36,90 zł
Przebieg wojny zawsze jest wielką niewiadomą.
Tym razem Andrzej Kamiński ma okazję sprawdzić się w konflikcie pomiędzy Etiopią a Erytreą, nie tylko jako pilot myśliwca, ale i współwłaściciel firmy kontraktorskiej, w której realizuje swoją największą pasję – latanie. Polak po raz kolejny udowadnia, że efekt walki pilota myśliwskiego zależy nie tylko od jego umiejętności, ale także od tzw. szóstego zmysłu, który nierzadko decyduje o życiu lub śmierci.
Na tle bitew powietrznych toczy się rywalizacja między pilotami. Jak się jednak okazuje, nieoczekiwanie najlepszy może okazać się wróg, a zwycięstwo nie zawsze polega na jego wyeliminowaniu…
Bez pardonu to pasjonująca opowieść o mechanizmach wojny powietrznej i o tym, co najważniejsze – o instynkcie, który sprawdza się nie tylko w walce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 289
Bez pardonu
© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2022 Krzysztof Iwan
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
Ilustracja na okładce: Artur Cieciorski
ISBN 978-83-66955-24-0
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Kapitan Aklilu z Erytrejskich Sił Powietrznych sięgnął pod otwartą przyłbicę hełmu i potarł zmęczone oczy. Długi nocny patrol dał mu porządnie w kość. Jeszcze podczas poprzedniej wojny takie pełne napięcia misje, kiedy godzinami intensywnie wypatrywał niebezpieczeństwa, zapominając wręcz o oddychaniu, stanowiły dla niego chleb powszedni, nic niezwykłego. To było jednak czternaście lat wcześniej. Kapitan z każdym rokiem służby coraz dotkliwiej odczuwał, jak żelaznego zdrowia wymagało pilotowanie myśliwca.
Zdążył już zapomnieć, jak bardzo loty bojowe różniły się od szkoleniowych. Sama świadomość, że gdzieś tam czają się ludzie gotowi w każdej chwili cię dopaść, niemal paraliżowała młodszych kolegów kapitana. Na nim samym nie robiło to jednak większego wrażenia. Odczuwał spokój, ufność we własne umiejętności. Przeciwnicy byli śmiertelnie niebezpieczni – po stronie Etiopczyków walczyli słynni najemni piloci z somalijskiego Airspace Security. Pierwsze starcia z tymi diabłami kosztowały Erytrejskie Siły Powietrzne kilka cennych maszyn. Wcale to nie dziwiło. Wśród najemników byli starzy weterani, profesjonaliści, tymczasem Erytrejczycy, choć świetnie wyposażeni i nie najgorzej wyszkoleni, nie mieli po prostu doświadczenia bojowego. W przeciwieństwie do kolegów kapitan Aklilu nie bał się najemników z Somalii. Walczył z takimi jak oni niejeden raz podczas poprzedniej wojny. Trzykrotnie triumfował nad Rosjanami latającymi w barwach Etiopii. Był najskuteczniejszym pilotem myśliwskim Erytrei. Uważał, że to przeciwnicy powinni się bać jego, nie na odwrót.
Niebywałe sukcesy na polu walki nie przełożyły się jednak na sukces zawodowy. Kapitan z pewnym rozgoryczeniem spoglądał na insygnia na swoim kombinezonie. Wszyscy koledzy, którzy zostali w wojsku po ostatniej wojnie, już dawno go prześcignęli. Dalszy awans Aklilu uważał za niemożliwy.
Co tam awans, pomyślał. To cud, że w ogóle jeszcze latam.
Pochodził z rolniczego plemienia Bilen, jednej z najmniejszych i najbardziej zacofanych grup etnicznych Erytrei. Sam fakt, że posiadał wyższe wykształcenie, był wręcz zdumiewający, a stopień oficerski w wojsku przechodził wszelkie wyobrażenie. Większość ludzi i tak uważała, że już dostatecznie wywindował się społecznie. Korzenie Aklilu były obiektem kpin właściwie od zawsze, bez względu na wyniki w nauce, czołowe lokaty na szkoleniach czy zaskakujące sukcesy za sterami samolotu. Nawet gdy po wojnie został instruktorem lotnictwa, podopieczni potrafili nazwać go dzikusem, a dowódca bazy niejeden raz rzucał mu w twarz, że jego miejsce jest w polu przy motyce, a nie za sterami odrzutowca.
Cały okres międzywojenny spędził na szkoleniu młodych pilotów, którzy go nie szanowali i wyśmiewali jego wiejski akcent. Mimo że usilnie starał się przekazać im choć część swoich bezcennych doświadczeń, traktowali go jak sprzątacza, który próbuje wykładać fizykę jądrową. Ze względu na zasługi nie odwołano go jednak ze stanowiska. Nawet kiedy rządząca partia skręciła bardzo ostro na prawo i rozpoczęła się islamizacja oraz otwarte represje wobec chrześcijan, kapitana Aklilu zostawiono w spokoju.
Potem reżim prezydenta Afewerkiego wplątał się w kolejną wojnę z Etiopią. Trwała już od dwóch lat, ale niezbyt intensywnie. Odkąd jednak do Etiopii przybyli powietrzni najemnicy i zaczęli strącać z nieba samoloty niczym natrętne komary, morale lotników upadło do tego stopnia, że część z nich odmawiała brania udziału w misjach bojowych. Jeśli wierzyć plotkom, po przeciwnej stronie latał prawdziwy as myśliwski, pierwszy i jedyny as XXI wieku. Ostatni raz ten tytuł zdobyto trzydzieści lat wcześniej. Nic dziwnego, że na Erytrejczyków padł blady strach. Kiedy jeden z pilotów uciekł do Arabii Saudyjskiej i poprosił o azyl, a jeszcze inny został zastrzelony podczas próby uprowadzenia samolotu, było już jasne, że poprawa morale lotników stała się najwyższym priorytetem. Skoro Erytrejskie Siły Powietrzne nie mogły liczyć na młode pokolenie, przypomniały sobie o dawnych bohaterach.
Bez słowa wyjaśnienia kapitana Aklilu przeniesiono z jednostki szkolnej do 5 Eskadry Myśliwskiej i nakazano udać się do Forto, gdzie znajdowała się Sawa, najbardziej wysunięta na zachód baza lotnicza. Właśnie tam przebazowano piątą eskadrę po rozpoczęciu walk. Po drodze dowiedział się, że powołano do służby czynnej wszystkich jego starych kolegów, którzy odeszli do rezerwy. Wniosek był tylko jeden – dowództwo zamierzało wysłać do walki starych weteranów. Wszyscy rezerwiści dostali oczywiście zadania drugorzędne, jak pomoc przy zaopatrzeniu, planowanie operacji i tak dalej, ale Aklilu latał nieprzerwanie od niemal dwudziestu lat – z miejsca więc przydzielono go do misji bojowych.
Dowództwo mogło mieć dobre zamiary, ale nowa jednostka nie przyjęła kapitana z otwartymi rękami. Potraktowano go jak śmiecia. Nikt nie chciał nawet słyszeć o lataniu w parze ze „śmierdzącym Bilenem”, a jego bogate doświadczenie uznano za „muzealne”. Cały program powołania pod broń starych weteranów młodzi piloci wyśmiali jako głupi żart, kaprys dowództwa. Aklilu nie przejmował się tym zbytnio. Widział przed sobą szansę, tylko to się dla niego liczyło. Opinie innych nigdy go nie interesowały. Miał zbyt silny charakter, by mogły go urazić puste słowa.
Funkcję instruktora uważał za czysto honorową, był zbyt inteligentny, by tego nie wiedzieć. Teraz jednak nadarzyła się okazja, żeby ponownie poprowadzić uzbrojony myśliwiec do walki. Aklilu czekał na podobną sposobność od dawna. Podczas poprzedniej wojny był u szczytu formy. Trzy zestrzelenia nie zaspokajały jego ambicji. Wojna zakończyła się jednak zbyt szybko. Na wybuch kolejnej Aklilu czekał niemal piętnaście lat. Wiedział jednak, że prędzej czy później konflikt zaogni się na nowo. Znienawidzony reżim Afewerkiego bardzo obawiał się ogólnokrajowego powstania. Represje i terror były narzędziami skutecznymi, ale tylko doraźnymi. By utrzymać władzę, dyktator dramatycznie potrzebował wroga z zewnątrz, który zjednoczyłby ludność pod wspólnym sztandarem. Padło na odwiecznego rywala: Etiopię. Ostra nagonka w mediach oraz przygraniczne prowokacje wkrótce poskutkowały: Erytrea i Etiopia znalazły się w stanie wojny. Choć kapitan postarzał się i stracił dawny refleks, lata pokoju poświęcił na naukę, doskonalenie umiejętności i opanowanie do perfekcji manewrów i taktyk, które z takim powodzeniem stosował podczas poprzedniej wojny.
Naśmiewano się z jego nacisku na szkolenie manewrowej walki powietrznej. Uważano go za człowieka starej daty. Studenci potrafili powiedzieć mu wprost, że w dzisiejszych czasach używa się broni BVR, a o BFM mogą sobie poczytać w książkach o historii lotnictwa. Kapitan nie komentował tych uwag. Nie widział sensu w dyskutowaniu o pojedynkach powietrznych z ludźmi, którzy nigdy w życiu nie wąchali prochu. Wiedział jedno – dawniej też dysponowali bronią dalekiego zasięgu, natomiast wszystkie jego bitwy kończyły się na takim dystansie, że zachodziło ogromne ryzyko zderzenia. Powtarzał studentom do znudzenia, że najważniejszy czujnik, któremu nie dorówna żaden radar, to ich własne oczy, a najgroźniejszą bronią nie są żadne rakiety, tylko szybkość przetworzenia informacji, podjęcia decyzji i wcielenia jej w życie. Mówił im, że w czasie walki nie ma czasu na zastanawianie się, wręcz przeciwnie, mają reagować na zasadzie wyuczonych odruchów. Kiedy powiedział to po raz ostatni, zaledwie kilka dni przed wybuchem wojny, jeden ze studentów ostentacyjnie wetknął w uszy słuchawki od iPhone’a i udawał, że usiłuje zasnąć.
Aklilu zaśmiał się pod nosem na myśl o tym, jakie musiało być zdziwienie wszystkich tych mądrali, kiedy pierwszego dnia konfliktu dowództwo wydało Reguły Użycia Siły, kategorycznie zabraniające otwierania ognia bez wcześniejszej identyfikacji wzrokowej. Żadna ze stron nie dysponowała dobrym systemem wczesnego ostrzegania, zapewniającym kontrolę nad koordynacją działań. Ryzyko ostrzelania własnych sił okazało się zbyt duże, by atakować cele pozostające poza zasięgiem wzroku.
No proszę, cóż za niespodzianka! – skwitował sarkastycznie w myślach. Od dawna wiedział, że w przypadku wybuchu wojny walka będzie szła na noże. Może i nastała nowa epoka, ale Afryka była odporna na zmiany jak żaden inny kontynent.
Rozejrzał się wokół. Pierwsze promienie wschodzącego słońca nie oświetlały jeszcze ziemi. Cała okolica pogrążona była w ciemności. Jedyne światła w polu widzenia pochodziły z bazy lotniczej Sawa, położonej przy korycie wyschniętej rzeki o tej samej nazwie. Wszędzie wokół rozciągały się niegościnne pustkowia, niemal pozbawione życia. Kapitan nie rozumiał, dlaczego ktokolwiek chciałby walczyć o te jałowe ziemie. Pozostawało dla niego tajemnicą, z jakiego powodu politycy z Erytrei i Etiopii rzucali na śmierć tysiące ludzi, by przesunąć granicę o parę kilometrów w tę czy tamtą stronę. Jedynymi zainteresowanymi mogły być wyłącznie stada dzikich kóz błąkające się po okolicy, a im przecież było wszystko jedno, po czyjej stronie się pasły.
Wytężył wzrok, by odszukać w ciemności puste koryto rzeki. Stanowiło ono wspaniałe narzędzie ułatwiające nawigację. Ciągnęło się niemal równolegle do pasa startowego, wystarczyło więc trzymać się jakieś trzy i pół kilometra na lewo od łachy mokrego piasku, który o tej porze roku uchodził za rzekę, by ustawić się idealnie na ścieżce podejścia, na długo zanim lotnisko stawało się widoczne. O tej porze dnia okazało się to niełatwe, ale po chwili zauważył na ziemi ciemniejszy pas, który musiał być doliną rzeki.
Kiedy już miał oderwać wzrok od terenu przed sobą i zerknąć na kompas, instynkt ostrzegł go przed niebezpieczeństwem. Nie potrafił powiedzieć, co go zaniepokoiło, ale dobrze wiedział, że podświadomość rejestrowała o wiele więcej informacji, niż te wyświetlane przez mózg jako obraz. Oczy musiały zobaczyć coś, co umysł zignorował, ale podświadomość zwróciła na to uwagę. Aklilu wytężył wzrok i uważnie przeczesywał całą okolicę po prawej stronie samolotu. Dopiero za trzecim razem przekonał się, że się nie pomylił. Ruch. Coś leciało w ciemności poniżej, na jego drugiej godzinie. Teraz, kiedy już wiedział, gdzie patrzeć, miał wrażenie, że dostrzega maleńkie, czerwone punkciki dysz z silników.
– Anbessa, tu Bilen. Samoloty na drugiej godzinie, nisko, odległość nieznana – zameldował natychmiast przez radio.
– Mój ekran jest pusty, Bilen – odpowiedział z nutką dezaprobaty major Gebreberhe.
Spójrz w prawo, nie na ekran! – pomyślał Aklilu. Radar ma wspomagać wzrok, nie go zastępować. Nie tak cię uczyłem.
– Mam kontakt wzrokowy. Kierują się w stronę lotniska – powiedział na głos.
Na chwilę zapanowała cisza. Aklilu zacisnął wargi i pokręcił z niedowierzaniem głową. Cenne sekundy umykały, a dowódca nie potrafił podjąć decyzji.
– Gdzie? – spytał w końcu major.
– W tej chwili przelatują nad rzeką. Lecą prosto na południe. Wydaje mi się, że widzę dwa cele.
Radio umilkło ponownie. Przestań gapić się w ekran! – Aklilu wysyłał telepatyczne polecenia. Radar nie odchyli się tak mocno w dół, do tego może mieć trudności ze znalezieniem celu na tle ziemi. Z każdą sekundą są coraz bliżej bazy! Zrób coś!
– To nasi – odezwał się w końcu major. Nawet przez radio słychać było wyraźny brak przekonania. – Jakaś grupa patrolowa podchodzi do lądowania. Zwolnij. Przepuścimy ich.
Kapitan aż zaniemówił ze zdumienia. Czy aż tak źle ich uczyłem? – przeszło mu przez myśl. Pamiętał Gebreberhe ze szkolenia wiele lat temu. Był zdolnym, pilnym kadetem, bardzo obiecującym pilotem. Dochrapał się już rangi majora. Znajdował się o krok od objęcia dowództwa nad całą eskadrą, a tymczasem najzwyczajniej w świecie nie potrafił spojrzeć prawdzie w oczy.
– Nie uczyłem cię chowania głowy w piasek, majorze – mruknął pod nosem i popchnął dźwignię przepustnicy. Jego MiG-29 wyrwał do przodu, błyskawicznie zostawiając prowadzącego z tyłu.
– Bilen, wracaj! Dołącz natychmiast! Ani mi się waż podchodzić do nich bliżej!
– To napastnicy, Anbessa – odpowiedział krótko.
– Podchodzą do lotniska od północy – syknął wściekle Gebreberhe. – Jak wrogowie mieliby się tu przedrzeć? Przestań się wygłupiać, bo obaj wpadniemy w tarapaty!
Kapitanowi wszystko wydawało się jasne. Bił się w powietrzu, kiedy ten maminsynek jeszcze się bawił klockami. Jak każdy weteran dobrze wiedział, że w prawdziwym życiu nie ma miejsca na czystą, honorową walkę. Można było usłyszeć o niej jakieś wzniosłe opowieści przy ognisku, ale nikt jej nigdy na oczy nie widział. W momencie gdy Aklilu zauważył obce samoloty, leciały na południe–południowy wschód i wykręcały prosto na południe. Erytrejskie samoloty nie miały żadnego powodu, by nadlatywać od strony sudańskiej granicy, natomiast obce – jak najbardziej. Przeciwnik był śmiertelnie niebezpieczny i niezwykle przebiegły. Przy użyciu odrobiny pomysłowości dało się przewidzieć, że wróg może wedrzeć się w przestrzeń Sudanu, oblecieć cały ten obszar szerokim łukiem i uderzyć z najmniej oczekiwanej strony. Kapitanowi przemknęło przez głowę pytanie, czy młode pokolenie było aż tak pozbawione wyobraźni, by nie wziąć pod uwagę tego oczywistego fortelu.
Aklilu ponownie przeanalizował fakty. Musiał mieć pewność. Samoloty pojawiły się od strony Sudanu, leciały nisko, czyli próbowały uniknąć wykrycia, i szybko, czyli nie podchodziły do lądowania. Patrol natknął się na nie zupełnym przypadkiem. Gebreberhe opuścił strefę patrolową dobre jedenaście minut przed wyznaczonym czasem. Przez cały lot gnał, jakby sam diabeł siedział mu za plecami, tak spieszno mu było wylecieć z obszaru zagrożenia. Gdyby nie zwykły zbieg okoliczności, te samoloty pozostałyby niewykryte. Aklilu nabrał pewności.
Był spokojny. Wiele razy walczył na śmierć i życie. Wiedział, że strach zabija. Z premedytacją zepchnął go gdzieś daleko, w najgłębsze zakamarki duszy. Oddychał powoli i głęboko, by uspokoić walące szybko serce. Odległość zmniejszała się z każdą sekundą, lecz lotnisko zbliżało się jeszcze szybciej. Kapitan przeklął niezdecydowanie dowódcy. Te kilka sekund wahania mogło ich teraz drogo kosztować.
– Bilen, wracaj natychmiast! – Desperacja w głosie majora była aż nadto słyszalna. – Czeka cię za to sąd! Jesteś moim skrzydłowym! Twoim jedynym, zasranym obowiązkiem jest trzymać się mnie i pilnować mojego tyłka! – Gebreberhe chciał zabrzmieć groźnie, wypadł jednak strachliwie.
A więc tu cię boli, majorze – Aklilu skrzywił się z pogardą. Boisz się, że jeśli zawiodę, znajdą cię i zmuszą do walki. I tacy ludzie bronią dziś kraju?
Nie słuchał coraz bardziej rozpaczliwych nawoływań dowódcy. Skupił się na celach. Nie podświetlał ich radarem, by nie ostrzec ich, że mają towarzystwo. Były bardzo słabo widoczne, bał się więc oderwać od nich wzroku, chociaż obawiał się też, że atak jest ubezpieczany przez kolejne samoloty, które pozostawały nieco dalej. Zmusił się do tego, by rozejrzeć się naokoło. Nie zauważył zagrożenia.
Rozważał połączenie się z bazą, by ostrzec żołnierzy przed niebezpieczeństwem, odrzucił jednak tę myśl. Do celu zostało nie więcej jak pół minuty. W tym czasie wojska naziemne nie miałyby szans przygotować się do obrony, natomiast przeciwnicy na pewno podsłuchiwali tę częstotliwość i zorientowaliby się, że mają pościg na karku.
Zauważył rozbłyski z dysz – przeciwnicy przyspieszali, szykując się do błyskawicznego uderzenia. Wiedział, że nie może już dłużej czekać. Baza znajdowała się w odległości mniejszej niż siedem kilometrów. Kapitan pewnym ruchem obrócił MiG-a na plecy i ściągnął drążek do siebie. Zanurkował w stronę pogrążonej w mroku ziemi. Widział przed sobą smukłe kształty kadłubów, nieco jaśniejsze plamki szarości. Spadł na nie jak jastrząb na zające.
Za pierwszy cel obrał myśliwiec pozostający nieco z tyłu. To musiał być skrzydłowy, więc to on był odpowiedzialny za wypatrywanie zagrożeń, podczas gdy prowadzący skupiał się na zadaniu. Z tego powodu kapitan postanowił w pierwszej kolejności wyeliminować skrzydłowego.
Spóźnił się. Kiedy namierzył cel, samoloty otworzyły ogień. W stronę bazy pomknęły buchające z rakiet warkocze ognia. Pociski startowały jeden po drugim. Kapitan nacisnął spust. Nie szczędził amunicji. Stare przyzwyczajenie. Jak większość Afrykanów, nie był zwolennikiem amerykańskiego podejścia bazującego na chirurgicznej precyzji. Uważał, że mając wroga na celowniku, należało grzać wszystkim, co się ma. W stronę przeciwnika poleciały cztery rakiety R-73. Aklilu zmniejszył ciąg silnika do biegu jałowego i otworzył do oporu hamulec aerodynamiczny, by nie nabrać zbyt dużo prędkości. Przestrzelenie pionowe byłoby fatalnym błędem, szczególnie na tak małej wysokości.
Co ciekawe, żaden z napastników nie zareagował. Kapitan doskonale rozumiał dlaczego. Niektórzy piloci po wystrzeleniu pocisków śledzili je wzrokiem, jakby próbowali telepatycznie pomóc rakietom nakierować się na cel. To był bardzo trudny do wykorzenienia nawyk. Czasami okazywał się śmiertelnie niebezpieczny. Wrogich pilotów tak bardzo oślepiły rozbłyski ich własnych pocisków, że nie dostrzegli nadlatującej z góry śmierci. Wszystkie cztery R-73 doszły celu. Rozerwały samolot na strzępy. Drugi natychmiast przerwał atak i wyrwał w górę, ale kapitan był na to gotowy. Wiedział, jak zareaguje zwierzyna.
Wyprowadził samolot z lotu nurkowego i skierował go w przestrzeń przed wznoszącym się myśliwcem. Seria z trzydziestomilimetrowego działka GSz-30-1 wstrząsnęła jego MiG-iem. Kapitan nie potrafił ocenić, czy trafił. Mimo wszystko poruszał się zbyt szybko. Nie spuszczając oczu z celu, wykonał szeroką beczkę, by utrzymać dystans oraz przewagę energii. Schował hamulec i zwiększył ciąg silnika. Rozpoczął się szaleńczy pościg. Przeciwnik okazał się niebywale trudny do namierzenia. Trzymał się blisko, nie pozwalając kapitanowi na odpalenie rakiet, a przy tym tak kluczył, że wycelowanie działka stawało się właściwie niemożliwe. Celownik latał po całym HUD-zie jak szalony. Co parę sekund Aklilu oddawał króciutki strzał, jednak bez rezultatu. Gdy tylko wychodził na minimalną odległość odpalenia R-73, przeciwnik wykonywał gwałtowny zwrot, zmniejszając ponownie dystans. Kapitan zdał sobie sprawę, że samo utrzymanie się na ogonie wroga wymaga od niego użycia wszystkich sztuczek z jego niemałego repertuaru. Umiejętności tamtego pilota były niebywałe, choć w manewrach wyczuwał bardziej panikę niż realizację jakiejś przemyślanej taktyki. Uniki oponenta, choć wykonywane świetnie, nie zmieniały sytuacji taktycznej, nic z nich nie wynikało. Odwlekały po prostu w czasie moment zestrzelenia.
Walczyli nad samą bazą. Chociaż Aklilu słyszał sygnały alarmowe oznaczające namierzenie przez systemy obrony przeciwlotniczej, z ziemi nie strzelano. Myśliwce znajdowały się zbyt blisko siebie. W radiu rozbrzmiewały gorączkowe komunikaty. Nadciągała pomoc. Majora Gebreberhe nigdzie jednak nie było.
Uciekł, pomyślał kapitan. Będzie się tłumaczył, że zauważył wrogie posiłki i własnoręcznie je przepędził.
Nie było jednak czasu na przeklinanie tchórzostwa dowódcy. O mały włos Aklilu dałby się zwieść pozorowanym zwrotem. Szybko naprawił błąd. Beczka. Zwiększenie odległości. Przyspieszenie. Wyjście do góry i ostry nawrót, właściwie sliceback, z pomocą grawitacji. Wiedział, że przeciwnik skręci właśnie w lewo, już wcześniej zauważył u niego tę skłonność. Nie mylił się – lewy wiraż, ostro, z nosem poniżej horyzontu. Teraz go miał. Ściągnął drążek i wszedł w pościg z opóźnieniem.
Przeciążenia były potworne. Fizyczny wysiłek palił płuca kapitana żywym ogniem. Dyszał ciężko. Ciemne plamy niedotlenienia biegały mu przed oczami. Był zlany potem. Kiedy zszedł poniżej celu, wziął głębszy oddech. Ściągnął mocniej drążek. Teraz wyszedł prosto na niego.
Przeciwnik nie wykonywał już tak ostrych zwrotów. Albo któryś z pocisków kapitana musiał sięgnąć celu, albo wrogi pilot nie wytrzymał tempa gwałtownej walki. Aklilu nie zamierzał pozwolić mu na odzyskanie sił. Oddał drążek, wycelował starannie i puścił krótką serię. Kilka nagłych, niemal jednoczesnych rozbłysków dało mu znać, że trafił. Po chwili z ogona myśliwca buchnął potworny strumień ognia, oślepiając na moment Erytrejczyka. Odruchowo wyciągnął do góry, by uniknąć terenu. Wrogi samolot bezwładnie opadł w dół i roztrzaskał się z impetem o zbocze doliny. Wybuch utworzył nad wrakiem oślepiający grzyb.
– Sawa, tu Bilen – połączył się z wieżą. – Podchodzę do lądowania.
– Allahu akbar! – Eter natychmiast rozbrzmiał dziesiątkami powtórzeń takbiru. Kapitan nie zwracał na to uwagi. Przeszedł na VHF, przełączył się na jedną z częstotliwości używanych przez Etiopczyków do niekodowanych transmisji i z rozmyślnym spokojem wysłał po angielsku krótki komunikat na użytek najemników z Somalii:
– Tu Bilen z Erytrejskich Sił Powietrznych. Splash-two.
▼
Andrzej Kamiński usiadł przy długiej, pustej ławie pośrodku dużego namiotu i bez przekonania zaczął smarować chleb masłem. Zanim skończył, obok niego zwalił się ciężko Arto Tewozjan, młody Ormianin, będący szefem techników odpowiedzialnych za komputery, radary i awionikę myśliwców F-16 na wyposażeniu eskadry.
– Nie ćwiczysz dzisiaj? – spytał, po czym ziewnął przeciągle.
Kamiński zauważył cienie pod oczami chłopaka.
– Nie – odpowiedział markotnie Polak. – Poszedłem na worek, ale był już zajęty…
– Pewnie Nedivi? – Nietrudno było zgadnąć. Przy bokserskim worku treningowym z reguły spotykało się te same postacie. Arto mimo wszystko zmarszczył brwi. – Ale przecież zawsze ćwiczycie razem.
– Tyle że dzisiaj miałem ochotę na chwilę samotności – odburknął.
– To chyba nie przez…
Ormianin nie dokończył zdania. Imię Noushig, pięknej siostry komputerowca, zawisło nad nimi niczym miecz Damoklesa. Andrzej westchnął ciężko. Nigdy nie rozmawiali o tej sprawie, byłoby to zbyt krępujące, ale Tewozjan i tak zdążył zauważyć, że między Polakiem a jego siostrą coś iskrzy. Okazało się jednak, że nie aż tak mocno, jak Andrzej by sobie tego życzył. Dziewczynę sprzątnął mu sprzed nosa Yehudi Nedivi, jego dobry przyjaciel.
Andrzej zaczął jeść, choć bez apetytu i bez zainteresowania. Arto siedział przez chwilę, przyglądając mu się w milczeniu. W końcu odezwał się.
– Musisz wziąć się w garść, chłopie – powiedział zaskakująco poważnie. – Nie spiernicz przyjaźni przez kieckę.
– Arto, zajmij się swoimi sprawami, co?
– Wyobraź sobie, że to jest moja sprawa. – Ormianin nie dał za wygraną. – Zapomnij o niej. Wylej na łeb kubeł zimnej wody i zapomnij.
Kamiński nawet na niego nie spojrzał. Był wściekły i zakłopotany. Arto ciągnął dalej:
– Potrzebna ci odskocznia, Andy. Jakaś chętna, gorąca laska, która ukoi zszargane nerwy.
Polak zauważył, że mówiąc to, Arto obrócił głowę w inną stronę, a w jego głos wkradł się cień rozbawienia. Podążył za spojrzeniem przyjaciela. W wejściu do namiotu pojawił się personel medyczny firmy. Arto patrzył z szelmowskim uśmiechem na jedną z pielęgniarek, Angelę Hogan. Blondynka zerknęła na niego ukradkiem i spuściła natychmiast wzrok, a jej usta wykrzywiły się w skrywanym uśmiechu.
– Nie… – Spojrzał na Tewozjana z niemym pytaniem.
– Tak. – Ormianin odpowiedział z miną zwycięzcy.
– Zalewasz. – Kamiński pokręcił głową.
– All night long… – chłopak zaśpiewał piskliwie w odpowiedzi, poruszając do rytmu ramionami.
Tewozjan był urodzonym podrywaczem. Miał w sobie coś magnetycznego, co przyciągało do niego ludzi. Choć specjalnie przystojny nie był, zdobywanie kobiet przychodziło mu niesamowicie łatwo.
– I, niech zgadnę, wasz związek… – Polak zaczął z ironią.
– Jaki znowu związek? – przerwał mu Arto. – Mylisz dwie różne rzeczy.
Oprócz posiadania talentu uwodzicielskiego Ormianin charakteryzował się również niezwykle przedmiotowym podejściem do kobiet. Andrzej nie potrafił zrozumieć, jak taki szowinista może mieć tak duże powodzenie u płci przeciwnej. Arto zwykł odpowiadać na pytania Polaka, że przecież ktoś musi grać świnię, na którą można zwalić całą winę, gdy wstaje słońce i zaczynają się pojawiać pierwsze wątpliwości. „Wszyscy wygrywają!” – puentował zawsze. „Ja dostaję swoje, moje panie też, a ich honor zostaje uratowany, bo mnie w porę wyganiają z łóżka”. W tym jednak wypadku nie musiał się obawiać. Hogan była wyzwoloną kobietą. Lubiła dać się poderwać. Nie pierwszy raz Arto udało się do niej dobrać.
– Jesteś okropny. – Polak westchnął z rezygnacją.
– Mówię ci, potrzebna ci odskocznia. Dziś wieczorem uderzysz do blondyny. Ze mną jako skrzydłowym. Gwarantuję zestrzelenie. Wiązanie sznurowadeł jest trudniejsze.
– Daj spokój! – Andrzej żachnął się z zażenowaniem.
– O co ci chodzi?
– Ja jej nawet nie lubię.
– A kto ci każe ją lubić?
Reprymenda w głosie Arto zabrzmiała mimo wszystko komicznie. Kamiński roześmiał się cicho. Ormianin klepnął go w ramię.
– Jak już mówiłem, mylisz dwie różne rzeczy. Ale czekaj tylko, jeszcze zrobię z ciebie ludzi. Musisz wziąć się za siebie, zadbać trochę o wygląd. Zapuść z powrotem te dredy…
– Chyba żartujesz! Wyglądałem w nich jak jakiś bezdomny.
– Nieważne. To nie ma znaczenia.
– Dzięki.
– Oj, nie rozumiesz – stęknął Arto i przewrócił oczami. – Jak by ci to delikatnie powiedzieć… Misterem Universe raczej nigdy nie zostaniesz… Na urodę nikogo nie weźmiesz, na wdzięk osobisty tym bardziej.
– Ponownie dzięki.
– Zamknij się i słuchaj. Skoro nie możesz być piękny, bądź interesujący.
Andrzej spojrzał tylko na Ormianina z politowaniem.
– Zobacz, jak intrygujące potrafią być niezbyt urodziwe kobiety, i weź z nich przykład – ciągnął niezrażony Tewozjan. – Trzeba się celowo oszpecić. Wystarczy jakiś tatuaż, jakieś żelastwo wkłute w twarz, skórzana kurtka z ćwiekami, łyse pół głowy na punka albo coś w tym rodzaju i nagle hokus-pokus – z paszteta robi się żyleta. Niby nieładna, ale ma w sobie coś takiego, że się oczu nie da oderwać. Czaisz? Twoje dredy były właśnie takim czymś.
– Co ty pieprzysz, Arto?
– Słuchaj, ja nie wyskakuję z takimi komentarzami, jak gadasz o pilotowaniu samolotu, więc i ty się powstrzymaj, gdy mówię o tym, jak dać się zauważyć. Nie wyglądam jak Brad Pitt, a uwierz mi, zaliczam częściej od niego.
Spojrzał wyzywająco na Andrzeja. Polak skapitulował i nie odezwał się ani słowem. Ormianin pokiwał parę razy głową, jakby z zadowoleniem.
– Co sprawia, że mężczyzna jest atrakcyjny dla kobiet? – spytał. – Jaka cecha jest najbardziej seksowna? Tylko nie pierdziel o urodzie, bo stracę resztki nadziei.
– Sława i gruby portfel? – Kamiński skrzywił ironicznie usta.
– Pewność siebie, mój drogi – wyjaśnił Tewozjan. – Nie taka nadmuchana poza, tylko prawdziwe, wewnętrzne przekonanie, że jest się w czymś na tyle dobrym, że nie trzeba o tym nikogo przekonywać, nic nikomu udowadniać. To się w człowieku wyczuwa i właśnie to przyciąga laski jak magnes. Jesteś pilotem myśliwskim, co oznacza, że z pewności siebie składasz się tak mniej więcej w dziewięćdziesięciu procentach. Ludzie, którzy opanowali cały materiał szkoleniowy, pokonali tyle niemożliwych przeszkód, przeszli przez wszystkie sita selekcji, a następnie trafili do elity elit i siedzą za sterami jednomiejscowych samolotów bojowych, jak jakaś pieprzona jednoosobowa armia, mają takie specyficzne spojrzenie człowieka, który patrzy śmierci prosto w oczy i ona pierwsza mruga. Czaisz? Tak się składa, że masz to wszystko, co mieć powinieneś, żeby paniom miękły nogi. A ty, jak ostatnia pierdoła, nie potrafisz nawet zwrócić na siebie uwagi. – Pokiwał z dezaprobatą głową. – Wezmę się za ciebie, stary.
Polak nie wiedział, co odpowiedzieć. Wyprowadzona bez ostrzeżenia ofensywa Tewozjana kompletnie zbiła go z pantałyku. Wziął wielki kęs chleba, by ukryć zmieszanie i dać sobie chwilę na przemyślenie słów przyjaciela.
– Pokażę ci pierwszą sztuczkę – powiedział po chwili Ormianin.
Obejrzał się za siebie i przesiadł się tak, by znaleźć się naprzeciwko Kamińskiego i zasłonić swoją sylwetką zespół medyczny.
– Wybierz ofiarę.
– Arto, przestań, proszę cię.
– To ty przestań, przecież to tylko zabawa. No dalej. Wybrałeś kogoś?
Ukradkiem powędrował za odruchowym spojrzeniem Polaka.
– Uuu, doktor Lawless. Nie za ambitnie? – Skrzywił sceptycznie usta. – Zresztą nieważne, to tylko ćwiczenie.
Pani doktor od dawna podobała się Kamińskiemu. Była od niego może i o dziesięć lat starsza, ale figurę miała dwudziestolatki. Uważał ją za niesamowicie kobiecą. Choć skrytość nie przysparzała jej przyjaciół, Andrzej miał wrażenie, że pod pancerzem niedostępności może kryć się interesująca i niewątpliwie inteligentna kobieta.
– Teraz słuchaj uważnie. Ustaw się tak, żebyś spoglądając na mnie, miał jej twarz tuż koło mojego ucha. Patrz mi prosto w oczy, rozmawiamy sobie spokojnie, więc na mnie patrzysz, co nie? Pod żadnym pozorem nie zerkaj na nią.
Andrzej niechętnie spełnił polecenie przyjaciela. Westchnął ciężko, ale powstrzymał się od ciętego komentarza.
– Co się dzieje, gdy się na kogoś gapisz? – spytał Tewozjan, po czym sam sobie odpowiedział: – Natychmiast odwraca się w twoją stronę. To jest odruch, jakiś szósty zmysł. Człowiek wyczuwa wlepione w siebie oczy. Ale patrz prosto na mnie! Mówiłem, nie odrywaj spojrzenia! Pani doktor nie obejrzała się, prawda? Nie przejmuj się, jest przekonana, że właśnie się na nią bezczelnie lampisz, i dlatego ostentacyjnie unika zerkania na ciebie. Jest już pewnie nieźle wkurzona. Tylko pamiętaj, nie masz prawa na nią zerknąć choćby na sekundę. Obejrzała się już?
– Nie. – Kamiński czuł się rozbawiony całą sytuacją. – Twoje gierki nie działają, Tewozjan.
– Tylko zaczekaj. Niedługo tak się wkurzy, że obróci się prosto w twoją stronę. Da ci do zrozumienia, iż widzi, że się gapisz. W tej chwili pewnie ma cię za jakiegoś obleśnego zboczeńca.
– Arto, mam wrażenie, że cokolwiek planujesz, to chyba nie działa… A żeby cię, spojrzała. Gapi się tu!
– Nie do wiary! No co ty nie powiesz? – westchnął Ormianin. – Teraz najtrudniejsza sztuczka. Nie patrz na nią. Wbij wzrok we mnie, rozmawiamy dalej. I za moment odpowiedz spojrzeniem. Zerknij prosto na nią z lekko zniecierpliwioną miną mówiącą: „O co chodzi?” łamane przez „Czego się gapisz?”. Teraz!
– He, he, odwróciła się, speszona. I co? Twoje sztuczki są do dupy, Arto.
Tewozjan wyciągnął rękę przez ławę.
– Gratuluję. Zasiałeś ziarno.
– Arto, paliłeś coś?
– Właśnie przyłapałeś panią doktor na obleśnym gapieniu się. W tej chwili jest naprawdę wściekła. Kiedy przeniosłeś na nią wzrok, zrozumiała, że przez ostatnią minutę wcale nie wlepiałeś gał w jej pośladki, tylko grzecznie sobie ze mną rozmawiałeś. Nie tylko udowodniłeś, że nie jesteś obleśnym zboczeńcem, ale jeszcze to ty ją przyłapałeś na podglądaniu.
– A w jaki sposób to miałoby mi w czymkolwiek pomóc?
Arto wydawał się zupełnie osłupiały. Przez chwilę nie odzywał się w ogóle.
– Nie rozumiesz? Właśnie zostałeś zauważony. Zwróciłeś na siebie uwagę, do tego w kontekście. Czego chcesz więcej? Zasialiśmy ziarno. Kto wie, co z niego wykiełkuje.
W tym momencie do namiotu wszedł Turek Faruk Sinan, jeden z pilotów firmy. Był to krępy mężczyzna w wieku około trzydziestu lat. Cierpiał na nadmierne owłosienie, całe jego ciało pokrywała warstwa gęstych, czarnych, kręconych włosów, nawet na szyi i plecach. Golić musiał się dwa razy dziennie, a i tak już w połowie dnia twarz pokrywał mu czarny zarost. Choć oficjalnie używał znaku wywoławczego Dagger, koledzy i tak z reguły przezywali go Chewbacca. Między nim a Tewozjanem panowały bardzo chłodne, jeśli nie wrogie stosunki, jednak tym razem na widok marsowego spojrzenia Turka chłopak powstrzymał się od złośliwej uwagi. Nadchodziły kłopoty.
– Tu jesteś, Pirate. W końcu cię znalazłem – odezwał się ochrypłym basem Sinan. – Natychmiastowe zebranie w namiocie dowodzenia, mamy sytuację kryzysową.
Kamiński zerwał się z miejsca, jeszcze zanim kolega skończył mówić.
– Co się stało? – spytał z obawą. Oblicze Turka poważnie go zaniepokoiło.
– Utraciliśmy dwie maszyny nad Erytreą.
▼
– …Jego bohaterska postawa uratowała bazę lotniczą przed zdradzieckim nalotem wrogów naszej ojczyzny. Szkody poczynione przez ten podstępny atak są znikome, natomiast oba nieprzyjacielskie samoloty zostały zestrzelone. Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo! – Dla podkreślenia wagi swoich słów rzecznik prasowy, kapitan Haile, zacisnął pięść i potrząsnął nią stanowczo. – Przed państwem bohater dzisiejszej bitwy, kapitan Aklilu, syn Ibrahima.
Rozległy się brawa. Burzą oklasków nie można było tego nazwać; na zwołaną naprędce konferencję prasową nie zdołało przybyć zbyt wielu dziennikarzy. Kapitan wstał, westchnął ciężko, obciągnął galowy mundur i ruszył ku mównicy krokiem skazańca. Czuł się wyjątkowo nieswojo.
Niewielkie szkody, dobre sobie! Widziałem zniszczenia na własne oczy – stwierdził w duchu.
Nie podzielił się jednak swoimi myślami. Zajął miejsce za mównicą i przełknął nerwowo ślinę. Błyski fleszy przywodziły mu na myśl ostrzał artylerii przeciwlotniczej. Wśród tylu wysokich rangą oficerów i przedstawicieli ważnych krajowych mediów opanowała go potworna trema. Poczuł wilgoć na czole. Denerwował się nie mniej niż podczas walki.
– Farid Ismail z Eri-TV. – Jeden z zebranych dziennikarzy, elegancki starszy mężczyzna w tradycyjnej, luźno opadającej na ramiona białej kefii, zwieńczonej pięknym czarnym agalem, wstał i skłonił się. Mówił powoli, głosem pełnym spokoju i rozwagi. – Przede wszystkim: gratulacje! Czy dobrze się pan czuje, kapitanie?
– Dziękuję, dobrze – odpowiedział Aklilu. Może nie będzie tak źle – przemknęło mu przez głowę.
– Zestrzelenie dwóch myśliwców wroga to z pewnością wielkie zwycięstwo dla Erytrejskich Sił Powietrznych – zaczął Farid Ismail. – Chciałbym jednak przypomnieć młodszym kolegom, że my, starzy dziennikarze, nie po raz pierwszy słyszymy nazwisko Aklilu Ibrahima. Czy nie pomylę się w rachunkach, gdy powiem, że wliczając pańskie zwycięstwa w poprzedniej wojnie, właśnie został pan asem myśliwskim?
Aklilu zauważył zdumienie na twarzach zebranych gości. Zaskoczenie było celowym zabiegiem rzecznika prasowego. Nie wspomniał o tym szczególe, gdy zapraszał media, by w ten sposób uzyskać silniejszy efekt propagandowy.
Kapitan przytaknął bez słowa. Był mimo wszystko zdziwiony. Nie sądził, że ktokolwiek spoza wojska pamiętał jeszcze jego dawne wyczyny. Dopiero napotykając wymowne spojrzenie rzecznika, odpowiedział:
– Tak.
Rzecznik Haile nie dawał za wygraną. Jego ponaglające gesty były pełne zniecierpliwienia. Aklilu odchrząknął, nachylił się do mikrofonu i wybąkał cicho:
– Zaliczyłem dzisiaj swoje piąte zestrzelenie. Według przyjętego ogólnie zwyczaju uzyskałem w ten sposób tytuł asa myśliwskiego.
Zapanowało poruszenie. Na nowo zaszumiały aparaty i rozbłysły flesze. Aklilu czuł się zażenowany całą sytuacją. Jeszcze czternaście lat temu erytrejskie media nie śledziły zbyt dokładnie osiągnięć pilotów. Obecnie prawdopodobnie też nie, uznał, patrząc na znudzone twarze zebranych. Wyglądali na niezadowolonych z wczesnej pobudki. Nie słuchali zbyt uważnie. Jedynie kilka osób sprawiało wrażenie zainteresowanych. Konferencja prasowa była pomysłem dowództwa. Wysocy rangą oficerowie dostrzegli w tym doskonałą okazję do poprawienia swoich notowań. Kapitana Aklilu nikt nie spytał o zdanie.
– Jeszcze kilka dni temu służył pan jako instruktor w eskadrze szkoleniowej – odezwał się Farid. – Czy przeniesiono pana do jednostki frontowej na pana własne życzenie?
Aklilu uniósł w zdziwieniu brwi. Zawsze doceniał profesjonalizm. Dziennikarz był doskonale przygotowany.
– Starałem się o przydział w jednostce liniowej od lat – przyznał. – Jednak decyzję o moim przeniesieniu podjęli moi przełożeni – dodał szybko, widząc zaalarmowaną minę pułkownika Zenawiego.
– Skoro natychmiast po przeniesieniu do Sawy odniósł pan tak spektakularny sukces, dlaczego w takim razie przez lata, jak sam pan mówi, odmawiano panu przydziału?
Cała sala obróciła się w stronę młodego człowieka z kozią bródką, który zadał pytanie. Aklilu był nie mniej zdziwiony niż inni. Pytanie zabrzmiało oskarżycielsko. Nie tak miała przebiegać konferencja. Wolna prasa w Erytrei nie istniała. Dziennikarze albo postępowali zgodnie z linią wytyczoną przez Ministerstwo Informacji, albo kończyli z połamanymi palcami. Pod względem wolności prasy Erytrea zajmowała ostatnie miejsce na świecie. Nawet Korea Północna miała w tym rankingu lepszą pozycję.
Mężczyzna był młody, w wieku poborowym, jak natychmiast zauważył Aklilu. Wiek buty, zadufania w sobie i głupoty. Pewnie nawet nie zwrócił uwagi, że już teraz major Mengistu z bezpieki szepcze coś na ucho któremuś ze swoich ludzi.
– Ostatnie tygodnie wojny to długie pasmo mniej lub bardziej bolesnych porażek – ciągnął dalej młodzieniec. – Dlaczego więc dowództwo trzymało najzdolniejszych pilotów na zapleczu?
– Stwierdzono, że mój talent najbardziej przyda się ojczyźnie w eskadrze szkoleniowej. – Kapitan postanowił nie dać się wmanewrować w odpowiedzi, z których trudno byłoby się później wyplątać. – Teraz uznano, że mogę przydać się na froncie. Jak się okazuje, decyzje dowództwa są słuszne.
– Dlaczego nie zrobiono tego wcześniej?
– Taka była wola Allaha – odpowiedział dziennikarz Farid, posyłając koledze znaczące spojrzenie. – Wracając do dzisiejszego poranka, czy mógłby pan wyjaśnić, jak doszło do starcia?
– Wypatrzyłem cele w ciemności, gdy podchodziły do ataku. Uderzyłem z góry i zniszczyłem je.
– Bardzo lakoniczna odpowiedź. Istne veni, vidi, vici, tylko ze skromnością zamiast arogancji. Ciekawa z pana postać, kapitanie. – Dziennikarz uśmiechnął się. Aklilu miał wrażenie, że dostrzega w jego spojrzeniu cień sympatii. – A może jakieś szczegóły?
Pilot nie odpowiedział. Rzecznik pouczył go przed spotkaniem, że nawet modne na Zachodzie słowa „bez komentarza” mogą zostać zinterpretowane. Miał rozkaz nie udzielać odpowiedzi na pytania, które mogłyby zdradzić jakiekolwiek informacje przydatne dla Etiopczyków.
– Rozumiem. – Uśmiechnął się ponownie Farid. – Można powiedzieć, że w ciągu jednego poranka Etiopia utraciła ćwierć swoich sił przewagi powietrznej, zgadza się?
Kapitan nie udzielił odpowiedzi. Mimo wszystko dał się zaskoczyć wiedzą dziennikarza. Rzeczywiście tego ranka strącił dwa z ośmiu Su-27, rehabilitując w ten sposób katastrofalny dla MiG-a 29 bilans starć z Su-27 podczas poprzedniej wojny. Takie informacje nie były dostępne w prasie. Pomyślał, jak cienka jest granica między przedstawicielem mediów a szpiegiem. Spojrzał na twarze zebranych i zastanowił się, ilu z nich współpracuje z etiopskim wywiadem.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Farid Ismail zamyślił się na chwilę, przekrzywił na bok głowę i uśmiechnął się chytrze. Odezwał się powoli:
– Myślę, że nie ma co krążyć wokół pytania, które nas wszystkich nurtuje: kiedy ujrzymy pojedynek asów? Jak wiadomo, po stronie wroga jest pilot, który nie tak dawno również uzyskał ten prestiżowy tytuł.
– Yehudi Nedivi – odezwał się jeden z dziennikarzy po zerknięciu do notatek, po czym dodał jeszcze: – Żyd.
Zabrzmiało to jak oskarżenie. Aklilu skrzywił się z niechęcią. Ostatnimi czasy wiele się zmieniło. Jeszcze parę lat wcześniej Izrael zwykł nazywać Erytreę jedyną przyjazną oazą w tej części świata. Tolerancja religijna była swego rodzaju wizytówką kraju. Obecnie jednak islamizacja regionu posunęła się tak daleko, że wyznawcy innych religii musieli chodzić z nisko spuszczoną głową. Najgorzej pod tym względem mieli chrześcijanie, czego Aklilu doświadczył na własnej skórze.
Wszystkiemu winny był Watykan i jego polityka cichego przyzwolenia. Kiedy odkryto, że katolicka misja prowadząca sierociniec jest tak naprawdę przykrywką dla siatki pedofilów i handlarzy żywym towarem, w kraju dosłownie zawrzało. Ci obrzydliwi zboczeńcy przez lata zgwałcili i posprzedawali za granicę tysiące dzieci. Na ich komputerach odnaleziono takie ilości dziecięcej pornografii, w dużej części własnej produkcji, że samo sklasyfikowanie dowodów zajęło policji miesiące. Wrogo nastawione do innowierców władze od dawna tylko czekały na tego typu wpadkę. Wystarczyłby jeden zwyrodnialec, co dopiero cała siatka. Najpierw skierowano do walki media, by podburzyć muzułmańską część populacji, a następnie na fali społecznego wzburzenia zdelegalizować Kościół katolicki jako zbrodniczą organizację o charakterze przestępczym i przejąć cały jego majątek. Wszystko musiało zostać szczegółowo przygotowane zawczasu, widać było, że władze tylko czekały na pretekst. Delegalizację Kościoła w pełni zsynchronizowano z aresztowaniem wszystkich księży w całej Erytrei. Represje dotknęły też pozostałe odłamy chrześcijaństwa, w tym potężny Erytrejski Kościół Ortodoksyjny, ale władze nie obawiały się olbrzymiej rzeszy wiernych. Chrześcijan już wcześniej dyskretnie zneutralizowano; pousuwano ich ze wszystkich ważniejszych stanowisk. Na ulice wyszły uzbrojone bojówki islamistyczne, które szybko i brutalnie zastraszyły ludność. Najgorzej oberwało się oczywiście katolikom. Ataki, pobicia i podpalenia były na porządku dziennym. Krążyły nawet plotki, że wszystkim aresztowanym kapłanom odcinano genitalia. Erytrejski Kościół Ortodoksyjny szybko skapitulował, kiedy hierarchom obiecano podobny los. W ten sposób jedyna siła zdolna przeciwstawić się fali islamizacji schowała głowę w piasek. Żydów represje raczej ominęły, ale po umocnieniu się we władzach dżihadystów stało się oczywiste, że dla własnego bezpieczeństwa powinni czym prędzej uciekać z kraju. Sukcesy najemnika Nediviego musiały być dla totalitarnego reżimu Isajasa Afewerkiego niczym sól sypana na ranę.
– Osiągnięcia tego Żyda owiane są kontrowersjami i wątpliwościami – dodał szybko ktoś inny.
– A jak pan to widzi, kapitanie? – Farid Ismail uciszył szum rozmów jednym pytaniem.
– Nie mam najmniejszego powodu, by wątpić w jego zgłoszenia zestrzeleń. – Aklilu zignorował gwałtowne gesty rzecznika Hailego. – Najemnicy walczący po stronie Etiopii są śmiertelnie niebezpieczni.
– Dlaczego więc dowództwo bazy Sawa świętuje zestrzelenie dwóch Su-27, skoro największe zagrożenie nie zostało zażegnane? – zgłosił swoje pretensje młody dziennikarz z bródką. – Kiedy możemy spodziewać się doniesień o zniszczeniu najemników z Airspace Security?
Aklilu spojrzał na niego z wyraźną niechęcią. Otaksował go spojrzeniem z góry na dół: włosy utrwalone żelem, dżinsy i koszulka na zachodnią modłę. Parę rzadkich włosów na czubku brody było zapewne jego pierwszym zarostem. Wiek poborowy – ponownie stwierdził w myśli. Wyłgał się od zasadniczej służby, tatuś załatwił mu wygodną posadę i teraz gówniarz będzie pouczał zawodowych wojskowych, jak prowadzić wojnę. Ma świetne zadatki na polityka.
– Bardziej na miejscu byłoby pytanie o pana, kapitanie – wtrącił się Farid Ismail, natychmiast uciszając niepokornego młodzieńca. – Zdobycie tytułu asa myśliwskiego to bezprecedensowe wydarzenie w historii Erytrejskich Sił Powietrznych. Z tym zaszczytem wiąże się wielki prestiż, ale też i ogromna odpowiedzialność. Utrata takiego wojownika byłaby bolesnym ciosem dla morale naszego wojska. Jakie są w takim razie pańskie dalsze plany, kapitanie?
– Wszystkie decyzje są w rękach moich przełożonych – odpowiedział szybko. Otrzymał wyraźne instrukcje co do pytań tego typu. Dano mu jasno do zrozumienia, że była to jego ostatnia misja bojowa w życiu. Powołano go, bo ktoś w dowództwie wpadł na pomysł, że może akurat ten stary wieśniak coś zdziała i poprawi nastroje w armii. Zadanie wykonał, i to lepiej, niż się spodziewano, wracał więc do szkoły lotniczej.
Farid Ismail musiał coś dostrzec w obliczu kapitana. Zmrużył oczy i zapytał powoli:
– A gdyby mógł pan zdecydować sam?
Aklilu Ibrahim przygryzł nerwowo wargi i zerknął na kapitana Hailego i pułkownika Zenawiego. Ich ostrzegawcze spojrzenia niosły groźbę. Postanowił mimo wszystko zaryzykować. Inteligentne oblicze Farida budziło ufność. Miał wrażenie, że doskonale rozumie, do czego dąży dziennikarz, i postanowił skorzystać z tej pomocy.
– Gdyby to zależało ode mnie, zostałbym tutaj. Jestem tu potrzebny.
Nie baczył na nerwowe gesty dowódcy bazy ani na najwyraźniej złośliwy komentarz rzecznika. Postanowił podjąć walkę o swoje prawa. Byli mu to winni.
– Panowie, bądźcie poważni! – Młodzieniec z bródką prychnął pogardliwie. – Nie myślicie chyba, że jakiś Bilen z pastwisk nad Ansebą ma szanse w walce z zawodowcami? Do tej pory miał szczęście i tyle. O tych najemnikach mówi się, że…
– Młody człowieku – przerwał mu spokojnie, ale stanowczo Aklilu. W jego głosie nie było gniewu, jedynie suche stwierdzenie faktu. – Zabijałem najemników, kiedy ty jeszcze cycka ssałeś.
Oburzeni dowódcy aż powstawali z krzeseł, ale potężna salwa śmiechu na sali dowiodła, iż odpowiedź spodobała się dziennikarzom. Aklilu wyłowił z tłumu oblicze Farida Ismaila. Biło z niego rozbawienie, życzliwość i coś na kształt przyzwolenia. W sercu kapitana pojawiła się nadzieja.
▼
Głos Valdemara Carlsena z każdym zdaniem nabierał coraz bardziej basowego brzmienia. Kamiński znał Duńczyka na tyle, by wiedzieć, iż jest bliski rzucenia telefonem o ścianę.
– Po raz kolejny powtarzam, panie pułkowniku, że w żadnej misji ratunkowej brać udziału nie będziemy! – Przewrócił oczami, słuchając odpowiedzi. – Nie, nie jest to żadne zerwanie kontraktu. W żadnym jego punkcie nie było mowy o podejmowaniu samobójczych misji. Ależ skąd, proszę sobie organizować akcję ratunkową, choć jej celowość po tylu godzinach byłaby dyskusyjna, tylko proszę nie wymagać udziału mojej eskadry w tym przedsięwzięciu. Nie wystawię swoich chłopaków na odstrzał dla jakiejś akcji propagandowej. Zostaliśmy zatrudnieni do pomocy militarnej, nie do wspomagania kariery politycznej co niektórych oficerów.
Carlsen westchnął ze zniecierpliwieniem i zabębnił palcami o blat stołu. Po chwili odezwał się ponownie:
– W żadnym wypadku, panie pułkowniku. Operację przeprowadzili piloci trzeciej eskadry bez najmniejszej próby konsultacji z Airspace Security. Nie powiadomiono nas o planowanym ataku ani nie poproszono o wsparcie. Skoro to operacja Trzeciej, to niech Trzecia organizuje misję ratunkową. Nie ma to nic wspólnego z moją firmą. Nie, nie interesuje mnie fakt, że jeden z zaginionych to bratanek ministra sprawiedliwości. Mogę wyrazić ubolewanie i życzenie, by informacje o śmierci zestrzelonych pilotów okazały się nieprawdziwe, ale myśliwców na tę samobójczą misję nie poślę. Tak, to moja ostateczna odpowiedź. Do widzenia!
Carlsen odłożył telefon na blat i odchylił się na krześle. Splótł dłonie na okrągłym brzuchu i zmrużył chytrze oczy.
– Patrz, co za glisda! – wysyczał z pasją. – Jeszcze się dobrze nie rozłączył z Waltem, a już do mnie dzwoni. Jak nie drzwiami, to oknem.
W tym momencie rozdzwonił się telefon Kamińskiego. Andrzej zerknął na wyświetlacz i wybuchł gromkim śmiechem.
– Zgadnij, kto to, Valdemar!
– Nie odbieraj, Ann Jay – odezwał się spokojnie Walter Fleming, dowódca operacyjny firmy. – W ten sposób nigdy nie skończymy tej narady.
– Ale co za tupet! – cedził przez zęby Duńczyk. – Za każdym razem, gdy już zaczynam myśleć, że się do nich przyzwyczaiłem, znowu wyprowadzają mnie z równowagi. Jak dzieci…
– Wróćmy do tematu – ponaglił dowódca.
– Sytuacja nie wygląda różowo – powiedział Kamiński. – To bardzo poważna strata. Dwa Flankery… Wiecie, jak bardzo jest nam potrzebne wsparcie. Sami nie upilnujemy tak długiej linii frontu.
– Może w takim razie warto renegocjować warunki umowy? – zastanowił się Carlsen. – Więcej obowiązków spada na nasze samoloty, więcej pieniędzy wpada na nasze konta. Dla mnie jest to oczywiste.
– Nie sądzę, by udało się nam coś ugrać – odpowiedział Fleming. – To bardzo biedny rząd.
– Biedny kraj, Walt. Żaden rząd nigdy nie bywa biedny – poprawił go Duńczyk. – A na wojenki pieniądze zawsze się znajdą.
– Nie ukrywam, że bardzo mi zależy na zweryfikowaniu pogłosek o tym rzekomym erytrejskim asie myśliwskim – zastanowił się na głos Walter. – To dla mnie całkowite zaskoczenie. Mogłoby to zmienić układ sił. Jakie ryzyko należałoby przyjąć do kalkulacji?
– Przyznam szczerze, że według mnie to bzdura. – Carlsen zmarszczył pogardliwie nos. – Zauważyli, jaki blady strach padł na ich pilotów po sukcesie Nediviego, i postanowili też sobie sprawić asa, żeby ratować morale.
– Dziennikarz z erytrejskiej telewizji, który przekazał informacje, jest znaną i wiarygodną postacią. Nawet po tej stronie granicy go szanują – zauważył dowódca.
– To wyssana z palca bzdura!
– Ja mam wątpliwości – przyznał Kamiński.
– Żartujesz chyba? Przecież to śmierdzi propagandą na kilometr!
– Ktoś jednak zestrzelił te Suchoje, Valdemar – odparował Polak. – Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Same się nie rozbiły. Mamy do czynienia z kimś, kto zna się na rzeczy.
– Albo miał mnóstwo szczęścia. – Carlsen nie dawał za wygraną. Jego twarz zdradzała głęboki sceptycyzm. – Nie możemy wierzyć erytrejskim mediom. Żaden zagraniczny dziennikarz nie jest w stanie zweryfikować tych informacji. Według mnie to czysta fikcja.
– Nedivi ma podobne zdanie co ty, Viking. – Kamiński spojrzał na Duńczyka.
– Jeśli chcecie znać moje, panowie, to powiem, że gdyby nie Nedivi, to nie mielibyśmy dziś tego burdelu – odezwał się Fleming.
Obaj koledzy spojrzeli pytająco na Amerykanina.
– Musimy skończyć z tą idiotyczną rywalizacją! – powiedział stanowczo dowódca. – Ten zawód to sport drużynowy. Tu liczy się zimny profesjonalizm, wykonanie zadania, a nie jakieś indywidualne wyczyny. To, co tu się wyrabia przez ostatnie tygodnie, przechodzi ludzkie pojęcie! Nie zamierzam tego dłużej tolerować. Ranking zestrzeleń, też mi coś! To jest wojna, nie gra na komputerze! Przez ten wyścig ludzie stają się nieostrożni, skłonni do ryzyka. Nie zastanowiło was, że Etiopczycy nie dali nam znać o planowanej operacji? Nie uważacie za dziwne, że akcja ratunkowa jest organizowana trzy lub cztery godziny po zajściu? Moim zdaniem ci dwaj uderzyli na tę bazę na własną rękę, ze zwykłej chęci rywalizacji i popisania się przed nami. Dziecinada! Partactwo! Mamy szczęście, że ten pomysł wpadł do głowy etiopskim pilotom, a nie naszym. A na chwilę obecną nasi traktują przeciwnika z takim lekceważeniem, że nie zdziwiłbym się wcale, gdybyśmy to my popełnili podobne głupstwo. Zresztą sam Nedivi… ech… niech to szlag trafi!
– Co Nedivi? – spytał Carlsen, kiedy dowódca umilkł wzburzony.
– Nieważne – odburknął Fleming.
Zmienił się, odpowiedział w myśli Kamiński. Obrósł w piórka. Urosła mu głowa. Zrobiło mu się przykro z powodu tych złośliwych myśli. Zastanowił się, czy nie przemawia przez niego zwykła zawiść. Ta refleksja z kolei rozbawiła go. Nie potrafił powiedzieć, czy bardziej zazdrości Izraelczykowi kobiety, czy osiągnięć. Musiał jednak obiektywnie przyznać, że ostatnimi czasy przyjaciel potrafił zajść mu za skórę. Bywało, że patrzył na kolegów z góry, traktował ich protekcjonalnie. Dla Andrzeja najbardziej bolesne było to, że jego także.
Sięgnął po komputer i ponownie włączył nagrany komunikat przechwycony rano na etiopskiej częstotliwości:
– Tu Bilen z Erytrejskich Sił Powietrznych. Splash-two.
Uderzył go spokój Erytrejczyka. Pilot był wyraźnie zdyszany, wyczerpany ostrą walką manewrową, a jednak głos miał spokojny, powolny, zrównoważony. Słuchał tego komunikatu w kółko już od paru godzin. Nagranie za każdym razem robiło na nim równie mocne wrażenie. Budziło natychmiastowe skojarzenie ze słynnym komunikatem: „Wnimanije! Ja Sotka! Pajedu na rabotu!”, który radziecki as Pokryszkin zwykł wysyłać Niemcom, wylatując na patrol. Andrzej przypomniał sobie swoje pierwsze zestrzelenie grubo ponad rok temu. Adrenalina wywołana walką nie pozwalała mu zebrać na trzeźwo myśli, a euforia zwycięstwa sprawiała, że miał ochotę krzyczeć. W przechwyconym komunikacie nie dawało się odnaleźć ani śladu podobnych emocji. Nie pobrzmiewało w nim ani napięcie, ani euforia. Był to głos starego wojownika, który tak często patrzył śmierci w oczy, że stało się to dla niego niemal rutyną.
– Nie wiem, jak was, ale mnie ten Bilen poważnie niepokoi – powiedział w zamyśleniu. – Nie ma znaczenia, czy ten koleś ma na koncie dwa, czy dwadzieścia dwa samoloty. Piąte zestrzelenie nie czyni nikogo w magiczny sposób lepszym pilotem. Nie odblokowują się nagle żadne superzdolności, jak w jakiejś grze komputerowej po wskoczeniu na wyższy poziom. To tylko umowna liczba, która udowadnia, że poprzednie zwycięstwa nie były dziełem przypadku. Znam dziesiątki pilotów, których nazwałbym asami, mimo że nigdy nie brali udziału w realnej walce. Bez względu na to, ile ten koleś rzeczywiście ma na koncie, to stary weteran, profesjonalista.
– Zawodowiec nie wysyłałby przez radio drwiących wiadomości, Andy. – Carlsen skwitował to wzruszeniem ramion.
– To nie jest drwina, Valdemar. – Kamiński wskazał palcem ekran laptopa. – To jest wyzwanie. ■
Napastnicy umykali na północny wschód. Kamiński widział ich maszyny – dwa szare punkciki przesuwające się na tle rdzawej ziemi. Pędzili, jakby od tego zależało ich życie. Nie mylili się.
Szanse na ucieczkę mieli nikłe. Su-22 Fitter nie był w stanie przełamać bariery dźwięku, a F-16 najemników już w tej chwili leciały z prędkością jeden i dwie dziesiąte macha. Przy tej wysokości było to niemal tysiąc czterysta kilometrów na godzinę prędkości naziemnej. Nawet biorąc pod uwagę znaczną odległość między zwierzyną a pościgiem, Polak szacował, że dopadną Fittery w ciągu następnych sześćdziesięciu sekund.
Pojawienie się Su-22 było pewnym zaskoczeniem. Od ponad dwóch tygodni rosyjscy najemnicy ze Spartakusa nie dawali znaku życia. Kamiński uważał, że po ciężkich batach, jakie dostali od myśliwców AirSec, Rosjanie po prostu zwinęli manatki i wrócili do Somalii. Okazało się jednak, że się mylił. Tuż przed świtem para Su-22 zaatakowała konwój z zaopatrzeniem dla jednostek frontowych. Zanim nadciągnęła pospiesznie poderwana pomoc z Airspace Security, z kolumny pojazdów zostały tylko płonące szczątki.
Wyglądało jednak na to, że Rosjanie zbyt długo zabawili nad polem walki. Zamiast szybko uciec po unieszkodliwieniu celu, zmarnowali ładnych kilka minut na ostrzeliwanie niedobitków. Teraz mieli zapłacić za swoją nierozsądną żądzę krwi.
Rosjanie pędzili tak szybko, na ile pozwalały im samoloty, a jednak odległość zmniejszała się z każdą sekundą. Kamiński w duchu przygotowywał się do walki. Serce waliło mu jak młotem, adrenalina niemal odbierała zdolność trzeźwego myślenia. Uporczywa myśl nie dawała się wyrzucić z głowy: miał przed sobą dwa śmiesznie łatwe cele. Gdyby je zniszczył, zostałby asem. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć. Pamiętał słowa Fleminga o niebezpieczeństwie związanym z tą rywalizacją, lecz nie potrafił powstrzymać podniecenia.
F-16 powoli zaczęły wchodzić w zasięg strzału z AIM-9. Przeciwnicy musieli to zauważyć. Najpierw jeden, potem drugi Su-22 szeroką beczką stoczył się w stronę ziemi, kończąc manewr tuż nad jej powierzchnią, wewnątrz stromej doliny wyschniętej rzeki. Kamiński był pełen podziwu dla precyzji pilotów. Wyrównali przy około czterech metrach wysokości, tak nisko, że z ziemi wzbił się tuman rdzawego pyłu. Strzał z Sidewindera stał się teraz problematyczny. Skały na krawędzi doliny co chwila zasłaniały cele, zrywając kontakt. Głowice rakiet z entuzjastycznego, pełnego podniecenia, pulsującego pisku przechodziły na niższy ton, pełen zawodu i smutku, gdy traciły z oczu cel.
Su-22 nie mogły jednak uciec. Wlatując w dolinę, stawały się jeszcze łatwiejsze do dogonienia. Kamiński odbił lekko w lewo, by ściąć łuk koryta rzeki i zyskać kilka cennych sekund. Nałożył celownik działka w miejsce, w którym za chwilę mieli pojawić się wylatujący zza zakrętu Rosjanie, i zamarł w oczekiwaniu.
Właśnie wtedy ogarnęła go fala niepokoju. Nie potrafił rozpoznać jego źródła. Był skupiony na celowniku działka i oczekiwaniu na pojawienie się celu. Drażniła go myśl, że coś go rozprasza w tak istotnym momencie. Z niewiadomego powodu gdzieś na skraju świadomości krążyło mu po głowie pewne nazwisko. Reade Tilley. Reade Tilley. Reade Tilley. Niepokój nie ustępował.
– Cobra, status – rzucił szybko.
– Pirate, wszystko gra – padła odpowiedź.
Kamiński powinien się uspokoić, jednak Reade Tilley nie chciał wylecieć mu z głowy. Coś było nie tak. Chodziło o ton głosu Nediviego. Był wymuszony, śmiertelnie poważny, skupiony. Dopiero po chwili Kamiński zorientował się, co to oznacza. Targnęła nim fala adrenaliny.
Setka na wpół uformowanych myśli przemknęła mu w ułamku sekundy przez głowę. Reade Tilley… Nedivi skoncentrowany… Celuje… Reade Tilley… Obserwacja… Łatwy cel… Zbyt łatwy… Reade Tilley… Zaczątki myśli nie miały sensu, ale zebrane wszystkie razem wysłały do świadomości Kamińskiego jeden, wspólny sygnał. Pułapka!
– Odbij!!! – ryknął ile sił w płucach.
Szarpnął za stery z całych sił. Samolot wyrwał w górę i w prawo, jeszcze zanim pilot zakończył swój nagły rozkaz. Andrzej nie był w stanie stwierdzić, czy Nedivi zareagował, nie miał ani ułamka sekundy, by spojrzeć w dół. Przeciążenie wywołane gwałtownym zwrotem przy tak ogromnej prędkości natychmiast wydusiło mu oddech z płuc i niemal pozbawiło przytomności. Oszołomiony, przeczesywał gorączkowo wzrokiem przestrzeń w poszukiwaniu zagrożenia. Mimo że znajdował się na skraju omdlenia, nie oddawał steru.
Zauważył je, kiedy wykręcił już niemal w stronę słońca. Dwa nurkujące MiG-i, odwrócone brzuchami do siebie. Kamiński zignorował odwróconego w jego stronę spodem, wbił wzrok w tego z lewej, który najwyraźniej brał go właśnie na cel.
Śmignęli w odległości nie większej niż dwadzieścia metrów od siebie, kabina w kabinę. Prędkość mijania musiała wynosić więcej niż dwa tysiące kilometrów na godzinę, ponad pięćset metrów na sekundę, jak kula z karabinu, a jednak obraz wypalił się na siatkówkach Kamińskiego niczym podczas błysku pioruna w nocy. Zobaczył twarz pilota MiG-a tak wyraźnie, jakby oglądał ją na zdjęciu. Otrząsnął się z szoku ułamek sekundy później, gdy szarpnięcie fali uderzeniowej tak bliskiej mijanki rzuciło Czwórką na tyle mocno, że trzasnął hełmem w owiewkę. Po chwili coś potrząsnęło jego F-16 z taką siłą, że Andrzej z niepokojem przebiegł wzrokiem po przyrządach. Dopiero po chwili zrozumiał, że wleciał w strugi wylotowe agresorów.
Nie odwrócił zwrotu. Chciał uniknąć wejścia w nożyce z atakującym MiG-iem. Zdecydował się poszerzyć odległość między maszynami. Przy takiej prędkości mijania raczej nie było mowy o ponownym zwarciu. W kilka sekund samoloty oddaliły się o parę kilometrów. Poczuł uderzenie adrenaliny, gdy w końcu stracił kontakt wzrokowy.
– Cobra? – spytał, pilnując, by w głosie nie było śladu paniki.
– Angels zero seven, kurs jeden–dziewięć–zero. Pozycja…
– W porządku, mam cię – przerwał mu Andrzej.
– Cele odlatują na północ, nie wznawiają ataku – dał znać Nedivi.
Polak nie odpowiedział. Przed oczami cały czas miał obraz pędzącego MiG-a 29. Zabrakło pięciu, może sześciu stopni, by napastnik rozerwał go na strzępy serią z trzydziestomilimetrowego działka. Była to kwestia setnych części sekundy. Zamrożony niczym powidok obraz mijanego samolotu nie znikał mu z głowy. Widział wrogiego pilota tak wyraźnie, że pamiętał kolor jego oczu. Leciał z maską tlenową, ale przyłbicę hełmu miał odsłoniętą. Niezwykłe, stalowoszare oczy Erytrejczyka ostro kontrastowały z jego niemal czarną skórą. Patrzył prosto na Kamińskiego. Mimo napięcia walki, realnego niebezpieczeństwa i wysiłku wynikającego z ostrego manewru spojrzenie przeciwnika było pełne spokoju. Uderzyło to Andrzeja bardziej niż świadomość, jak blisko znalazł się śmierci. Człowiek, który go zaatakował, miał spojrzenie Fiodora Jemieljanienki, potrafiące odebrać pewność siebie nawet najbardziej utytułowanemu przeciwnikowi. Bił z niego bezgraniczny spokój połączony z chłodną kalkulacją.
– Tu Bilen z Erytrejskich Sił Powietrznych. Splash-two. – Teraz Kamiński mógł już dopasować twarz do bezcielesnego głosu, który prześladował go przez ostatnie dni. Wątpliwości co do istnienia erytrejskiego asa właśnie się rozwiały. Kłótnię o to, czy ma on więcej szczęścia, czy umiejętności, również można było zakończyć. Spotkał Bilena. To cud, że przy tym nie zginął.
▼
Kapitan Aklilu powtarzał w głowie przebieg starcia, od początku do końca, w kółko. Nie potrafił powiedzieć, w którym momencie popełnił błąd. Niepokoiło go to. Od razu wiedział, że cały plan jest trochę zbyt grubymi nićmi szyty, by tak doświadczeni piloci jak najemnicy z Airspace Security dali się złapać, ale to pierwsze starcie miało być tylko czymś w rodzaju sprawdzenia sił, wyczucia przeciwnika. Kiedy najemnicy rzeczywiście połknęli przynętę, kapitan pomyślał, że ich przecenił. Teraz nie był już tego taki pewien.
Stosował ten fortel już wiele razy, w różnych odmianach i wariantach, i do tej pory nigdy się na nim nie zawiódł. Albo udawało mu się zestrzelić przeciwnika, albo sprowadzić go do głębokiej defensywy i zmusić do ucieczki. W ten sposób strącił cztery samoloty, jeśli można było uznać walkę sprzed dwóch dni za improwizowaną wersję tej właśnie taktyki, a dalsze pięć uszkodził lub przegnał gdzie pieprz rośnie, nie mając już więcej amunicji. Kapitan nazywał to wędkowaniem. Zasada była prosta. Wystawiało się przynętę i czekało na pojawienie się drapieżników. Kiedy przeciwnicy wykrywali zwierzynę, wpadali w amok i ruszali do ataku, tak skoncentrowani na celu, że można było mówić o widzeniu tunelowym. Wtedy on uderzał na nich z góry jak sokół na myszy.
Tym razem stało się inaczej, a kapitan nie wiedział, co takiego zrobił źle. Im dłużej to analizował, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nie popełnił błędu. A mimo to plan zawiódł. Zupełnym przypadkiem podczas pierwszego starcia z somalijskimi najemnikami Aklilu od razu natknął się na ich słynnego asa. Nie miał co do tego wątpliwości.
Był pewien, że atakowali niezauważeni. Skrzydłowy tego asa nie wykrył ich MiG-ów, gdy ustawiały się w pozycji do ataku, tym bardziej więc nie mógł dostrzec, jak atakowały od strony słońca. Prowadzący, ten z numerem cztery na ogonie, zorientował się jednak w sytuacji. W ostatniej chwili, ale jednak. To on zwietrzył pułapkę, nie skrzydłowy. Przerwał atak i odbił o ułamek sekundy wcześniej. Musiał być skupiony na pościgu, skoncentrowany na celu, a i tak jakimś niezrozumiałym sposobem wyczuł zagrożenie.
Szósty zmysł, pomyślał Aklilu. Nie potrafił inaczej tego wytłumaczyć. Znał parę osób obdarzonych podobnym darem. To była niemal nadprzyrodzona zdolność. Przypomniał sobie jednego z kolegów z jednostki z czasów młodości, mistrza jiu-jitsu. Nie dało się go złapać za szyję. Koledzy co parę dni próbowali przyłapać go na chwili nieuwagi i przydusić, ale nigdy się to nie udawało. Nie miało znaczenia, że napastnik zakradał się niezauważony i atakował bez najmniejszego ostrzeżenia. Za każdym razem facet chował głowę jak żółw, chroniąc tchawicę, jeszcze zanim napastnik w ogóle zdążył domknąć chwyt. Któregoś razu spróbowali go zaskoczyć, gdy drzemał na krześle, również bez powodzenia. Ten najemnik musiał mieć jakiś podobny mechanizm obronny. Kapitan nigdy w życiu nie widział instynktownego działania, które byłoby równie szybkie i równie trafne.
Nie było w tym żadnej magii. Aklilu doskonale to rozumiał. Po prostu niektórzy ludzie byli w stanie usłyszeć wysyłane przez podświadomość sygnały złożone ze strzępków przeoczonych informacji. Większość była głucha na tego typu podpowiedzi, ale część potrafiła ich słuchać. Sam uważał się za jedną z takich osób. Mimo wszystko reakcja najemnika dalece przewyższała wszystko, czego mógł się spodziewać po sobie samym. Ten pilot nie tylko zorientował się w niebezpieczeństwie, ale też instynktownie wyczuł kierunek, z którego ono nadciągało. Wykręcił prosto w słońce. Skąd wiedział? Atak mógł nadlatywać z dowolnej strony, a jednak on bezbłędnie wybrał właściwy kierunek, choć nie miał nawet ułamka sekundy na zebranie myśli. Drugi pilot na przykład odbił w przeciwnym kierunku i gdyby nie brak doświadczenia porucznika Semere, który fatalnie przestrzelił, byłby już trupem.
Takiego obrotu sprawy Aklilu nie przewidział. Stosował taktykę wędkowania od dawna. Czasem udawało się zniszczyć cel, zanim w ogóle zdał on sobie sprawę z zagrożenia, innym razem potrzebny był długi pościg. Każda walka przebiegała inaczej, zawsze był jednak jakiś wspólny mianownik. Przeciwnik albo ginął od razu, albo zostawał zmuszony do desperackiej walki o życie. Ten najemnik nie starał się go jednak zgubić. On obrócił się prosto na niego. Gdyby zaczął manewr chwilkę wcześniej, to Aklilu znalazłby się na celowniku.
„Gdy przeciwnik siedzi ci na szóstej, nie myśl, jak go strącić z ogona. Myśl o tym, jak go zabić!” – zwykł mawiać jeden z rosyjskich instruktorów kapitana wiele lat temu w moskiewskiej akademii. Aklilu miał teraz świetny przykład, jak trafne były to słowa. Zdał sobie sprawę z tego, że pojedynek z asem najemników może okazać się najtrudniejszym wyzwaniem w jego karierze. Nigdy wcześniej nie spotkał równie agresywnego pilota.
– Bilen, zmarnowałem sytuację – odezwał się przez radio porucznik Semere. Słychać było, że jest z siebie bardzo niezadowolony. – Przepraszam.
Kapitan wzruszył ramionami. Nie mógł liczyć na inny wynik starcia, skoro nie miał właściwie w ogóle czasu na zapoznanie się z porucznikiem i jego stylem latania. Przysłano go do 5 Eskadry Myśliwskiej po pamiętnym dniu dwudziestego dziewiątego czerwca, specjalnie jako skrzydłowego dla Aklilu. Semere był już dość sławny, mimo młodego wieku. Powszechnie uważano go za najlepszego pilota sił powietrznych, a w każdym razie najlepszego akrobatę. Figury, jakie potrafił wykonać, przyprawiały o zawrót głowy. Aklilu przyznawał w duchu, że sam nie dałby rady utrzymać kontroli nad maszyną, która teoretycznie znajdowała się daleko poza granicą przeciągnięcia. Semere był pod tym względem swego rodzaju artystą. Dowództwo postanowiło stworzyć z nich parę, dwójkę zabójców, obarczonych misją specjalną zniszczenia myśliwców Airspace Security. Pomysł kapitan uważał za trafny, brakowało jednak czasu, by zgrać się z partnerem.
Z początku Aklilu był nastawiony do Semere dość sceptycznie. Nie był zadowolony. Chciał dostać nożownika, ulicznego zadymiarza, a tymczasem przydzielono mu baletmistrza. Kunszt porucznika mógł jedynie podziwiać, z doświadczenia wiedział jednak, iż walkę powietrzną wygrywa się raczej agresją i brutalnością niż finezją. Szybko jednak przekonał się do Semere. Chłopak okazał się bystry, czujny oraz, co kapitan uważał za najważniejsze, odważny.
– Nic nie szkodzi. Przećwiczymy to jeszcze nie raz – odpowiedział porucznikowi. – Na odprawie pokażę ci dokładnie, w którym momencie dałeś się nabrać na zwód i jak tego uniknąć w przyszłości. To nie twoja wina, po prostu pilotów tej klasy bardzo trudno jest zaskoczyć.
– To był ten as, prawda?
– Tak myślę.
– Ależ on szybko zareagował!
Kapitan nie odpowiedział, ale przytaknął bez słowa. Kiedy atakowali, musieli…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej