjan. – Andy zaprezentował ci pokaz tańca ludowego!
– Ale z was durnie! – syknęła Ormianka. – Jak dzieci!
– Ten cios przejdzie do historii, Pirate – zignorował ją Torres. – Aleś mu przyfasolił! W życiu nie widziałem, żeby ktoś tak oberwał. Aż echo poszło po sali. Masz prawdziwy dynamit w rękach!
Słowa przyjaciela i wietrzejąca pomału adrenalina skierowały uwagę Kamińskiego na pulsujący ból w prawej dłoni. Pięści miał utwardzone i przygotowane do walki nie gorzej niż karatecy; nawet na worku treningowym ćwiczył bez bandaży i rękawic, a mimo wszystko odniósł w walce kontuzję. Odruchowo spojrzał na kostki. Skóra nie była uszkodzona, ale już widział opuchliznę. Dopiero to uzmysłowiło mu, jak mocny cios zadał przeciwnikowi. Nic tak nie uczyło trzeciej zasady dynamiki Newtona jak walka wręcz. Skoro nawet jego twarda jak kamień dłoń doznała uszczerbku, wolał nie myśleć o tym, co musiało stać się z twarzą Koziej Bródki. Skrzywił się kwaśno na myśl, że ta historia jeszcze nie doczekała się swojego finału.
– To prawda, ten unik i kontra były bezbłędne – przyznał Nedivi.
– Dzięki za pomoc, Cobra – rzucił w jego stronę Kamiński. Jak zwykle po walce, gdy opuszczało go napięcie i adrenalina wietrzała z jego krwi, ogarniała go fala przygnębienia.
– Nie ma sprawy. Ten palant sam się prosił. Następnym razem będzie pamiętał, by wciągnąć portki.
Tym razem Noushig roześmiała się wraz z pozostałymi. Najwyraźniej widząc, że Nedivi, jej ostatni sojusznik, przeszedł na stronę wroga, postanowiła zmienić front i obrócić całą sprawę w żart.
– O co właściwie poszło? – spytała.
– Nie wiem – skłamał Kamiński, czując, jak czerwienieją mu uszy. – Zamówiłem dla nas po jednym, a jak wracałem na miejsce, tych trzech pobiegło za mną.
– Nie dostaliśmy naszych drinków! – oburzył się Arto.
– No właśnie. To co robimy? Wieczór jeszcze młody – dodał Torres.
– Jedźmy do nas, wypijemy coś u mnie – zaproponował Andrzej. – Narozrabiałem, więc powinienem ponieść konsekwencje. Naprawdę mi głupio za zepsucie wieczoru.
– Zepsucie? – zaśmiał się Torres. – Chyba żartujesz. Za taką miejscówkę na meczu bokserskim musiałbym zapłacić z dwieście dolców.
– No to wracajmy – rzucił Nedivi. – Trzeba splądrować Andrzejowi barek.
Ruszyli w stronę parkingu. Izraelczyk ukradkiem mrugnął do Torresa i rodzeństwa Tewozjanów i poprowadził ich wszystkich w stronę wielkiego…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej