Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielki finał Trylogii Snów! Są na świecie ludzie, którzy mają dostęp do snów. Z marzeń sennych można się bardzo wiele dowiedzieć - pogrzebać w świadomości i podświadomości. Można też popchnąć śniącego do czynów, których nigdy nie dopuściłby się na jawie... Główna bohaterka serii, Liv Silver, ma same kłopoty. Jej antagonista Arthur rośnie w siłę, blogerka Secrecy wie coraz więcej, a groźna Anabel znów pojawia się na sennych korytarzach. Liv musi połączyć siły z przyjaciółmi, żeby chronić siebie i bliskich przed niebezpieczeństwem, które czyha na jawie i we śnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Na deser był budyń z tapioki, ale ja i bez tego nie miałam apetytu. Wystarczyła sama sprawa z Rasmusem.
– Nie jesz tego, Liv? – Grayson wskazał ręką białawą, szklistą i trzęsącą się jak galareta masę. Swoją porcję grudkowatego kleiku z kompotem ananasowym już pochłonął.
Podsunęłam mu miseczkę.
– Nie, możesz zjeść, jeśli chcesz. Kolejny element brytyjskiej tradycji, na którego czar jestem niestety odporna.
– Ignorantka – skwitował Grayson z pełną buzią. Henry roześmiał się.
Był wtorek, początek marca, i słońce przeświecało przez wysokie po sam sufit, niedokładnie umyte okna szkolnej stołówki. Wyczarowywało delikatny pasiasty deseń na ścianach i twarzach, zanurzając wszystko w ciepłym świetle. Wmawiałam sobie nawet, że czuję w powietrzu zapach wiosny, ale może to był tylko duży bukiet narcyzów na stole nauczycieli, przy którym właśnie usiadła ucząca francuskiego pani Lawrence. Wyglądała, jakby miała za sobą jeszcze gorszą noc niż moja.
W powietrzu czuć było zatem wiosnę, a nam z Graysonem i Henrym udało się zająć nasz ulubiony słoneczny stolik w rogu niedaleko wyjścia. W dodatku właśnie się dowiedziałam, że jutrzejszy sprawdzian z historii został odwołany. Krótko mówiąc, powinnam mieć świetne samopoczucie, ale tak nie było z powodu wspomnianej sprawy z Rasmusem, która leżała mi na sercu.
– Budyń z tapioki czasem występuje w wersji smacznej. – Henry, który przewidująco nie wziął deseru, uśmiechnął się do mnie, więc na kilka sekund zapomniałam o problemach i odwzajemniłam uśmiech. Może jednak wszystko dobrze się skończy. Jak mawiała Lottie? „Nie ma problemów, są tylko wyzwania”.
Właśnie. Jakże nudne byłoby życie bez wyzwań! Mimo to wcale nie potrzebowałam dokładać do sterty trudności, którym i tak musiałam sprostać, kolejnej. Niestety, właśnie to zrobiłam.
Wszystko zaczęło się przedwczoraj wieczorem, a ja wciąż nie miałam pojęcia, jak z tego wybrnąć.
Henry i Grayson uczyli się do testu z matmy, a kiedy skończyli, Henry, wychodząc, wpadł do mnie, żeby powiedzieć mi dobranoc. Było już późno, w domu od dawna panował spokój, nawet Grayson myślał, że Henry sobie poszedł.
Prawdę mówiąc, trochę mnie zaskoczył jego widok, nie tylko ze względu na nocną porę, ale także dlatego, że nie zdołaliśmy jeszcze zdefiniować na nowo naszego związku i oficjalnie zmienić statusu z „po nieszczęśliwym rozstaniu” na „szczęśliwie pogodzeni”. Wprawdzie w ostatnich tygodniach milcząco przeszliśmy do tego, by trzymać się za ręce, a kilka razy nawet się pocałowaliśmy, można więc było odnieść wrażenie, że wszystko jest jak dawniej albo przynajmniej na najlepszej drodze ku temu – tak jednak nie było. Wydarzenia ostatnich miesięcy, a także to, co Grayson opowiedział mi o życiu miłosnym Henry’ego z okresu, zanim się poznaliśmy, pozostawiły po sobie ślad. Konkretnie przyprawiły mnie o trwały kompleks niższości z powodu mojego braku doświadczenia w dziedzienie seksu (albo, jak mawiała mama, mojego „niedorozwoju”).
Gdyby nie fakt, że czułam się taka szczęśliwa z powodu naszego ponownego zejścia się, być może zadałabym sobie trud, by dokładniej przeanalizować te tkwiące pod warstewką szczęścia i zakochania zadry, a gdybym to zrobiła, to może nigdy nie doszłoby do tej sprawy z Rasmusem.
A tak sama wycięłam sobie niezły numer.
Kiedy Henry wetknął głowę do pokoju, zamierzałam właśnie nałożyć na zęby nową szynę odciążającą. Mój dentysta alias Charles Spencer stwierdził bowiem, że we śnie zgrzytam zębami (w co natychmiast uwierzyłam), nakładka zaś miała zapobiec nocnemu ścieraniu szkliwa. Nie potrafiłam ocenić, czy szyna spełniała swoją funkcję, przede wszystkim jednak wywoływała ślinotok, dlatego nazywałam ją „plujką”.
Na widok Henry’ego natychmiast dyskretnie wsunęłam aparat w szparę między ramą łóżka a materacem. Wystarczyło już, że spodnie mojej piżamy kompletnie nie pasowały do góry, a całość też nie wyglądała zbyt twarzowo, chociaż Henry utrzymywał, że flanela w kratę jest szalenie seksowna. Z tego wszystkiego go pocałowałam, niejako w nagrodę za miły komplement, i tak, od pocałunku do pocałunku, który tym razem trwał nieco dłużej, w końcu (w tym czasie zatraciłam ciut poczucie czasu i przestrzeni) znaleźliśmy się na łóżku, szepcząc do siebie słowa przypominające teksty kiczowatych piosenek, które w moich uszach wcale nie brzmiały banalnie.
Status naszego związku ewoluował zatem w kierunku „szczęśliwie zakochani”, ja zaś coraz bardziej byłam skłonna uwierzyć, że w kraciastej flaneli wyglądam szalenie seksownie.
I wtedy Henry zastygł w pół ruchu, odgarnął mi z czoła kosmyk włosów i zapewnił mnie, że nie muszę się bać.
– Czego nie muszę się bać? – zapytałam, oszołomiona lekko po tych wszystkich pocałunkach. Potrzebowałam kilku sekund, by zdać sobie sprawę, że to się działo w prawdziwym życiu, a nie jak zazwyczaj we śnie, gdzie nikt nie mógł nam przeszkodzić. I to pewnie dlatego wszystko odczuwało się o wiele intensywniej niż zwykle.
Henry podparł się na łokciu.
– No wiesz. Tego, że to się dzieje za szybko. Że w jakiś sposób mógłbym wymagać od ciebie zbyt wiele. Albo że będę cię nakłaniał do czegoś, na co nie jesteś jeszcze gotowa. Naprawdę możemy czekać na twój pierwszy raz tak długo, jak tylko zechcesz.
No i wtedy to się stało. Dzisiaj, w jasno oświetlonej stołówce, nie potrafiłam sobie tego wytłumaczyć… To znaczy potrafiłam, ale to w najmniejszym stopniu nie poprawiało sytuacji. W każdym razie wszystko stało się przez słowa, jakich użył Henry. Ten cholerny „pierwszy raz”.
Było to hasło, które z miejsca wywoływało u mnie kompleks niższości. A ten nie występował sam, tylko w towarzystwie dobrej koleżanki: urażonej dumy. Oba te odczucia wynikały z mojego przekonania, że Henry traktował mnie z politowaniem z powodu mojego niedoświadczenia. W każdym razie jego spojrzenia przepełnione były czasem współczuciem.
Na przykład teraz.
– Och. Myślisz, że ja jeszcze nigdy nie spałam… z chłopakiem? – Usiadłam i owinęłam się ciaśniej kołdrą. – Ach, rozumiem. – Roześmiałam się lekko. – Wziąłeś na serio ten cały pic z dziewictwem podczas waszej zabawy w demona, tak?
– Ekhem… tak. – Henry również usiadł.
– Ale ja powiedziałam tak wtedy tylko po to, żebyście mnie przyjęli. – Urażona duma kazała mi mówić rzeczy, które później, po wszystkim, wprawiały mnie w takie samo zdumienie jak Henry’ego. Tymczasem silny kompleks niższości nabierał mocy.
Konsternacja, która pojawiła się na twarzy Henry’ego, oraz sposób, w jaki uniósł brew, od razu mi się spodobały. Politowanie zniknęło bez śladu.
– Nigdy tak naprawdę o tym nie rozmawialiśmy – paplałam. Niewiele brakowało, a zapomniałabym, że łżę jak najęta, tak przekonująco brzmiały moje słowa. – Oczywiście nie miałam tylu chłopaków, ile ty dziewczyn, ale… tak… był jeden chłopak, z którym byłam. W Pretorii.
Ponieważ Henry milczał, patrząc na mnie wyczekująco, ciągnęłam dalej.
– To nie była żadna wielka miłość ani nic w tym stylu, chodziliśmy ze sobą tylko trzy miesiące, ale seks z nim był… – W tym momencie urażona duma (flądra jedna) ulotniła się nagle, a ja mogłam liczyć wyłącznie na siebie.
I natychmiast zapałałam do siebie wielką nienawiścią. Dlaczego to robiłam? Zamiast skorzystać z okazji do szczerej rozmowy, wszystko tylko pogarszałam. W dodatku zaczerwieniłam się jak burak, ponieważ nie byłam w stanie dokończyć zdania. „Seks z nim był…” Halo? Dopiero teraz spostrzegłam, z jaką intensywnością Henry patrzył mi w oczy.
– …całkiem OK – wymamrotałam ostatkiem sił.
– OK – powtórzył przeciągle Henry. – A jak… się nazywał… ten chłopak?
No właśnie, jak on się nazywał, ty cholerna urażona dumo? Coś takiego wymyślało się zawczasu! Im dłużej się wahasz, zanim skłamiesz, tym gorzej to robisz, każde dziecko to wie.
– Rasmus – wypaliłam naprędce. Było to pierwsze z brzegu imię, jakie przyszło mi do głowy, kiedy pomyślałam o RPA. Okazało się, że mimo wszystko potrafiłam dobrze łgać.
Tak się wabił cierpiący na astmę chow-chow naszych sąsiadów, którym czasem się zajmowałam. Płacono mi sto randów za godzinę, bym wyprowadzała jego, mopsa zwanego Sir Barks Alot i naszą suczkę, Buttercup.
– Rasmus – powtórzył Henry, a ja z ulgą skinęłam głową. Całkiem dobre imię. Dla wyimaginowanych byłych chłopaków można wymyślić gorsze. Sir Barks Alot, na przykład.
Ku mojemu zdumieniu Henry zmienił temat, choć ja już wewnętrznie przygotowałam się na przesłuchanie. Dokładniej rzecz biorąc, nie zmienił tematu, tylko znowu zaczął mnie całować. Jakby chciał mi udowodnić, że potrafi to robić o wiele lepiej niż Rasmus. A potrafił, nawet gdyby Rasmus istniał naprawdę – żaden Rasmus na świecie nie całował lepiej niż Henry, mogłam się założyć o cokolwiek.
Wszystko to wydarzyło się dwa dni temu i od tamtej pory nie wspominaliśmy o moim wymyślonym ekschłopaku ani słowem. Mój kompleks niższości miał wprawdzie tę krótką chwilę triumfu, ale na dłuższą metę kłamstwo rasmusowe nie było dobrą terapią. I dlatego we wtorkowe przedpołudnie na myśl o budyniu z tapioki i uśmiechu Henry’ego ściskał mi się żołądek.
Grayson zdążył w tym czasie pożreć moją porcję i rozglądał się łakomym wzrokiem po stołówce, jakby spodziewał się zobaczyć dobrą wróżkę, która przyleci do naszego stolika, by zaproponować więcej miseczek z budyniem.
Zamiast dobrej wróżki z furkotem przemknęła obok nas Emily, obrzucając Graysona spojrzeniem definitywnie wymagającym pozwolenia na broń. Omal nie wpadła przy tym na biednego pana Vanhagena, który salwował się odważnym skokiem w stronę stolika nauczycieli, podczas gdy Emily kontynuowała swój przemarsz do miejsca wydawania posiłków, gdzie czekała już na nią siostra Graysona, Florence.
Emily od kilku tygodni była eksdziewczyną Graysona i z wielkim trudem dźwigała ów przedrostek „eks”. Podziwiałam Graysona za stoicki spokój, z jakim mierzył się z Emily. Teraz również tylko się uśmiechnął.
– Myślałem, że już na angielskim zaliczyłem dzisiejszą porcję wzgardliwych spojrzeń.
– Chyba zwiększyła dawkę. – Henry nachylił się, żeby lepiej widzieć obie dziewczyny. – Nie potrafię wprawdzie czytać z ust jak profesjonalista, ale jestem pewien, że właśnie opowiada twojej siostrze, o czym śniłeś dziś w nocy. Czekaj… Króliczki? Serio?
Ponieważ wkręcanie Graysona zawsze było zabawne i w dodatku odwracało uwagę od moich własnych problemów, natychmiast podjęłam wątek.
– Och, to ten sen z puchatymi króliczkami? Ciekawe, jakie wnioski wyciągnie z tego Emily.
Grayson odłożył łyżeczkę i posłał nam łagodny uśmiech.
– Ile razy mam wam jeszcze powtarzać, że się mylicie? Emily nic nie wie o korytarzu. Poza tym nigdy w życiu nie szpiegowałaby ludzi w ich snach. Jest na to zbyt rozsądna i racjonalna.
Raczej pozbawiona fantazji, ale tego nie mogłam powiedzieć, bo Grayson kontynuował:
– Nie rozumiem, dlaczego wy ciągle o tym. Przecież już od tygodni absolutnie nic się nie wydarzyło. Cała ta sprawa skończyła się raz na zawsze.
Jak zwykle, kiedy tak mówił – a mówił dość często, prawdopodobnie po to, by przekonać samego siebie – jakaś cząstka mnie (ta dobroduszna i łaknąca harmonii) życzyła sobie, aby miał rację. I była to prawda: w sennych korytarzach od dłuższego czasu panowała spokojna atmosfera.
– Arthur wziął sobie do serca nauczkę. Zostawi nas w spokoju – oznajmił z naciskiem Grayson, a dobroduszne i łaknące harmonii głosy w mojej głowie uderzyły w te same tony: Właśnie! Nie trzeba zawsze zakładać najgorszego! Ludzie się zmieniają. I w każdym tkwi odrobina dobra. Nawet w Arthurze.
– Jasne, Grayson. – Henry drwiąco zmarszczył czoło. – I na pewno już dawno ci wybaczył, że się do niego włamałeś i sprawiłeś mu łomot, kiedy spał. Poczciwa dusza.
Arthur siedział całkiem niedaleko nas, tuż za stolikiem nauczycieli, przy którym pan Vanhagen z ożywieniem rozmawiał z dyrektorką Cook, podczas gdy niewyspana pani Lawrence sprawiała wrażenie, jakby za chwilę miała zanurzyć głowę w zupie. Śmiał się z czegoś, co powiedział Gabriel, prezentując przy tym swe perfekcyjne uzębienie. Po obrażeniach zadanych mu przez Graysona nie został nawet ślad, twarz Arthura była jak zwykle anielsko piękna. Wyglądał na wyluzowanego i pewnego siebie. Natychmiast pożałowałam, że popatrzyłam w jego kierunku. Jego widok wciąż wzbudzał we mnie wściekłość. W dodatku wkurzało mnie, że inni nie mieli pojęcia, z kim siedzieli przy jednym stole.
– Może i ma mi jeszcze trochę za złe – przyznał Grayson. – Ale jest wystarczająco inteligentny, żeby wiedzieć, kiedy odpuścić. – Energicznie pozbierał swoje rozliczne miseczki i talerze. – Gdybyście wreszcie przestali we śnie wychodzić przez drzwi, których właściwie w ogóle nie powinno być, nikt nie poświęciłby temu nawet jednej myśli. – Najwyraźniej denerwował go wyraz powątpiewania na naszych twarzach, odwrócił bowiem wzrok, ale z przekornie wysuniętym podbródkiem dodał jeszcze: – Wszystko jest w najlepszym porządku.
Łaknące harmonii i dobroduszne głosy ostatecznie umilkły.
– Jasne, wszystko jest w najlepszym porządku. – Spiorunowałam Graysona spojrzeniem. – Nie licząc kilku drobiażdżków, na przykład faktu, że Arthur poprzysiągł dozgonną zemstę po tym, jak nie udało mu się zamordować mojej młodszej siostry. Albo tego, że krwiożercza Anabel wprowadziła swojego psychiatrę w upiorny stan wiecznej śpiączki i chodzi sobie na wolności. Albo tego, że twoja bardzo rozsądna i moralnie nieskazitelna eksdziewczyna zakrada się nocą do twoich snów. Ale co tam, to tylko drobiażdżki. Wszystko jest w najlepszym porządku.
– Przecież to nieprawda. – Chociaż w swojej przemowie wspomniałam zaledwie o ułamku naszych problemów, Grayson wyłowił z niej stosunkowo niewinne słowo „eksdziewczyna”. – A nawet gdyby, biorąc pod uwagę ten zupełnie nieprawdopodobny przypadek, że rzeczywiście widzieliście na korytarzu Emily, to był to jeden jedyny raz. – Cisnął brudną łyżkę na stertę misek na tacy. – Pomijając fakt, że ona na bank nie jest zainteresowana moimi snami, to nie zdołałaby pokonać moich najnowszych zabezpieczeń. Zresztą wy też nie – dodał z ponurą nutą w głosie.
– Ojej, czyżby Straszliwy Freddy… – zaczęłam. Chciałam dokończyć „kazał sylabizować wspak «budyń tapiokowy»?, urwałam jednak, bo w tym momencie pani Lawrence zerwała się z miejsca i wskoczyła na stół.
A my zdaliśmy sobie sprawę, że cały czas byliśmy jak ludzie, którzy urządzają sobie piknik na zboczu wulkanu i wiedzą wprawdzie, że wulkan w każdej chwili może wybuchnąć, rozmawiają i kłócą się o to, jakie to strasznie niebezpieczne, ale dopiero kiedy ziemia pod nimi zaczyna się trząść, a lawa tryska w niebo, dociera do nich, że sytuacja jest naprawdę poważna. I że przegapili moment, w którym mogli się jeszcze uratować.
Pani od francuskiego przewróciła kilka szklanek, czym natychmiast zwróciła na siebie uwagę. Paru nauczycieli, oblanych sokiem lub wodą, zerwało się z krzeseł, dyrektorka Cook przytomnie uratowała wazon z narcyzami, a uczniowie wokół zaczęli szeptać.
Pani Lawrence miała koło czterdziestki, wąską twarz, ciemne włosy i długą, subtelną szyję, przez co przypominała mi tę francuską aktorkę z bujną grzywką, Sophie jakąśtam. Nosiła z upodobaniem jasne bluzki, garsonki w stylu Coco Chanel i buty na obcasach, w których potrafiła poruszać się z niezwykłą szybkością. Włosy upinała w bardzo elegancki sposób i kiedy nie odrobiło się lekcji, przeszywała człowieka srogim spojrzeniem. Właściwie odpowiadała wszelkim stereotypowym wyobrażeniom o nauczycielkach francuskiego. Zawsze odnosiliśmy wrażenie, że dyrektorka Cook nie zatrudniła jej, tylko zaangażowała ją bezpośrednio z planu jakiegoś filmu.
W tej chwili jednak jej wizerunek doznawał wielkiego uszczerbku. Nauczycielka, nie zwracając uwagi na zamieszanie wokół siebie, stała na stole pośród brudnych naczyń i poprzewracanych szklanek, rozkładając ramiona w teatralnym geście.
Pomyślałam, że zaraz wygłosi przemowę jak w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów i zadeklamuje wiersz Whitmana, co byłoby dość dziwne, zważywszy na wykładany przez nią przedmiot, ale niestety myliłam się.
– Jak zapewne wiecie, ponieważ można było o tym przeczytać na blogu tej anonimowej zdziry Secrecy, obecny tutaj Giles Vanhagen i ja przez ostatnie dwa lata mieliśmy romans – powiedziała swym dźwięcznym głosem, który nie tylko u piątoklasistów wywoływał dreszcz strachu. Pan Vanhagen, który właśnie próbował osuszyć serwetką rozlaną zawartość szklanek, zamarł i pobladł śmiertelnie.
W sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
– Romans – powtórzyła pani Lawrence i wzgardliwie wygięła usta w podkówkę. – Nie cierpię tego słowa. Sprawia, że to wszystko staje się plugawe, nędzne i godne pogardy, podczas gdy ja czułam, że jest czyste, cudowne i słodkie. Byłam taka zakochana, taka szczęśliwa i taka pewna, że jesteśmy dla siebie stworzeni.
Po wszystkim zdałam sobie sprawę z faktu, że w pomieszczeniu pełnym niegrzeszących raczej wielką wrażliwością nastolatków w okresie dojrzewania nikt nie zaczął chichotać, rechotać ani nie wyciągnął komórki, by uwiecznić ten moment. Nie, spoglądałam wyłącznie na zaszokowane i osłupiałe twarze. I nikt się nie poruszał. W tak czcigodnej instytucji jak Frognal Academy for Boys and Girls z całą pewnością nigdy wcześniej nie widziano nauczyciela na stole. Jeśli w ogóle zdarzały się przypadki postradania rozumu, to odbywało się to dyskretnie i za zamkniętymi drzwiami.
– Wierzyłam, kiedy przysięgał, że rozstanie się z żoną – ciągnęła pani Lawrence. Wycelowała drżący palec w pana Vanhagena, który przeżywał rozterki, czy lepiej będzie schować się pod stołem, czy może puścić się sprintem w kierunku wyjścia.
– Powinnam była wiedzieć! – Pani Lawrence obróciła się na pięcie, przewracając kolejną szklankę. – Mężczyznom nie wolno ufać, nigdy, słyszycie, dziewczęta? Chcą tylko skraść wam serce, by je następnie podeptać! – Popatrzyła wokół. – Udowodnić wam? – zawołała. – Pokazać wam, co zrobił z moim sercem?
Było to bez wątpienia pytanie retoryczne, na które nie oczekiwała odpowiedzi, chociaż zdecydowane „nie” albo celny strzał wymierzony w jej głowę może zdołałyby zapobiec katastrofie. Ale wszyscy byliśmy zbyt wstrząśnięci.
Pani Lawrence powoli, bardzo powoli rozpięła chanelowski żakiet, zsunęła go z ramion i zrzuciła na sałatkę pana Danielsa. Następnie, jeden po drugim, zaczęła rozpinać guziki bluzki.
– Przypatrzcie się dobrze – zawołała. – Pokażę wam, jak wyrwał mi serce z piersi.
Wstrzymałam oddech. Każdy z obecnych wstrzymał oddech. Jeszcze dwa guziki i wszyscy dowiedzą się, jaki kolor ma biustonosz pani Lawrence.
Jedynie dyrektorka znalazła w sobie siłę, aby ruszyć się z miejsca. Ostrożnie postawiła wazon z narcyzami na podłodze i wyciągnęła rękę.
– Christabel, moja droga! Proszę, niech pani zejdzie ze stołu.
Pani Lawrence popatrzyła na nią z irytacją.
– Moje serce – wymamrotała. – Muszę je im pokazać.
– Tak, wiem – zgodziła się dyrektorka lekko drżącym głosem. – Proszę! Chodźmy do mojego gabinetu.
– Gdzie…? – Pani Lawrence powoli opuściła rękę i popatrzyła po sobie. Obcas jej lewego buta tkwił w talerzu z zupą pana Vanhagena, a kiedy go z niej wyciągnęła, skapywał grochówką. – Co się stało? Jak ja się tu…? Czemu…? – Jej twarz wyrażała czyste przerażenie. Nauczycielka zachwiała się lekko. Jak ktoś, kto właśnie obudził się z głębokiego snu i nie wiedział, gdzie jest.
– Wszystko w porządku, Christabel – zapewniła ją dyrektorka. – Tylko musi pani zejść ze stołu. Andrew, zechce pan podać jej rękę?
– Dlaczego…? Kto…? – Pani Lawrence rozglądała się z przestrachem wokół, błądząc bezradnie wzrokiem po naszych twarzach.
Zupełnie jak Mia, kiedy lunatykowała, przemknęło mi przez głowę. Poczułam falę mdłości i doznałam olśnienia. Pani Lawrence wcale nie zwariowała, a ten jej występ nie był przypadkowy. On został zainscenizowany specjalnie dla nas. Ktoś wykorzystał nauczycielkę jak marionetkę, by coś nam udowodnić.
To, że miał nad nami ogromną przewagę. I był co najmniej jeden krok dalej.
– To jest sen, prawda? – wydusiła pani Lawrence. – To musi być sen.
– Niestety nie – szepnęła jakaś dziewczyna za moimi plecami. Byłam pewna, że wszyscy tak samo jak ja współczują jąkającej się i chwiejącej na nogach kobiecie.
Wszyscy. Oprócz jednej osoby.
Pan Daniels i wciąż blady jak trup pan Vanhagen pomogli pani Lawrence zejść ze stołu, a dyrektorka, otoczywszy ją ramieniem, wyprowadziła ze stołówki. Powoli odwróciłam głowę w stronę Arthura. Zupełnie jakby tylko na to czekał, bo inaczej niż zwykle przygwoździł mnie spojrzeniem swoich jasnych, niebieskich oczu. I w końcu przyciągnął wzrok Graysona i Henry’ego. Nie ulegało wątpliwości, że oni doszli do tego samego wniosku co ja.
Arthur się uśmiechnął. Nie był to nawet uśmiech triumfu, lecz odrażający uśmieszek zadowolenia. Podczas gdy wokół uczniowie otrząsali się z osłupienia i strumieniem wylewali z sali, on nieznacznie kiwnął głową w naszym kierunku.
– A to dopiero początek – wyszeptał, mijając nas kilka sekund później wraz z tłumem. – Spróbujcie to powtórzyć, jeśli potraficie.
Henry ochłonął pierwszy.
– To tyle w temacie jego oczyszczonej duszy.
– Kurna – powiedział Grayson i schował twarz w dłoniach. W stołówce huczało jak w ulu.
– Jak on to zrobił? – zapytałam, a przerażenie w moim głosie napędzało mi dodatkowego strachu. – Jak zdołał zmanipulować we śnie panią Lawrence, żeby w ciągu dnia wlazła na stół i tak po prostu zrujnowała sobie życie? – Wpatrywałam się w bałagan na stole nauczycieli.
Henry wzruszył ramionami.
– Podejrzewam, że to jakiś szczególnie perfidny rodzaj hipnozy. Wystarczyło mieć jej osobisty przedmiot i znaleźć właściwe drzwi.
– Tak, jakie to proste – zauważył ironicznie Grayson.
– Ale dlaczego biedna pani Lawrence? Co… – zamilkłam nagle, bo obok naszego stolika przepychał się do wyjścia brat Emily, Sam. Od czasu afery z Mr Snugglesem, gdy tylko mnie widział, rzucał w przelocie ciche „Wstydź się”, a ostatnio zwrócił się tak nawet do Graysona, dziś jednak był chyba zbyt wstrząśnięty, by o tym pamiętać. Zaczekałam, aż się oddali, i zapytałam raz jeszcze: – Dlaczego pani Lawrence? Co ona zrobiła Arthurowi?
– O ile wiem, nic. – Grayson czuł się tak samo bezradny jak ja. – Arthur skończył kurs francuskiego dwa lata temu.
– Przypuszczam, że to nic osobistego – powiedział Henry. W przeciwieństwie do Graysona nie wyglądał na przygnębionego, był tylko dziwnie ożywiony. – Pewnie wybrał ją przypadkowo, do celów demonstracyjnych. Dla nas. – Rzucił okiem na zegarek. – Chodź, Grayson, mamy teraz dyskusję z panią Zabrinski o kubofuturyzmie w rosyjskiej awangardzie.
Grayson westchnął i wziął kurtkę.
– Kurde, cały czas mam gęsią skórkę. Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek tak bardzo będę się bał Arthura. Mam wrażenie, że w porównaniu z nim wszyscy złoczyńcy świata to małe dzieci.
– Spójrz na to z pozytywnej strony – oznajmił Henry i poklepał go krzepiąco po ramieniu. – Przynajmniej wiemy już, dlaczego przez ostatnie tygodnie siedział cicho. Opracowywał sposób na to, jak przejąć władzę nad światem.
Choć ostatnie słowa miały być żartem, ani Grayson, ani ja jakoś nie potrafiliśmy się roześmiać.
– Jeśli Arthur potrafi manipulować ludźmi we śnie, by na jawie robili, co im każe, to ten pomysł z panowaniem nad światem wcale nie jest taki absurdalny – mruknęłam. – I nawet nie możemy nikogo ostrzec, bo prędzej znaleźlibyśmy się w wariatkowie, niż zdążylibyśmy powiedzieć „drzwi we śnie”.
– Taa. – Henry uśmiechnął się krzywo. – Szkoda tylko, że jedynie my możemy go powstrzymać.
– I nie mamy pojęcia jak – dodałam cicho.
– Ale… musimy przecież coś zrobić. – Grayson zdradzał oznaki silnej determinacji. – Spotkajmy się u nas w domu wieczorem po treningu. Potrzebujemy jakiegoś planu. – Wkładając kurtkę, przypomniał sobie o czymś i całe zdecydowanie odpłynęło z jego twarzy, ustępując miejsca czystej desperacji. – Co za gnojek! Ale sobie wybrał czas. Jak mamy uratować świat i jednocześnie pozdawać egzaminy końcowe?
Henry zaśmiał się krótko.
– Arthur ma ten sam problem. Nie wydaje mi się, żeby poświęcił egzaminy dla władzy nad światem.
Oby miał rację. Choć oczywiście do rządzenia światem niepotrzebne były świetne stopnie.
Na obu lekcjach po przerwie wałkowano tylko jeden temat: załamanie nerwowe pani Lawrence i jej „prawie striptiz”. Podobno dyrektorka odwiozła ją prosto do szpitala i zapewne nieprędko ją zobaczymy. Zajęcia z panem Vanhagenem również się nie odbyły. Może też doznał załamania nerwowego, tak w każdym razie przypuszczała moja przyjaciółka Persefona. Albo pojechał do domu do żony i zaczął szukać nowej pracy. Nie wiadomo, komu należałoby bardziej współczuć.
Kiedy po lekcjach szłam z moją młodszą siostrą Mią do domu, okazało się, że nawet młodsze roczniki znały już tę historię.
Mia oczywiście chciała poznać wszystkie szczegóły.
– Czy to prawda, że wytarzała się w grochówce i przez całą szkołę ciągnęła za sobą oślizgły ślad? – zapytała, ledwie opuściłyśmy szkolny dziedziniec.
Już miałam odpowiedzieć, gdy ktoś od tyłu otoczył mnie ramieniem. Odruchowo uniosłam pięści do góry.
– Tylko nie kung-fu. Przecież to ja! – Henry puścił mnie i ruszył obok nas. Wciąż miał podejrzanie dobry humor. Ale może tylko źle interpretowałam jego minę.
– Cześć, Mia! Fajna fryzura.
– Lottie nazywa ją „gniazdo Sissi”. – Mia złapała się za plecioną koronę upiętą na czubku głowy. – A my z Liv mówimy na to „kupa kompostu Sissi”.
– Bardzo praktyczna, zwłaszcza gdy nie wiadomo, co zrobić z jajkiem ze śniadania – zauważył Henry i chwycił mnie za rękę. – Przejdę się z wami kawałek, dobra? Dlaczego właściwie nie jedziecie autobusem?
– Bo słońce tak ładnie świeci. – Mia obrzuciła wzrokiem nasze splecione dłonie i zmarszczyła czoło. I nim zdążyła otworzyć usta i powiedzieć coś obciachowego („To w końcu jesteście znowu razem czy nie? A jeśli nie, to czemu trzymacie się za ręce?”), dodałam szybko: – Poza tym autobusem jeździ taki jeden chłopak z klasy Mii, który zwraca się do niej per Srebrnowłosa Księżniczko. Nazywa się Gil Walker. Wysyła jej listy miłosne i własne wiersze.
– To koszmar. – Henry roześmiał się, a ja usiłowałam nie patrzeć na dołeczki w kącikach jego ust, by nie myśleć o tym, jak to jest, kiedy się je całuje.
– To prawda. – Na szczęście udało mi się odwrócić uwagę Mii. – Wreszcie ktoś, kto nie uważa, że to słodkie i wzruszające. Lottie, mama i Liv utrzymują, że powinnam ostrożnie dobierać słowa, żeby nie zranić tego biednego chłopca.
– Więc bardzo delikatnie poinformowała go, że ma sobie znaleźć inną księżniczkę do adorowania – wyjaśniłam.
– Z małym uzupełnieniem, że inaczej wsadzę mu tę jego poezję tam, gdzie słońce nie dochodzi. – Mia prychnęła, kopiąc kamyczki na chodniku. – Niestety, ani trochę go to nie zniechęciło, tylko zainspirowało do napisania nowego wiersza.
W istocie. Nawet ja musiałam przyznać, że jazda autobusem nie należy do przyjemnych, jeśli ktoś tuż za twoimi plecami na cały głos szuka godnych rymów do „błękitnych oczu gwiazd” i „błyszczącego aparatu na zęby”.
– Zastanawiałyśmy się z Mią, czy nie stworzyć antywiersza pod tytułem Walker-stalker – powiedziałam.
Dołeczki Henry’ego nie znikały.
– Ach, miłość! – wykrzyknął, wzdychając teatralnie. – Każe nam robić najdziwniejsze rzeczy. A swoją drogą, Mia, pamiętasz może wasz pobyt w RPA i niejakiego Rasmusa?
Moja radość ulotniła się w jednej sekundzie.
– Rasmusa? – powtórzyła Mia.
O Boże. Tylko nie to. Ze strachu zesztywniałam i stanęłam jak wryta. Tak to jest z kłamstwami, w końcu zawsze okazuje się, że mają krótkie nogi. Henry zaraz się dowie, że nie tylko wymyśliłam sobie swojego ekschłopaka, ale w dodatku że Rasmus był psem. A wtedy politowanie w jego spojrzeniu będzie bardziej niż uzasadnione.
– Rasmus? Masz na myśli Rasmusa Wakefieldów? – upewniła się Mia.
Nadal stałam jak słup soli, usiłując telepatycznie powiadomić ją, by trzymała gębę na kłódkę. Niestety, nie zadziałało.
Mia i Henry przypatrywali mi się lekko zdezorientowani.
– Ekhem… Tak, Rasmusa Wakefieldów. Rasmus Wakefield – powiedziałam i pośpiesznie pokazałam palcem mijany ogródek frontowy. – Ach, patrzcie, jakie prześliczne żonkile.
Moja żałosna próba odwrócenia uwagi spełzła na niczym. Nie czekając na mnie, Henry i Mia odwrócili się i pomaszerowali dalej. Bezradnie podążyłam za nimi wzrokiem.
– Więc jaki on był, ten Rasmus? – usłyszałam pytanie Henry’ego.
– Czemu chcesz to wiedzieć? – odpowiedziała podejrzliwie Mia.
– Ach, tak tylko pytam. Lubiłaś go?
Wreszcie udało mi się ruszyć z miejsca.
– Rasmusa? No pewnie – odparła Mia. – Był słodki. Może odrobinę namolny. Taki trochę zaborczy. Wakefieldowie totalnie go rozpieszczali.
O, nie! Proszę. Zaraz zacznie się rozwodzić na temat jego jęzora.
– Namolny i zaborczy, tak? – Henry obejrzał się na mnie i uniósł brew.
– Zaczekajcie! – Wepchnęłam się między nich.
– Liv mówiła na niego „zapluty łebek”, prawda, Livvy? Aua.
Spóźniłam się ze swym kuksańcem o sekundę. Z udawanym śmiechem wzięłam pod ręce Henry’ego i Mię.
– Nieprawda. Macie może coś miętowego?
Wszystko na próżno. Mia dalej nurzała się we wspomnieniach, a Henry… No cóż, wyraz jego twarzy jak zwykle był nieodgadniony.
– Mówiłaś, Livvy. Wymyślałaś na niego same głupie zdrobnienia, nie pamiętasz? Butter była o niego strasznie zazdrosna, podgryzała go w nogi, kiedy drapałaś go po brzuchu…
Dosyć tego!
– Moglibyśmy porozmawiać o czymś innym? – zawołałam, być może ciut zbyt gwałtownie. I dodałam nieco łagodniej: – Nie chcesz wiedzieć, jak to było z panią Lawrence, Mia? Henry i ja widzieliśmy wszystko na własne oczy.
Tym razem zadziałało. Udało mi się odwrócić uwagę Mii i rozmowa o ekschłopaku, czy raczej o ekspsie została odroczona. Choć obawiałam się, że Henry wróci do niej przy najbliższej okazji.
Mia z zapartym tchem słuchała, jak pani Lawrence wdrapała się na stół i wygłosiła przemowę. I jak niewiele brakowało, a pokazałaby nam tę część ciała, z której pan Vanhagen wyrwał jej serce. Opowiadaliśmy z Henrym na zmianę, a Mia wzdychała ze współczuciem.
– To okropne, jak można oszaleć z miłości – powiedziała, kiedy opisaliśmy jej, jak dyrektorka wyprowadziła z sali kompletnie załamaną nauczycielkę. – Załamanie nerwowe przy tylu świadkach, człowiek już się z tego nie otrząśnie.
– To nie było załamanie nerwowe – orzekł Henry. – Ona nie zwariowała na skutek nieszczęśliwej miłości ani nie była pod wpływem narkotyków. Znajdowała się w całkiem podobnym stanie jak ty, kiedy lunatykowałaś i chciałaś wyskoczyć przez okno.
Popatrzyłam na niego przestraszona. Miałam nadzieję, że nie wyłuszczy jej na ulicy prawdy o Arthurze i snach.
– A ty nie musisz tu skręcić? – przerwałam mu trochę szorstko. W tej kwestii od wielu tygodni panowała między nami niezgoda: Henry był zdania, że powinniśmy wtajemniczyć Mię, chociażby po to, aby mogła sama się chronić, Grayson i ja byliśmy przeciwni. Miała przecież dopiero trzynaście lat, w dodatku i tak było już po sprawie. W tym czasie podświadomość Mii podjęła wystarczające środki (jej drzwi we śnie były zabezpieczone niczym Fort Knox), a Arthur miał na oku inne cele. Wiedza o tym, że wtargnął do jej snów i pchnął ku temu, aby lunatykując, robiła rzeczy, których o mały włos nie przypłaciła życiem, tylko niepotrzebnie zatrwożyłaby ją i skołowała.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Mia wlepiła wzrok w Henry’ego.
On z kolei popatrzył na mnie i westchnął na widok mojej skamieniałej twarzy.
– O to najlepiej zapytaj siostrę. Rzeczywiście muszę tu skręcić. Ale miło było z wami pogawędzić. – Cmoknął mnie w policzek. – Widzimy się dziś wieczorem.
– On naprawdę uważa, że pani Lawrence lunatykowała? – zapytała Mia, podczas gdy ja odprowadzałam Henry’ego wzrokiem. Jego włosy jak zwykle sterczały dziko na wszystkie strony. Kiedyś sądziłam, że co rano mierzwi je specjalnie, by wyglądały tak fajnie, ale od jakiegoś czasu wiedziałam, że miał na głowie dokładnie czternaście wicherków, które załatwiały za niego tę robotę. Odszukałam każdy jeden z nich, głaskałam, i…
– To naprawdę okropne, co miłość wyprawia z ludźmi – zauważyła Mia.
– Tak. Biedna pani Lawrence – zgodziłam się z nią pośpiesznie.
– Nie mówię o pani Lawrence. – Mia wskoczyła na murek i balansując na nim, ruszyła do przodu. – Co jest właściwie między tobą i Henrym? Jesteście razem czy nie?
– Jesteśmy. W pewien sposób – mruknęłam z ulgą, że zmieniłyśmy temat. – To znaczy, w sumie nie rozmawialiśmy o tym konkretnie. Jest jeszcze kilka spraw, które powinniśmy sobie wyjaśnić. A ja, idiotka… eee…
Mia westchnęła i zeskoczyła z powrotem na chodnik.
– Co zrobiłaś?
– …zmyśliłam, że miałam kiedyś chłopaka. Z którym niby spałam.
Mia z przerażeniem popatrzyła na mnie z ukosa.
– Dlaczego?
– Żeby Henry nie myślał, że jest pierwszy. – Słowa te, wypowiedziane na głos, zabrzmiały jeszcze straszniej, niż sądziłam.
– Dlaczego? – zapytała znowu Mia.
– Bo… bo… – Jęknęłam. – Sama dobrze nie wiem. Tak po prostu wyszło. Jakbym to nie była ja, tylko jakaś wredna brzuchomówczyni, która wzięła i zaczęła gadać. A teraz Henry myśli, że miałam w RPA chłopaka. I uprawiałam z nim seks.
– Naprawdę nie chcę ciągle pytać „dlaczego”, ale nie mogę inaczej.
– Bo… On się zawsze tak litował… A potem była ta… Ach, i tak nie zrozumiesz.
– Zgadza się. Dobry Boże, spraw, żebym nigdy się nie zakochała ani nie wyczyniała rzeczy nie wiadomo dlaczego. – Mia wzięła mnie pod rękę. – No dobra, przynajmniej nie jest z wami nudno. Ciekawa jestem, w jaki sposób zamierzasz to wszystko odkręcić.
Tak. Ja też.
– I jeszcze jedno. Jeśli Henry będzie kiedykolwiek pytał o Rasmusa, to nie mów mu, że zawsze tak śmiesznie ziajał ani nic w tym stylu…
Mia przystanęła, a na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Ach, teraz łapię. To dlatego Henry tak bardzo interesował się tym tłuściochem Wakefieldów. – Rozchichotała się bez umiaru. – Ochrzciłaś swojego byłego imieniem Rasmus.
– To było pierwsze imię, jakie mi przyszło do głowy. – Powoli zaczęłam dostrzegać komizm całej tej sytuacji.
– O Boże, Livvy, tylko ty jesteś do tego zdolna. – Mia nie mogła złapać tchu ze śmiechu. – Rasmus Wakefield. Dobrze, że nie powiedziałam, że sikał pod każdą latarnią.
– Albo że strasznie cuchnął w deszczową pogodę.
– Albo że wył, kiedy grałaś na gitarze.
– I że utknął kiedyś w drzwiczkach dla kota.
Kiedy na horyzoncie pojawił się nasz podjazd, zataczałyśmy się jeszcze ze śmiechu i niewiele brakowało, a wpadłybyśmy na nieogolonego młodego faceta, który z trudem dźwigał dwa pudła, lampę i saksofon.
– Wprowadza się pan tutaj? – zapytała Mia, wskazując na sąsiedni dom.
Koleś kiwnął głową, co nie było łatwe, bo między najwyżej usytuowanym pudłem a podbródkiem chłopaka tkwiły dwie książki, które niebezpiecznie się rozjechały.
– O, to dobrze. – Mia uśmiechnęła się do niego radośnie. – Ludzie, którzy przedtem tu mieszkali, to straszni nudziarze. Ona codziennie zamiatała podjazd i cały czas pomstowała na kosy.
– Moja matka chorobliwie nie cierpi kosów. – Typ westchnął i książki wysunęły mu się spod podbródka.
– Ups – wyrwało się Mii.
Złapałam książki, zanim zdążyły spaść na ziemię. Jedna okazała się ciężkim tomiskiem zatytułowanym Prawo procesowe, druga zaczytanym wydaniem kieszonkowym Hotelu New Hampshire Johna Irvinga. Aha, student prawa o dobrym guście literackim.
– Popatrz no, wraca syn marnotrawny. – Obok nas zahamowała Florence na rowerze. Jak zwykle wyglądała wręcz powalająco, jej ubranie nie było ani trochę wymięte po długim dniu w szkole. Brązowe włosy miała upięte w koński ogon, z którego wysunął się jeden błyszczący kosmyk, wdzięcznie opadając na twarz. Patrząc na jej uroczy uśmiech, promienne oczy i słodkie dołeczki, nie chciało się wierzyć, by kiedykolwiek potrafiła powiedzieć lub zrobić coś przykrego. Wrażenie to było mylne. W ostatnim czasie Florence wręcz nieustannie była nie w humorze.
– Słyszałam, że twoja dziewczyna wyrzuciła cię z mieszkania – powiedziała do chłopaka z zarostem. – Twoja mama uważa, że to najwredniejsza zołza na świecie. Ty też tak sądzisz?
– Druga pod względem wredności, zaraz po Trującym Bluszczu. – Chłopak również się uśmiechnął, prezentując przy tym piękne zęby. Nawet nie zauważył, że podałam mu książki. – Hej, Flo. Ale urosłaś.
Florence założyła kosmyk za ucho.
– Taa, czas nie stoi w miejscu, Matti. Na jesieni zaczynam studia. Uważaj, bo skończę prawo przed tobą. Słyszałam, że zawaliłeś kilka egzaminów. Twoja mama mówi, że to z powodu kłopotów sercowych przez zołzę.
– Byłą zołzę… – Każdy inny na jego miejscu zapadłby się pod ziemię ze wstydu, ale Matti nie wydawał się ani trochę zażenowany. Wyglądał raczej na kogoś, kto nawet z lampą pod pachą dobrze się czuje w swojej skórze. Mimo że musi znowu wprowadzić się do swojej mamy.
– Ciesz się, że się jej pozbyłeś, Matti. – Florence z przesadnym współczuciem poklepała go po ramieniu, przez co lampa zachybotała się nieco. – Ona wszędzie rozpowiada o tobie kłamstwa. Że się rozstaliście, bo kręciłeś z jej najlepszą przyjaciółką. I siostrą najlepszej przyjaciółki. I że wolisz przesiadywać w klubach, zamiast uczyć się do egzaminów. I że przez ostatnie cztery miesiące nie dokładałeś się do czynszu ze względu na długi, których narobiłeś, kupując absurdalnie drogiego oldtimera, który ma maskę cztery razy dłuższą niż bagażnik. Mniej więcej… nie, dokładnie takiego jak ten. – Pokazała na czerwony samochód zaparkowany przy krawężniku i rzeczywiście charakteryzujący się dość długą maską. – Bezczelna kłamczucha.
– To nie jest żaden oldtimer, tylko Morgan Plus 8, rocznik 2012 – objaśnił z dumą Matti. – Ojciec kumpla sprzedawał go po śmiesznie niskiej cenie, tylko idiota by nie skorzystał. Za karę muszę teraz przez kilka miesięcy mieszkać u starych i pozwalać podtykać sobie pod nos ulubione dania. Ale jakoś to przeżyję. Z takimi miłymi sąsiadkami. – Mrugnął porozumiewawczo do Florence. – Mama na pewno zachowała listy miłosne, które do mnie pisałaś. Może kiedyś usiądziemy razem i poczytamy?
Florence coraz trudniej było uśmiechać się z politowaniem.
– Miałam wtedy dwanaście lat – powiedziała i ruszyła przed siebie, pchając rower. Jej koński ogon podrygiwał wściekle.
Matti posłał za nią szeroki uśmiech.
– Mam wrażenie, jakby to było wczoraj – oznajmił, kiedy Florence zniknęła wraz z rowerem na naszym podjeździe, po czym zwrócił się do mnie i Mii: – A wy, kim jesteście?
My to dwie dziewczyny stojące z rozdziawionymi paszczami.
– Przyszłymi przyrodnimi siostrami Florence – poinformowała ochoczo Mia. – Ja jestem Mia, a to Liv. Też kiedyś nosiła aparat na zęby.
– Miło was poznać, dziewczyny. Jestem Matt. Koleś, który przez najbliższe miesiące będzie zamiatał podjazd i polował na kosy.
– Dobrze wiedzieć.
Położyłam Prawo procesowe na najwyższym pudle. Matt docisnął książkę podbródkiem i ruszył do domu.
– Dzięki. Na pewno się zobaczymy – rzucił przez ramię.
Było zaiste godne podziwu, że tak długo dzierżył w rękach pudła i lampę, nie mówiąc o saksofonie, który zaczął się już niebezpiecznie przechylać.
Mia przypomniała sobie coś jeszcze.
– Twoja mama naprawdę przechowuje listy miłosne od Florence? – zawołała za nim. – Nie odsprzedałbyś mi ich?
Matt roześmiał się.
– Czemu nie? Przyda się każdy pens.
– Nie patrz na mnie z takim wyrzutem – odezwała się Mia, kiedy wreszcie skręciłyśmy na podjazd domu Spencerów. – Te listy to na wszelki wypadek, jakby co.
– Na wypadek kariery szantażystki?
– Lepsza szantażystka niż złodziejka. Dobrze widziałam, że zwinęłaś książkę. Po co, tak właściwie?
– Ups. – Wyjęłam zza poły żakietu książkę Matta i przyglądałam się jej z udawanym przerażeniem. – Tak, racja. Hotel New Hampshire. Chyba po prostu chciałam ją przeczytać.
Było to kłamstwo. Na regale stał nasz własny egzemplarz, nawet z autografem i osobistą dedykacją dla mamy. W rzeczywistości przyszło mi nagle do głowy, że podebranie Mattowi jakiegoś osobistego przedmiotu może okazać się przydatne. Nigdy nie wiadomo, czy kiedyś nie będzie potrzebne. A co może być bardziej osobistego niż zaczytana ulubiona książka?
Blog Frognal Academy Tittle-Tattle: najnowsze wieści, najgorętsze plotki i najbardziej bulwersujące skandale naszej szkoły
O MNIE: nazywam się Secrecy – jestem jedną z was i znam wszystkie wasze sekrety
3 marca
J’ai tremblétu as trembléil/elle a tremblénous avons tremblévous avez trembléils/ells ont tremblé.
Oj tak, ile to razy trzęśliśmy się na zajęciach u pani Lawrence, kiedy kazała nam odmieniać czasowniki. I biada temu, kto się spóźnił. W pierwszym roku nauki sądziłam, że jej srogie L’exactitude est la politesse des rois oznacza „dokładnie jak policjant” i odnosi się zarówno do spóźnienia, jak i szkolnego uniformu. (W rzeczywistości zdanie to znaczy: „Punktualność jest grzecznością królów”; to dla tych, którzy wybrali hiszpański, na wypadek gdyby znów marudzili, że mój blog jest dla nich zbyt ambitny). Cóż, te czasy definitywnie się skończyły. Być może już nigdy więcej żaden uczeń nie będzie oblewał się potem na francuskim u pani Lawrence. Ostatnią lekcją, jakiej nam udzieliła, była, zdaje się, ta: „Nigdy nie zadawaj się z żonatym mężczyzną”. Bardzo przydatna wiedza. Może nawet bardziej przydatna niż koniugacja czasowników nieregularnych. Chociaż raczej nikt z nas nie wyobraża sobie romansu z takim mężczyzną jak pan Vanhagen – nawet gdyby nie był żonaty. Prawda?
Tak czy siak, to, co wydarzyło się dziś w stołówce, jest straszne, tak bardzo, że nie zamieściłabym fotki z tego wydarzenia, nawet gdybym taką miała. Jestem to winna pani Lawrence, chociaż nazwała mnie anonimową zdzirą. Anonimowa zdzira coś pani powie, pani Lawrence: i tak była pani za dobra dla pana Vanhagena. Wyjdzie pani z tego, środki psychofarmakologiczne podobno działają dzisiaj cuda. Kto wie, może kiedyś wróci pani do Frognal? Albo spotka w szpitalu miłość swego życia i znajdzie swoje szczęście gdzie indziej. Jestem zdania, że zasługuje pani na nie. Chaque chose en son temps. (Sprawdźcie sobie, co to znaczy, językowi ignoranci, nie jestem waszą tłumaczką, tylko szkolną anonimową zdzirą).
À propos szkolnej zdziry: w porównaniu z dzisiejszym dramatem w stołówce wszystkie inne wieści oczywiście bledną. Dlatego w tym miejscu tylko ta najciekawsza: właśnie w tej chwili Jasper Grant znajduje się na promie między Calais a Dover. W zasadzie miał przebywać w tej francuskiej dziurze do końca trymestru, ale dziś konieczne okazało się odebranie go stamtąd przez ojca. Jasper został wydalony ze szkoły z powodu poważnego naruszenia regulaminu szkolnego, rodzina zaś, u której mieszkał, chciała pozbyć się go jak najszybciej. Najlepsze jednak jest to, że jutro o wszystko będziemy mogli wypytać go osobiście.
Ja ze swej strony bardzo się cieszę – naprawdę brakowało mi Jaspera.
Widzimy sięWasza Secrecy
Tittletattleblog.wordpress.com
– Czerwiec? Chyba nie w tym roku? – Starsza pani Spencer alias babcia Graysona i Florence alias Bestia w Ochrach alias osoba, która z zasady parkowała swojego bentleya na dwóch miejscach postojowych, czyli w skrócie Bochra, wpatrywała się w mamę z bezbrzeżnym przerażeniem. – Ależ to niewykonalne.
– Do ślubu zostało trzy i pół miesiąca. – Mama siedziała przy stole w kuchni nad stertą sprawdzianów. Zanim przyszła Bochra, odpoczywała z uniesionymi wyżej nogami i twarzą wystawioną do popołudniowego słońca. Roześmiała się wesoło jak skowronek. – My podchodzimy do tego na luzie.
– My? – Florence zmarszczyła nos. – Stanowczo odżegnuję się od tego „my”. – Chociaż oficjalnie uważała obecność Lottie w tym domu za zbędną, każdego popołudnia zaglądała do kuchni i podbierała jej wypieki. Dziś były to maleńkie babeczki jabłkowe z cynamonem, które smakowały tak samo wspaniale, jak pachniały. Florence ugryzła jedną i jej twarz mimowolnie przybrała na moment wyraz ekstazy. Spostrzegła, że przypatrujemy jej się z Lottie, i dodała natychmiast, starając się, by w jej głosie nie było ani krztyny rozkoszy: – Grayson i ja w żadnym razie nie możemy wam pomóc w przygotowaniach, będziemy wystarczająco zajęci egzaminami. A w dodatku w czerwcu jest bal końcowy. Może naprawdę powinniście pomyśleć o przesunięciu terminu. Na jesień. Albo na przyszłą wiosnę.
– Tak, albo na rok 2046, wtedy moglibyście za jednym zamachem odfajkować wasze osiemdziesiąte urodziny. – Mia chwyciła trzy babeczki i przez chwilę przyglądała się im z namysłem, jakby rozważała, czy zmieszczą się naraz w jej ustach. Zmieściły się.
– Nie ma obawy. Tu nie ma co przygotowywać. – Mama obdarzyła nas nonszalanckim uśmiechem. – Zaimprowizujemy coś po prostu. Takie spontaniczne imprezy są najlepsze.
– Ale… – Bochra udawała, że brakuje jej tchu. – To jest wesele, a nie urodziny przedszkolaka! Do tego potrzeba czegoś więcej niż kilku nadmuchanych balonów. Już sama lista gości… Normalni ludzie całe lato mają już dawno rozplanowane.
– Tak, na przykład ciotka Gertruda, miejmy nadzieję – mruknęła Mia.
– Ależ to w niczym nie przeszkadza. Kto będzie miał czas, ten przyjdzie, kto nie, to nie – odparła mama. – To nie ma być nie wiadomo co, tylko miłe, skromne, nieskomplikowane spotkanie…
– Lottie będzie mogła włożyć swój odświętny dirndl – uśmiechnęła się szeroko Mia.
– I na pewno upiekę tort. – Lottie się rozpromieniła. – Trzypiętrowy.
– Super! – zawołała z entuzjazmem mama.
Bochra jęknęła.
– Naturalnie wszystkie wchodzące w grę lokale są już na czerwiec zarezerwowane. Skończy się na tym, że będziecie musieli urządzić wesele w ogródku. – Zaśmiała się krótko dla podkreślenia ironii swych słów, której mama wcale nie dostrzegła.
– To świetny pomysł – zgodziła się.
– To katastrofa – skwitowała Bochra.
– Jeśli nie dopuścimy, aby babcia, ciotka Gertruda i ciotka Virginia wystąpiły jako The Supremes, to nie – powiedziałam, a Bochra pobladła odrobinę. Myśl, że my też mamy jakąś rodzinę, wcześniej nie przyszła jej do głowy.
– O, jakże się cieszę, że poznam waszych krewnych. – Florence przewróciła oczami. Była wprawdzie bliźniaczą siostrą Graysona, ale pod względem braku serdeczności całkowicie wrodziła się w swoją babkę.
Na czole każdej z nich zaczęła pulsować żyłka.
– Małe garden party! Coś takiego można urządzić, jeśli bierze się ślub z nikim. Bez rodziny i zobowiązań. – Zaczęła w zdenerwowaniu przemierzać kuchnię w tę i z powrotem. – W przeciwieństwie do ciebie mój syn nie może tak po prostu zlekceważyć tradycji i zasad, do których przestrzegania zobowiązuje go jego status społeczny. Widać, że nie masz o tym najmniejszego pojęcia.
– A tobie dymi z uszu – odcięła się pogodnie mama.
– Bzdura – odparła Bochra, ale mama miała rację: z uszu Bochry wydobywały się nieduże, białe obłoczki, czemu towarzyszyło posapywanie lokomotywy. W tym momencie pojęłam, że to sen. Tyle że ta rozmowa rzeczywiście odbyła się dzisiejszego popołudnia. Oczywiście Bochrze nie dymiło się z uszu, a w ścianie kuchni obok lodówki nie tkwiły zielone drzwi.
Bochra we śnie podążyła za moim wzrokiem.
– Nigdy nie lubiłam rzemiosła artystycznego, jak dla mnie za dużo tu zawijasów. A ta kiczowata gałka w kształcie jaszczurki to już szczyt bezguś… Ach, mój Boże!
Gałka się poruszyła. Drobne czarne i czerwone łuski błysnęły w świetle, kiedy jaszczurka przeciągnęła się, rozwinęła ogon i otworzyła ślepia.
– Wcale nie jesteś kiczowata – zapewniłam ją, jak zawsze oczarowana jej pięknem. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam we śnie swoje drzwi, była jeszcze mosiężna i dużo mniejsza niż teraz. Pomijając sporadyczne przyjacielskie mruganie ślepiem, rzadko się poruszała. Od jakiegoś czasu lubiła wspinać się po drzwiach i tylko wtedy zniżała się do odgrywania roli klamki, kiedy rzeczywiście chciałam wyjść. Jej oczy miały jaskrawo turkusowy odcień i w odróżnieniu od ślepiów jej siostry po przeciwnej stronie drzwi zawsze spoglądały przyjaźnie. Nadal szukałam dla niej imienia, które oddawałoby jej naturę: mistycznego, ładnie brzmiącego, a mimo to swojskiego. W końcu była tworem mojej podświadomości, a tym samym cząstką mnie. Tak samo jak jej ostrozęba, sycząca bliźniaczka po drugiej stronie drzwi.
– Zbyt pstrokata – orzekła Bochra. – I kompletnie nierealistyczna. Proporcje w ogóle się nie zgadzają.
Machnięciem ręki przepędziłam Bochrę ze swojego snu. Wystarczyło już, że nawiedzała nas na jawie, co ciekawe, wybierając na odwiedziny dni takie jak dzisiejszy, kiedy Ernest był w delegacji, a mama miała przedpołudnie wolne od wykładów. Uważałyśmy z Mią, że to czysta złośliwość, ale mama i Lottie, uparcie wierząc w drzemiące w każdym człowieku dobro, były zdania, że biedna starsza pani po prostu chce uczestniczyć w naszym życiu rodzinnym i przydać się na coś.
Jasne. A ziemia jest płaska.
Ostrożnie przejechałam opuszkiem palca po gładkich jaszczurczych łuskach. Ku mej radości zaczęła mruczeć jak kocur Spot. Mało realistyczne, ale za to jakże cudowne.
– Nazwij ją Liz – podsunęła Mia. Stanęła z Lottie i mamą obok mnie, żeby podziwiać jaszczurkę. Florence zniknęła razem z Bochrą. – Uważam, że wygląda jak Lizzy.
– Nie, to zbyt… prozaiczne – powiedziała Lottie. – Może Salamandria. Albo Nyx, jak bogini nocy.
– Barcelona byłaby dobra. – Mama, widząc nasze skonsternowane spojrzenia, dodała: – No wiecie, ze względu na tę słynną jaszczurkę Gaudiego, która… Ach, zapomnijcie, wy ignorantki.
Jak zawsze, gdy moja podświadomość wydobywała z głębokich pokładów umysłu fakty, o których, jak mi się wydawało, jeszcze nigdy nie słyszałam, poczułam się nieswojo. Jutro z samego rana zamierzałam wpisać w wyszukiwarkę słowa „Gaudi” i „Barcelona”. Miałam nadzieję, że wśród wyników nie znajdę jaszczurki.
Ktoś zapukał do drzwi.
Jaszczurka zwinęła się grzecznie w gałkę, podczas gdy jej odpowiedniczka przez szparę na listy wsunęła do środka łebek i wysyczała:
– Przyszedł Henry.
– Jaki innowacyjny judasz – zachwyciła się mama.
– Mogłabyś nazwać ją Mata Hari – zaproponowała Lottie.
Nachyliłam się.
– Czym pachniało dziś wieczorem w pokoju Graysona? – zapytałam przez szparę na listy.
– Flakonem Vetivér, który Grayson upuścił, przez co jego dywan już zawsze będzie pachniał jak jego dziadek – odrzekł Henry po drugiej stronie drzwi. – Założę się, że dziś wieczorem będzie mu się śnił.
Otworzyłam mu. Henry oparł rękę o framugę i uśmiechnął się do mnie szeroko.
– Hej, serowa panienko. Mogę wejść?
– Nie wiem. Jest środek nocy – powiedziałam z udawaną kokieterią. – Moja mama nigdy by się na to nie zgodziła.
– Bzdura – zaprzeczyła mama za moimi plecami.
Henry wetknął głowę do kuchni.
– Ach, cieplutki rodzinny sen. I jak pięknie pachnie… świeżymi wypiekami i… cynamonem… Niewiarygodne, jak pachnące stały się twoje sny w ostatnim czasie.
Jeszcze bardziej niewiarygodne było to, że on czuł zapach tego, o czym śniłam. Było to tak zwariowane, że wolałam dłużej o tym nie myśleć. Zawsze, kiedy to robiłam, ogarniał mnie lęk, lęk przed tym, że ostatecznie może wcale nie istniało żadne logiczne i poparte dowodami wytłumaczenie tej całej sprawy ze snami. Co z kolei oznaczałoby…
– A to kto? – przerwał moje rozważania Henry.
Spod kuchennego stołu wylazł dość opasły chow-chow i zaczął się nam przypatrywać z przekrzywionym łbem. Rasmus w całej okazałości.
– Zawsze tak patrzy, jak chce kąska – powiedziała Mia, chichocząc ze złośliwą satysfakcją. – No gdzie jest, gdzie jest mały R…
– Au! – Henry potarł ramię. Wypchnęłam go na korytarz, wyszłam za nim i zatrzasnęłam drzwi, zanim Mia zdążyła wypowiedzieć do końca to imię. Kiedy trzeba, we śnie potrafiłam poruszać się szybciej niż Superman.
– Mały rozrabiaka. Przejdźmy się – zaproponowałam i wzięłam Henry’ego pod rękę. – Moglibyśmy na przykład sprawdzić, czy Grayson ma rację i czy rzeczywiście nie można się już do niego włamać.
– Ale tam w środku było tak przytulnie. – Henry rzucił żałosne spojrzenie na moje drzwi. – A tu na zewnątrz na pewno grasują niewidzialni szpiedzy i psychopaci.
Tak, i demony. Nigdy nie wiadomo. Korytarz wypełniony różnobarwnymi drzwiami i łagodnym światłem mógł wydawać się spokojnym miejscem, ale takim nie był. Cisza miała w sobie coś złowieszczego, nie wiadomo, skąd w ogóle dochodziło światło – nie było ani okien, ani lamp, nie mówiąc o suficie, z którego mogłyby się zwieszać. Na wysokości kilku metrów rozpościerała się rozproszona nicość, najbardziej przypominająca jasnoszare niebo, jakie w niektóre dni wisiało nad Londynem. Licznie rozgałęzione korytarze wydawały się nie mieć końca i nikły w cieniach. Mimo to kochałam to miejsce i wizję, że za każdymi drzwiami śniła swój sen inna dusza, a wszyscy ludzie na świecie byli połączeni tym labiryntem. Było to miejsce magiczne, tajemnicze i niebezpieczne – a połączenie tych cech nieodparcie mnie przyciągało.
Przywarłam nieco bardziej do Henry’ego i wzięłam głęboki wdech.
– Przytulne sny będziemy mogli śnić przez resztę naszego życia. Kiedy już uratujemy świat przed Arthurem.
Henry wyplątał się z mojego uchwytu, tylko po to, by objąć mnie obiema rękoma.
– Za to cię kocham, Liv Silver – wymruczał mi do ucha. – Że nie cofasz się przed żadną przygodą.
To samo mogłam powiedzieć o nim. Nie tracąc czasu na zbędną gadaninę, oboje przemieniliśmy się w jaguary i bok w bok ruszyliśmy przed siebie. W innej postaci zawsze czułam się trochę niepewnie, ale jaguara opanowałam już na tyle dobrze, że nie musiałam koncentrować się na jej utrzymywaniu. W odróżnieniu od trudniejszych form, takich jak latające owady, nieruchome przedmioty albo królowa metamorfoz, czyli podmuch powietrza, postać jaguara mogłam utrzymywać godzinami. Czasami, kiedy rano budziłam się po intensywnej nocy w skórze jaguara, tak bardzo pozostawałam jeszcze w roli, że musiałam się powstrzymywać, by nie lizać sobie łapy. Raz nawet warknęłam w kuchni na Florence, bo zatarasowała mi drogę do ekspresu do kawy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki