Niezapominajka. Tom II. Co zostało utracone - Kerstin Gier - ebook + książka

Niezapominajka. Tom II. Co zostało utracone ebook

Kerstin Gier

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom trylogii „Niezapominajka” – jeszcze bardziej magiczny i tajemniczy, niebezpiecznie zabawny i szalenie wciągający!

Przestawanie z Wróżkami i Wróżami, przechodzenie przez portale do równoległego świata i posiadanie supermocy – Quinn zdążył się już do tego przyzwyczaić. Szkoda tylko, że każda tajemnica, którą odsłania, stawia przed nim nowe zagadki. Gdyby nie Matilda i jej wyjątkowa umiejętność dociekania prawdy, byłby kompletnie zagubiony. Chociaż Quinn próbuje chronić ją przed niebezpieczeństwami Kręgu, nie powstrzymuje jej to przed rzuceniem się w wir przygody. Oboje bowiem muszą pilnie odpowiedzieć na kilka pytań: czy za śmiercią ojca Quinna kryje się tajne stowarzyszenie? Jak okiełznać sfinksa, a najpierw intrygującą nową koleżankę z klasy? I czy ktoś, kto nieustannie naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo, może być w ogóle zakochany?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 564

Oceny
4,0 (4 oceny)
1
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuVER­GIS­SME­IN­NICHT – WAS BI­SHER VER­LO­REN WAR
Ori­gi­nally pu­bli­shed asVol. 2: Ver­gis­sme­in­nicht – Was bi­sher ver­lo­ren war Co­py­ri­ght © 2023 S. Fi­scher Ver­lag GmbH, Frank­furt am Main Co­ver il­lu­stra­tion by Eva Schöf­f­mann-Da­vi­dov © 2023 S. Fi­scher Ver­lag GmbH, Frank­furt am Main Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Ad­ap­ta­cja okładki, skład i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dziń­ski
s. 138 – frag­ment Ham­leta W. Sha­ke­spe­are’a w tł. J. Pasz­kow­skiego; s. 296 – frag­ment wier­sza Mond­nacht J. von Eichen­dorffa w tł. ks. J. Szy­mika, z: J. von Eichen­dorff, Dwa­na­ście wier­szy, Księ­gar­nia św. Jacka, Ka­to­wice 2007
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-8265-916-0
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50 e-mail: me­dia­ro­dzina@me­dia­ro­dzina.plwww.me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla wszyst­kich, któ­rzy czują się cza­sem za­gu­bieni.

Nie je­ste­ście sami.

Pro­log

WSZYSTKO PO­TO­CZYŁO SIĘ TAK SZYBKO, że nie star­czyło na­wet czasu, żeby Jo­an­nie d’Arc prze­mknęło przez myśl coś bar­dziej ory­gi­nal­nego niż „Ja­sna cho­lera!”. Ten chło­pak, Qu­inn, ob­ró­cił się ku niej z oso­bli­wie spo­koj­nym wy­ra­zem twa­rzy i jed­nym ru­chem ręki zwa­lił ją z nóg. Pło­mie­nie w jej dłoni nie miały szansy w star­ciu ze stru­mie­niem po­wie­trza, który on na po­zór bez wy­siłku kon­tro­lo­wał. Z głową do przodu wy­strze­liła obok niego po­nad da­chem w kie­runku por­talu. Je­dyne, co mo­gła zro­bić, to na­piąć ręce i nogi jak kot wy­rzu­cony przez okno, moż­liwe, że na­wet fuk­nęła, a po­tem prze­le­ciała przez mi­go­tliwe pole por­talu. Bez szcze­gól­nej gra­cji, ale też o wiele ła­god­niej, niż się oba­wiała, wy­lą­do­wała po dru­giej stro­nie, na gru­pie ka­nap i fo­teli usta­wio­nych w pół­kolu w taki spo­sób, jakby wręcz się spo­dzie­wano, że lu­dzie nie będą kul­tu­ral­nie prze­cho­dzić przez por­tal, tylko po­ko­ny­wać go ni­czym ci­skani z ka­ta­pulty.

Jo­anna pa­trzyła pro­sto w żółte oczy pie­rza­stego węża, który le­żał za­le­d­wie kilka cen­ty­me­trów od jej twa­rzy i wy­glą­dał jak prze­ra­żona ka­na­powa po­du­cha. Kiedy się szybko po­zbie­rała, po raz ostatni zdo­łała rzu­cić okiem na chło­paka i na ogar­nięty wi­chrem dach cen­trum me­dycz­nego, po czym ozdobne dę­bowe drzwi przed mi­go­czą­cym po­lem się za­trza­snęły i na­gle za­le­gła ci­sza.

Do­póki nie usły­szała czy­je­goś od­de­chu. Ob­ró­ciła się.

Se­ve­rin! On nie miał tyle szczę­ścia przy lą­do­wa­niu. Wraz z krze­słem naj­wy­raź­niej zo­stał ka­ta­pul­to­wany po­nad grupą fo­teli aż pod prze­ciw­le­głą ścianę, gdzie le­żał przed ko­lej­nymi ma­syw­nymi drzwiami o rzeź­bio­nej po­wierzchni. Cztery ściany ma­łego po­miesz­cze­nia w grun­cie rze­czy skła­dały się wy­łącz­nie z ta­kich drzwi, jed­nych obok dru­gich. Jo­anna na­li­czyła ich w su­mie trzy­na­ście. Wszyst­kie oprócz jed­nych były ozna­czone nu­me­rami – Se­ve­rin przy­cup­nął w nie­na­tu­ral­nej, wy­krę­co­nej po­zy­cji przed nu­me­rem szó­stym, a te, przez które oboje się tu do­stali, no­siły nu­mer je­de­na­ście. Przed nu­me­rem czwar­tym wy­le­gi­wał się ko­lejny wąż pie­rza­sty, a trzeci pełzł w kie­runku Se­ve­rina. Ten na ka­na­pie wciąż jesz­cze nie mógł dojść do sie­bie.

Jo­anna od­gar­nęła ko­smyk wło­sów za ucho. Z Se­ve­ri­nem i trzema wę­żami pie­rza­stymi na pewno by so­bie po­ra­dziła, zwłasz­cza ogar­nięta taką fu­rią jak w tej chwili, wie­działa jed­nak, że roz­trop­nie by­łoby jak naj­szyb­ciej stąd znik­nąć, za­nim od­kryje ją ktoś inny. To nie­bez­pieczny te­ren na­wet dla niej.

