Namaluj mi słońce - Gabriela Gargaś - ebook + książka

Namaluj mi słońce ebook

Gabriela Gargaś

4,6

Opis

„Słyszałem, że miłość to dwie samotności, które spotykają się po to, by im było lżej w życiu”.

Sabina ma niecodzienny zawód. Założyła „Stowarzyszenie Ludzi Samotnych” i spotyka się z tymi, którzy szukają bliskości drugiego człowieka, bo chcą wyrzucić z siebie to wszystko, co skrywają na dnie swoich serc. Kobieta wspiera innych, choć sama czuje się opuszczona i nieszczęśliwa.

Pewnego dnia Sabina poznaje siedmioletnią Marysię, która ma tylko jedno życzenie. Prosi o namalowanie słońca. Między kobietą a dzieckiem tworzy się bardzo silna więź. Sabina z każdym dniem czuje się za dziewczynkę coraz bardziej odpowiedzialna. Z czasem poznaje też ojca swojej małej przyjaciółki. Maks to mężczyzna tajemniczy i nieprzewidywalny. Niesie ze sobą bagaż życiowych doświadczeń i jest przy tym szalenie intrygujący.

Jak potoczą się losy tej trójki? Co się stanie, gdy spotkają się dwie potłuczone dusze? Czy będą w stanie zbudować wspólną przyszłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (55 ocen)
40
12
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Dobrze spędzony czas

huśtawka emocji...
00
Ordinary_uncanny

Nie oderwiesz się od lektury

Czuła historia o miłości
00
alabomba

Dobrze spędzony czas

Fajne
00
Laluna1997

Nie oderwiesz się od lektury

kocham Gargaś
00
opryszek2020

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i wartościowa lekcja o życiu. O niełatwych relacjach międzyludzkich. Piękna opowieść o ludziach których życie przeczołgało ,którzy mają ze sobą przykre doświadczenia ale szukają miłości bo czują się samotni, odrzuceni. ZDECYDOWANIE POLECAM
00



 

 

 

 

Copyright © Gabriela Gargaś, 2020

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorki prowadzące: Monika Długa, Joanna Jeziorna-Kramarz

Marketing i promocja: Aleksandra Białek-Borsuk

Redakcja: Paulina Jeske-Choińska

Korekta: Agnieszka Czapczyk, Marta Akuszewska

Projekt typograficzny i łamanie: Grzegorz Kalisiak

Projekt okładki i stron tytułowych: Magda Bloch

Fotografia na okładce: © Xiuxia Huang | Getty Images

Grafiki na okładce: © Aleksandarvelaseviv | iStock, © Pingebat | Shutterstock

Fotografia autorki na skrzydełku: Bartosz Wileński

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

Wydanie II

 

eISBN 978-83-67551-16-8

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

Wywróciła mój poukładany świat do góry nogami. Tak wiele zmieniła w moim życiu. Nie było już szaro, ale słonecznie. Czasami kolorowo. Ona powiedziałaby, że „tęczowo”. Spokój i ciszę zakłócały wesołe okrzyki i perlisty śmiech. Czasem ogrom odpowiedzialności mnie przytłaczał, czasami miałam dość, ale jej obecność w moim życiu wynagradzała wszystko.

Kiedyś mnie zapytała:

— Czy przyjaciołom wybacza się więcej?

— Ludziom, których się kocha, można wybaczyć wszystko.

— Nawet jeśli cię zawiodą?

— Nawet jeśli zawiodą.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Nie pozwalałam sobie na to, by jakiś facet wciskał mi kit albo nawijał makaron na uszy. Dlatego śmiać mi się chciało z przystojnego blondyna, który od kilku minut usilnie próbował mnie poderwać. Kiedy pojawiał się na horyzoncie pan Niewłaściwy, w mojej głowie dzwonił ostrzegawczy dzwoneczek, a po chwili wył już alarm. Co ciekawe, próbowali mnie zaczepiać sami niewłaściwi faceci. Niepotrzebne było mi złamane serce ani szlochanie w poduszkę, albo gapienie się w telefon i wyczekiwanie na wiadomość od pana IKSA bądź IGREKA. Wysłuchałam w swoim życiu setek historii, w których pan Wspaniały okazywał się panem Dupkiem. Życie singielki miało zdecydowanie wiele swoich dobrych stron.

— To co, napije się pani ze mną? — Blondyn nie dawał za wygraną.

— Mam już kieliszek wina, dziękuję.

— W takim razie może coś mocniejszego?

Spojrzałam na niego. Miał około czterdziestki, lekko łysiał na skroniach, ale wydawał się intrygujący i pewny siebie.

— Jest pan sam? — Nie zauważyłam, by z kimś przyszedł.

— Tak. — Skinął głową. — A pani? Zawsze pije pani samotnie?

— Nie chodzę do pubów. Dzisiaj zrobiłam wyjątek.

— I trafiliśmy na siebie. To musi być przeznaczenie.

— Raczej przypadek.

— Nie miałaby pani ochoty czasem zaszaleć? — Wbił we mnie wzrok.

— Nie.

— Dlaczego?

— Bo nie jestem z tych, co lubią szaleć. Jestem przewidywalną nudziarą, która lubi mieć wszystko zaplanowane.

— Zatem za pani plany! — Wzniósł toast.

— Za moje plany. — Uniosłam do góry kieliszek i dopiłam resztkę wina. — Muszę już iść.

— Ma pani kogoś? Nie zauważyłem obrączki na palcu.

— Ale ja na pana palcu tak. — Uśmiechnęłam się kpiąco.

Puścił tę uwagę mimo uszu.

— Odprowadzę panią — nalegał.

— To nie najlepszy pomysł. Pan ma żonę, ja jutro muszę wcześnie wstać. Poza tym nie lubię niczym się dzielić, a w szczególności mężczyzną.

— Trudno. — Wzruszył ramionami.

— Żegnam. — Zapłaciłam rachunek i ruszyłam w stronę drzwi.

— Do miłego. — Usłyszałam jego głos.

Nocny autobus podjechał na przystanek z kilkuminutowym opóźnieniem. Weszłam do środka za grupką roześmianej i lekko podpitej młodzieży. Usiadłam koło okna i zatopiłam się w swoich myślach. Ostatnio przeczytałam artykuł o tym, że coraz mniej jest „prawdziwych facetów”. Zapewne to dlatego nie ostał się żaden sympatyczny mężczyzna, z którym mogłabym stworzyć udany związek. Ci najlepsi są już zajęci. Dziewięciu na dziesięciu facetów woli nastoletnie kociaki od statecznej kobiety po trzydziestce. Jakaś część mężczyzn to geje, a kolejna to życiowi nieudacznicy lub żonaci, którzy szukają panienki na jedną noc w barze. Dobrze jest, jak jest. Nie potrzeba mi nieprawdziwego faceta, a tym bardziej takiego, który szuka taniej rozrywki.

Oczywiście, czasem myślałam o tym, że fajnie jest kogoś mieć, ale to było tylko czasem. Nie tęskniłam do żadnego z mężczyzn, z którymi byłam w przeszłości. Moje związki określało jedno słowo: PORAŻKA, i to pisana wielkimi literami. Dwa miesiące starań, umizgów z ich strony, słodkiego pierdzenia na temat mojego wyglądu w zamian za późniejsze pranie, gotowanie, sprzątanie i świadczenie usług seksualnych. Czy tacy są mężczyźni, czy tylko mi się trafiali ci wybrakowani? Jedynie ktoś zupełnie wyjątkowy zdołałby mnie przekonać do tego, by jeszcze raz spróbować wejść w związek, absolutnie i bezsprzecznie wyjątkowy. Tylko gdzie, kiedy i jak odnaleźć takiego mężczyznę? „To ponoć się czuje” — zaśmiałam się w duchu. Przecież ja czułam „to” za każdym razem. Na początku pachniało konwaliami, a potem śmierdziało zgniłym jajcem albo gówienkiem.

Tak więc z braku faceta jestem osobą samotną. Teraz mówi się: singielką. Mieszkam w dużym mieście, na trzecim piętrze, w starej kamienicy. Moje mieszkanko jest małe, aczkolwiek przytulne. Dwa pokoiki. Jeden jest sypialnią, a drugi pokojem dziennym i czytelnią. Uwielbiam czytać książki. Romanse i kryminały. Przy pierwszych dużo marzę, a drugie mnie odprężają. Lubię rozwiązywać zagadki, co daje mi lektura książki. Jestem wysoka i szczupła. Przez długi czas byłam pulchna, a kiedy miałam naście lat — wręcz otyła. Ponoć mam miły uśmiech, który wzbudza zaufanie. Mam swoje rytuały, a raczej staropanieńskie nawyki, które powtarzam każdego dnia. Budzę się i biorę prysznic. Co drugi dzień myję włosy. Robię delikatny makijaż, oprócz weekendów. W soboty i niedziele moja twarz ma wolne od wszystkich mazideł, tuszy i pomadek. Następnie jem śniadanie. Owsiankę na mleku, do tego filiżanka mocnej kawy bez mleka. W niedzielę tost z masłem i miodem. Od poniedziałku do piątku wychodzę do pracy o siódmej trzydzieści. Zawsze idę do mojego gabinetu spacerkiem. Dla zdrowia. Wieczorem wracam do domu, jem obiadokolację i czytam książki lub oglądam film. Czasami zadzwonię do mamy. Moje życie jest uporządkowane. Lubię żyć według ustalonego rytmu. Ktoś by powiedział, że w moim życiu powiewa nudą. Większość ludzi ma nudne życie. Matki, które codziennie wyprawiają swoje pociechy do szkoły, pracownicy firm, sklepów, magazynów każdego dnia wykonujący podobne czynności. Tylko nieliczni mają ekscytujący żywot. Reporterzy, którzy codziennie są w innym miejscu, fotografowie, aktorzy. To jedynie niewielki odsetek ludzi. Inni przywiązani są do danego miejsca. Więc może nie mam najgorzej? Mam fajną pracę, jestem zdrowa, mam gdzie mieszkać i na swój sposób czuję się szczęśliwa.

Nie mam za dużo znajomych. Wszystkie przyjaźnie się rozluźniły, kiedy moje koleżanki powychodziły za mąż i urodziły dzieci. Każda moja znajoma ma przynajmniej jedno dziecko, a ja nie. Przez długi czas próbowałam się wpasować w ten krąg mam i żon, ale jakoś mi nie wyszło. Dziewczyny traktowały mnie ciepło i serdecznie, ale czułam, że do nich nie pasuję, kiedy zacięcie dyskutowały o kolkach, ząbkach, kupkach, zarwanych nocach. Ja nie miałam takich problemów. Mogłam sobie wychodzić z domu, kiedy chciałam, i spać do oporu. W sumie doszłam do wniosku, że nie chcę mieć dziecka. Nie przepadam za dziećmi, większość mnie denerwuje. Nie potrafię nawiązać z nimi kontaktu. Nie zachwycają mnie słodkie buźki ani gaworzenie.

Kiedy moja zwariowana kuzynka urodziła córeczkę, w jednej chwili zamieniła się w stateczną mamuśkę. Całą życiodajną energię wraz z mlekiem wyssała z niej mała dziewczynka. Pamiętam dzień, kiedy ją odwiedziłam. Siedziała w fotelu, szara, zmęczona, z podkrążonymi oczami, przyciskając dziecko do piersi.

— O, ciocia Sabinka przyszła nas odwiedzić — powiedziała moja kuzynka w stronę zawiniątka.

— Cześć — powiedziałam cicho, ni to w stronę dziecka, ni kuzynki. — Jak się macie?

— Wiesz, jestem taka szczęśliwa — odpowiedziała słabo kuzynka. Jakoś nie widziałam szczęścia malującego się na jej twarzy. — Teraz czas na ciebie.

— Na mnie?

— Jesteś już po trzydziestce.

— I co z tego?

— To, że zegar coraz głośniej tyka.

— Jakoś go nie słyszę.

Kuzynka wręczyła mi dziecko. Gdy tylko mała istotka zdała sobie sprawę, że nie jest przy cycku mamy, zrobiła dziwny grymas, po czym cała poczerwieniała na twarzy i zaczęła głośno płakać. Nie, to nie był płacz, a wrzask.

— Polulaj ją — powiedziała do mnie kuzynka — Albo zagulgaj.

— Że co?

— Powiedz coś milutkiego.

Oddałam jej płaczącą córeczkę. Nie miałam ochoty gulgać, gruchać czy co tam jeszcze. Czy do dziecka nie można zwracać się jak do człowieka? Trzeba używać wszystkich tych dziwnych, wymyślonych słów i zdrobnień? Koniecznie dużo zdrobnień, typu: bobasiu, słodziaczku, tyci, tyci, mleczko, kaśka, pielusia, kupcia. To nie dla mnie. Zdecydowanie nie nadaję się na matkę.

 

*

 

Po studiach nie mogłam znaleźć pracy. Potencjalni praco­dawcy chcieli zatrudnić kogoś młodego, z kilkuletnim doświadczeniem i znającego biegle co najmniej dwa języki.

Oprócz tego, że byłam młoda, to nie spełniałam kryteriów.

Zahaczyłam się na pół roku w agencji reklamowej. To było tylko zastępstwo, za kobietę, która przebywała wówczas na macierzyńskim. Wykonywałam dobrze swoje obowiązki, jednak kiedy ona wróciła, dla mnie nie było już etatu. Długo szukałam pracy, aż w końcu postanowiłam, że będę prowadziła Stowarzyszenie Ludzi Samotnych. Skąd taki pomysł? Przeglądałam kiedyś ogłoszenia o pracę i natknęłam się na stronę, na której ludzie poszukiwali kogoś, z kim mogliby po prostu porozmawiać. Wtedy pomyślałam, że przecież ja mogłabym być taką osobą, która wysłuchiwałaby zwierzeń.

Użyczam ludziom swojego towarzystwa i czasu. Niektórzy nie mają siły ani sposobności na zawieranie bliższych znajomości, a niekiedy chcieliby z kimś pogadać, o rzeczach błahych lub poważnych problemach. Wtedy pojawiam się ja. Wszystko odbywa się legalnie, a spotkania ze mną absolutnie nie obejmują usług seksualnych. Nie jest to więc żadna przykrywka dla agencji towarzyskiej.

Odwiedzam również domy starców, szpitale i hospicja, za te wizyty dostaję pieniądze. Rozmawiam z osobami starszymi, ciężko schorowanymi, które nie mają bliskich.

Nie, ja nie jestem terapeutką. Do tego trzeba odpowiedniego wykształcenia. Może kiedyś je zdobędę, a może nigdy. Wolę być przyjazną duszą, która wysłucha, porozmawia, a czasem po prostu przy kimś pomilczy. Ludzie chcą być wysłuchani. Mówią mi o różnych sprawach. Czasem narzekają na pracę, rodzinę, pogodę. Czasem dzielą się ze mną swoim szczęściem. Otwierają się przede mną i dużo o sobie opowiadają. Każdy ma przecież swoją historię…

Większość historii łączy wspólny mianownik: samotność. Każdy przeżywa ją inaczej. Samotni z wyboru, samotna matka, którą zostawił ukochany mąż, samotny mężczyzna, od którego wciąż się wymaga, by kochał, zarabiał, był romantyczny, zadbany. Samotny starzec, któremu się wydaje, że przeżył już wszystko, samotna kobieta u boku ukochanego mężczyzny. Dla tych wszystkich ludzi jestem, przez te kilka chwil.

Kiedy zakładałam działalność, nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak wielu ludzi jest samotnych. Moimi klientami są zazwyczaj samotni mężczyźni, którzy wychodzą ze mną do teatru bądź na kolację. Mam też kilka stałych klientek. „Przyjaciela” wynajmują ludzie także wtedy, kiedy potrzebują porady kogoś z zewnątrz, kto nic o nich nie wie i pomoże im, jako postronna osoba, podjąć ważną dla nich decyzję. W mojej pracy liczy się cierpliwość, nie mogę też psuć relacji z klientem, okazując mu nieporadnie współczucie. Nikt nie chce litości, ludzie potrzebują wsparcia. Moja praca dużo mnie nauczyła, wręcz zmieniła moje życie. Dostrzegłam, że tak naprawdę wiele mam, że są ludzie, którzy są bogaci, a nie mogą liczyć na nikogo bliskiego. Są sami jak palec. Nauczyłam się też, że nie wolno oglądać się za siebie ani za bardzo wybiegać w przyszłość, bo w jednej chwili wszystko może runąć jak domek z kart. Życie to krucha konstrukcja.

Staram się też akceptować to, kim jestem, chociaż nie zawsze mi to wychodzi, ale już jest lepiej, niż było kilka lat temu. Wynajmuję biuro, mały pokoik w kamienicy z widokiem na park, jednak przeważnie klienci chcą się spotykać w kawiarniach bądź restauracjach. Nie zarabiam kokosów, ale da się z tego żyć.

 

*

 

Był ciepły, słoneczny dzień, jak zwykle wyszłam na przerwę o godzinie trzynastej. Koło mojego gabinetu jest duży park, gdzie przyjemnie się odpoczywa. Usiadłam na murku i zaczęłam jeść kanapkę. Kiedy skończyłam, zamknęłam oczy, a twarz odwróciłam w stronę słońca.

— Cześć. — Usłyszałam tuż nad swoim uchem dziecięcy głosik. Otworzyłam oczy i zobaczyłam przed sobą uśmiechniętą dziewczynkę, która miała pewnie nie więcej niż osiem lat, blond włoski związane w dwa kucyki, niebieskie oczęta i pełne usteczka. Dziewczę przyglądało mi się uważnie.

— Cześć — rzuciłam oschle. Nie miałam ochoty rozmawiać z tą dziewczynką.

— To moja nowa lalka. — Mała pokazała mi szmacianą zabawkę.

— Mhm — zamruczałam. W duchu prosiłam, aby to blond stworzenie jak najszybciej sobie poszło.

— Tata mi ją kupił, aby mi nie było smutno.

— Mhm.

— Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? — zapytała.

— Bo nie lubię dzieci — powiedziałam odrobinę za ostro.

— Ale ja nie jestem dzieckiem. — Pokręciła główką, a blond kucyki zabawnie jej podskoczyły do góry.

— A kim?

— Dziewczynką.

— Z dziewczynkami też nie lubię rozmawiać.

— A to dlaczego?

Mój Boże, jeśli ta mała zaraz nie zamilknie, to stracę cierpliwość.

— Bo nie.

— To nie jest żadna odpowiedź.

— Słuchaj, czego ty ode mnie chcesz?

— Pogadać — powiedziała z rozbrajającą szczerością, wciąż się na mnie gapiąc. — I chciałabym cię prosić, żebyś namalowała mi słońce.

— A ja chciałabym księcia z bajki — rzuciłam. Dziewczynka zaczęła się śmiać. Kiedy się tak śmiała, w policzkach zrobiły jej się dwa słodkie dołeczki. — Dlaczego nie jesteś w szkole?

— Są wakacje.

— Mama nie czeka na ciebie z obiadkiem?

— Nie. Moja mama nie żyje — powiedziała z powagą w głosie. W jednej chwili naprawdę zrobiło mi się szkoda tej małej.

— Przepraszam, nie wiedziałam.

— Nie szkodzi. — Machnęła rączką. — Skąd mogłaś wiedzieć.

— Masz dużo przyjaciół? — zapytała.

— Nie — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

— To możemy się zaprzyjaźnić. Widziałam cię tutaj wczoraj i w zeszłą środę.

— Raczej nie. Dzieli nas zbyt duża różnica wieku.

— To namalujesz mi słońce? — Wyjęła z plecaczka kredki i zmiętą kartkę.

— Innym razem.

Nic nie odpowiedziała, tylko znów pokiwała główką.

— Teraz muszę już iść do domku, ale sądzę, że jeszcze się spotkamy. — Schowała swoje przybory z powrotem do plecaczka, a lalkę chwyciła w małe dłonie i mocno przytuliła do piersi.

— Możliwe.

— Obiecałaś, że namalujesz mi słońce.

— Nic takiego nie powiedziałam.

— Ale powiedziałaś: „innym razem”.

— No tak.

Mała ruszyła ścieżką przed siebie. Po kilku krokach odwróciła się w moją stronę i pomachała mi na pożegnanie.

— To cześć.

Twarz dziewczynki była uśmiechnięta. Odmachałam jej i niespodziewanie też się do niej uśmiechnęłam.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

Obudziłam się jakaś sponiewierana. Zarzuciłam na siebie szlafrok i powoli wstałam z łóżka. Podeszłam do okna. Na zewnątrz nic się specjalnie nie działo. Była ósma rano w niedzielę. Świat dzisiaj wystopował. Odsłoniłam rolety, po czym spojrzałam w stronę mojego łóżka. „Po cholerę mi takie wielkie łóżko?” — pomyślałam z goryczą. W takim łóżku powinna spać para, mąż i żona, kochankowie, a śpi jedna samotna kobieta. Gdybym miała chociaż dziecko. Ale nie mam. Co mi przyszło do głowy z tym dzieckiem, przecież go nie chcę. W jednej ­chwili przypomniałam sobie o dziewczynce, która zaczepiła mnie w parku. Śliczna była. Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz. Numer nieznany.

— Halo?

— Sabina? — Usłyszałam w telefonie płaczliwy głos.

— Tak.

— To ja, Beata.

— Beata? — Nie przypominam sobie, bym znała jakąś Beatę.

— Beata Mazur. Wiem, nie odzywałam się do ciebie tyle lat… Głupio tak jakoś. Spotkałam wczoraj twoją mamę i dała mi twój numer telefonu. — Beata to moja koleżanka z ogólniaka. Nie byłyśmy sobie bliskie. Ona — dusza towarzystwa, a ja zakompleksiona grubaska.

— Ach, Beata. Cześć. Nie powiem, trochę jestem zdziwiona twoim telefonem. Czy coś się stało?

Usłyszałam trzaski i szlochanie.

— Tak. Czy mogłybyśmy się spotkać? Chciałabym z kimś porozmawiać, a za bardzo nie mam z kim. Twoja mama powiedziała mi, czym się zajmujesz, więc pomyślałam, że może i mnie wysłuchasz…

— Słuchaj… — Szukałam w głowie pretekstu, aby ją spławić.

Ta dziewczyna nigdy nic mi złego nie zrobiła, może nawet i była sympatyczna, tylko że nie miałam ochoty na rozmowy akurat z nią. Przy niej znów wrócą przykre wspomnienia. Przy niej znów będę tą dziewczyną z tysiącem kompleksów.

— Proszę… Bardzo cię proszę — nalegała.

— Zgoda. Szkoda tylko, że nie zadzwoniłaś, kiedy było ci dobrze. — Zdobyłam się na lekką uszczypliwość.

Umówiłyśmy się w poniedziałek o dwunastej, w kawiarni na Starówce.

Zamknęłam oczy i przypomniałam sobie czasy, kiedy byłam nastolatką. Nigdy nie zapomnę tego uczucia, które nieustannie mi towarzyszyło. Niezrozumienie? Smutek? Rozczarowanie sobą? Byłam najgrubsza z klasy, otaczały mnie same gibkie piękności. Co najśmieszniejsze, nikt mi nie dokuczał, nie naśmiewał się ze mnie, chłopcy trakto­wali mnie jak dobrą kumpelę, a i dziewczyny mnie lubiły. Na zewnątrz byłam roześmianą jajcarą, która ma gdzieś swoją tuszę, w środku jednak zagubioną dziewczyną, która nie chciała być tylko koleżanką. Moi znajomi wiązali się w pary, a ja byłam sama. Za wszystko obwiniałam oczywiście moje zbędne kilogramy. Towarzyszyło mi przekonanie, że nie mam chłopaka dlatego, że jestem gruba. Po części to była prawda, ale nie do końca. Chude kobiety też bywają nieszczęśliwe, te piękne też są zdradzane i łamie im się serca.

Miałam jedną bliską przyjaciółkę — Alicję. Szkoda, że nasze drogi się rozeszły, kiedy skończyłyśmy ogólniak. Obiecałyśmy sobie, że na pewno nie stracimy ze sobą kontaktu. Kto zawinił? Może czas? Nie, raczej my dwie. Bo jednej się nie chciało, a druga miała za dużo na głowie. Zdawkowe telefony, wysłany pospiesznie mail. A potem nie miałyśmy już o czym rozmawiać. Przyszło zapomnienie. Nie powiem, nie raz ani nawet nie dwa zastanawiałam się, jak ułożyło jej się życie. Czy ma męża, dzieci, a przede wszystkim czy jest szczęśliwa.

To smutne, ale nie zawsze byłam zapraszana na imprezy, tak jakby ta gruba się nie nadawała na balangi. Wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na studiach. Wzięłam się za siebie i schudłam dwadzieścia dwa kilo, przypłacając moją nienaganną figurę zdrowiem. Wtedy jednak guzik mnie obchodziło zdrowie, najważniejsze, że osiągnęłam cel i upragniony rozmiar trzydzieści cztery. Dumnie się prężyłam, kiedy spotykałam znajomych z licealnych czasów. Czy byłam szczęśliwsza z tą swoją tyczkowatą figurą? Bardziej zmęczona, rozkojarzona, apatyczna. Szarą cerę maskowałam grubą warstwą makijażu. Włosy wypadały mi garściami, a paznokcie stały się łamliwe. Kiedy myślę o tej kobiecie, a raczej dziewczynie, którą byłam, zalewa mnie fala czułości. Chciałabym móc cofnąć czas i porozmawiać z nią, wtedy kiedy tego potrzebowała. Chciałabym ją przytulić i powiedzieć, że to, czy jest gruba, czy chuda, o niczym nie świadczy, bo jest wspaniałą dziewczyną. Chciałabym jej dać trochę pewności siebie. Chciałabym zostać jej przyjaciółką, bo wiem, jak samotna się czuła.

