Nie poddawaj się. Wzlot i upadek Simona Snowa - Rainbow Rowell - ebook

Nie poddawaj się. Wzlot i upadek Simona Snowa ebook

Rainbow Rowell

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Doskonała, romantyczna powieść fantasy LGBTQ+ dla młodzieży       

Ulubiony książkowy bohater znanej z Fangirl Cathy powraca z własną historią.

Simon Snow rozpoczyna właśnie ostatni rok nauki w Szkole Czarodziejów w Watford. Nie żeby przez ostatnie kilka lat jakoś bardzo się podszkolił – wciąż słabo radzi sobie z różdżką, w dodatku nieustannie coś podpala albo sam wybucha. Na domiar złego porzuca go dziewczyna, a jego mentor nie daje znaku życia. Simon zupełnie nie wie, dlaczego akurat on uznawany jest za najpotężniejszego czarodzieja, skoro każde z jego życiowych przedsięwzięć to porażka. Ale gdy w Świecie Magów zaczyna wrzeć, Simon musi sprostać wyzwaniu i zapanować nad sytuacją. Nie pomaga przeczucie, że Baz, jego współlokator, a zarazem największy wróg, prawdopodobnie knuje coś za jego plecami.

"Nie poddawaj się" to powieść o magii, duchach, miłości i tajemnicy. Jest w niej tyle pocałunków i sekretów, ile można się spodziewać w książce Rainbow Rowell, autorki Fangirl, ale pojawia się tu znacznie więcej wampirów i innych potworów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 516

Oceny
4,2 (158 ocen)
72
50
25
10
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
niobe1988

Nie oderwiesz się od lektury

♥️😭
00
centner

Dobrze spędzony czas

chaotyczna, a jednocześnie zabawna i słodka. nie wiem dlaczego o tej serii jest u nas tak cicho. książka wyśmiewa mocno motywy wybrańców i bohaterów, wyraźnie nawiązuje również do Harry'ego Pottera - co w tym przypadku wyszło super! relacja chłopaków dość szybko zmieniła tory, ale totalnie mi się to spodobało. od pewnego rozdziału aż się gotowałam co się pomiędzy nimi wydarzy dalej. jak nic sięgam po 2 część po takim zakończeniu
00
Ka1an0

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham całym serduszkiem, chociaż pod koniec gdy była ta cała walka itp trochę było za chaotycznie dla mnie.
00
MagiDi

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czytało
00
DarthWader

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna.
00

Popularność




Rainbow Rowell

Nie poddawaj się

Wzlot i upadek Simona Snowa

Tłumaczenie: Małgorzata Hesko-Kołodzińska

Dla Laddiego i Roseya - Abyście sami toczyli swoje bitwy i zawierali własne sojusze

Księga pierwsza

Rozdział pierwszy

Simon

Sam idę na przystanek autobusowy.

Kiedy wyjeżdżam, zawsze jest zamieszanie z moimi dokumentami. Przez całe lato nie wolno nam nawet wyskoczyć do Tesco bez przyzwoitki i pozwolenia od królowej – a potem jesienią po prostu wypisuję się z domu dziecka i znikam.

– Chodzi do szkoły specjalnej – wyjaśnia jedna z sekretarek drugiej, gdy wychodzę z budynku. Siedzą w budce z pleksiglasu. Wsuwam dokumenty do otworu w szybie. – To szkoła dla młodocianych przestępców – szepcze.

Druga kobieta nawet nie podnosi wzroku.

Tak się dzieje każdego września, chociaż nigdy nie trafiam dwa razy do tego samego domu dziecka.

Za pierwszym razem, gdy miałem jedenaście lat, Mag osobiście przywiózł mnie do szkoły. W następnym roku powiedział mi jednak, że mam dotrzeć do Watford na własną rękę. „Zabiłeś smoka, Simonie. Na pewno zdołasz poradzić sobie z długim spacerem i przejazdem kilkoma autobusami”.

Nie zamierzałem zabić tamtego smoka. Nie zrobiłby mi krzywdy, tak mi się przynajmniej wydaje. (Nadal czasem o tym śnię. O tym, jak ogień pochłonął go od wewnątrz, tak jak papieros zapala kartkę pośrodku).

Docieram na dworzec autobusowy i w oczekiwaniu na pierwszy autobus zjadam miętowe aero. Potem jadę następnym autobusem, a po nim pociągiem.

W wagonie próbuję spać z torbą na kolanach i stopami na siedzeniu naprzeciwko – jednak mężczyzna kilka rzędów dalej nie przestaje mnie obserwować. Czuję jego wzrok na karku.

Może to zboczeniec. Albo policjant.

Albo łowca kłów, który zna cenę wyznaczoną za moją głowę. („Chodzi o łowcę głów”, powiedziałem do Penelope po pierwszej walce z jednym z nich. „Nie, łowcę kłów”, odparła. „To dlatego, że jak cię złapią, zatrzymują sobie twoje zęby”).

Przechodzę do innego wagonu i nie próbuję już spać. Im bliżej Watford jestem, tym większy niepokój czuję. Co roku mam ochotę wyskoczyć z pociągu i przenieść się mocą zaklęcia aż do szkoły, nawet jeśli miałbym przez to wpaść w śpiączkę.

Mógłbym rzucić zaklęcie Przyśpieszenia na pociąg, ale w najlepszym wypadku to ryzykowne, a moje pierwsze zaklęcia w roku szkolnym są zawsze bardzo niepewne. Powinienem ćwiczyć latem – rzucać drobne, przewidywalne zaklęcia, kiedy nikt nie patrzy, na przykład zapalać nocne lampki albo przemieniać jabłka w pomarańcze.

– Rzuć zaklęcie, żeby zapięły się guziki i zawiązały sznurowadła – zaproponowała panna Possibelf. – Coś w tym rodzaju.

– Ale ja mam tylko jeden guzik – odparłem, po czym oblałem się rumieńcem, kiedy spojrzała na moje dżinsy.

– No więc wykorzystaj magię do obowiązków domowych – oznajmiła. – Zmyj naczynia. Wypoleruj srebra.

Nawet nie chciało mi się jej tłumaczyć, że latem dostaję posiłki na jednorazowych talerzach, a jem plastikowymi sztućcami (widelcami i łyżkami, żadnych noży). Tak samo nie chciało mi się ćwiczyć magii tego lata.

To nudne, bez sensu i w niczym nie pomaga. Ćwiczenia nie robią ze mnie lepszego czarodzieja, tylko sprawiają, że mi odwala.

Nikt nie wie, dlaczego moja magia jest taka, jaka jest. Dlaczego wybucha jak bomba, zamiast płynąć przeze mnie jak pieprzony strumień czy jak to tam jest z innymi.

– A bo ja wiem? – powiedziała Penelope, kiedy ją zapytałem, jak odczuwa magię. – Chyba tak, jakbym miała w sobie studnię, tak głęboką, że nie dostrzegam ani nawet nie potrafię sobie wyobrazić dna. Zamiast jednak spuszczać tam wiadra, myślę o przyciąganiu wody. I wtedy tak się dzieje. Dostaję tyle, ile potrzebuję, jeśli tylko się nie rozproszę.

Penelope zawsze jest skupiona, a do tego ma wielką moc. Agatha nie, w każdym razie nie aż tak wielką. No i nie lubi mówić o swojej magii.

Kiedyś jednak na Gwiazdkę nie dawałem jej spać, aż w końcu, zmęczona i ogłupiała, wyjawiła mi, że rzucając zaklęcie, czuje się tak, jakby napinała mięsień i go nie rozluźniała.

– To jak croisé devant – wyjaśniła. – Wiesz?

Pokręciłem głową.

Leżała na wilczej skórze przed kominkiem, zwinięta jak śliczny kociak.

– To termin z baletu – wyjaśniła. – Po prostu staram się utrzymać pozycję najdłużej, jak się da.

Baz mówił, że dla niego to jak zapalenie zapałki albo naciśnięcie spustu.

Wcale nie chciał mi tego powiedzieć. To się stało podczas walki z chimerą w lesie, na naszym piątym roku. Chimera nas osaczyła, a Bazowi nie wystarczyło mocy, żeby walczyć z nią samemu. (Nawet Magowie nie mają tyle mocy, żeby w pojedynkę pokonać chimerę).

– No już, Snow! – wrzasnął na mnie. – Do roboty! Pieprzone uwolnienie. Dawaj!

– Nie mogę – usiłowałem mu wyjaśnić. – To tak nie działa.

– Właśnie tak, cholera!

– Nie mogę tego, ot tak, włączyć – powiedziałem.

– Spróbuj!

– Nie mogę, psiakrew.

Wymachiwałem mieczem – już jako piętnastolatek nieźle sobie z tym radziłem – jednak chimera była bezcielesna. (Mój niefart, jak zawsze. Kiedy człowiek zaczyna nosić przy sobie miecz, wszyscy wrogowie zamieniają się w mgłę i pajęczynę).

– Zamknij oczy i zapal zapałkę – powiedział Baz.

Obaj próbowaliśmy się schować za skałą. Baz rzucał zaklęcia jedno po drugim, wręcz je wyśpiewywał.

– Co?

– Tak powtarzała moja matka – odparł. – Zapal zapałkę w sercu, a potem roznieć nią ogień.

Z Bazem zawsze chodzi o ogień. Trudno uwierzyć, że jeszcze mnie nie podpalił ani nie spalił na stosie.

Jeszcze na trzecim roku bez przerwy straszył mnie wikińskim pogrzebem.

– Wiesz, co to takiego, Snow? – spytał kiedyś. – Płonący stos, puszczony na morze. Twój możemy urządzić w Blackpool. Przyjdą wszyscy twoi normalni dresiarscy znajomi.

– Wal się – odpowiadałem, próbując go ignorować.

Nigdy nie miałem żadnych normalnych znajomych, ani dresów, ani innych. Wszyscy w Normalnym Świecie trzymali się ode mnie jak najdalej. Penelope mówiła, że wyczuwają moją moc i instynktownie się wycofują, jak psy, które nie patrzą w oczy swoim panom. (Nie to, żebym był czyimś panem).

Tak czy owak, z czarodziejami jest odwrotnie. Uwielbiają zapach magii. Muszę się bardzo starać, żeby mnie znienawidzili. Za to Baz jest odporny. Może wykształcił w sobie tolerancję na moją magię, skoro od siedmiu lat dzielimy pokój.

Tamtej nocy, kiedy walczyliśmy z chimerą, Baz krzyczał na mnie tak długo, aż w końcu wybuchnąłem. Obaj ocknęliśmy się parę godzin później w poczerniałej jamie. Głaz, za którym się ukrywaliśmy, zamienił się w pył, a chimera wyparowała. Albo po prostu sobie poszła.

Baz był pewien, że przypaliłem mu brwi, ale moim zdaniem wyglądał w porządku – każdy włosek na swoim miejscu.

Typowe.

Rozdział drugi

Simon

Latem nie pozwalam sobie na myślenie o Watford.

Po pierwszym roku, kiedy miałem jedenaście lat, myślałem o szkole przez całe wakacje. O wszystkich poznanych w niej ludziach: o Penelope, o Agacie, o Magu. O wieżach i o terenie szkoły. O podwieczorkach, o puddingach i o magii. O tym, że sam jestem magiczny.

Do wyrzygu rozmyślałem o Watfordzkiej Szkole Czarodziejów. Śniłem o niej na jawie, aż w końcu zaczęło mi się wydawać, że to tylko marzenie, kolejna fantazja dla zabicia czasu.

Taka jak wtedy, gdy marzyłem, że pewnego dnia zostanę piłkarzem albo że moi prawdziwi rodzice po mnie wrócą. Tata okaże się piłkarzem, a mama jakąś superszpanerską top modelką. Wyjaśnią mi, że musieli mnie oddać, bo byli jeszcze za młodzi na dziecko, no i chodziło o ich karierę. „Ale zawsze za tobą tęskniliśmy, Simonie”, powiedzą. „Szukaliśmy cię”. A potem zabiorą mnie do swojej posiadłości.

Piłkarska posiadłość… Czarodziejska szkoła z internatem…

W świetle dnia jedno i drugie wydawało się bzdetem. (Zwłaszcza komuś, kto budzi się w sali z siedmioma innymi sierotami).

Pierwszego lata zdążyłem zrobić ze wspomnień o Watford marmoladę, a jesienią przyszły dokumenty i pieniądze na bilety, z załączonym liścikiem od samego Maga.

To była rzeczywistość. To wszystko działo się naprawdę.

Dlatego właśnie następnego lata, po drugim roku w Watford, w ogóle nie pozwoliłem sobie na myślenie o magii. Odciąłem się od tamtego świata, wcale za nim nie tęskniłem ani o nim nie marzyłem.

Doszedłem do wniosku, że jeśli Świat Magów ma wrócić, to niech pojawi się we wrześniu jako wielki prezent-niespodzianka. (Wrócił. Jak dotąd zawsze wracał).

Mag powtarzał, że może kiedyś pozwoli mi spędzić lato w Watford, a może nawet zabierze mnie ze sobą tam, gdzie znikał na całe wakacje. Potem jednak doszedł do wniosku, że lepiej dla mnie będzie, jeśli przez część roku będę mieszkał z Normalnymi, aby nie zapomnieć języka i nie zgłupieć: „Niech trudy naostrzą twój miecz, Simonie”.

Sądziłem, że ma na myśli mój Miecz Magów, ale w końcu uświadomiłem sobie, że chodziło mu o mnie.

To ja jestem mieczem, mieczem Maga – tyle że nie mam pewności, czy wakacje w domach dziecka naostrzą mój miecz. Jak dotąd tylko zaostrzają mój głód i to przez nie mam tak wielki apetyt na Watford jak… jak na życie.

Baz i inni jego pokroju, czyli ci ze starych, bogatych rodzin, uważają, że nikt nie rozumie magii tak jak oni. Myślą, że tylko im można ją powierzyć.

Nikt jednak nie kocha magii bardziej niż ja. Żaden z innych czarodziejów – nikt z mojego roku ani ich rodzice – nie wie, jak to jest żyć bez magii.

Tylko ja wiem.

I zrobiłbym wszystko, żeby zawsze do niej wracać.

Staram się nie myśleć o Watford z dala od szkoły, jednak tego lata było to prawie niemożliwe.

Po tym wszystkim, co się wydarzyło w zeszłym roku, nie mogłem uwierzyć, że Mag w ogóle zauważył coś tak banalnego jak koniec semestru. Kto przerywa wojnę, żeby wysłać dzieciaki do domu na wakacje?

Poza tym nie jestem już dzieciakiem. Z prawnego punktu widzenia mógłbym opuścić dom dziecka w wieku szesnastu lat i poszukać sobie mieszkania, na przykład w Londynie. (Byłoby mnie stać. Mam cały worek złota krasnali – wielki marynarski worek, który znika, jeśli spróbuje się go przekazać innym czarodziejom).

Mag jednak odesłał mnie do nowego domu dziecka, jak zwykle. Nadal przesuwał mnie jak pionek po szachownicy, jakby nic mi nie groziło. Jakby Szarobur nie mógł mnie po prostu zawezwać, czy co tam zrobił mnie i Penelope pod koniec ostatniego semestru.

– Może cię zawezwać? – spytała Penny, gdy tylko zdołaliśmy się od niego uwolnić. – Nawet przez wodę? To niemożliwe, Simonie. Bezprecedensowe.

– Następnym razem, kiedy zawezwie mnie jak narąbanego wiewiórdemona, to mu nawrzucam!

Penelope miała pecha, bo w czasie zawezwania akurat trzymała mnie za rękę, więc poleciała razem ze mną. Ucieczkę zawdzięczamy wyłącznie jej refleksowi.

– Simonie – oświadczyła tamtego dnia, gdy w końcu wracaliśmy pociągiem do Watford. – To poważna sprawa.

– Wiem. Rozgryzł mnie. Nawet ja nie umiem się rozgryźć, a Szaroburowi się udało.

– Dlaczego tak mało o nim wiemy? – irytowała się. – Jest taki…

– Podstępny – podpowiedziałem. – Podstępny Szarobur i w ogóle.

– Przestań się wygłupiać. To naprawdę poważna sprawa.

– Wiem, Penny.

W Watford Mag nas wysłuchał, upewnił się, że nic nam nie jest, po czym nas odesłał. Po prostu pozbył się nas ze szkoły.

Bez sensu.

Przez to oczywiście spędziłem całe lato na myśleniu o Watford, o wszystkim, co się zdarzyło i co mogło się zdarzyć, i o tym, co było do stracenia… Nieustannie się zamartwiałem. Nie pozwoliłem sobie na rozważania o tym, co dobre, bo tęsknota za dobrymi rzeczami może doprowadzić człowieka do szaleństwa.

Mam w głowie listę wszystkiego, za czym najbardziej tęsknię, ale nie wolno mi o niej myśleć, dopóki nie znajdę się najwyżej godzinę od Watford. Wtedy przeglądam punkty jeden po drugim. To trochę przypomina powolne zanurzanie się w zimnej wodzie, ale na odwrót, bo zanurzam się w czymś naprawdę dobrym, więc nie doznaję gwałtownego szoku.

Zacząłem układać tę listę w wieku jedenastu lat. Chyba powinienem wykreślić z niej kilka punktów, ale to trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.

Teraz jestem mniej więcej godzinę od szkoły, więc odtwarzam listę w głowie i opieram czoło o okno w przedziale.

To, czego mi najbardziej brakuje z Watford:

Nr 1 – Babeczki z wiśniami

Wcześniej nigdy nie jadłem babeczek z wiśniami, tylko takie z rodzynkami, nic eleganckiego. Kupowało się je w sklepie, a potem zbyt długo siedziały w piekarniku.

W Watford, jeśli ktoś chce, może codziennie jeść świeżo upieczone babeczki z wiśniami na śniadanie, a potem na podwieczorek. Jadamy podwieczorek w jadalni, po lekcjach, przed kółkami zainteresowań, piłką nożną i odrabianiem lekcji.

Zawsze chodzę na podwieczorek z Penelope i Agathą, ale z naszej trójki tylko ja wybieram babeczki.

– Kolacja za dwie godziny, Simonie – upomina mnie Agatha, chociaż opycham się już od tylu lat.

Kiedyś Penelope próbowała policzyć, ile babeczek zjadłem od początku nauki w Watford, ale w końcu jej się odechciało.

Nie potrafię odmówić sobie babeczek. Są miękkie, lekkie i minimalnie słonawe. Czasem mi się śnią.

Nr 2 – Penelope

To miejsce na liście kiedyś należało do rostbefu, jednak kilka lat temu postanowiłem ograniczyć się do jednego artykułu spożywczego. W przeciwnym razie lista zamieniłaby się w piosenkę o jedzeniu z Olivera!, a mnie skręciłoby z głodu.

Może powinienem zaklasyfikować Agathę wyżej niż Penelope. Agatha to moja dziewczyna, ale Penelope wcześniej trafiła na listę. Zakumplowała się ze mną podczas pierwszego tygodnia w szkole, na lekcji magicznych słów.

Nie wiedziałem, co myśleć o Penelope, gdy ją poznałem – pucołowatą dziewczynkę o jasnobrązowej skórze i jaskraworudych włosach. Nosiła kanciaste okulary, takie, jakie się zakłada, przebierając się za wiedźmę na balu kostiumowym, a jej prawą rękę obciążał olbrzymi fioletowy pierścień. Próbowała pomóc mi z zadaniem, a ja chyba tylko się na nią gapiłem.

– Wiem, że nazywasz się Simon Snow – powiedziała. – Mama mówiła, że cię tu zastanę. Jej zdaniem jesteś bardzo potężny, pewnie potężniejszy ode mnie. Jestem Penelope Bunce.

– Nie wiedziałem, że ktoś taki jak ty może mieć na imię Penelope – odparłem głupkowato. (Wszystko, co mówiłem w tamtym roku, było głupie).

Penelope zmarszczyła nos.

– A jak „ktoś taki jak ja” powinien mieć na imię? – spytała.

– Czy ja wiem? – Naprawdę nie wiedziałem. Znane mi dziewczyny, które były do niej podobne, miały na imię Saanvi albo Aditi, no i na pewno nie były rude. – Saanvi?

– Ktoś taki jak ja może mieć dowolne imię – oświadczyła.

– A – mruknąłem. – No tak, przepraszam.

– I może robić, co chce, ze swoimi włosami. – Potrząsnęła rudym kucykiem i ponownie skupiła się na zadaniu. – Niegrzecznie jest się gapić, wiesz? Nawet na przyjaciół.

– Jesteśmy przyjaciółmi? – zapytałem ze zdumieniem.

– Przecież pomagam ci w lekcjach, prawda?

Owszem. Właśnie pomogła mi skurczyć piłkę nożną do rozmiarów szklanej kulki.

– Myślałem, że mi pomagasz, bo jestem tępy – powiedziałem.

– Wszyscy są tępi – zauważyła. – Pomagam ci, bo cię lubię.

Okazało się, że niechcący zmieniła kolor włosów podczas wypróbowywania nowego zaklęcia, ale rude się jej spodobały i nosiła je przez cały pierwszy rok. W następnym roku sprawiła sobie niebieskie.

Mama Penelope jest Hinduską, a tata Anglikiem. To znaczy, oboje są Anglikami – hinduska rodzina mieszka w Londynie od wieków. Penelope powiedziała mi później, że rodzice kazali jej unikać mnie w szkole.

– Mama mówi, że nie wiadomo, skąd tak naprawdę pochodzisz, i że możesz być niebezpieczny.

– Dlaczego jej nie posłuchałaś? – zapytałem.

– Bo nie wiadomo, skąd tak naprawdę pochodzisz, Simonie! I możesz być niebezpieczny!

– Nie masz ani grama instynktu samozachowawczego.

– Poza tym było mi ciebie szkoda – dodała. – Odwrotnie trzymałeś różdżkę.

Każdego lata tęsknię za Penny, chociaż powtarzam sobie, że nie powinienem. Mag upiera się, żeby nikt nie pisał ani nie dzwonił do mnie podczas wakacji, jednak Penny i tak udaje się ze mną skontaktować. Kiedyś opętała staruszka w sklepie, tego, który ciągle zapomina włożyć sztuczną szczękę, i przemówiła przez niego. Miło było wysłuchać, co u niej, jednak wytrąciło mnie to z równowagi, więc poprosiłem, żeby więcej tego nie robiła, chyba że w nagłym wypadku.

Nr 3 – Boisko do piłki nożnej

Nie gram w piłkę nożną tak często jak kiedyś. Jestem za słaby, żeby wzięli mnie do szkolnej reprezentacji, a poza tym zawsze wplątuję się w jakiś spisek czy dramat albo jestem na misji dla Maga. (Naprawdę trudno pilnować bramki, kiedy cholerny Szarobur może cię zawezwać w każdej chwili, jeśli tylko najdzie go ochota).

Czasem jednak gram, a boisko jest idealne, ze wspaniałą trawą. To jedyna płaska część terenu szkoły. Nieopodal rosną drzewa, rzucające przyjemny cień, w którym można usiąść i oglądać mecze.

Baz gra w reprezentacji, naturalnie. Gnojek.

Na boisku jest taki sam jak gdziekolwiek indziej: silny, pełen wdzięku i kurewsko bezlitosny.

Nr 4 – Szkolny mundurek

Wciągnąłem go na listę, kiedy miałem jedenaście lat. Musicie zrozumieć, że kiedy dostałem mundurek, po raz pierwszy włożyłem na siebie coś, co pasowało. Po raz pierwszy miałem marynarkę i krawat. Nagle poczułem się wysoki i elegancki – dopóki do naszego pokoju nie wszedł Baz, o wiele wyższy ode mnie i bardziej elegancki od wszystkich.

Nauka w Watford trwa osiem lat. Na pierwszym i drugim roku uczniowie noszą marynarki w paski – dwa odcienie fioletu i dwa odcienie zieleni – a do tego ciemnoszare spodnie, zielone swetry i czerwone krawaty. Na szóstym roku trzeba chodzić w słomkowym kapeluszu kanotierze. W gruncie rzeczy dają go tylko po to, żeby sprawdzić, czy uczeń zdoła prawidłowo rzucić zaklęcie Ani drgnij i utrzymać kapelusz na głowie. (Penny zawsze mi pomagała. Gdybym sam je rzucił, pewnie musiałbym spać w tym cholerstwie).

Każdej jesieni, gdy wchodzę do naszego pokoju, czeka na mnie nowy mundurek. Leży na łóżku, czysty, wyprasowany i idealnie dopasowany, bez względu na to, jak bardzo się zmieniłem czy urosłem podczas wakacji.

Starsi uczniowie, czyli teraz i ja, noszą zielone marynarki z białymi lamówkami, a do tego opcjonalnie czerwone swetry. Peleryny też nie są obowiązkowe. Nigdy żadnej nie zakładam, bo wyglądałbym jak debil, ale Penny je lubi. Mówi, że czuje się w nich jak Stevie Nicks.

Podoba mi się mundurek, a także świadomość, że będę w nim chodził codziennie. Nie wiem, co zrobię w przyszłym roku, kiedy skończę Watford.

Przyszło mi do głowy, że mógłbym wstąpić do Magmenów. Mają własne uniformy, trochę jak Robin Hood łamany przez wywiad brytyjski MI6. Mag jednak uważa, że to nie moja ścieżka.

Tak właśnie do mnie przemawia. „To nie twoja ścieżka, Simonie. Inne jest twoje przeznaczenie”.

Chce, żebym był inny niż reszta, żebym uczył się indywidualnie i brał udział w specjalnych lekcjach. Pewnie nawet nie pozwoliłby mi chodzić do szkoły w Watford, gdyby nie był dyrektorem i nie uważał, że tu jestem najbezpieczniejszy.

Gdybym spytał Maga, co mam nosić po ukończeniu Watford, zapewne wystroiłby mnie jak superbohatera.

Nikogo nie będę pytał, w co się ubierać po skończeniu szkoły. Mam osiemnaście lat i sam o siebie zadbam.

Albo Penny mi pomoże.

Nr 5 – Mój pokój

Powinienem powiedzieć „nasz pokój”, ale dzielenia go z Bazem akurat mi nie brakuje.

Na pierwszym roku w Watford dostaje się własny pokój i współlokatora, a potem nie ma mowy o przeprowadzce. Nie trzeba pakować rzeczy ani ściągać plakatów.

Dzielenie pokoju z kimś, kto od jedenastego roku życia próbuje mnie zabić, jest… no cóż, beznadziejne.

Może Tygiel miał wyrzuty sumienia (nie dosłownie, wątpię, żeby Tygiel był szczególnie wrażliwy), lokując mnie z Bazem, bo dostaliśmy najlepszy pokój w Watford.

Mieszkamy w Domu Mimów, na skraju terenu szkoły. Ten kamienny budynek ma trzy i pół piętra, a nasz pokój znajduje się na samej górze, w czymś w rodzaju wieżyczki z widokiem na fosę. W wieżyczce mieści się tylko jeden pokój, ale jest większy niż reszta uczniowskich kwater. Poza tym kiedyś mieszkali tu nauczyciele, więc mamy nawet własną łazienkę.

Szczerze mówiąc, dzielenie łazienki z Bazem nieszczególnie mnie męczy. Baz spędza tam całe poranki, ale jest czysty. Nie lubi, kiedy dotykam jego rzeczy, więc nie trzyma ich na widoku. Penelope twierdzi, że w naszej łazience pachnie cedrem i bergamotką. To na pewno zasługa Baza, bo zdecydowanie nie moja.

Zdradziłbym wam, jak Penny udaje się wkraść do naszego pokoju – dziewczynom nie wolno wchodzić do domów chłopców i vice versa – ale nadal tego nie wiem. Może to dzięki pierścieniowi. Raz widziałem, jak użyła go do otwarcia jaskini, więc wszystko jest możliwe.

Nr 6 – Mag

Mając jedenaście lat, dodałem do listy Maga, a potem wielokrotnie myślałem o tym, żeby go z niej skreślić.

Na przykład na szóstym roku, kiedy praktycznie przez cały czas mnie ignorował. Za każdym razem, gdy próbowałem z nim porozmawiać, twierdził, że akurat robi coś ważnego.

Nadal tak czasem mówi i ja to rozumiem. Jest dyrektorem, ale nie tylko. Przewodzi Kowenowi, więc w praktyce rządzi całym Światem Magów. Zresztą nie jest moim ojcem ani nikim bliskim.

Ale jednocześnie nie mam nikogo bliższego.

Mag pierwszy przybył, żeby spotkać się ze mną w Normalnym Świecie i wyjaśnić mi (a przynajmniej spróbować), kim jestem. Nadal troszczy się o mnie, czasem nawet nie zdaję sobie z tego sprawy. A gdy już znajdzie dla mnie czas, naprawdę rozmawiamy i wtedy mam wrażenie, że stoję na solidnym gruncie. Lepiej się czuję, kiedy Mag jest w pobliżu, lepiej mi się myśli. W jego obecności niemal kupuję to, co zawsze mi powtarzał – że jestem najpotężniejszym czarodziejem w dziejach Świata Magów i że moja moc to coś dobrego, a przynajmniej kiedyś tak będzie. Że w końcu się pozbieram i rozwiążę więcej problemów, niż spowoduję.

Mag jest też jedyną osobą, której wolno kontaktować się ze mną latem.

I zawsze pamięta, że mam urodziny w lipcu.

Nr 7 – Magia

Nie chodzi mi o moją magię, bo ona jest ze mną zawsze, i szczerze mówiąc, niespecjalnie mnie to pociesza.

Z dala od Watford tęsknię za obecnością magii, tej zwykłej magii wokół mnie. Brakuje mi ludzi rzucających zaklęcia na korytarzach i na lekcjach, a także przesuwania po stole w jadalni półmiska kiełbasek tak, jakby był podwieszony na drutach.

Świat Magów właściwie nie jest odrębnym światem – nie mamy miast, nie mamy nawet dzielnic. Czarodzieje zawsze żyli wśród zwykłych ludzi. Zdaniem mamy Penelope tak jest bezpieczniej, bo dzięki temu nie oddalamy się zbytnio od reszty świata. Podobno kiedyś wróżki zmęczyły się bliskością ludzi, na kilka wieków powędrowały do lasów, a potem nie mogły odnaleźć drogi powrotnej.

Watford to jedyne miejsce, w którym niespokrewnieni czarodzieje mieszkają razem. W zwykłym świecie jest co prawda kilka magicznych klubów towarzyskich i organizacji, odbywają się ich doroczne zebrania i tak dalej, ale tylko w Watford wszyscy są razem przez cały czas. Dlatego właśnie pod koniec nauki na wyprzódki łączą się w pary. Penny twierdzi, że jeśli nie spotka się małżonka w Watford, można do śmierci żyć samotnie albo w wieku trzydziestu dwóch lat skończyć jako uczestnik wycieczek dla singli po Magicznej Brytanii.

Nie wiem, czym Penny w ogóle się przejmuje. Od czwartego roku ma chłopaka w Ameryce. (Przyjechał na wymianę do Watford). Micah gra w baseball, a jego twarz jest tak symetryczna, że można by na niej przywoływać demony. Kiedy Penny jest w domu, rozmawiają na wideo czacie, a w czasie roku szkolnego Micah pisze do niej niemal codziennie.

– Tak, ale to Amerykanin, a oni inaczej podchodzą do małżeństwa – mówi Penny. – Może mnie rzucić dla jakiejś ładnej, zwyczajnej dziewczyny, którą pozna w Yale. Mama twierdzi, że tak skończy nasza magia. Wykrwawi się przez nieprzemyślane amerykańskie małżeństwa.

Penny cytuje swoją mamę równie często, jak ja cytuję Penny.

Obie mają paranoję. Micah to porządny facet. Ożeni się z Penelope i pewnie zechce zabrać ją ze sobą. To właśnie tym powinniśmy się przejmować.

Tak czy inaczej…

Magia. Latem tęsknię za magią.

Kiedy jestem sam, magia jest czymś osobistym, moim ciężarem i sekretem. W Watford jest powietrzem, którym oddychamy. Dzięki niej staję się częścią większej całości, a nie odszczepieńcem.

Nr 8 – Ebb i kozy

Zacząłem pomagać Ebb, pasterce kóz, na drugim roku w Watford i po pewnym czasie wypas kóz stał się moim ulubionym zajęciem. (Z czego Baz nieustannie się nabijał). Ebb to najmilsza osoba w Watford, młodsza od nauczycieli i zdumiewająco potężna jak na kogoś, kto postanowił poświęcić życie opiece nad kozami.

– A co moc ma do rzeczy? – spytałaby Ebb. – Wysokich ludzi nie zmusza się do gry w kubłówkę.

– Masz na myśli koszykówkę?

(Przez życie w Watford jest trochę oderwana od rzeczywistości).

– Wszystko jedno. Nie jestem żołnierzem i nie wiem, czemu miałabym zarabiać na życie walką tylko dlatego, że umiem komuś przywalić.

Mag mówi, że każdy z choćby odrobiną magii jest żołnierzem. Jego zdaniem to właśnie było niebezpieczne w starej sztuce – czarodzieje beztrosko dbali tylko o siebie i robili, na co mieli ochotę, traktując magię jak zabawę czy coś, co im się należy, a nie coś, co należy chronić.

Ebb nie ma psa pasterskiego, tylko laskę. Potrafi zawrócić całe stado jednym machnięciem dłoni. Zaczęła mnie uczyć, jak wycofywać kozy jedną po drugiej, jak sprawić, by jednocześnie poczuły, że za bardzo się oddaliły. Pewnej wiosny nawet pozwoliła mi pomóc przy porodzie.

Teraz brak mi czasu na towarzystwo Ebb, ale zostawiłem ją i kozy na liście rzeczy, za którymi tęsknię, po to, żeby przez chwilę o nich pomyśleć.

Nr 9 – Ukryty Las

Powinienem usunąć go z listy.

Pieprzyć Ukryty Las.

Nr 10 – Agatha

Może Agathę też powinienem wykreślić.

Jestem coraz bliżej Watford. Za kilka minut znajdę się na stacji. Ktoś ze szkoły po mnie przyjedzie.

Zawsze zostawiałem sobie Agathę na koniec. Przez całe wakacje o niej nie myślałem, pozwalałem sobie na to dopiero w pobliżu Watford. W ten sposób nie musiałem przez lato utwierdzać się w przekonaniu, że jest zbyt idealna, żeby być prawdziwa.

Teraz jednak… Sam nie wiem, może Agatha jest zbyt idealna, żeby być prawdziwa, przynajmniej dla mnie.

W ostatnim semestrze, tuż zanim Szarobur porwał mnie i Penny, widziałem Agathę z Bazem w Ukrytym Lesie. Chyba wyczuwałem wcześniej, że coś ich łączy, ale nigdy nie sądziłem, że ona mnie zdradzi, że przekroczy tę granicę.

Nie miałem czasu porozmawiać z Agathą po tym, gdy zobaczyłem ją z Bazem. Byłem zbyt zajęty – najpierw mnie porwano, potem trzeba było uciec. Nie mogłem też porozmawiać z nią latem, bo wtedy z nikim nie wolno mi rozmawiać, a teraz sam nie wiem… Nie wiem, kim jest dla mnie Agatha.

Nie wiem nawet, czy za nią tęskniłem.

Rozdział trzeci

Simon

Kiedy docieram na stację, widzę, że nikt po mnie nie przyjechał, w każdym razie nikt znajomy. Jest tu tylko znudzony taksówkarz, który trzyma w dłoni karton z napisem Snow.

– To ja – mówię.

Nie wydaje się przekonany. Chyba nie wyglądam na ucznia elitarnej prywatnej szkoły, zwłaszcza bez mundurka. Mam zbyt krótkie włosy – golę głowę każdego roku na początku wakacji – i tanie trampki. Na dodatek nie sprawiam wrażenia koszmarnie znudzonego, bo niespokojnie się rozglądam.

– To ja – powtarzam trochę chamsko. – Mam pokazać dokumenty?

Taksówkarz wzdycha i opuszcza tabliczkę.

– Nie moja sprawa, jeśli chcesz wylądować na kompletnym zadupiu, chłopcze.

Siadam z tyłu taksówki i kładę torbę obok. Kierowca uruchamia silnik i włącza radio. Zamykam oczy. Nawet w dobry dzień mam mdłości, kiedy jadę na tylnym siedzeniu, a dzisiaj dzień wcale nie jest dobry. Denerwuję się, a do tego jadłem tylko czekoladowy batonik i paczkę serowo-cebulowych czipsów.

Jesteśmy już prawie na miejscu.

Po raz ostatni wracam do Watford jesienią. Dalej będę tu przyjeżdżał, ale już nie tak, jakbym wracał do domu.

W radiu leci Świeczka na wietrze, a kierowca podśpiewuje.

Świeczka na wietrze to niebezpieczne zaklęcie. Chłopaki w szkole mówią, że można go użyć dla dodania sobie pary, jeśli jednak zaakcentuje się niewłaściwą sylabę, roznieca się ogień, którego nie sposób ugasić. Prawdziwy ogień. Nigdy bym tego nie wypróbował, nawet gdybym miał potrzebę. Nie radzę sobie z dwuznacznikami.

Samochód wpada w dziurę w nawierzchni, a ja daję nura do przodu i chwytam się zagłówka przede mną.

– Zapnij pas – warczy taksówkarz.

Zapinam i rozglądam się wokół. Wyjechaliśmy już z miasta na wieś. Przełykam ślinę i prostuję ramiona.

Kierowca znów śpiewa, teraz głośniej – „nie wiedząc, do kogo się zwrócić” – jakby się rozkręcał. Zastanawiam się, czy nie kazać mu się zamknąć. Podskakujemy na kolejnym wyboju i niemal uderzam głową w sufit. Jesteśmy na drodze gruntowej. Nie tędy zwykle jeżdżę do Watford.

Patrzę w lusterko, na odbicie kierowcy. Coś jest nie tak – ma intensywnie zieloną skórę, a jego wargi są czerwone jak surowe mięso.

Przenoszę wzrok z lusterka na osobę. Siedzi przede mną zwykły taksówkarz. Ma krzywe zęby, złamany nos i podśpiewuje piosenkę Eltona Johna. Znowu spoglądam w lusterko – zielona skóra, czerwone usta. Przystojny jak gwiazda muzyki pop.

To goblin.

Nie czekam, żeby sprawdzić, co knuje. Kładę dłoń na biodrze i zaczynam mamrotać zaklęcie przywołania Miecza Magów. To niewidzialna broń, nawet bardziej niż niewidzialna – nie ma jej, dopóki nie wypowie się magicznych słów.

Taksówkarz słyszy, jak rzucam zaklęcie. Nasze spojrzenia spotykają się w lusterku, a wtedy goblin szczerzy zęby, sięga do kieszeni kurtki i odwraca głowę.

Gdyby był tu Baz, niewątpliwie wyrecytowałby listę wszystkich zaklęć, których mógłbym teraz użyć. Na pewno świetnie sprawdziłoby się coś po francusku. Kiedy jednak miecz pojawia się w mojej dłoni, zaciskam zęby i odrąbuję goblinowi łeb razem z zagłówkiem. Voilà.

Samochód przez chwilę jedzie prosto, po czym kierownica zaczyna szaleć. Fotel kierowcy nie jest odgrodzony szybą – magom niech będą dzięki. Rozpinam pas, rzucam się do przodu nad oparciem (w miejscu, w którym wcześniej była głowa goblina) i chwytam kierownicę. Trup chyba jednak nadal dociska pedał gazu, bo zjechaliśmy już z drogi i przyśpieszamy.

Próbuję skierować samochód z powrotem na drogę, ale w zasadzie nie potrafię prowadzić. Obracam kierownicę w lewo, a wtedy taksówka wali bokiem w drewniane ogrodzenie. Poduszka powietrzna wybucha mi w twarz, lecę do tyłu, a samochód przez cały czas coś rozwala, pewnie dalszą część płotu. Nigdy nie sądziłem, że tak umrę…

Taksówka staje, zanim zdołam obmyślić sposób, w jaki mógłbym się ocalić.

Częściowo zsunąłem się na podłogę i uderzyłem głową o szybę, a potem o siedzenie. Kiedy opowiem o tym Penny, nie wspomnę o rozpiętym pasie bezpieczeństwa.

Wyciągam rękę nad głowę i szarpię za klamkę. Drzwi się otwierają, a ja wypadam z samochodu i ląduję na plecach w trawie. Wygląda na to, że przebiliśmy się przez płot i wylądowaliśmy na łące. Silnik nadal pracuje. Wstaję, pojękując, po czym sięgam do samochodu przez okno od strony kierowcy i gaszę silnik.

Wnętrze auta wygląda okropnie. Krew zbryzgała poduszkę powietrzną, trupa i mnie.

Szperam w kieszeniach goblina, ale znajduję tylko paczkę gumy do żucia i nóż techniczny. Nie wygląda to na robotę Szarobura, nie wyczuwam go w powietrzu. Na wszelki wypadek oddycham głęboko.

Pewnie znowu chodziło o zemstę. Gobliny wzięły mnie na cel, odkąd pomogłem Kowenowi wypędzić je z Essex. (Pożerały pijaków w klubowych łazienkach i Mag się przejął, że lokalna gwara całkiem zaniknie). Wydaje mi się, że goblin, któremu uda się mnie dopaść, zostanie ich królem.

Ten tutaj nie ma już co liczyć na koronę. Ostrze utkwiło w fotelu dla pasażera, więc wyszarpuję miecz, który znika przy moim biodrze. Potem przypominam sobie o torbie, łapię ją i wycieram krew o szare spodnie od dresu, a następnie wyjmuję z torby różdżkę. Nie mogę zostawić takiego bajzlu i chyba nie ma co zabezpieczać materiału dowodowego.

Unoszę różdżkę nad taksówką i czuję, jak magia przeszywa mi skórę.

– Pomóż mi – szepczę. – Precz, precz, przeklęta plamo!

Widziałem, jak Penelope używa tego zaklęcia, żeby usunąć różne niewymowne rzeczy. W moim wypadku jednak schodzi tylko trochę krwi ze spodni. To już coś.

Magia w mojej ręce narasta. Jest tak gęsta, że palce mi drżą.

– No już – mówię, wskazując różdżką. – Zniknij mi z oczu!

Z różdżki i z opuszków moich palców sypią się iskry.

– W dupę jeża, no dalej…

Potrząsam nadgarstkiem i znów celuję. Widzę głowę goblina w trawie obok moich stóp, ponownie zieloną. Gobliny to przystojniaki. (Ale też większość diabłów świetnie się prezentuje).

– Pewnie zjadłeś taksówkarza – dodaję i kopię głowę w kierunku samochodu. Mam wrażenie, że ręka mi płonie. – Jak kamfora! – krzyczę.

Czuję gorący podmuch od ziemi do moich palców i taksówka znika. Głowa też. I płot. I droga…

Godzinę później, spocony i nadal pokryty skrzepami gobliniej krwi oraz pyłem z poduszek powietrznych, w końcu widzę przed sobą budynek szkoły. (Zniknął tylko skrawek gruntowej drogi, którą zresztą w ogóle trudno było nazwać drogą. Musiałem po prostu wrócić do szosy i przyjść tutaj).

Wszyscy Normalni uważają Watford za superekskluzywną szkołę z internatem. Pewnie zresztą taka jest. To miejsce aż kipi przepychem. Ebb powiedziała mi kiedyś, że rzucamy coraz to nowe zaklęcia na szkołę i dlatego zebrało się wiele warstw ochronnych. Jeśli jesteście Normalni, oczy was zapieką od tej całej magii.

Podchodzę do wysokiej żelaznej bramy z napisem SZKOŁA WATFORD i kładę dłoń na prętach, żeby poczuły moją magię. Dotąd to wystarczało. Brama otwierała się przed każdym czarodziejem. Jest nawet napis na tablicach u góry skrzydeł: MAGIA ODDZIELA NAS OD ŚWIATA. NIECH NIC NIE ODDZIELI NAS OD SIEBIE.

– To ładna myśl – powiedział Mag, gdy zwrócił się do Kowenu z wnioskiem o wzmocnienie obronności szkoły. – W kwestii bezpieczeństwa nie możemy jednak polegać na sześćsetletniej bramie. Nie oczekuję, że ludzie, którzy przychodzą do mojego domu, zastosują się do haseł wyhaftowanych krzyżykami na ozdobnych jaśkach.

Byłem na tamtym spotkaniu razem z Penelope i Agathą. (Mag kazał nam przyjść, żeby zademonstrować, o co toczy się gra. „Dzieci! Przyszłość naszego świata!”). Nie słuchałem debaty, błądziłem myślami, zastanawiając się, gdzie naprawdę mieszka Mag i czy kiedykolwiek mnie zaprosi. Trudno było wyobrazić go sobie w domu, a już na pewno nie w takim z ozdobnymi jaśkami. Miał kwaterę w Watford, ale czasami znikał na całe tygodnie. Gdy byłem młodszy, podejrzewałem, że wtedy mieszka w lesie, zjada orzeszki i jagody i sypia w borsuczych jamach.

Zabezpieczenia bramy, ogrodzenia i murów Watford z roku na rok się wzmacniają.

Jeden z Magmenów – brat Penelope, Premal – pełni dzisiaj dyżur przy bramie i pewnie się wkurza. Reszta drużyny Maga tkwi w jego gabinecie i planuje nowe posunięcie, a Premal wpuszcza tu pierwszoroczniaków. Staje przede mną.

– Wszystko w porządku, Prem?

– Chyba ja powinienem cię o to spytać.

Spoglądam na swoją wypapraną krwią koszulkę.

– Goblin – wyjaśniam.

Premal kiwa głową i mierzy we mnie różdżką, mamrocząc zaklęcie czyszczące. Jest równie potężny jak Penny i potrafi rzucać zaklęcia od niechcenia.

Nie znoszę, kiedy ludzie czyszczą mnie zaklęciami. Przez to czuję się jak małe dziecko.

– Dzięki – mówię mimo to i próbuję go ominąć, ale mnie zatrzymuje.

– Chwila. – Unosi różdżkę do mojego czoła. – Dziś mamy sytuację wyjątkową. Mag twierdzi, że po terenie łazi Szarobur z twoją twarzą.

Krzywię się, ale staram się nie odsuwać.

– Myślałem, że to sekret – zauważam.

– Zgadza się – potwierdza. – Sekret, który muszą znać tacy jak ja, żeby cię chronić.

– Gdybym był Szaroburem, pewnie już bym cię zjadł – zauważam.

– Pewnie właśnie o to chodzi Magowi – odpowiada Premal. – Przynajmniej mielibyśmy pewność, że to on. – Opuszcza różdżkę. – Jesteś czysty. Idź.

– Jest Penelope?

Premal wzrusza ramionami.

– Nie jestem stróżem siostry.

Przez chwilę myślę, że mówi to ze szczególnym naciskiem i że rzuca zaklęcie, ale on tylko się odwraca i opiera o bramę.

Nikogo nie ma na Głównym Trawniku. Pewnie jestem jednym z pierwszych, którzy wrócili. Zachciało mi się biec, więc biegnę i płoszę chmarę ukrytych w trawie jaskółek. Latają wokół mnie, ćwierkając, a ja nadal biegnę – przez trawnik, przez most zwodzony, mijam mur, a potem drugą i trzecią bramę.

Watford powstało w XVI wieku. Zbudowano je jak otoczone murem miasto – na zewnątrz pola i lasy, w środku budynki i dziedzińce. Nocą zwodzony most się podnosi i nic nie przedostanie się przez fosę oraz wewnętrzne bramy.

Biegnę, aż docieram na szczyt Domu Mimów i opieram się o drzwi. Dobywam Miecza Magów i przebijam nim opuszkę kciuka, który przyciskam do kamienia. Istnieje zaklęcie na przeniesienie się do pokoju po wielomiesięcznej nieobecności, ale krew działa szybciej i pewniej, a w dodatku nie ma tu Baza, który by ją wyczuł. Wtykam kciuk do ust i z uśmiechem otwieram drzwi.

Mój pokój. Za kilka dni będzie nasz, ale teraz należy tylko do mnie. Podchodzę do okien i uchylam jedno z nich. Gdy jestem w budynku, świeże powietrze na zewnątrz pachnie jeszcze bardziej słodko. Otwieram drugie okno, nadal ssąc palec. Patrzę, jak drobiny kurzu wirują na wietrze i słońcu i opadają na moje łóżko.

Mój materac jest stary, wypchany piórami i zakonserwowany zaklęciami. Zapadam się w nim. Merlinie, Morgano i Matuzalemie, jak dobrze jest wrócić. Zawsze dobrze jest wrócić.

Kiedy po raz pierwszy wróciłem do Watford, na drugim roku, od razu wgramoliłem się na łóżko i płakałem jak dziecko. Nadal płakałem, gdy zjawił się Baz. „Dlaczego już ryczysz?”, warknął. „Psujesz mi plan doprowadzenia cię do łez”.

Zamykam oczy i nabieram w płuca tyle powietrza, ile się da.

Pióra. Kurz. Lawenda. Woda z fosy i ten trochę drażniący zapach, który zdaniem Baza pochodzi od syrenołaków. (Lepiej przy nim o nich nie wspominać. Czasem Baz wychyla się z okna i pluje do fosy tylko po to, żeby je wkurzyć).

Gdyby już tu był, nie dałoby się wyczuć nic z wyjątkiem zapachu jego szpanerskiego mydła. Znowu głęboko oddycham, próbując poczuć nutę cedru.

Ktoś łomocze do drzwi, a ja zeskakuję z łóżka, kładę rękę na biodrze i przywołuję Miecz Magów. To już trzeci raz dzisiaj. Może po prostu nie powinienem go ukrywać. Inkantacja to jedyne zaklęcie, które zawsze mi wychodzi. Może dlatego, że nie przypomina innych zaklęć, tylko raczej ślubowanie: „W imię sprawiedliwości. W imię odwagi. W imię obrony słabszych. W obliczu wielkich. Dzięki magii, mądrości i dobroci”.

Miecz wcale nie musi się ukazać. Jest mój, ale do nikogo nie należy. Nie da się go wyczarować, jeśli ci nie zaufa.

Rękojeść materializuje się w mojej dłoni i unoszę miecz, gdy Penelope otwiera drzwi. Miecz opada.

– To nie powinno ci się udać – zauważam.

Penelope wzrusza ramionami i siada na łóżku Baza. Czuję, że się uśmiecham.

– Nie powinnaś nawet przejść przez drzwi frontowe.

Penelope znowu wzrusza ramionami i podkłada sobie poduszkę Baza pod głowę.

– Jeśli Baz dowie się, że dotknęłaś jego łóżka, to cię zabije – mówię.

– Niech spróbuje.

Lekko obracam nadgarstek i miecz znika.

– Przestraszyłeś się – oznajmia Penelope.

– Po drodze wpadłem na goblina.

– Naprawdę nie mogą wybrać następnego króla przez głosowanie? – pyta beztroskim tonem, ale widzę, że uważnie mi się przygląda.

Gdy ostatnio mnie widziała, byłem kłębkiem magicznego nieszczęścia. A kiedy ja widziałem ją, wszystko się rozpadało.

Właśnie udało nam się uciec Szaroburowi, wrócić do Watford i wpaść do Białej Kaplicy, w samym środku uroczystości zakończenia roku szkolnego. Biedna Elspeth przyjmowała nagrodę za osiem lat nienagannej frekwencji. Nadal krwawiłem (z porów w skórze, nikt nie wiedział dlaczego), a Penny płakała. Była tam jej rodzina, bo zebrały się wszystkie rodziny, a mama Penny wrzasnęła na Maga: „Spójrz na nich! To twoja wina!”. Potem Premal ich rozdzielił i też wrzeszczał. Ludzie myśleli, że Szarobur jest tuż za nami, więc z wyciągniętymi różdżkami wybiegli z kaplicy. To był typowy chaos towarzyszący zakończeniu nauki razy sto, o wiele gorszy niż zwykle. Jakby nadszedł prawdziwy koniec.

Potem mama Penelope zabrała zaklęciem całą rodzinę, nawet Premala. (Pewnie tylko do auta, ale i tak wyglądało to dramatycznie).

Od tamtego czasu nie rozmawiałem z Penny. Podświadomie mam ochotę ją złapać i oklepać od stóp do głów, żeby upewnić się, że nic jej nie jest, ale Penny nienawidzi takich scen równie mocno, jak jej mama je kocha. „Nie witaj się, Simonie”, zwróciła się do mnie kiedyś. „Bo wtedy będziemy musieli później się pożegnać, a ja nie znoszę pożegnań”.

Mój mundurek leży w nogach łóżka. Biorę go do ręki i odkładam jeden element po drugim: nowe szare spodnie, nowy krawat w zielono-fioletowe paski…

Penelope wzdycha głośno za moimi plecami. Wracam do łóżka i opadam na materac, patrząc na nią. Próbuję ukryć szeroki uśmiech.

Penny się dąsa.

– Już ci coś zalazło za skórę? – pytam.

– Trixie – mamrocze.

Trixie to jej współlokatorka. Penny mówi, że zamieniłaby ją na tuzin niegodziwych, spiskujących wampirów. W okamgnieniu.

– Co takiego zrobiła?

– Wróciła.

– Spodziewałaś się, że nie wróci?

Penny poprawia poduszkę Baza.

– Z roku na rok jest coraz bardziej walnięta. Najpierw zamieniła włosy w dmuchawiec, a potem się rozpłakała, kiedy wiatr je zdmuchnął.

Chichoczę.

– Na obronę Trixie trzeba powiedzieć, że jest półchochlikiem – zauważam. – A większość chochlików ma nie po kolei w głowie.

– Och, ona doskonale o tym wie. Wierz mi, używa tego jako wymówki. Nie wytrzymam z nią jeszcze jednego roku. Nie mogę obiecać, że nie zamienię jej głowy w dmuchawiec i jej nie zdmuchnę.

Tłumię śmiech i wciąż próbuję nie szczerzyć się z radości. Cholera, dobrze ją widzieć.

– To twój ostatni rok – mówię. – Dasz radę.

Penny poważnieje.

– Nasz ostatni rok – poprawia mnie. – Zgadnij, co będziesz robił w następne wakacje.

– Co?

– Będziesz spędzał czas ze mną.

Teraz już nie ukrywam uśmiechu.

– Polując na Szarobura?

– Pieprzyć Szarobura – odpowiada.

Oboje wybuchamy śmiechem, a ja się krzywię, bo Szarobur wygląda jak jedenastoletnia wersja mnie. (Gdyby Penny również go nie widziała, uznałbym, że wszystko to tylko mi się przywidziało).

Przeszywa mnie dreszcz, co nie uchodzi uwagi Penny.

– Jesteś za chudy – mówi.

– To przez dres.

– Więc się przebierz. – Ona już się przebrała. Ma na sobie szarą plisowaną spódniczkę od mundurka i czerwony sweter. – No już, zaraz podwieczorek.

Z uśmiechem zeskakuję z łóżka, chwytam dżinsy i fioletową bluzę z napisem WATFORD LACROSSE. (Agatha gra w lacrosse).

Penny łapie mnie za ramię, gdy w drodze do łazienki przechodzę obok łóżka Baza.

– Dobrze cię widzieć – szepcze.

Uśmiecham się raz jeszcze. Przez Penny bolą mnie policzki.

– Nie rób sceny – odszeptuję.

Rozdział czwarty

Penelope

Za chudy. Naprawdę jest za chudy.

I co gorsza… zabiedzony.

Simon zawsze wygląda lepiej po kilku miesiącach na rostbefie w Watford. (I na puddingu z Yorkshire, herbacie z za dużą ilością mleka, tłustych kiełbaskach i babeczkach z masłem). Ma szerokie ramiona i szeroki nos, a kiedy za bardzo chudnie, skóra zwisa mu z policzków. Przywykłam, że każdej jesieni tak wygląda, ale tym razem, dzisiaj, jest gorzej.

Jego twarz wydaje się spierzchnięta. Wokół oczu ma czerwone obwódki, a skóra pod nimi sprawia wrażenie szorstkiej i złuszczonej. Zwracam też uwagę na jego czerwone dłonie. Kiedy zaciska pięści, bieleją mu kostki.

Nawet uśmiech Simona jest okropny. Za duży i za czerwony jak na jego twarz.

Nie mogę spojrzeć mu w oczy. Łapię go za rękaw, kiedy przechodzi, i czuję ulgę, bo nie zwalnia kroku. Gdyby zwolnił, mogłabym go nie puścić. Przytrzymałabym go i rzuciła zaklęcie, żebyśmy znaleźli się jak najdalej od Watford i wrócili, kiedy będzie już po wszystkim. Pozwolilibyśmy, żeby Mag, Pitchowie, Szarobur i cała reszta toczyli wojny, które chyba bardzo lubią.

Simon i ja moglibyśmy znaleźć mieszkanie w Anchorage, w Casablance albo w Pradze. Ja bym czytała i pisała, on by spał i jadł, i oboje dożylibyśmy dziewiętnastych urodzin, może nawet dwudziestych.

Zrobiłabym to. Zabrałabym go stąd, gdybym nie wierzyła, że tylko on może cokolwiek tu zmienić.

Gdybym wykradła Simona i ukryła go w bezpiecznym miejscu…

Nie wiem, czy istniałby jeszcze Świat Magów, do którego moglibyśmy wrócić.

Rozdział piąty

Simon

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Tytuł oryginału: Carry On

Pierwsze wydanie: St. Martin’s Griffin, 2015

Copyright © 2015 by Rainbow Rowell. All rights reserved.

Copyright © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2016, 2022

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Jolanta Nowak

Korekta: Sylwia Sandowska-Dobija

Opracowanie graficzne okładki: Emotion Media

Ilustracja na okładce: Olga Grlic. Wszystkie prawa zastrzeżone.

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC.

Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

Ilustracja na okładce: Olga Grlic.

Wszystkie prawa zastrzeżone.

HarperCollins Polska sp. z o.o.

ul. Domaniewska 34a

02-672 Warszawa

www.harpercollins.pl

ISBN 978-83-276-8858-3

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.