– No co, ko­cha­nie? Zła­ma­łeś so­bie kark? – za­py­tała sło­dziut­kim gło­sem, lu­stru­jąc drzwi za Se­ve­ri­nem. Czy mo­głaby się przez nie wy­do­stać? – Kto by po­my­ślał, że taki mały bę­kart po­tom­ków i jego ziem­ska fanka mogą sta­wić czoło dwóm naj­wyż­szej ligi Ne­xom? Cho­ciaż w twoim przy­padku czasy eks­tra­klasy to już ra­czej od­le­gła prze­szłość.

Se­ve­rin uło­żył z po­wro­tem ko­ści we wła­ści­wej po­zy­cji, wy­da­jąc przy tym dźwięki przy­pra­wia­jące o mdło­ści. Gdyby wy­lą­do­wał gdzie in­dziej niż w Kręgu, praw­do­po­dob­nie już ni­gdy by się nie po­zbie­rał.

– Te prze­klęte wrony to na pewno sprawka Wró­żek i Wró­żów, czyli Cas­sian przy­pusz­czal­nie już wszystko wie. – Z ostat­nim chrup­nię­ciem krę­go­słupa sta­nął na nogi. – Dla­tego mu­simy wy­my­ślić ja­kąś dia­bel­nie prze­ko­nu­jącą hi­sto­rię. – Po­pa­trzył na nią. – Wiem, je­steś wście­kła, dar­ling, ale my dwoje po­win­ni­śmy te­raz ko­niecz­nie trzy­mać się ra­zem.

– Trzy­mać się ra­zem? – Jo­anna zre­zy­gno­wała ze słod­kiego tonu. – Po­wiedz wprost, że mam ci ura­to­wać ty­łek.

– Za­pew­niam, że to opłaci się rów­nież to­bie. – Se­ve­rin sta­rał się, żeby to, co mó­wił, brzmiało za­chę­ca­jąco. – Nie chcesz wie­dzieć, gdzie je­ste­śmy?

– Da­ruj so­bie! – prych­nęła Jo­anna. – Ma­giczne pła­sko­rzeźby z ru­nami, pie­rza­ste węże i ka­napy w nor­we­skie wzory – mo­żesz mi wie­rzyć, że wiem, gdzie je­stem. I dla kogo pra­cu­jesz. Bez­gu­ście to jego znak fir­mowy. – Czy po­winna sko­rzy­stać po pro­stu z naj­bliż­szych drzwi? A może przed­tem po­winna jesz­cze raz prze­trą­cić Se­ve­ri­nowi kark? Miała na to ochotę. – Zo­rien­to­wa­łam się w chwili, kiedy otwo­rzy­łeś por­tal. Jak ni­sko trzeba upaść, żeby pra­co­wać dla ta­kiego psy­cho­paty jak Frey? – Jej głos ocie­kał te­raz po­gardą. – Pod przy­krywką fi­zjo­te­ra­peuty, wiel­kie nieba!

Z sa­tys­fak­cją od­no­to­wała wy­raz kon­ster­na­cji, który prze­mknął przez twarz Se­ve­rina.

Po chwili wzru­szył ra­mio­nami.

– Czło­nek Wy­so­kiej Rady Frey nie jest wcale gor­szy od in­nych. A jego me­tody płat­no­ści są... no cóż... nie­po­wta­rzalne. Dla­tego lu­bię co ja­kiś czas dla niego po­pra­co­wać. – Par­sk­nął, po czym do­dał drwiąco: – Pod­czas gdy ty, dar­ling, od wie­ków ha­ru­jesz cał­kiem za darmo, wciąż ma­jąc na­dzieję, że wresz­cie do­cze­kasz się po­chwały od swo­jego bossa. Je­śli chcesz, chęt­nie mu opo­wiem, jak bar­dzo się sta­ra­łaś, żeby wy­łu­dzić in­for­ma­cje od rze­ko­mego fi­zjo­te­ra­peuty. – Oby­dwoma kciu­kami wska­zał na swą sze­roką pierś. – Za jego ple­cami. Je­stem cie­kawy: jaki wła­ści­wie mia­łaś za­miar? Chcia­łaś zło­żyć mu Qu­inna u stóp, jak kotka wlo­kąca mysz?

Te­raz na­de­szła jej ko­lej, by wzru­szyć ra­mio­nami, przy­naj­mniej w wy­obraźni. Ten łaj­dak tra­fił w jej czuły punkt. Ale nie sprawi mu tej sa­tys­fak­cji i to prze­mil­czy. Jej „boss” przy­naj­mniej by jej nie za­bił.

– Nie­po­wta­rzalne środki płat­no­ści, aha – po­wtó­rzyła po­woli. – Uwa­żaj, bo ci uwie­rzę. Nie­po­wta­rzalne i nie­le­galne. Jak te por­tale tu­taj. I jak to, co Frey z tobą zrobi, kiedy usły­szy, że cał­kiem spar­ta­czy­łeś swoje za­da­nie. Czy to prawda, co tu i ów­dzie się mówi? Że on karmi swoje krwawe wilki ludźmi, któ­rzy mu pod­pa­dli?

Oczy Se­ve­rina się roz­sze­rzyły, jakby do­piero te­raz do­tarło do niego, że ma pro­blem nie tylko z Cas­sia­nem oraz z Wróż­kami i Wró­żami.

– To twoja wina – po­wie­dział. – Wszystko przez tę głu­pią smar­katą! Gdyby ona nie wi­działa nas ra­zem, a ty nie po­sta­no­wi­ła­byś zrzu­cić jej z da­chu...

– ...wtedy twój mały pa­cjent praw­do­po­dob­nie by się nie zo­rien­to­wał, że może zmie­nić się w tor­nado, to chyba ja­sne – do­koń­czyła Jo­anna. Po­now­nie spoj­rzała na drzwi. Je­śli sama nie chciała skoń­czyć jako karma dla krwa­wych wil­ków, naj­wyż­szy czas stąd spa­dać. Nie chciała tylko na ślepo wejść przez pierw­szy z brzegu por­tal i nie daj Boże wy­lą­do­wać w jed­nej z kla­tek krwa­wych wil­ków Freya albo w jego osła­wio­nej nor­we­skiej izbie tor­tur. Tak czy owak, mu­siała pod­jąć de­cy­zję.

– Może... – Se­ve­rin, jakby czy­ta­jąc jej w my­ślach, ru­szył w jej stronę. Pie­rza­ste węże też ob­ró­ciły głowy i po­ka­zały swoje ostre kły. Pa­skudne stwo­rze­nia. – Jo­anno, dar­ling! Je­śli bę­dziemy dzia­łać mą­drze, mo­żemy jesz­cze prze­kuć to nie­po­wo­dze­nie w suk­ces...

Nie cze­kała, aż się przy niej znaj­dzie. W trzech dłu­gich su­sach do­tarła do je­dy­nych drzwi nie­ma­ją­cych żad­nego nu­meru, na­ci­snęła klamkę i pchnęła je. Ku jej wiel­kiej uldze nie było za nimi mi­go­czą­cego pola, tylko ja­sny ko­ry­tarz, przez okno któ­rego zo­ba­czyła po­ły­sku­jące per­łowo ob­ser­wa­to­rium, po­dobny do muszli śli­maka bu­dy­nek rzą­dowy Ar­ka­dyj­czy­ków. Do­brze od­ga­dła. Tędy wy­cho­dziło się pro­sto na ulicę.

W po­czu­ciu triumfu od­wró­ciła się do Se­ve­rina i jed­nym płyn­nym ru­chem ręki pod­pa­liła grupę ohyd­nych fo­teli.

– Oczy­wi­ście mo­żesz te­raz wsz­cząć alarm i pró­bo­wać mnie zła­pać, żeby od­wró­cić uwagę Freya od wła­snej po­rażki! – po­wie­działa, pod­czas gdy pło­mie­nie z trza­skiem wgry­zały się w tka­ninę. Po­duszka w kształ­cie węża też za­jęła się ogniem, pióra pa­liły się ja­snym i wy­so­kim pło­mie­niem. – Ale oboje wiemy, że le­piej bę­dzie, je­śli ukry­jesz się przed swoim zle­ce­nio­dawcą i jego ludźmi, do­póki jesz­cze mo­żesz, uko­chany.

Se­ve­rin stał nie­po­ru­szony. Jego szczęki po­ru­szały się ner­wowo. Wie­dział, że ona ma ra­cję. I że w kry­tycz­nych sy­tu­acjach i tak jest szyb­sza od niego. Przez kilka se­kund wpa­try­wali się w sie­bie na­wza­jem, oboje go­towi do skoku, pod­czas gdy pie­rza­sty wąż na ka­na­pie za­mie­nił się w po­piół i na­tych­miast po­now­nie się od­ro­dził.

Na­stęp­nie Se­ve­rin ob­ró­cił się na pię­cie i ru­szył do drzwi z nu­me­rem osiem.

– Po­wo­dze­nia – rzu­cił. Ale Jo­anna już tego nie sły­szała – bie­gła ko­ry­ta­rzem.

Kilka ty­go­dni póź­niej

Qu­inn

PRZE­CI­NA­ŁEM SPRIN­TEM ULICE, DZIE­DZIŃCE I OGRODY, bie­głem po scho­dach i pod łu­kami bram, ro­bi­łem zwody, prze­ska­ki­wa­łem przez mury i wspi­na­łem się po ścia­nach do­mów, tur­la­łem się, ro­bi­łem salta, ba­lan­so­wa­łem wzdłuż gzym­sów – a wszystko to z obłędną pre­cy­zją i szyb­ko­ścią. Aż szkoda, że nikt mnie nie wi­dział – i że nie był to re­alny świat, ten, w któ­rym na­dal mę­czyły mnie bóle i bez kul nie mo­głem na­wet cho­dzić, nie wspo­mi­na­jąc o par­ko­urze.

Świe­ciło słońce, niebo ja­śniało błę­ki­tem, a mimo to małe, złote kropki mi­go­tały na nim jak gwiazdy. I jakby już to nie było wy­star­cza­jąco nie­re­alne, wy­soko nade mną prze­pły­nął wie­lo­ryb z pa­sa­żer­ską gon­dolą. Może cho­ciaż ktoś tam z góry mi się przy­gląda.

Przy­mie­rzy­łem się do ostat­niego skoku i z cał­ko­wi­cie zbęd­nym, ale me­ga­odlo­to­wym ob­ro­tem o trzy­sta sześć­dzie­siąt stopni wy­lą­do­wa­łem na szczy­cie muru. Stam­tąd z trium­fem spoj­rza­łem w dół, na ulicę, gdzie za­czą­łem swój bieg. Tak przy­naj­mniej my­śla­łem.

W rze­czy­wi­sto­ści ta wą­ska bru­ko­wana uliczka była mi zu­peł­nie obca. Ża­den z bu­dyn­ków nie wy­glą­dał zna­jomo, a drzewa o nie­zwy­kłych owo­cach w kształ­cie gwiazd, wy­cią­ga­ją­cego ga­łę­zie po­nad prze­ciw­le­głym mu­rem, zde­cy­do­wa­nie ni­gdy nie wi­dzia­łem. W prze­ci­wień­stwie do dwóch ubra­nych na czarno i uzbro­jo­nych po zęby po­staci, które stały pod drze­wem i roz­ma­wiały. Jesz­cze przed se­kundą, bo te­raz za­mil­kły i się na mnie ga­piły.

A ja ga­pi­łem się na nie. No cóż, chyba jed­nak nie po­szło mi tak me­ga­odlo­towo i pre­cy­zyj­nie, jak są­dzi­łem.

– Gdy po­ru­szasz się sam po Kręgu, mu­sisz prze­strze­gać trzech za­sad – wbi­jał mi do głowy Hia­cynt, pa­trząc z po­ważną miną spod szopy ru­dych wło­sów Wróża. – Nu­mer je­den: Trzy­maj się z da­leka od mgły cha­osu. Nu­mer dwa: Nie schodź ni­gdy do pod­zie­mia. Nu­mer trzy: Omi­jaj sze­ro­kim łu­kiem wszyst­kich Ne­xów.

– I pła­sko­dzio­bego świer­gotka ścien­nego – uzu­peł­nił jego przy­ja­ciel Emi­lian. Moż­liwe, że po­wie­dział „ścien­no­dzio­bego świer­gotka pła­skiego” albo „pła­sko­pier­sia­stego dzióbka ścien­nego” – lub coś w tym ro­dzaju. Kiedy go spy­ta­łem, jak te stwo­rze­nia wy­glą­dają, od­po­wie­dział, że gdy je zo­ba­czę, od razu roz­po­znam. Mam tylko za­nadto do nich się nie zbli­żać, bo kiedy czują się za­gro­żone, plują zie­loną, ślu­zo­watą cie­czą.

W każ­dym ra­zie tamte uzbro­jone po­sta­cie pod łu­kiem bramy to Ne­xo­wie – na­zwa ta ozna­cza w Kręgu ko­goś w ro­dzaju żoł­nie­rza, po­li­cjanta bądź taj­nego agenta, jesz­cze do końca się w tym nie ro­ze­zna­łem. Wi­doczne w dole dwa okazy no­siły imiona Gu­drun i Rüdi­ger, przy czym to ostat­nie było tylko przy­pusz­cze­niem. On po pro­stu wy­glą­dał jak Rüdi­ger, a kiedy mnie zo­ba­czył, uśmiech­nął się wred­nym uśmie­chem Rüdi­gera. Także w wod­ni­ście ja­snych oczach Gu­drun do­strze­głem coś w ro­dzaju ra­do­ści z po­now­nego spo­tka­nia, tyle że pod­stęp­nej. Albo to okrutny zbieg oko­licz­no­ści, że cią­gle wcho­dzi­li­śmy so­bie w drogę, albo gdzieś w po­bliżu musi się znaj­do­wać ich główna sie­dziba.

– Pro­szę, pro­szę, kogo my tu mamy? – spy­tała prze­cią­gle Gu­drun. – Na­szego ku­ter­nogę, wy­brańca kre­tyń­skich Wró­żek i Wró­żow? – Była wyż­sza ode mnie co naj­mniej o głowę i miała gład­kie, ja­sne włosy, które po jed­nej stro­nie zo­stały zgo­lone kró­cej niż na za­pałkę, a po dru­giej opa­dały jej na twarz. Dzięki re­gu­lar­nym ry­som, wy­spor­to­wa­nej syl­wetce i su­ro­wemu spoj­rze­niu mo­głaby bez trudu zo­stać mo­delką re­kla­mu­jącą oszczepy lub środki na tra­wie­nie.

Rüdi­ger ro­ze­śmiał się ochry­ple.

– Ku­ter­noga – po­doba mi się. A gdzie się po­działy twoje kule, mały?

Fakt, że wszy­scy Ne­xo­wie, któ­rych do­tąd po­zna­łem, wy­glą­dają na psy­cho­pa­tów, to we­dług Hia­cynta czy­sty przy­pa­dek; twier­dził, że więk­szość z nich jest cał­kiem w po­rządku. A ja mam – za­sada nu­mer trzy – omi­jać ich sze­ro­kim łu­kiem tylko dla­tego, że po swo­ich ar­ka­dyj­skich przod­kach odzie­dzi­czy­łem nie­for­tunną skłon­ność do wpa­da­nia w ta­ra­paty przez za­dzie­ra­nie z sil­niej­szymi od sie­bie.

Nie­stety, było w tym tro­chę prawdy. Za­miast po pro­stu się za­mknąć i stam­tąd ulot­nić, na­gle usły­sza­łem, jak mó­wię:

– Sorry, ale mam nie roz­ma­wiać z pła­sko­dzio­bymi świer­got­kami ścien­nymi.

Oczy Gu­drun wy­raź­nie się zwę­ziły, a Rüdi­ger wy­glą­dał na wpie­nio­nego nie na żarty. Nie zdzi­wił­bym się, gdyby za chwilę rze­czy­wi­ście try­snął ja­kąś zie­loną, ślu­zo­watą cie­czą.

– Pła­sko... co? Pró­bu­jesz nas ob­ra­zić? – wark­nął. – Na­prawdę chcesz z nami za­dzie­rać, dzie­ciaczku?

Jesz­cze bar­dziej niż jego spra­gniona mordu mina prze­ra­żał mnie cienki głos w moim wnę­trzu, który na­wo­ły­wał za­pa­mię­tale „Tak, da­waj! Na­wa­lanka! Na­wa­lanka!” i do­ma­gał się, że­bym się rzu­cił na Rüdi­gera i Gu­drun jakby nie było ju­tra. Po­nie­waż jed­nak obie­ca­łem Hia­cyn­towi, że będę prze­strze­gał jego trzech za­sad, po­wie­dzia­łem w końcu:

– In­nym ra­zem, pta­szęta. – Po czym prze­mie­ści­łem się do ogrodu za sobą, do­póki jesz­cze by­łem w sta­nie my­śleć jako tako roz­sąd­nie.

Z roz­biegu prze­sko­czy­łem przez ko­lejny mur, po­tem od­bi­łem w lewo i po­pę­dzi­łem ulicą w górę, aż na­tra­fi­łem na mu­rek wy­star­cza­jąco ni­ski, by po­ko­nać go jed­nym sko­kiem. Naj­szyb­ciej, jak po­tra­fi­łem, prze­cią­łem nie­duże we­wnętrzne po­dwó­rze z plu­ska­jącą fon­tanną, wy­la­złem przez za­mkniętą bramę na ko­lejną uliczkę i po­now­nie skrę­ci­łem. Prze­ci­snąw­szy się przez szcze­linę w mu­rze na bez­pieczny kręty dzie­dzi­niec, za­trzy­ma­łem się, ciężko od­dy­cha­jąc, i opar­łem się ple­cami o ka­mie­nie.

Okej, mały bi­lans sy­tu­acji: wpraw­dzie na­dal nie wie­dzia­łem, gdzie się znaj­duję, ale Gu­drun i Rüdi­gera się po­zby­łem. O ile oni w ogóle mnie śle­dzili. Od mgły cha­osu trzy­ma­łem się z da­leka – nie wi­dzia­łem dziś ani jed­nej z tych dziw­nych męt­nie ko­lo­ro­wych mi­go­czą­cych chmur – i nie­chcący nie za­pę­dzi­łem się też do pod­zie­mia. Czyli na ra­zie wszystko w po­rządku. Mu­sia­łem tylko ja­koś wró­cić.

Spod rę­kawa wy­peł­zło moje len­tigo, ośmior­nica o dzie­wię­ciu ra­mio­nach, która pły­nęła po skó­rze jak żywy ta­tuaż. Len­tigo są wi­doczne wy­łącz­nie tu­taj, w Kręgu, i – o ile do­brze zro­zu­mia­łem – sta­no­wią coś w ro­dzaju od­ci­sków pal­ców Ar­ka­dyj­czy­ków oraz Wró­żów i Wró­żek. W prze­ci­wień­stwie do mnie, bę­dą­cego je­dy­nie w czę­ści Ar­ka­dyj­czy­kiem, oni mają na­wet po dwa len­tigo. Na wi­dok mo­jej ma­łej ośmior­niczki od razu po­pra­wił mi się na­strój i prze­sta­łem czuć się sa­motny. W końcu nie pierw­szy raz się tu­taj zgu­bi­łem. Część Kręgu w oko­licy azylu Emi­liana dla bez­dom­nych, kar­ło­wa­tych smo­ków była ist­nym la­bi­ryn­tem, da­le­kim od przej­rzy­sto­ści i pro­stoty. Ze względu na pa­gór­ko­wate po­ło­że­nie, fa­sady z na­tu­ral­nego ka­mie­nia i qu­asi-śród­ziem­no­mor­ską ro­ślin­ność w oto­czo­nych mu­rami ogro­dach na­zwa­łem tę dziel­nicę „Małą Li­gu­rią”, na pa­miątkę wło­skiej, gór­skiej wio­ski, w któ­rej kie­dyś spę­dza­łem wa­ka­cje z ro­dzi­cami. Liczne z tu­tej­szych do­mów i ogro­dów na­le­żały do Wró­żek i Wró­żów. Mię­dzy in­nymi z tego po­wodu oko­lica ta zda­niem Hia­cynta i Emi­liana jest naj­spo­koj­niej­sza i naj­bez­piecz­niej­sza w ca­łym Kręgu.

Po tym, jak Ma­tilda i ja nie­mal zo­sta­li­śmy prze­ro­bieni przez świętą Jo­annę na grzanki, a mój fi­zjo­te­ra­peuta Se­ve­rin oka­zał się ra­mie­niem czy­stego zła, po­cząt­kowo nie mia­łem ochoty na to, żeby eks­plo­ro­wać Krąg bez żad­nej eskorty. Pro­fe­sor Cas­sian za­pew­nił mnie jed­nak, że „in­cy­dent” – jak to ład­nie na­zwał – zo­stał wy­ja­śniony i nic mi już nie grozi.

– Przy­naj­mniej na ra­zie – wy­mam­ro­tał jesz­cze Hia­cynt, a ja po­sta­no­wi­łem mu uwie­rzyć. Przy­czyny „in­cy­dentu” były – jak wszystko w Kręgu – skom­pli­ko­wane, a mało prze­ko­nu­jące próby wy­ja­śnie­nia ich przez pro­fe­sora Cas­siana jak zwy­kle bar­dziej mnie zdez­o­rien­to­wały, niż oświe­ciły.

Do tego, że we­dług po­dej­rza­nego pro­roc­twa je­stem uwa­żany za wy­brańca, który ura­tuje świat przed za­gładą czy czymś w tym ro­dzaju, już się przy­zwy­cza­iłem – kiedy świat się skoń­czy, zro­zu­mieją, że się my­lili. Jed­nak z tym, że Se­ve­rin Ze­lenko nie jest sym­pa­tycz­nym, peł­nym em­pa­tii fa­ce­tem, za ja­kiego go mia­łem, nie po­tra­fi­łem się po­go­dzić na­wet po kilku ty­go­dniach.

W rze­czy­wi­sto­ści szpie­go­wał mnie dla kre­atury o imie­niu Frey, który jest ważną szy­chą w Kręgu. Albo był, bo te­raz, miejmy na­dzieję, gnije w ja­kimś tu­tej­szym wię­zie­niu i już nic nie może ni­komu zro­bić.

Nie je­stem pe­wien, czy Wróżki i pro­fe­sor Cas­sian wie­dzieli, że po­byt w Kręgu bez ich nad­zoru wy­ko­rzy­stuję wy­łącz­nie na par­kour i przy oka­zji na zwie­dza­nie oko­licy. Praw­do­po­dob­nie spo­dzie­wali się, że pil­nie od­daję się ćwi­cze­niom, za po­mocą któ­rych oni na próżno pró­bo­wali na­uczyć mnie pew­nych umie­jęt­no­ści wła­ści­wych każ­demu Ar­ka­dyj­czy­kowi, a które we­dług nich ja rów­nież po­wi­nie­nem ko­niecz­nie opa­no­wać.

Oba­wiam się, że przyj­dzie im na to długo cze­kać – kon­cep­cja Kręgu po pro­stu na­dal nie prze­bi­jała się do mo­jej świa­do­mo­ści, bez względu na to, jak czę­sto mi wy­ja­śniali, że cho­dzi o nie­ma­te­rialny świat, który można re­gu­lo­wać lub stwo­rzyć cał­kiem od nowa wy­łącz­nie siłą wy­obraźni. Jak, na li­tość bo­ską, na­leży to ro­zu­mieć? W każ­dym ra­zie do­tych­czas nie udało mi się ani razu w żad­nym ćwi­cze­niu „wy­my­ślić” drzwi w mu­rze czy za­mie­nić zie­lo­nego ka­mie­nia w czer­wony, nie mó­wiąc już o wy­cza­ro­wa­niu so­bie skrzy­deł czy do­ko­na­niu jed­nej z in­nych cu­dow­nych rze­czy, ja­kie oni de­mon­stro­wali mi każ­dego dnia.

Moja fru­stra­cja z tego po­wodu nie była jed­nak nad­mierna, po­nie­waż już samo to, że po­ru­sza­łem się po Kręgu bez ja­kiej­kol­wiek po­mocy i bez bólu, sta­no­wiło dla mnie cud sam w so­bie. Dla­czego miał­bym mar­no­wać czas na ja­kieś ćwi­cze­nia w prze­ma­lo­wy­wa­nie ka­mieni, je­śli za­miast tego mo­głem swo­bod­nie bie­gać i ska­kać?

Na­wia­sem mó­wiąc, po dru­giej stro­nie, w rze­czy­wi­stym świe­cie, po­czy­ni­łem pewne po­stępy, je­śli cho­dzi o su­per­moce. Cho­ciaż su­per­słuch i su­per­w­zrok na­dal po­ja­wiały się i zni­kały, kiedy chciały – za­zwy­czaj gdy ich aku­rat nie po­trze­bo­wa­łem – to zde­cy­do­wa­nie lep­szą kon­trolę mia­łem nad ru­chem po­wie­trza. Po­tra­fi­łem za­trza­ski­wać drzwi, z ła­two­ścią prze­miesz­czać przed­mioty z jed­nego końca po­koju na drugi i sto­jąc w oknie, wy­wo­ły­wać szum wia­tru w od­da­lo­nych o pięć­dzie­siąt me­trów drze­wach na cmen­ta­rzu. I to wszystko wy­da­wało się cał­kiem na­tu­ralne. Zu­peł­nie jakby po­wie­trze sta­no­wiło część mnie. Przed­wczo­raj prze­me­blo­wa­łem w ten spo­sób cały swój po­kój, nie wsta­jąc ani razu z krze­sła przy biurku.

Ale aku­rat tu­taj, w Kręgu, gdzie rze­komo wszystko jest moż­liwe dzięki sa­mej sile wy­obraźni, to w ogóle nie dzia­łało.

– Po­nie­waż w Kręgu wszystko jest ilu­zją – pró­bo­wał wie­lo­krot­nie wy­ja­śnić mi pro­fe­sor Cas­sian. – A za­tem oczy­wi­ście także po­wie­trze. Ono jest tu­taj tylko ko­lek­tyw­nie wy­ima­gi­no­wa­nym kon­struk­tem, któ­rym od­dy­chamy z czy­stego na­wyku, po­nie­waż przy­zwy­cza­ili­śmy się do tego na ziemi, ro­zu­miesz?

Je­dyna od­po­wiedź na to brzmiała: „Nie!”. I to z wiel­kim wy­krzyk­ni­kiem.

Cier­pliwy pro­fe­sor Cas­sian wpraw­dzie wie­rzył, że wcze­śniej czy póź­niej uda mi się uwol­nić umysł „od czło­wie­czo-ma­te­rial­nych ogra­ni­czeń”, jak się wy­ra­ził, Hia­cynt jed­nak stwier­dził oschle, że być może po pro­stu brak mi wy­obraźni.

I miał ra­cję. Bo za wy­obraź­nię od­po­wia­dała w na­szym tan­de­mie Ma­tilda, która nie tylko na­czy­tała się wy­star­cza­jąco dużo po­wie­ści fan­tasy, ale także po­tra­fiła przed­sta­wić mi naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dobne i ab­sur­dalne fakty w taki spo­sób, że na­gle wy­da­wały się cał­kiem wia­ry­godne i lo­giczne. Ma­tilda. Po­czu­łem krót­kie ukłu­cie w klatce pier­sio­wej. Od czasu spo­tka­nia z Jo­anną i Se­ve­ri­nem na da­chu, gdzie nie­wiele bra­ko­wało, a spa­dłaby dzie­sięć pię­ter w dół lub ewen­tu­al­nie spło­nęła, nie ist­niało już żadne „my”. I nie było dnia, w któ­rym by mnie to nie do­bi­jało.

Na chwilę wró­ciło do mnie wspo­mnie­nie, jak się po­czu­łem, kiedy ją po­ca­ło­wa­łem, jak ład­nie pach­niały jej włosy i jak nie­opi­sa­nie od­waż­nie prze­ciw­sta­wiła się Jo­an­nie i Se­ve­ri­nowi oraz pie­rza­stym wę­żo­wym po­two­rom. Uzbro­jona w pod­pórkę do po­mi­do­rów! Boże, jak ja za nią tę­sk­ni­łem. Ale na­wet gdy­bym czuł ina­czej: ze­rwa­nie było słuszną de­cy­zją. Prze­cież o mały włos przeze mnie by zgi­nęła. Nie mo­głem do­pu­ścić, żeby to się po­wtó­rzyło. A te­raz ona pew­nie już dawno o mnie za­po­mniała.

Do dia­bła! Wła­śnie dla­tego ni­gdy nie wolno stać bez­czyn­nie. Od razu po­ja­wiają się mroczne my­śli.

Ostroż­nie spró­bo­wa­łem wyj­rzeć przez szparę w mu­rze przede mną, żeby spraw­dzić, czy te­ren jest czy­sty i czy wresz­cie będę mógł od­na­leźć drogę po­wrotną do Wró­żek i Wró­żów. Uliczka była pu­sta, przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało. Lecz w mo­men­cie gdy wy­sze­dłem ze swo­jej kry­jówki, z cie­nia skle­pio­nego przej­ścia na­prze­ciwko wy­ło­niła się za­ma­sko­wana na czarno po­stać. Przy­po­mi­nała Nexa prze­bra­nego za ninję.

Cho­lera! Od­kryli mnie.

Ale gdy ninja-Nex zsu­nął z głowy chu­stę, zo­ba­czy­łem, kto stoi przede mną.

– Se­ve­rin! – rzu­ci­łem.

– Mój ulu­biony pa­cjent – od­po­wie­dział. Wy­glą­dał tak jak za­wsze: im­po­nu­jąco wy­soki i wy­spor­to­wany, z ciem­nymi wło­sami ze­bra­nymi w ku­cyk. Długa bli­zna bie­gnąca tuż przy ką­ciku oka czy­niła jego uj­mu­jącą twarz jesz­cze cie­kaw­szą. Na­wet uśmiech się nie zmie­nił – wy­da­wał się rów­nie cie­pły i ser­deczny jak daw­niej.

Tyle tylko, że ja już nie dam się na to wszystko na­brać.

W ciągu ostat­nich ty­go­dni wiele razy so­bie wy­obra­ża­łem, co w ra­zie po­now­nego spo­tka­nia wy­krzy­czę mu pro­sto w oczy. Ale te­raz, gdy mia­łem go przed sobą, wy­du­ka­łem do­syć nie­mrawo:

– My­śla­łem, że za­mknęli cię na za­wsze.

– Tak ci po­wie­dzieli? – Se­ve­rin uniósł jedną brew. – Sam więc wi­dzisz, że prawda nie jest ich naj­moc­niej­szą stroną. – Zro­bił krok w moim kie­runku. – Być może przej­ściowo po­zba­wili Freya miej­sca w Wy­so­kiej Ra­dzie i na­wet wsa­dzili go do aresztu, a Na’il oczy­wi­ście ode­słał Jo­annę w nie­sła­wie ze swo­jej jakże eli­tar­nej dwu­na­stej cen­tu­rii, ale mnie jak na ra­zie jesz­cze nie do­pa­dli.

No tak, naj­wy­raź­niej. A ja kre­tyn przy­ją­łem to za pew­nik, po­nie­waż pro­fe­sor Cas­sian i Hia­cynt twier­dzili, że nie grozi mi już żadne nie­bez­pie­czeń­stwo, bo win­nych do­się­gnie ra­mię Te­midy. Tak, na­prawdę po­wie­dzieli „ra­mię Te­midy”, chyba nie wie­dzieli, że od wieku już nikt tak nie mówi. Tak czy ina­czej, po raz ko­lejny błęd­nie zin­ter­pre­to­wa­łem mętną ga­da­ninę ty­pową dla Kręgu i oczy­wi­ście umie­ści­łem Se­ve­rina na wzór Freya w ja­kimś tam­tej­szym wię­zie­niu.

Bez­pie­czeń­stwo – do­bre so­bie! Se­ve­rin co prawda uśmie­chał się przy­jaź­nie, ale jego mię­śnie były na­pięte, spoj­rze­nie przy­cza­jone. Zda­wał się tylko cze­kać, że­bym się po­ru­szył.

– Wróżki i Wróże są bar­dzo bli­sko – po­wie­dzia­łem, jak­bym był Lu­ise Mar­tin, kla­sową skar­ży­pytą z pod­sta­wówki, która się od­gra­żała: „Tylko po­cze­kaj, aż zo­ba­czy to na­sza wy­cho­waw­czyni”.