 

*

 

— Sabinka. Jak ty pięknie wyglądasz. — Beata cmoknęła powietrze. To jest teraz takie cool, cmokać każdego na powitanie. — A jak schudłaś, zawsze byłaś… — Urwała w pół zdania.

— Gruba — dokończyłam za nią. Zmierzyłam ją wzrokiem.

Teraz to ona utyła. Nie wiem dlaczego, ale miałam z tego powodu satysfakcję. „Jestem wredna” — pomyślałam.

— Usiądźmy — zaproponowałam.

— Tyle lat się nie odzywałam. — Beata nie patrzyła mi prosto w oczy, tylko skubała serwetkę.

— Beata, nie będziemy teraz odgrywać wielkich przyjaciółek, bo nigdy nimi nie byłyśmy.

— To prawda — przytaknęła. — Wiesz, ja ciebie bardzo lubiłam, tylko ty wolałaś spędzać czas z chłopakami i z tą Alą.

— Taaak. — Westchnęłam. — Dlaczego ja?

— Słucham?

— Dlaczego chciałaś się ze mną spotkać?

— Nie mam z kim pogadać. To znaczy mam znajomych, ale z nimi o tym nie mogę porozmawiać. A z obcą osobą… To znaczy ty nie jesteś obca. Spotkałam twoją mamę, powiedziała mi, że jesteś taką niby przyjaciółką do wynajęcia, i pomyślałam, że może ci się zwierzę i…

— Coś podać? — Rozmowę przerwał nam kelner.

— Dla mnie zieloną herbatę — powiedziałam.

— Dla mnie ciastko czekoladowe i herbatę owocową.

— Truskawkową? Z czarnej porzeczki? Malinową? Papaja i limonka?

— Malinowa będzie okej.

Kelner odszedł, a my przez chwilę milczałyśmy.

— Mów.

— Chyba tylko kobieta potrafi tak zgłupieć na punkcie faceta — zaczęła swoją opowieść. — Gerhard mieszka w Berlinie, gdzie się poznaliśmy. Byłam stażystką w firmie, w której pracował. Taki biurowy romans, który trwał mimo ukończenia przeze mnie stażu. Miłość kwitła, a ja za każdym razem, kiedy się spotykaliśmy, kochałam go coraz bardziej i bardziej. On przyjeżdżał często do Polski, mówił, że nie chce narażać mnie na wysokie koszty. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszyłam, że tak o mnie dba.

Wypełniał całkowicie moje życie. Byłam nim przesiąknięta. Nigdy nikomu o nim nie powiedziałam. Zwierzenia bywają niebezpieczne. Zwłaszcza te o miłości. Myśli o nim osaczały mnie. Kiedy za nim tęskniłam, szukałam wiadomości o nim w internecie. Miał profil na Facebooku. Potrafiłam oglądać galerię jego zdjęć godzinami. Wpatrywać się w jego twarz i szeptać do niego czułe wyznania. Był mój, na szklanym monitorze.

Pewnego dnia postanowiłam mu zrobić niespodziankę. Pod wpływem chwili kupiłam bilet i wsiadłam do pociągu. Byłam podekscytowana niczym mała dziewczynka. Całą drogę z Poznania do Berlina wyrysowywałam na szybie serduszka.

— Serduszka? — zapytałam.

— Tak. Czasami tak jest, jak ci odbija na punkcie jakiegoś faceta. Człowiek, czytaj: kobieta, głupieje i zdolna jest do wymalowywania na brudnej szybie serduszek.

— Tak. — Uśmiechnęłam się. — Czasami tak jest.

— W środku cała dygotałam, czułam się jak przed jakimś ważnym egzaminem. Kiedy dojechałam na miejsce, zdałam sobie sprawę, że nawet nie wiem, gdzie mam jechać. Nigdy nie byłam u niego w domu, nie znałam adresu. Próbowałam się do niego dodzwonić, ale miał wyłączoną komórkę. Złapałam taksówkę i pojechałam do biura, w którym pracowałam, kiedy odbywałam staż. Jego sekretarka obrzuciła mnie niechętnym wzrokiem. Podała mi adres centrum rekreacyjnego, gdzie przebywał. O jego adresie domowym nie było nawet mowy. W jednej chwili ogarnęła mnie panika. „Co ja tutaj robię?” — pomyślałam. Serce galopowało jak szalone, a dłoń mocno zaciskała się na rączce walizki.

Ponownie wsiadłam do taksówki i ruszyłam pod wskazany adres.

Wybrałam po raz kolejny jego numer. Tym razem się dodzwoniłam, ale połączenie zostało odrzucone. Chciało mi się płakać.

Po chwili na wyświetlaczu pojawiła się wiadomość: „Kochanie, nie mogę teraz rozmawiać, mam urwanie głowy w pracy. Oddzwonię”. W pracy? Wtedy powinnam już wiedzieć. Powinnam poprosić kierowcę, by odwiózł mnie z powrotem na dworzec.

Zakochane kobiece serce do końca się łudzi.

— Czy coś się stało? — zatroskanym głosem zapytał kierowca, kiedy twarz nagle mi pobladła.

— Nie, nic. Jedźmy. Szybciej — odpowiedziałam.

Od recepcjonistki z centrum rekreacyjnego dowiedziałam się, że pan Gerhard Schmidt jest teraz w barze. Postawiłam walizkę w holu, przeczesałam włosy palcami i jak w transie ruszyłam w stronę baru. Chciałam go jak najszybciej ujrzeć.

Byłam zmęczona podróżą, niemiłosiernie stęskniona. Jedyne, czego pragnęłam, to wtulić się w jego silne ramiona. Siedział rozparty w fotelu przy narożnym stoliku i sączył drinka. Kiedy odwrócił się w moją stronę, skamieniał. Wstał, gwałtownie potrącając kelnera.

— Co ty tutaj robisz? — powiedział ostro.

Nie takiego przywitania oczekuje kobieta.

— Chciałam… Chciałam zrobić ci niespodziankę.

Uniósł brwi, potarł brodę. Nawet się nie uśmiechnął.

— No to zrobiłaś.

Zapadła cisza. Stałam jak słup soli, nie wiedząc, co dalej. Czekałam na jakiś znak od niego.

— I co ja mam teraz z tobą zrobić? — wycedził przez zaciśnięte usta. W jednej chwili poczułam, jak moje serce rozpada się na drobne kawałeczki.

— Nie wiem — odparłam. — Myślałam, że coś dla ciebie znaczę.

— A ja myślałem, że wszystko jest jasne.

— Nie rozumiem.

— To był układ — stwierdził zimno.

— Układ? Masz żonę?

— Nie. Nie jestem takim draniem. Myślałem, że dobrze się ze mną bawisz. Odpowiadała mi taka znajomość bez zobowiązań.

— Dla mnie to nie była zabawa, tylko coś poważnego. Wiesz, muszę już chyba iść — wyjąkałam. Najbardziej pragnęłam w tym momencie uciec stamtąd. Zamiast tego stałam i nie mogłam się ruszyć. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Czułam w mostku olbrzymi ból, jakby jakiś kwas wyżerał mi w sercu dziurę.

— Beata. Jak już jesteś, to wynajmę ci pokój, spędzimy miło wieczór, wiesz, teraz nie mogę się tobą zająć, ale potem…

— Nie! Nie! Nie! Wracam do domu.

— Musisz odpocząć. — Chwycił mnie za rękę.

— Ja nic nie muszę. — Spiorunowałam go wzrokiem, po czym szybko odwróciłam od niego twarz, by nie zobaczył, że mój podbródek zaczyna drżeć.

Po co mi to było? Ten cały przyjazd. Po to, by zobaczyć na jego twarzy złość, po to, by dowiedzieć się, że mężczyzna, którego kocham, nie ma dla mnie czasu. Po to, by usłyszeć, że jest się tylko nic nieznaczącą znajomością?

Skończyła opowiadać. Po policzkach ciekły jej łzy. Położyłam swoją dłoń na jej dłoni.

— Dlaczego jedni kochają z wzajemnością, a inni zakochują się w osobach, które mają je głęboko gdzieś?

— Nie wiem. — Westchnęłam. — Może najpierw trzeba odnaleźć siebie, żeby móc odnaleźć innych. Zamówić ci drinka?

— Tak, poproszę. Mam ochotę się upić.

— Ja też.

— Życie jest takie popieprzone.

Zapaliła papierosa.

— Miłość tak często przychodzi nie w porę.

— A wiesz, że mi się wydaje, że jednak zawsze ona się pojawia wtedy, kiedy ma się pojawić. Tylko że często zakochujemy się w niewłaściwych ludziach.

Beata upiła się szybko. Odwiozłam ją do domu, adres sprawdziłam w dowodzie. Prowadziłam wolno po schodach, bo co chwila zatrzymywała się i chichotała lub zanosiła się płaczem.

— Odezwę się — powiedziała na koniec.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 3

 

Dzień był pogodny, postanowiłam zjeść kanapkę na zewnątrz. Usiadłam na murku.

— Cześć. — Przede mną, nie wiadomo skąd, pojawiła się dziewczynka, którą spotkałam dwa dni temu. Była naprawdę śliczna. Jej włosy mieniły się w promieniach słonecznych. Miały barwę złota lub dojrzałych kłosów pszenicznych. A jej oczy były jak woda w morzu w upalny dzień, błękitne. Dzisiaj miała na sobie sukieneczkę w drobną łączkę.

— To znowu ty? — Naprawdę nie miałam ochoty na rozmowę z tą małą.

— Przyniosłam blok i kredki, porysujesz ze mną? — spytała z nadzieją w głosie.

— Nie! — krzyknęłam.

— Dlaczego? — Jej wielkie niebieskie oczy w jednej chwili zrobiły się smutne.

Wzruszyłam ramionami.

— Pamiętasz o obietnicy?

— O słońcu?

— Tak. — Przekrzywiła główkę, a w drobną dłoń chwyciła żółtą kredkę.

— Dobrze, namaluję ci to słońce. — W jednej chwili zrobiło mi się jej szkoda. — Przepraszam za ten wybuch. Mam po prostu zły dzień. — Usprawiedliwiłam się.

— Też tak czasem mam. — Rozłożyła na murku papier, obok położyła kredki. — Najpierw ty. — Wcisnęła mi w dłoń żółtą kredkę. — Potem ja coś namaluję.

— Dlaczego uparłaś się na to cholerne słońce?

— Tatuś mówi, że nie można przeklinać.

— Tatuś ma rację, przepraszam.

— Słońce jest żółciutkie, cieplutkie, ładniutkie — powiedziała z uśmiechem na ustach. — Mama malowała mi zawsze słońce. Mówiła, że nic jej tak nie wychodzi jak słońce.

Namalowałam uśmiechnięte słońce. Na pewno musi jej brakować mamy, może dlatego tak do mnie lgnie.

— A teraz namaluj mi dziewczynkę z lizakiem. A potem ja namaluję chmurki i drzewka.

— Nikt się tobą nie opiekuje? — spytałam, gdyż dziewczynka już drugi raz była w parku sama.

— Opiekuje.

— To gdzie jest twój opiekun?

— Mariolka jest w domu i mnie obserwuje przez okno. — Dziewczynka główką wskazała na duży biały dom w okolicach parku.

— Ach tak. A kim jest Mariolka?

— Córką sąsiadki, a moją opiekunką. Tatuś jest w pracy.

„Niezła opiekunka” — pomyślałam z przekąsem. Dziecko puściła samopas, a sama siedzi sobie w domku. W sumie to nie moja sprawa, a jej taty.

— Rozumiem. Jak masz na imię? — zapytałam.

— Marysia. A ty? — Dziewczynka odłożyła kredkę i wyciągnęła w moim kierunku rączkę.

— Sabina — odparłam i potrząsnęłam jej dłonią.

— Ładnie.

— Dzięki. — Uśmiechnęłam się.

— Chociaż Paulina bardziej mi się podoba. Sabina też, ale mniej, nie obraź się.

Na mojej twarzy pojawił się jeszcze większy uśmiech.

— No coś ty, nie obrażę się — zapewniłam.

— Mogę się do ciebie przytulić? — zapytała nieoczekiwanie.

— Ale… — Nie zdążyłam dokończyć, bo jej rączki złapały mnie wpół.

— Mhmhmh. — Wtuliła główkę w moją pierś. W jednej chwili poczułam, że ten przytulaniec jest bardzo przyjemny. — Ładnie pachniesz, konwaliowo — powiedziała.

— Dzięki. A ty czekoladowo.

— Bo lubię jeść czekoladę.

— Ja też. — Wybuchnęłyśmy śmiechem.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 4

 

Obudziłam się ogarnięta jakąś dziwną radością. Chwilę siedziałam na łóżku i rozmyślałam o tym, że każdy poranek jest niby taki sam, a jednak inny od poprzedniego. Są leniwe poranki i te pospieszne, poranki radosne i te smutne, te z szybką kawą i te, w których delektujemy się każdym łykiem. Poranki, kiedy byłam młoda, i te, w których się starzeję. Poranki z plątaniną myśli w głowie i te nostalgiczne. Wzięłam szybki prysznic, zjadłam w pośpiechu śniadanie, zrobiłam dwie kanapki do pracy i szybkim krokiem ruszyłam w stronę gabinetu.

 

*

 

Klientki. Mam ich coraz więcej. Przyciągam je jak magnes.

Te nieszczęśliwie zakochane, szlochające, cierpiące. Chcą porozmawiać o NIM. O tym, o którym nie mogą powiedzieć nikomu. Znam z opowieści dużo panów ­IKSÓW i IGREKÓW.

Żonatych, księży, panów Niewłaściwych i mężczyzn nie o czasie. Nauczycieli kochanych przez uczennice i uczniów, w których zakochane są nauczycielki. We wszystkich opowieściach pojawiają się te same zdania: „Walczyłam z tym uczuciem. Pragnęłam je zabić, zdeptać, wyrzucić z serca. Ale nie mogę”. Im bardziej walczymy, tym bardziej miłość oplata zakochane serce. Jak bluszcz. Jest jak huba, która wysysa soki z zakochanego serca. Żadna walka nie pokona miłości. Miłość musi być doświadczana, przeżywana, trawiona. Znika tylko wtedy, kiedy się wypali.

— Dam ci odtrutkę na tę miłość — mówię jednej czy drugiej nieszczęśliwie zakochanej. Chociaż wiem, że żadnej odtrutki nie ma. Chociaż wiem, co one odpowiedzą na moją propozycję. I słyszę w kółko to samo zdanie:

— Ale ja nie chcę. Ja chcę kochać nawet nieszczęśliwie.

 

*

 

— Mam na imię Aldona. — Szczupła blondynka zaciąga się papierosem.

— Sabina jestem.

— Tak, tak — mówi bardziej do siebie niż do mnie. — Wiesz, ja chciałam zabić tę miłość od początku. — Parska pustym śmiechem. — Byłam grzeczną dziewczynką, która jeździła na oazy, chodziła na pielgrzymki. Nie myślałam o chłopakach, dopóki nie spotkałam Mateusza. Mati, jak to ładnie brzmi. — Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. — Był piękny niczym Bóg. — Zaczęła się śmiać na dobre. — Jak mogę porównywać go do Boga? To było na jakimś ognisku zorganizowanym przez katechetkę. Patrzył się na mnie takim wzrokiem, jak patrzy zakochany mężczyzna na swoją kobietę. A może mi się tylko wydawało? Pamiętam, w co był ubrany: sprane dżinsy i zielona bluza z kapturem. Bladym świtem poszliśmy na spacer i wtedy pierwszy raz mnie pocałował. Kiedy następnej niedzieli poszłam na mszę, nie mogłam uwierzyć własnym oczom, że mszę odprawia chłopak, który mnie całował. Jego usta szepczą słowa modlitwy, a kilka dni temu szeptały zakazane słowa. Nie szukał ze mną kontaktu. To ja go wyczekiwałam. Któregoś dnia po skończonej mszy wtargnęłam do zakrystii. Żebyś widziała jego minę. — Znów gardłowy śmiech. — Gdyby wtedy pozostał obojętny, to do niczego by nie doszło. Ale nie, oddawał moje pocałunki. A potem, potem to już był istny szał ciał. Rozumiesz?

— Tak.

— To ja jestem winna wszystkiemu. — Odpalała jeden papieros od drugiego.

— Nie jesteś. Wina zawsze leży pośrodku.

— Wiesz, co mi powtarzał? — Wcale mnie nie słuchała. Ona potrzebowała być wysłuchana.

Pokręciłam głową.

— Że musimy to skończyć. Już wtedy powinnam wiedzieć, że to wszystko nie ma sensu, że on nigdy nie porzuci dla mnie sutanny. Tylko że ja nie mogłam przestać go kochać. Żyłam jak w transie. Modliłam się do Boga, aby mi go nie zabierał, aby pozwolił nam na to, by ta miłość trwała. Jak mogłam wtedy o to prosić Boga?

Zgasiła papierosa i spojrzała na zegarek.

— Muszę już iść.

— Do niego? — zapytałam.

— Jego już nie ma. Wyjechał na misję. Mam z nim córkę. Klaudię.

— Ładne imię.

— Pokażę ci jej zdjęcie. — Drżącymi rękami wyjęła z portfela zgiętą na pół fotografię, na której była uśmiechnięta dziewczynka z rudymi warkoczykami.

— Jest śliczna.

Aldona lekko się zaczerwieniła.

— Miks mamusi i tatusia. Taka jest moja córeczka.

— Zna ją?

— On nie chciał jej nigdy poznać. Może dlatego ta misja. Nie wiem. Za tydzień znów przyjdę do ciebie — rzuciła przez ramię.

 

*

 

Wyszłam na przerwę. Od razu zobaczyłam Marysię. Siedziała na murku i machała nóżkami. Jak zwykle wyglądała czarująco. Ubrana w niebieską sukieneczkę w białe groszki, która podkreślała błękit jej oczu. Włosy miała zaplecione w długi warkocz, a z boku głowy przypiętą białą kokardkę.

„Fajna jest ta mała” — pomyślałam. „I naprawdę się cieszę, że ją spotkałam. Od czasu do czasu mogę z nią chwilę pogadać” .

— Wyglądasz ślicznie — skomplementowałam ją, po czym usiadłam obok niej.

— Naprawdę tak myślisz?

— Naprawdę.

— Tatuś mi kupił tę sukienkę. — Dłońmi wygładziła materiał.

— Twój tatuś ma dobry gust.

— Po prostu zna się na kobietach — odpowiedziała, a ja uśmiechnęłam się na te słowa. — Mój tatuś jest kochany. Ale czasami nie da się z nim wytrzymać.

— Dlaczego?

— Bo traktuje mnie jak dziecko.

— A ty już jesteś dużą dziewczynką — stwierdziłam.

— Właśnie. — Zeskoczyła z murka, wyprężyła się i powiedziała: — Zobacz sama.

Zmierzyłam ją wzrokiem od góry do dołu.

— Faktycznie jesteś duża. Przyniosłam ci śniadanie. — Kiedy rano robiłam sobie kanapkę, pomyślałam, aby zrobić drugą dla Marysi.

— To miłe, dziękuję. — Marysia była dobrze wychowana.

Rozwinęłam pieczywo z foli i podałam jej.

— Mhm, z serkiem i rzodkiewką — powiedziała, kiedy ugryzła kawałek bułeczki.

— Lubisz?

— Pewnie. — Uśmiechnęła się. — Gdzie pracujesz? — zapytała po chwili.

— A tutaj. — Wskazałam na kamienicę.

— A co robisz?

— Prowadzę Stowarzyszenie Ludzi Samotnych.

— Stowarzyszenie Ludzi Samotnych? — powtórzyła zdziwiona. — A dlaczego?

— Bo niektórzy ludzie nie mają przyjaciół, nie wszyscy otaczają się rodziną, i potrzebują towarzystwa drugiego człowieka, czasem chcą się wyżalić drugiej osobie, a czasem po prostu porozmawiać.

— Czaję.

— Czaisz?

— Tak mówi Mariolka.

— Rozumiem.

— Czyli jesteś dla innych taką dobrą wróżką?

— Bywam.

— Chciałabym być wróżką — powiedziała podekscytowana.

— Serio? Ja też o tym marzyłam, gdy byłam w twoim wieku.

Chciałam mieć różdżkę i obsypywać świat gwiezdnym pyłem, mieć taką moc, by spełniać dziecięce sny.

— A sny nie zawsze się spełniają. — Pokręciła główką.

— Nie zawsze. Marzenia są tylko marzeniami.

— Tatuś mówi, że trzeba spełniać marzenia.

— Pewnie, że tak. Dlatego dam ci coś. — Odpięłam torebkę i wyciągnęłam z niej apaszkę ze złotymi frędzlami. — To dla ciebie.

— Jaka piękna. Taką mają wróżki! — Drobnymi paluszkami dotykała cienkiego materiału. — Jesteś prawdziwą wróżką! — krzyknęła. — Spełniłaś moje marzenie.

— Daj, zawiążę ci na szyi.

Marysia wstała i zaczęła biegać po trawniku. Wirowała szczęśliwa wokół własnej osi. Podleciała do klombów z bratkami i pogładziła ich płatki.

— Zobacz, jakie piękne diamenciki z wody! — krzyknęła w moją stronę. Faktycznie na płatkach kwiatków migotały kropelki deszczu, który spadł tuż przed południem.

— Życie bywa piękne — szepnęłam.

 

*

 

Na spotkanie z kolejną klientką umówiłam się w kawiarni.

Większość moich rozmówców wolała publiczne miejsca, bo zapewniały pewną prywatność i anonimowość. Zosia wyglądała jak nastolatka, która włożyła za mały top. Nie była pięknością. Duży nos i wąskie usta sprawiały, że wyglądała niczym Pinokio. Mimo wszystko miała w sobie coś, co sprawiało, że wyglądała atrakcyjnie.

— Jesteś taka jak ja — powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.

— Jaka?

— Oddajesz się za kasę.

— Nie sypiam z facetami.

— Ale to nie o to chodzi. Sprzedajesz siebie, swój czas.

— Jakbym pracowała w biurze, to sprzedawałabym swój czas jakiejś korporacji. Wszyscy jesteśmy sprzedawczykami.

— Może i masz rację. — Przeciągnęła się na krześle. — Zjesz coś? — zapytała.

— Ciastko.

— Jesteś przed okresem?

— Nie, dlaczego?

— Bo ja mam zawsze apetyt na słodycze przed okresem.

— A ja jem słodycze, kiedy mam na to ochotę.

— Nie mam z kim pogadać.

— Od tego tu jestem.

— Wiem, zapłaciłam ci za całą godzinę. — Wydęła zabawnie pomalowane na różowo usta. — Moi znajomi z rodzinnego miasta uważają mnie za szarą myszkę. — Zachichotała. — Gdyby wiedzieli, co robię. — Nie przestawała się śmiać.

— Dlaczego zaczęłaś być… — Nie mogłam znaleźć odpowiednich słów, żeby jej nie urazić.

— Utrzymanką! Nie boję się tego słowa. A wiesz, że ono mi nawet imponuje. Mam kasę, w końcu mam kasę, na markowe ciuchy i kosmetyki. Pochodzę z wielodzietnej rodziny, gdzie nigdy się nie przelewało. Dlatego postanowiłam coś zmienić w swoim życiu. Pomyślałam: „Raz kozie śmierć, spróbuję. Przecież to ja będę wybierać, ja wyznaczę granicę i ustalę cenę”. Mam sponsora. Nasz układ jest bardzo prosty — dostaję dwutygodniową wypłatę za miłe towarzystwo.

— Tylko kasę?

— Czasami jakieś drobiazgi. Ten łańcuszek — wyjęła spod bluzki delikatny złoty łańcuszek, na którym widniało złote serduszko — też jest od niego.

— Nie czujesz się jak towar?

— Nie. Właściwie, tak jak wcześniej wspomniałyśmy, to każdy w jakiś sposób się sprzedaje. Spotykam się tylko z jednym panem. Nawet go lubię. Może nie jest atrakcyjny, ale szarmancki. Prawdziwy dżentelmen. — Wbiła widelec w ostatni kawałek szarlotki. — Żeby było jasne — wyjęła z torebki gumę do żucia i włożyła do buzi — nie popieram prostytucji i nie pochwalam częstego zmieniania sponsora. Uważam, że jestem profesjonalistką, a nie dziwką. Ty nawet nie wiesz, ilu jest napaleńców. Dałam ogłoszenie, na które odpowiedziało ponad dwustu mężczyzn. Rozumiesz, jakie jest zapotrzebowanie?

— Nie bałaś się, że trafisz na świra?

— Oczywiście, że się bałam. — Rozparła się wygodnie na krześle, skubiąc skórki dookoła paznokci. — Nie jestem głupia. Wybrałam pięciu spośród tego tłumu i zaproponowałam spotkanie, oczywiście w miejscu publicznym. Ostał się jeden.

— Zawsze istnieje ryzyko.

— Jak w każdym zawodzie. Zabezpieczam się, noszę ze sobą gaz…

— Ma żonę? — zapytałam.

— Oni wszyscy mają. Kocha ją, ale go nie zadowala. To ja jestem od tego. W ciągu tych kilku godzin staję się striptizerką, pielęgniarką, policjantką, sekretarką. Faceci to lubią.

— Chyba tak.

— Myślisz, że jestem złą kobietą?

— Nie, wcale tak nie myślę. — Naprawdę daleko mi było od oceniania kogokolwiek. — Ile masz lat?

— Dwadzieścia.

— Myślałaś, co będzie potem?

— Mam plan na przyszłość. Kiedy się zestarzeję i mi obwiśnie co nieco, nie będę już smakowitym kąskiem. Studiuję zaocznie, odkładam kasę. Kiedyś założę rodzinę. I będę szczęśliwa.

— Życzę ci tego.

 

*

 

Za oknem było pochmurno, dlatego postanowiłam, że przerwę spędzę w gabinecie. Zaparzyłam sobie kawy i usiadłam na krześle. Przymknęłam oczy, słuchając nastrojowej muzyki, która sączyła się z głośników.

— Cześć. — Usłyszałam nad uchem piskliwy głosik. Otworzyłam oczy i ujrzałam Marysię.

— Co ty tu robisz? — Nie kryłam swojego niezadowolenia. Mogłam z tą małą od czasu do czasu porozmawiać w parku, ale nie miałam ochoty na to, by przyłaziła do mojego gabinetu. To już było lekką przesadą. To nie tak, że po kilku spotkaniach z nią moje serce otworzyło się na macierzyńskie uczucia. Była sympatyczna, zabawna i tyle. Po prostu dzieciak.

— Pomyślałam, że ucieszy cię mój widok. Nie przyszłaś do parku, więc ja przyszłam do ciebie. Pana z portierni zapytałam o śliczną panią Sabinkę. Od razu skojarzył, że chodzi mi o ciebie.

— Skoro nie przyszłam, to znaczy, że albo jestem zajęta, albo nie miałam ochoty — warknęłam, a ton mojego głosu przeraził mnie. Wzięłam głęboki wdech i spojrzałam jej prosto w oczy. O dziwo, nie było w nich strachu, a tym bardziej lęku.

— Pomalujemy? — zaproponowała.

— Ostatnio malowałyśmy.

— Nie. — Wydęła usteczka — Ostatnio rysowałyśmy kredkami, a teraz wzięłam ze sobą farbki. Potrzebuję tylko odrobiny wody w kubeczku.

Wstałam, wyjęłam z szafki kubek i napełniłam go wodą.

Z każdą minutą byłam coraz bardziej podirytowana. Marysia usiadła przy biurku, rozłożyła kartkę, otworzyła pudełko farb, po czym namoczyła pędzelek w wodzie. Malowała kwiatki, a na jej twarzy pojawił się uśmiech.

— Jak nazywa się ten kwiatek, który ma pełny, duży kielich?

— Tulipan.

— A taki biały, z drobnymi dzwoneczkami?

— Konwalia.

— Wiedziałam, miałam na końcu języka. — Uśmiechnęła się, a na kartce namalowała zieloną łodygę i dwa listki.

— A ten, co jest żółty i ma pięć płatków?

— Narcyz.

— Nie, nie o ten mi chodziło.

— To nie wiem.

— Nie wiesz? — Popatrzyła na mnie zdziwionym wzrokiem.

Nie wiem! Chciałam krzyczeć. Kompletnie nie nadawałabym się na matkę. Te wszystkie pytania o każdą najdrobniejszą rzecz wyprowadziłyby mnie z równowagi.

Wstałam od biurka i ruszyłam w stronę czajnika, by wstawić wodę na kolejną kawę. Pstryknęłam włącznik, odwróciłam się w stronę Marysi, ale ona kompletnie mnie zaskoczyła, stojąc tuż za mną z kubeczkiem wody po farbkach. Wykonując obrót, zawadziłam biodrem o jej rączkę. Woda chlusnęła wprost na klawiaturę mojego komputera.

— Przepraszam… — powiedziała cichutko, po czym odwróciła główkę i patrzyła na spływającą szarymi strugami wodę.

— Moja nowa klawiatura! Moja nowa klawiatura! — powtarzałam jak w transie.

— Nie chciałam. — Marysia spuściła główkę, a jej ramiona zaczęły drżeć.

— Wyjdź stąd! Po co tu przylazłaś? — Byłam naprawdę wściekła.

Dziewczynka nie zaprotestowała. Spakowała farbki do plecaka i wyszła na korytarz. Słyszałam jej oddalające się, drobne kroczki. Łzy napłynęły mi do oczu i powoli zaczęły spływać po policzkach. Byłam zła na siebie, na nią i na to, że pozwoliłam jej na to cholerne malowanie.

— Boże! Czemu tak na nią nakrzyczałam. — Po chwili oprzytomniałam. — To nie była jej wina. To był wypadek.

Wybiegłam za nią. Siedziała na murku ze spuszczoną głową.

— Przepraszam cię. — Kucnęłam obok niej. — Naprawdę cię przepraszam.

— Krzyczałaś na mnie, dlatego że nie lubisz dzieci? — zapytała.

„To też” — chciałam powiedzieć.

— Nie, po prostu nie jestem w nastroju. Poniosło mnie. Nie powinnam była się unosić. Nie mam doświadczenia z małymi dziewczynkami. Rozumiesz, o co mi chodzi?

— Chyba tak. — Pokiwała główką. — Nie chcę, żebyś mnie opuściła tak jak mama.

— Nie wybieram się na tamten świat. — Zakryłam dłonią usta. Chciałam zabrzmieć śmiesznie, a zabrzmiałam żałośnie. Czemu wszystko musiałam spieprzyć? — Nie opuszczę cię.

— Czyli chcesz się ze mną przyjaźnić? — Jej twarz, wykrzywiona dotychczas strachem, odrobinkę się odprężyła.

— Naprawdę nie wiem, czy to dobry pomysł.

— Z tym, żebyśmy się przyjaźniły? — Jej oczy zrobiły się wielkie niczym spodki.

— To nie jest normalne, żeby kobieta w moim wieku przyjaźniła się z małą dziewczynką.

— A dlaczego?

— Bo tak jest przyjęte i tyle.

Rączkami potarła skronie.

— To żadna odpowiedź.

— Co mogę zrobić, aby poprawić twój nastrój w ramach przeprosin? — zapytałam.

— Wystarczy, że będziesz się ze mną kolegować.

— A oprócz tego?

— Wiem! — Zeskoczyła z murka — Za dwa dni jest przedstawienie, w którym występuję.

— Jakie znowu przedstawienie?

— Dwa razy w tygodniu chodzę na balet. Zajęcia z baletu kończą się pod koniec tygodnia. Pani instruktorka wybrała z naszej baletowej grupy dziesięć dziewczynek, w tym mnie, i odtańczymy przed publicznością prawdziwe szoł. Przyjdziesz?

— Kiedy jest to całe szoł?

— W piątek o siedemnastej, w szkole na Baranowskiego. Wiesz gdzie?

— Wiem.

— A więc? — Na jej twarzy znów pojawił się uroczy uśmiech.

— Przyjdę — obiecałam.

 

*

 

Tydzień zleciał mi bardzo szybko. Czekał mnie pracowity weekend. Postanowiłam zrobić w mieszkaniu gruntowne porządki. Poczynając od mycia okien, prania zasłon i firanek, kończąc na froterowaniu podłogi. Dlatego też piątkowe popołudnie miało być leniwe i relaksujące. W drodze do domu wdepnęłam do nowo otwartej włoskiej restauracyjki. Światło na sali było przyciemnione, a powietrze przesiąknięte zapachem oregano i suszonych pomidorów. Podszedł do mnie kelner, by skierować mnie do stolika.

— Czeka pani na kogoś? — zapytał uprzejmym głosem.

— Nie, jestem sama — odpowiedziałam pewnie, choć wiedziałam, że się rumienię. Nie wiem dlaczego, ale zawsze czułam się nieswojo, kiedy zamawiałam stolik dla jednej osoby. Wydawało mi się, że wszyscy patrzą na mnie z politowaniem i myślą sobie, że coś musi być ze mną nie tak, skoro jem kolację sama.

— Ach tak.

— Właśnie tak. — Uśmiechnęłam się do niego.

Uprzejmy kelner usadził mnie w samym środku zatłoczonej restauracji, ostentacyjnie zwijając drugie nakrycie. „Coś z nim musi być nie tak — pomyślałam. — Widocznie nie lubi samotnych kobiet. Ma jakieś złe skojarzenia”.

— Coś podać? — zapytał z tym swoim przyklejonym do twarzy uśmiechem.

Zamówiłam sałatkę z kurczakiem i butelkę drogiego wina.

Właśnie nadziewałam pomidora na widelec, kiedy usłyszałam za sobą damski, nosowy głos:

— Pani Sabina?!?

Odwróciłam się. O zgrozo, za moimi plecami siedziała sąsiadka z parteru w towarzystwie męża i trójki dzieciaków, które wyrywały sobie samochodziki. Znałam tych ludzi tylko z widzenia i nie miałam zamiaru zacieśniać z nimi znajomości.

— Witam — odpowiedziałam.

— Pani tutaj sama? — zapytała kobieta. Jak ona miała na imię? Pamiętam, że kiedyś się przedstawiała. Ola? Nie. Zosia?

Nie. Jakieś pospolite imię… Ach, Kasia.

— Tak, sama.

— Może przysiądzie się pani do nas? — zaproponowała.

Spojrzałam na rozbrykane dzieciaki i w jednej chwili odechciało mi się jeść, pić i czegokolwiek.

— Dziękuję, zjem w samotności.

— Samej to tak smutno. — Kobiecie zawtórował mąż.

Ja pierdzielę. Czy jestem jakimś ufoludkiem na tym padole rodzinnej szczęśliwości?

W jedną rękę wzięłam talerz sałatki, w drugą kieliszek czerwonego wina i przeniosłam na stolik sąsiadów. W tej samej chwili zmaterializował się przy mnie uśmiechnięty kelner.

— O, jak miło, zje pani w towarzystwie rodzinki — powiedział tak uszczęśliwiony, jakby co najmniej wygrał w totka.

— Tak. — Skinęłam głową. — Bo samej tak jakoś smutno.

— Właśnie.

— Czy jest pani mężatką? — zapytała pani Kasia. Jak ja to lubię.

— Nie. — Pomidor z rukolą wylądował w mojej buzi. Wolę jeść niż odpowiadać na pytania dotyczące mojego wieku, zamążpójścia i tym podobnych spraw.

— A ma pani dzieci?

— Dzieci? Dzieci? — Poderwałam się na równe nogi, przewracając krzesło. Wszystkie oczy skierowały się na mnie. — Marysia! — krzyknęłam, jakby się paliło. Zapomniałam o jej przedstawieniu. Chwyciłam torebkę i wybiegłam na ulicę.

Spojrzałam na zegarek. Była siedemnasta czterdzieści pięć.

— Cholera jasna! — zaklęłam, nie wiedząc, dlaczego wpadłam w taką panikę. Poczułam ukłucie w okolicach mostka. Zawiodłam ją. Wiedziałam, że obcowanie z dziećmi to nie moja specjalność. Biegłam co tchu w kierunku Zamoyskiego, by potem skręcić w Baranowskiego. W pewnej chwili dostrzegłam taksówkę. Zamachałam. Kierowca się zatrzymał.

— Spieszy się pani?

— I to bardzo.

— Proszę wsiadać. Gdzie?

— Na Baranowskiego, do szkoły.

Kiedy dojechałam na miejsce, była osiemnasta pięć. Budynek szkolny ział pustką. Samochody odjeżdżały z parkingu. Minął mnie czarny mercedes. Do szyby przyklejona była smutna buzia Marysi. Dziewczynka pomachała mi, po czym odwróciła głowę w stronę mężczyzny. Zawiodłam ją. Nie nadawałam się na jej przyjaciółkę. Ostrzegałam tę małą, że tak to może się skończyć, a nie chciała mi wierzyć. Nie znam się na dzieciach i chyba nie chcę poznać. Mimo wszystko poczułam się podle. Jak najgorsza z najgorszych.

Następnego dnia czekałam na nią już od dwunastej trzydzieści. O trzynastej zaczęłam tracić nadzieję, że przyjdzie do parku. Przestępowałam z nogi na nogę. Chciałam ją przeprosić.

Kolejny raz dałam plamę. W pewnym momencie dostrzegłam jej drobną posturę i blond kucyki, które skakały na jej główce z każdym krokiem. Jej buzię rozjaśniał uśmiech, który z każdą chwilą jakby wyparowywał. Kiedy stanęła naprzeciwko mnie, miała posępną minę.

— Przepraszam. — Uklękłam przy niej. — Naprawdę cię przepraszam. Po raz kolejny cię zawiodłam.

— Martwiłam się o ciebie.

— Jak to?

— Myślałam, że coś ci się stało. — Przełknęłam głośno ślinę. — Przecież nie mogłaś zapomnieć o moim szoł.

— Nie zapomniałam.

— To najważniejsze. — Spojrzała mi w oczy, a ja poczułam strach, że odkryje moje kłamstwo.

— Widziałam cię na parkingu.

— Ja ciebie też. Cieszę się, że przyszłaś.

— Tylko za późno. — Było mi naprawdę przykro, że nie mogłam oglądać jej występu. — Widzisz… Tak jak mówiłam, żaden ze mnie materiał na przyjaciółkę.

— Nieprawda. Mogłybyśmy tworzyć zgrany team.

— Obawiam się, że nie.

— Byłaś i to się liczy! — powiedziała stanowczo.

— Ale nie widziałam, jak tańczysz. Nie chcę sprawiać ci więcej zawodów. Nie nadaję się na matkę ani opiekunkę małych dziewczynek. To mnie nigdy nie kręciło.

— Ale na przyjaciółkę się nadajesz.

Ależ ta mała była uparta.

— Zróbmy sobie okres próbny. — Nie dawała za wygraną.

— Okres próbny?

— Okres próbny naszej przyjaźni. Do końca wakacji będziemy się spotykały. Jeśli nam nie wyjdzie, to wtedy się odczepię.

— Okej.

— Ale nam wyjdzie — powiedziała z przekonaniem w głosie.

 

*

 

Z Marysią spotykałam się codziennie. To był taki nasz rytuał. Zresztą chciałam dotrzymać umowy i udowodnić tej małej, że po wakacjach nic z tego nie będzie. Wyczekiwałam jednak tych naszych spotkań i sama sobie się dziwiłam, z jaką niecierpliwością jej wypatruję. Przy niej często się śmiałam. Dobrze czułam się w jej towarzystwie. Tylko że na dłuższą metę wiedziałam, że to wszystko nie ma sensu. Nie nadawałam się na niańkę, a tym bardziej zastępczą mamuśkę. A czułam, że Marysia właśnie tego ode mnie oczekuje, bym choć w jakiejś części była dla niej mamą. O nie, to absolutnie nie dla mnie. Jednak chciałam być w stosunku do niej fair. Zasługiwała na to.

— Chciałabym, żebyś była moją mamą — powiedziała któregoś razu.

Wiedziałam od początku, że szuka we mnie matki.

— Ale nie jestem.

— Wiem. Ale bym chciała. Masz dzieci? — Marysia wpatrywała się we mnie dużymi niebieskimi oczami.

— Nie mam.

— Dlaczego?

— Niektórzy mają dzieci, inni ich nie mają.

Zmarszczyła zabawnie nosek. Zauważyłam, że robi tak, kiedy moja odpowiedź jej nie satysfakcjonuje.

— Szkoda. Fajną byś była mamą. Ile masz lat?

— Trzydzieści pięć.

— Jejku! — Zakryła usta umorusaną dłonią — Ale jesteś stara.

— Nie jestem — oburzyłam się.

— Trochę tak.

— Ale tylko trochę. — Zaczęłyśmy się śmiać.

— Masz męża?

— Nie.

— Dlaczego?

— Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? — Udałam, że ją przedrzeźniam. — Nie mam i już.

— Nigdy nie byłaś zakochana?

— Nie będę z tobą rozmawiała o moich prywatnych sprawach. Do twojej wiadomości: byłam zakochana.

— I co?

— I nic. Nie wyszłam za mąż.

— Nie chciał cię?

— Chciał! — krzyknęłam. — Czemu musisz mnie wkurzać?

— Ja tylko zadaję pytania, to ty się wkurzasz. Masz czekoladkę. — Wyjęła z kieszeni zawiniętą w sreberko czekoladę. — To na poprawę humoru.

— Najpierw mi go psujesz, a potem chcesz poprawiać?

— Ja ci go nie zepsułam. Zadałam tylko kilka pytań.

— Nieodpowiednich pytań.

— To ty masz problem. — Wzruszyła drobnymi ramionkami.

— Ty nie bądź taka mądra.

— Tatuś tak mówi.

Ten jej tatuś to musi być niezłe ziółko.

— A ty ile masz lat?

— Siedem. I nie jestem już dzieckiem — podkreśliła. — Do jutra — powiedziała. Po czym zeskoczyła z murka i już jej nie było.