– Nie szko­dzi. – Se­ve­rin po­słał mi cierpki uśmiech. – Nimi się nie przej­muję. Poza tym mam swoje spe­cjalne drogi ucieczki. – Wska­zał na ukryty za zie­lo­nymi pną­czami otwór w mu­rze za sobą i schody pro­wa­dzące w dół. Wi­dzia­łem tylko kilka pierw­szych stopni, resztę spo­wi­jała nie­prze­nik­niona ciem­ność.

– Pod­zie­mie – wy­rwało mi się. Wyj­ścia, przed któ­rymi ostrze­gali mnie Cas­sian i Hia­cynt, pro­wa­dziły pod zie­mię, czy jak­kol­wiek na­zy­wano tu w Kręgu glebę. Po­dobno cią­gnęły się tam się­ga­jące nie­wy­obra­żal­nie głę­boko i nie­ma­jące końca wie­lo­pię­trowe la­bi­rynty, które nie­ustan­nie się zmie­niały i w któ­rych miesz­kały de­mony oraz inne prze­ra­ża­jące stwo­rze­nia. W co bez wa­ha­nia uwie­rzy­łem, po­nie­waż cza­sami gdy mi­ja­łem ta­kie wyj­ście, do­cho­dził stam­tąd ci­chy po­mruk, szmer lub dziwne nu­ce­nie, a w cze­lu­ści jed­nej ze studni uj­rza­łem parę czer­wo­nych oczu pa­trzą­cych w górę na mnie.

Se­ve­rin za­śmiał się ci­cho.

– Tak, pod­zie­mie – po­wtó­rzył. – Mo­żesz mi wie­rzyć, Qu­inn, tam na dole nie jest na­wet w przy­bli­że­niu tak nie­bez­piecz­nie, jak oni ci opo­wia­dają. To zna­czy, przy­naj­mniej je­śli choć tro­chę się na tym znasz i wiesz, jak trzy­mać mary i de­mony na dy­stans. No i oczy­wi­ście na­leży scho­dzić z drogi prze­klę­tym sfink­som. Ow­szem, trzeba mieć w tym tro­chę wprawy, ale mo­żesz mi za­ufać. – Po­to­czył wzro­kiem po pu­stej ulicy, po czym spoj­rzał na mnie do­bro­dusz­nie. – Tam mo­gli­by­śmy przy­naj­mniej spo­koj­nie po­roz­ma­wiać, nie to, co tu­taj. Już od kilku dni pró­buję się z tobą spo­tkać.

Czy on uważa mnie aż za ta­kiego kre­tyna?

– I pew­nie masz tam na dole cze­ko­ladki i słod­kie psiaczki? – spy­ta­łem z wście­kło­ścią, po czym ru­szy­łem z miej­sca. Żeby mu po­ka­zać, że się go nie boję, prze­ma­sze­ro­wa­łem tuż obok niego w kie­runku wzgó­rza. – Mu­simy prze­ło­żyć na­szą roz­mowę na kiedy in­dziej, po­nie­waż je­stem umó­wiony.

W isto­cie po­czu­łem się do­syć nie­swojo, zna­la­zł­szy się tak bli­sko niego. Był ode mnie o wiele wyż­szy! A za­miast dłoni miał praw­dziwe szu­fle. Gdyby mnie nimi chwy­cił i wcią­gnął do pod­zie­mia, był­bym sam so­bie winny. Albo ra­czej mój wy­bu­jały ar­ka­dyj­ski in­stynkt walki, który mimo stra­chu trą­bił we mnie: „Niech tylko spró­buje mnie do­tknąć, to się prze­kona, co go czeka!”.

Ale na moje szczę­ście Se­ve­rin nic ta­kego nie zro­bił. Po pro­stu szedł obok, nie prze­sta­jąc prze­ko­ny­wać:

– Pro­szę cię, Qu­inn. Bar­dzo mi przy­kro z po­wodu tego, co się wy­da­rzyło. Na da­chu. To zu­peł­nie wy­mknęło się spod kon­troli. Wiem, że czu­jesz się przeze mnie oszu­kany, ale ni­gdy bym nie do­pu­ścił, żeby coś ci się stało, uwierz mi. – Po czym do­dał ła­god­nie: – Prze­cież by­li­śmy przy­ja­ciółmi.

To prawda, nie­kiedy tę­sk­ni­łem za tam­tymi ty­go­dniami wręcz do bólu. Tak się za­wsze cie­szy­łem na te se­sje z nim.

– Przez cały czas mnie okła­my­wa­łeś – przy­po­mnia­łem nam obu, co po­mo­gło mi za­pa­no­wać nad sen­ty­men­tami, które we mnie wez­brały. – Nie­wiele bra­ko­wało, a Ma­tilda stra­ci­łaby przez cie­bie ży­cie!

Jak on mógł być do tego stop­nia na­iwny, by my­śleć, że kie­dy­kol­wiek mu to wy­ba­czę?

– To Jo­anna chciała zrzu­cić ją z da­chu i za­ata­ko­wała ogniem – sko­ry­go­wał Se­ve­rin.

Po­krę­ci­łem je­dy­nie głową. Nie zdoła uspra­wie­dli­wić się w ten spo­sób.

– Ale masz ra­cję, po­wi­nie­nem był wcze­śniej in­ter­we­nio­wać – do­dał po­spiesz­nie. – Za to, co wy­da­rzyło się na da­chu, mogę cię tylko bar­dzo prze­pro­sić. Z głębi serca.

Rany bo­skie. Jak on to ro­bił, że wy­rzu­ca­jąc z sie­bie tego ro­dzaju na­dęte ko­mu­nały, jed­no­cze­śnie brzmiał tak szcze­rze i praw­dzi­wie? Czy to ma­gia Wró­żów, którą rze­komo odzie­dzi­czył po któ­rymś z przod­ków? W każ­dym ra­zie po­czu­łem, że mój gniew tro­chę ze­lżał.

Po chwili uzu­peł­nił jesz­cze:

– Jak już z pew­no­ścią za­uwa­ży­łeś, Ar­ka­dyj­czycy by­wają zwy­kłymi idio­tami. – Uśmiech­nął się lekko. – Nie­na­wi­dzimy prze­gry­wać...

Wes­tchną­łem. Ćwiartka ar­ka­dyj­skiego idioty we mnie do­sko­nale wie­działa, o czym on mówi.

– Czego ty ode mnie chcesz? – spy­ta­łem naj­bar­dziej szorstko, jak umia­łem. Nie chcia­łem, aby spo­strzegł, że nie je­stem już tak wście­kły.

– Po­trze­buję two­jej po­mocy – od­po­wie­dział.

Prych­ną­łem po­gar­dli­wie i przy­spie­szy­łem kroku. Tym­cza­sem zna­leź­li­śmy się na zna­jo­mym te­re­nie. A przy­naj­mniej zda­wało mi się, że znam wą­ską uliczkę, w którą wła­śnie skrę­ci­łem.

Se­ve­rin na­tych­miast do­sto­so­wał się do mo­jego tempa.

– Po­słu­chaj, Qu­inn, wiem, że nie mam prawa o co­kol­wiek cię pro­sić, ale...

– Ale co? – wark­ną­łem.

– Na­uczy­łem cię znowu cho­dzić, za­po­mnia­łeś?

Szlag. Był na­prawdę do­bry. I wcale nie – nie za­po­mnia­łem, co zro­bił dla mnie po wy­padku. Jako fi­zjo­te­ra­peuta oka­zał się ab­so­lut­nie wspa­niały. Gdyby nie on, był­bym o po­łowę mniej zmo­ty­wo­wany i dwa razy bar­dziej za­ła­many.

Po­pa­trzy­łem na niego z boku.

– W czym miał­bym ci po­móc?

– Nie mogę wiecz­nie się ukry­wać – po­wie­dział. – Ne­xo­wie nie prze­staną na mnie po­lo­wać, a oni są wszę­dzie. Mu­sisz wsta­wić się za mną słów­kiem u Cas­siana i The­mis. Na­wet je­śli po­li­tycz­nie jest im to na rękę, nie mogą prze­trzy­my­wać Freya w nie­skoń­czo­ność z po­wodu kilku nie­zgło­szo­nych por­tali i odro­biny szpie­go­wa­nia. A beze mnie na­wet na to nie mają żad­nych do­wo­dów, ni­czego poza wa­szymi re­la­cjami i twier­dze­niami Jo­anny.

Co ozna­czało „nie mogą w nie­skoń­czo­ność” w ra­chu­bie czasu istot nie­śmier­tel­nych? Mnie oso­bi­ście cał­ko­wi­cie wy­star­czy­łoby pięć­dzie­siąt, sześć­dzie­siąt lat.

– Frey ma całe mnó­stwo zwo­len­ni­ków i pod­jął wiele kro­ków. Je­żeli te­raz po­zwala się za­mknąć, to tylko po to, żeby móc od­gry­wać rolę mę­czen­nika i wy­ko­rzy­stać sprawę po­li­tycz­nie – kon­ty­nu­ował Se­ve­rin. – Naj­póź­niej, kiedy znów bę­dzie wolny... – Zro­bił krótką pauzę. – Frey to naj­bar­dziej mściwa osoba, jaką znam, a za swoje uwię­zie­nie ob­wini mnie, cho­ciaż ści­śle rzecz bio­rąc, to Jo­anna go zdra­dziła. W jego lo­chach żyją lu­dzie, któ­rych tor­tu­ruje od wie­ków. – W tym mo­men­cie lekko za­drżał mu głos. – Że­brzą o śmierć, on jed­nak nie­ustan­nie po­syła ich na re­ge­ne­ra­cję do Kręgu, żeby po­tem za­cząć wszystko od nowa. Nie chciał­bym się zna­leźć mię­dzy nimi.

Mimo woli po­czu­łem ciarki na ple­cach. Są­dząc po tym, co do­tych­czas usły­sza­łem, ten Frey musi być po pro­stu wcie­lo­nym dia­błem. We­dług opo­wie­ści Fee i Hia­cynta od stu­leci ho­duje w swo­jej nor­we­skiej twier­dzy nie tylko wy­jąt­kowo okrutne krwawe wilki, ale ma też ro­dzaj pry­wat­nej ar­mii skła­da­ją­cej się z jego wła­snych po­tom­ków.

– Co prawda Cas­sian i The­mis nie od dziś wie­dzą, że Frey jest nie­bez­pieczny, nie mają jed­nak po­ję­cia o jego praw­dzi­wych pla­nach. O tym, czego on na­prawdę od cie­bie chce. I jak wspo­mnia­łem: beze mnie nie po­sia­dają żad­nej broni prze­ciwko niemu. – Za­nim prze­szedł do ko­lej­nego zda­nia, już wie­dzia­łem, do czego zmie­rza: – Je­śli za­pew­nią, że nie grozi mi kara, wtedy się ujaw­nię i w za­mian do­star­czę im in­for­ma­cji, które znisz­czą Freya po­li­tycz­nie i wy­klu­czą go z obiegu na naj­bliż­sze sto lat. Je­dy­nie ja wiem o nim ta­kie rze­czy. I mogę dać im mnó­stwo do­wo­dów.

Zwol­ni­łem nieco i spoj­rza­łem w bok. Wła­ści­wie brzmiało to cał­kiem... roz­sąd­nie.

– Dla cie­bie też mam parę... na­zwijmy to: przy­dat­nych in­for­ma­cji – po­wie­dział prze­cią­gle. – Na przy­kład o two­ich dziad­kach. – Znów par­sk­nął śmie­chem. – My­ślę, że mógł­byś się zdzi­wić.

– Wiesz, kim...? – Urwa­łem, po­nie­waż ką­tem oka do­strze­głem ja­kiś ruch. Czy Se­ve­rin nie wspo­mniał, że Ne­xo­wie są wszę­dzie? I miał ra­cję.

– Ja­sna cho­lera! – W tym mo­men­cie on też ich od­krył.

Na ukos od nas, nie wię­cej niż pięć­dzie­siąt me­trów da­lej, nie wia­domo skąd, wy­ło­niły się dwie ubrane na czarno po­sta­cie. Gdy ob­ró­ci­łem się gwał­tow­nie, zo­ba­czy­łem, że ko­lejne dwie nad­cho­dzą od tyłu, od strony skle­pio­nej bramy. Tę parę aku­rat do­brze zna­łem – to byli Gu­drun i Rüdi­ger.

– Mu­simy spa­dać – wark­nął ci­cho Se­ve­rin. – Wi­dzieli nas.

Nas? Prze­cież ja nie zro­bi­łem nic złego, tak czy nie? To zna­czy nie li­cząc tego, że na­zwa­łem ich pła­sko­dzio­bymi świer­got­kami ścien­nymi. Ale może oni au­to­ma­tycz­nie uwa­żają mnie za prze­stępcę tylko dla­tego, że je­stem w to­wa­rzy­stwie Se­ve­rina.

Zer­k­ną­łem na Ne­xów, któ­rzy szli do nas z dwóch stron, i po­sta­no­wi­łem nie cze­kać, żeby prze­dys­ku­to­wać z nimi tę kwe­stię.

Kiedy Se­ve­rin pu­ścił się pę­dem przed sie­bie, na wszelki wy­pa­dek zro­bi­łem to samo i po­bie­głem za nim.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki