Silver-druga księga snów - Kerstin Gier - ebook

Silver-druga księga snów ebook

Kerstin Gier

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sprawy Liv, młodej bohaterki serii „Silver”, układają się coraz lepiej. Nowy dom i nowa rodzina okazały się całkiem w porządku. Romantyczny związek z przystojnym i bystrym Henrym trwa. W dodatku nowe fascynujące możliwości odkrywa przed dziewczyną sfera snów. Niestety, Liv ma także powody do niepokoju. Po pierwsze, anonimowa blogerka Secrecy wie o Liv rzeczy, których nie powinna wiedzieć. Po drugie, Henry ma swoje tajemnice. Wiele tajemnic. Po trzecie, za drzwiami z klamką w kształcie jaszczurki czai się coś strasznego, mrocznego i złowrogiego…

Drugi tom bestsellerowej serii Kerstin Gier, autorki znanej z „Trylogii Czasu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 335

Oceny
4,4 (248 ocen)
136
74
32
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

dobra kolejna część
00
Elwira1980

Całkiem niezła

Bez szału,ale dobrze się czyta
00
iCate0

Z braku laku…

Być może będę w mniejszości, nie wiem, ale nie podobała mi się ta książka i strasznie opornie szło mi słuchanie. W ogóle mnie nie wciągnęła, nie podobało mi się, w jaki sposób toczyła się akcja (albo nie toczyła) i byłam zwyczajnie znudzona. W moim odczuciu jest też zwyczajnie gorsza niż pierwszy tom. Sytuację trochę ratuje końcówka, bo w końcu zaczęło się dziać i wracamy na właściwe tory, ale to było dosłownie ostatnie 15% książki... Póki co nie nastawiam się nie wiadomo na co w trzecim tomie, ani nie mam większej ochoty na inne książki autorki.
00
Tysiulec87

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę świetnie się bawiłam zarówno z pierwszą jak i drugą częścią serii :) czyta się bardzo szybko. Bohaterowie, których możemy poznać i polubić. Polecam.
00
Hanutek2013

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00

Popularność




1.

Charles nie utrudniał mi zbytnio sprawy i dość szybko znalazłam jego drzwi: widniało na nich jego naturalnych rozmiarów zdjęcie. Uśmiechał się z niego szeroko, ubrany w śnieżnobiały fartuch z wyszytym na kieszonce napisem „Lek. stom. dr Charles Spencer”. Pod nim znajdowało się hasło: „Najlepsze dla twoich zębów”.

Nie spodziewałam się jednak, że fotografia zacznie śpiewać, kiedy dotknę klamki.

„Bo wiem dobrze ooo tyyym, kto ich nie myyyje, ten ma kłopoooty”, pobekiwał ile sił w płucach przyjemnym tenorem Charles. Z przestrachem rozejrzałam się po korytarzu. Dobry Boże, nie dałoby się trochę ciszej? Już i tak cały czas miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, choć oprócz mnie i podobizny Charlesa nie było tu żywej duszy: jak okiem sięgnąć tylko drzwi. Moje własne znajdowały się tuż za rogiem. W gruncie rzeczy niczego nie pragnęłam bardziej, jak pognać z powrotem i przerwać tę całą akcję. Miałam wręcz zabójcze wyrzuty sumienia. To, co zamierzałam zrobić, było gorsze niż czytanie czyjegoś sekretnego pamiętnika. W dodatku musiałam dopuścić się kradzieży, chociaż można się było spierać, czy to naprawdę stanowiło czyn aż tak niemoralny. Pod względem prawnym była to oczywiście kradzież, ale w futrzanej czapce typu uszanka, którą podprowadziłam Charlesowi, i tak mało komu było do twarzy. Prawie każdy wyglądał w czymś takim jak przymulona owca i Charles nie stanowił wyjątku, więc prawdę mówiąc, oddałam mu swym uczynkiem przysługę. Miałam nadzieję, że nikt nie wejdzie do mojego pokoju i nie zobaczy mnie, jak leżę w łóżku w tej kretyńskiej czapce. Właśnie to robiłam bowiem w rzeczywistości: leżałam w łóżku i spałam. Z kradzioną uszanką na głowie. Tyle tylko, że nie śniłam o niczym przyjemnym, a szpiegowałam. We śnie. Kogoś, kto być może właśnie zamierzał złamać serce Lottie (specjalistce od zwariowanych plecionych fryzur, wypiekaczce ciasteczek, psiej szamance i najlepszej pocieszycielce dziewczęcych dusz wszech czasów). A ponieważ nie było na świecie nikogo o równie łagodnym sercu jak Lottie (która oficjalnie była również naszą nianią), nie mogłam do tego dopuścić. Miałam nadzieję, że w tym przypadku cel uświęcał środki. Prawda?

Westchnęłam. Dlaczego wszystko musiało być zawsze tak strasznie skomplikowane?

– Nie robię tego dla siebie, tylko dla Lottie – powiedziałam półgłosem i jedynie na wypadek, gdybym miała jakiegoś niewidzialnego słuchacza, po czym wzięłam głęboki wdech i nacisnęłam klamkę.

– No, no, tylko bez machlojek! – Charles ze zdjęcia pogroził mi palcem wskazującym i podjął piosenkę: Szczotka, pasta, kubek, ciepła woda, tak się zaczyna wielka…?

– Yyy… przygoda? – wyszeptałam zbita z tropu.

– Zgadza się! Choć brzmi ładniej, gdy się to śpiewa. – Drzwi się uchyliły, a Charles radośnie wyśpiewywał dalej: – Bo to bardzo ważna rzecz, żeby zdrowe zęby mieć!

– Doprawdy nie pojmuję, co Lottie w tobie widzi – mruknęłam i wśliznęłam się do środka, nie omieszkawszy uprzednio rzucić okiem przez ramię. Wciąż nikogo.

Za drzwiami na szczęście nie czekał na mnie gabinet dentystyczny, lecz słoneczne pole golfowe. Oraz Charles w kraciastych spodniach, wymachujący kijem golfowym, tym razem w trójwymiarze. Poczułam wielką ulgę, że nie wparowałam do snu z gatunku pikantnych (badania naukowe dowodzą, że ponad trzydzieści pięć procent snów traktuje o seksie), po czym szybko dostosowałam swój wygląd do okoliczności: koszulka polo, lniane spodnie, buty do golfa i – nie mogłam się oprzeć – stylowa czapeczka z daszkiem. Spacerowym krokiem, jak gdyby nigdy nic, podeszłam bliżej. Drzwi na korytarz zamknęły się za mną cicho. Stanęłam na środku murawy niczym jakieś osobliwe dzieło sztuki.

Trafiona przez Charlesa piłka wylądowała na trawie i potoczyła się eleganckim łukiem prosto do dołka. Towarzysz Charlesa, mężczyzna w tym samym wieku, o wyjątkowo pięknych zębach, zaklął pod nosem.

– No, i co ty na to? – Charles odwrócił się do niego z triumfalnym uśmiechem. Potem jego spojrzenie padło na mnie i mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej. – O, witaj, mała Liv. Widziałaś to? Hole in one, zaliczenie dołka jednym uderzeniem. I tak oto brawurowo wygrałem naszą małą partyjkę.

– Ekhem… tak, wspaniale – przytaknęłam z aprobatą.

– Nieprawdaż? – Charles roześmiał się rechotliwie i objął mnie ramieniem. – Pozwól, że ci przedstawię: ten facet o ponurym spojrzeniu to mój dawny kumpel ze studiów, Antony. Bez obaw, wszystko z nim w porządku, tylko nie przywykł do tego, że ze mną przegrywa.

– W rzeczy samej. – Antony uścisnął moją dłoń. – Jestem tym typem przyjaciela, który ma przewagę wręcz we wszystkim: lepsze oceny w szkole, lepsza bryka, gabinet przynoszący większe dochody, no i zawsze wyrywałem fajniejsze dziewczyny. – Zaśmiał się. – I w przeciwieństwie do Charliego mam jeszcze włosy.

Aha, więc to ten rodzaj snu. Zrobiło mi się jeszcze bardziej przykro, że musiałam go zakłócić.

Antony przeczesał palcami bujną fryzurę, a z twarzy Charlesa wyparował wyraz triumfu.

– Niektóre kobiety uważają, że łysi mężczyźni są atrakcyjni – mruknął.

– O tak! – przytaknęłam pośpiesznie. – Na przykład Lottie.

I moja mama. W końcu była zakochana w łysym bracie Charlesa, Erneście. Choć raczej nie z powodu łysiny, tylko pomimo niej.

– Kim jest Lottie? – zapytał Antony. Czekałam na odpowiedź niemal z takim samym napięciem jak on. Zaraz się okaże, czy Charles ma poważne zamiary.

Uśmiechnął się na wzmiankę jej imienia, dobre i to.

– Lottie będzie… co to za hałas? – Przenikliwy dźwięk, który rozniósł się po polu golfowym, przerwał jego wyjaśnienia.

I to akurat teraz.

– Za wcześnie na budzik – mruknęłam zaniepokojona.

– Moim zdaniem to czujnik dymu – wtrącił Antony.

Odwróciłam się w panice do drzwi. Jeśli Charles się teraz obudzi, to jego sen się zapadnie, a ja runę w nicość, co było nadzwyczaj nieprzyjemnym doświadczeniem, którego nie chciałabym przeżywać powtórnie. Podczas gdy wysoki dźwięk narastał, a niebo zaczęło pękać od rys, puściłam się pędem do drzwi i doskoczyłam do klamki w tym samym momencie, w którym ziemia zaczęła usuwać mi się spod nóg. Jednym susem przesadziłam próg, wypadłam na korytarz i zamknęłam za sobą drzwi.

Uratowana. Tylko moja misja zakończyła się ewidentną porażką. W kwestii uczuć Charlesa do Lottie byłam tak samo mądra jak przedtem. Chociaż uśmiechnął się na wzmiankę jej imienia.

Charles ze zdjęcia zaczął śpiewać dentystyczną piosenkę.

– Och, zamknij dziób – warknęłam, a Charles zamilkł urażony. I wtedy to usłyszałam: ciszę przerwał znajomy, złowrogi szelest, rozlegający się zaledwie kilka metrów dalej. Chociaż nikogo nie było widać, a głos rozsądku w mojej głowie mówił, że to sen, nie mogłam powstrzymać lęku podchodzącego mi do gardła i równie złowrogiego jak ów szmer. Nie zważając na to, co robię i przed kim uciekam, rzuciłam się do biegu.

2

Dyszałam tak mocno, że nie słyszałam nic oprócz swojego oddechu, ale byłam pewna, że szelest podążał za mną. I coraz bardziej się przybliżał. Posuwistym ślizgiem skręciłam za róg, w korytarz, w którym znajdowały się moje drzwi. Szelest to nawet nie było właściwe określenie, bo kojarzyło się co najwyżej z niegroźnym szczurem – a ten dźwięk brzmiał upiornie. Był to najbardziej niesamowity odgłos, jaki kiedykolwiek słyszałam (a słyszałam go już parokrotnie, włączając w to ten raz) – przypominał szmer odsuwanej zasłony, za którą czaił się uzbrojony w piłę mechaniczną i toczący wokół wzrokiem morderca o zapadłych policzkach z ociekającym krwią…

Zatrzymałam się gwałtownie. Pod drzwiami ktoś na mnie czekał. Na szczęście nie był to uzbrojony w piłę morderca o zapadłych policzkach, tylko ktoś znacznie ładniejszy.

Henry. Mój chłopak, już od ośmiu i pół tygodnia. I to nie tylko we śnie, ale w prawdziwym życiu. (Swoją drogą, odnosiłam wrażenie, że znacznie więcej czasu spędzaliśmy ze sobą w naszych snach niż na jawie). Jak zwykle opierał się plecami o ścianę, z rękoma założonymi na piersi, i się uśmiechał. Był to ów szczególny uśmiech, przeznaczony tylko dla mnie i czyniący ze mnie najszczęśliwszą dziewczynę na świecie. W normalnej sytuacji odwzajemniłabym go (mając nadzieję, że byłby to równie szczególny uśmiech) i padłabym mu w ramiona, ale teraz nie było na to czasu.

– Nocny trening? – zapytał z ciekawością, kiedy przyhamowałam przed nim i zamiast go pocałować, załomotałam pięścią w drzwi. – Czy przed czymś uciekasz?

– Opowiem ci w środku! – wysapałam, nie przestając walić w drzwi. Pokrywa skrzynki na listy uniosła się i z wnętrza – wyjątkowo wolno – wysunęła się najpierw kartka, a potem ołówek.

– Proszę napisać hasło dnia, złożyć kartkę i wsunąć z powrotem do skrzynki – zaświergotał uprzejmie Mr Wu.

Zaklęłam po cichu. Mój system zabezpieczeń wprawdzie świetnie się sprawdzał, jeśli chodzi o obcych intruzów, ale nieszczególnie, gdy człowiek sam musiał błyskawicznie się schronić.

– We śnie istnieją bardziej efektywne metody niż ucieczka, Liv. – Henry uważnie rozejrzał się po korytarzu i stanął przy mnie. – Możesz po prostu odfrunąć albo przemienić się w coś szybkiego, czego nie da się dogonić. Na przykład w geparda. Lub w rakietę na Księżyc…

– Wiesz, nie każdemu przemiany przychodzą z taką łatwością jak tobie, a już na pewno nie przemiana w jakąś głupią rakietę! – warknęłam. Ołówek w moim ręku leciutko drżał, ale w obecności Henryʼego mój strach znacznie zelżał. Nic nie szeleściło. Mimo to byłam pewna, że nie jesteśmy sami. Czy mi się zdawało, czy rzeczywiście zrobiło się trochę ciemniej? I chłodniej?

– Ostatnim razem byłaś takim słodkim kociakiem – powiedział Henry, który sprawiał wrażenie, jakby nie zauważał żadnych zmian.

Owszem, byłam. Ale po pierwsze, wcale nie zamierzałam przemienić się w słodkiego kociaka, tylko w groźnego, wielkiego jaguara, a po drugie, wtedy nikt za mną nie lazł, a jedynie trochę eksperymentowaliśmy z Henrym dla zabawy. Było dla mnie zagadką, w jaki sposób można się skoncentrować i szybko zmienić postać w sytuacji, gdy człowiekowi zagraża coś przerażającego i niewidzialnego, a ze strachu trzęsą mu się kolana. Henry prawdopodobnie tylko dlatego był taki dobry w te klocki, że nigdy się nie bał. Teraz też jedynie uśmiechał się beztrosko.

Z zaciśniętymi zębami nabazgrałam na kartce „Filcowe bambosze z pomponami”, złożyłam ją w trójkąt i wsunęłam w szczelinę.

– Trochę nieporządnie, ale poprawnie – odezwał się ze środka Mr Wu i drzwi się otwarły. Chwyciłam Henry’ego za ramię, pociągnęłam go przez próg i zatrzasnęłam drzwi. Dopiero wówczas odetchnęłam z ulgą. Udało się.

– Czy następnym razem można by odrobinę szybciej? – naskoczyłam na Mr Wu. (W realnym życiu nigdy nie zdobyłabym się na coś takiego).

– Żółwie mogą więcej opowiedzieć o drodze niż zające, panno Oliwo. – Mr Wu ukłonił mi się (czego prawdziwy Mr Wu nigdy by nie zrobił) i skinął krótko głową Henry’emu. – Witamy w Restauracji Snów panny Oliwy, nieznajomy chłopcze z potarganymi włosami.

Rzeczywiście wylądowaliśmy w miejscu przypominającym restaurację, w dodatku dość szpetną, ze stolikami z czarnego tworzywa ozdobionymi jaskrawoczerwonymi bieżnikami i z pomarańczowymi lampionami zwisającymi z sufitu. W powietrzu unosiła się woń ostro przysmażonego kurczaka. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jaka byłam głodna. To był głupi pomysł, by iść spać bez kolacji, bo moje sny w takich sytuacjach całkowicie wymykały się spod kontroli.

Henry wlepił zdumione spojrzenie w Mr Wu.

– On jest nowy?

– Dzisiejszej nocy jestem strażnikiem wrót – oświadczył uroczyście Mr Wu. – Nazywają mnie Wu Tygrysia Łapa, Obrońca Sierot i Uciśnionych. Daj głodnemu rybę, a nasyci głód. Naucz go łowić ryby, a nigdy więcej nie będzie cierpiał głodu.

Henry parsknął śmiechem, a ja uświadomiłam sobie, że się czerwienię. Moje sny stawały się żenujące. Na domiar złego sypiący sentencjami Mr Wu ubrany był w czarną, błyszczącą jedwabną piżamę z wyszytą głową tygrysa, a z potylicy dyndał mu metrowy warkocz. Jego odpowiednik w realu, mój pierwszy trener kung-fu w Kalifornii, nie wystroiłby się tak nawet w Halloween.

– No dobra – rzucił Henry, ciągle się śmiejąc. – W takim razie poproszę kaczkę w sosie słodko-kwaśnym.

– Dziękuję, Mr Wu – powiedziałam pośpiesznie i jednym gestem wymazałam go wraz z całą restauracją.

Znaleźliśmy się w niewielkim parku w Berkeley Hills w Kalifornii, do którego już kilka razy zabierałam Henry’ego w moich snach – było to pierwsze miejsce, jakie przyszło mi do głowy. Roztaczał się stąd przepiękny widok na zatokę, nad którą akurat zachodziło słońce, zalewając niebo spektakularnymi barwami.

Henry jednak skrzywił się z niezadowoleniem.

– Smakowicie pachniało w tej restauracji – rzekł. – A teraz burczy mi w brzuchu.

– Mnie również, ale choćbyśmy nie wiem ile zjedli, i tak byśmy się nie najedli. – Opadłam na ławkę. – W końcu to tylko sen. Cholera, zapomniałam podać Mr Wu nowe hasło. Kto wie, kto zaglądał mi przez ramię, kiedy je zapisywałam.

– No jak to kto, ja. „Foliowe bambetle z pomidorami” to bardzo oryginalne hasło. – Czy on znowu się śmiał? – To znaczy, mam na myśli to, że nikt by na to nie wpadł.

– Hasło brzmi „Filcowe bambosze z pomponami” – sprostowałam, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.

– Poważnie? Gryzmolisz jak kura pazurem – powiedział Henry i usiadł obok mnie. – A teraz chciałbym się dowiedzieć, przed czym uciekałaś. I dlaczego nie dostałem nawet buziaka na powitanie.

Natychmiast spoważniałam.

– Tam znowu był ten… szelest. Nie słyszałeś?

Henry pokręcił przecząco głową.

– Ale to tam było. Jakaś niewidzialna, zła istota. – Wiedziałam, jak to brzmiało. Jakbym czytała na głos kiepski horror. Mniejsza o to. – Szelest i szept, który podchodzi coraz bliżej. – Wzdrygnęłam się. – Zupełnie tak samo jak poprzednim razem, gdy nas prześladował, a ty nas uratowałeś, wchodząc do snu Amy.

– A gdzie dokładnie to słyszałaś? – Mina Henry’ego nie zdradzała w najmniejszym stopniu, co myślał, niestety.

– W drugim korytarzu na lewo. – Wykonałam nieokreślony gest w stronę morza. – Myślisz, że to mogła być Anabel? Na pewno do perfekcji opanowała sztukę stawania się niewidzialną i złowrogiego szeleszczenia. Albo to był Arthur. Nic na świecie nie sprawiłoby mu większej frajdy, jak wystraszyć mnie na śmierć.

I w sumie nie mogłam mu mieć tego za złe. W końcu to ja niemal osiem i pół tygodnia temu złamałam mu szczękę. Brzmi strasznie, wiem, powiem tylko tyle (bo inaczej będzie zbyt długo i skomplikowanie): zasłużył. Zresztą i tak na próżno. Ponieważ w całej tej historii to jego dziewczyna Anabel okazała się tą złą. A dokładniej rzecz biorąc, szurniętą, jak potem wyszło. Naukowo jej przypadłość określano „nagłymi wielopostaciowymi zaburzeniami psychotycznymi z objawami schizofrenii”, i to właśnie z powodu tych zaburzeń Anabel przebywała obecnie w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym i nikomu nie mogła zrobić krzywdy – chyba że we śnie. Anabel była święcie przekonana, że to demon obdarzył nas zdolnością spotykania się w snach i świadomego ich kształtowania – dość złośliwy demon nocy z czasów przedchrześcijańskich, który chciał zawładnąć światem. Na moje szczęście owa próba zawładnięcia skończyła się fiaskiem, kiedy Anabel wraz z Arthurem szykowali się do przelania mojej krwi. (Mówiłam, że będzie długo i skomplikowanie1). Wiara w demona stanowiła przejaw jej choroby. Byłam zadowolona, że demon istniał tylko w chorej wyobraźni Anabel, ponieważ z zasady miałam pewien problem ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, a z demonami w szczególności. Z drugiej jednak strony nie znajdowałam żadnego sensownego wytłumaczenia całej tej sprawy ze snami. Dla uproszczenia traktowałam ją jako jedno ze „zjawisk psychologiczno-fizycznych podlegających logicznemu wyjaśnieniu, których zgodnie z aktualnym stanem nauki nie da się do końca wytłumaczyć”. To było rozsądniejsze niż wiara w demony. Moje przekonania uległy jednak chwilowemu zachwianiu w zetknięciu z szelestem… Ale o tym wolałam nie wspominać Henry’emu.

On zaś nadal czekał, aż będę kontynuować.

– Drugi korytarz w lewo – powtórzył. Nie zająknął się słówkiem o Anabel i Arthurze. Bardzo niechętnie o nich mówił, wszak jeszcze niedawno, bo do pamiętnego wieczoru zadusznego osiem i pół tygodnia temu, oboje zaliczali się do jego najlepszych przyjaciół. – A byłaś tam, bo…? – Popatrzył na mnie pytająco.

– Bo miałam tam coś do załatwienia. – Niepewnie podrapałam się po ramieniu i mimowolnie ściszyłam głos. – Coś absolutnie niemoralnego. Chciałam… nie, musiałam kogoś inwigilować we śnie.

– To nie jest niemoralne, tylko nadzwyczaj praktyczne – zaprzeczył Henry. – Robię to nieustannie.

– Naprawdę? A kogo? I dlaczego?

Wzruszył ramionami i łypnął w bok.

– Czasami to całkiem przydatne. Albo zabawne, w zależności od sytuacji. A kogo chciałaś… eee… musiałaś inwigilować?

– Charlesa Spencera.

– Nudnego wujka-dentystę Graysona? – Henry popatrzył z pewnym rozczarowaniem. – Dlaczego akurat jego?

Westchnęłam.

– Mia – czyli moja młodsza siostra – widziała Charlesa w kawiarni z inną kobietą. Przysięgała, że wymieniali zakochane spojrzenia i prawie trzymali się za ręce. Wiem, Lottie i Charles oficjalnie nie są jeszcze parą, ale on z nią intensywnie flirtuje i już dwa razy byli razem w kinie. Nawet ślepy widzi, że Lottie jest w nim zakochana, choć ona się do tego nie przyznaje. Szyje mu bambosze na Boże Narodzenie, a to już mówi wszy… Co się tak głupio śmiejesz? To poważna sprawa. Lottie jeszcze nigdy nie była tak zauroczona, w żadnym mężczyźnie, i byłoby straszne, gdyby dla niego okazała się tylko zabawką.

– Przepraszam! – Henry na próżno próbował zapanować nad kącikami ust. – Teraz już wiem, skąd to hasło… No dobra, mów dalej.

– Musiałam ustalić, co Charles naprawdę czuje do Lottie. Więc zwinęłam mu tę okropną uszankę i weszłam do jego snu. – Przypomniało mi się, że właśnie teraz leżałam w łóżku w tej czapce. Pewnie miałam już kompletnie przepocone włosy. A Henry z pewnością wyobrażał sobie, jak wyglądam w tej czapce. Za chwilę znowu zacznie się śmiać, co doskonale rozumiałam.

Ale on na moje kontrolne spojrzenie odpowiedział niewinnym trzepotaniem powiek.

– Bardzo dobrze. I jak to zrobiłaś?

Zmarszczyłam czoło, nie rozumiejąc.

– No, przeszłam przez jego drzwi.

– No wiem. Ale jako kto lub co?

– Jako ja, oczywiście. W czapce z daszkiem, bo we śnie grał w golfa i musiałam dostosować swój ubiór. Już, już miał mi opowiedzieć o Lottie, ale w tym momencie odezwał się ten głupi… – Z przerażeniem zasłoniłam usta ręką. – Cholera! Zupełnie zapomniałam! Czujnik dymu! Zaczął wyć, a ja myślałam tylko o tym, by jak najprędzej wydostać się ze snu, zanim Charles się obudzi. Jestem naprawdę złym człowiekiem! Powinnam się obudzić i zawiadomić straż pożarną.

Henry na wieść o możliwym pożarze w mieszkaniu Charlesa zareagował całkowitą obojętnością. Uśmiechnął się do mnie i pogładził koniuszkami palców mój policzek.

– Liv, chyba zdajesz sobie sprawę, że ludzie w swoich snach niekoniecznie muszą być szczerzy, co? Doświadczenie mi mówi, że większości kłamstwo przychodzi łatwiej we śnie niż na jawie. Jeśli chcesz dowiedzieć się o kimś prawdy, to nic nie wskórasz, wparowując do jego snu i wypytując, bo odpowie ci dokładnie to samo, co powiedziałby, gdyby nie śnił.

To oczywiście brzmiało logicznie. Prawdę mówiąc, ta myśl też przyszła mi już do głowy. W gruncie rzeczy wpakowałam się do snu Charlesa bez żadnego planu, bez wyrafinowania, powodowana wyłącznie chęcią ochrony Lottie.

– No a jak miałam się do tego zabrać? Tylko mi nie mów, że powinnam się przemienić w rakietę na Księżyc.

– No wiesz, najlepiej, gdy inwigilowany w ogóle nie orientuje się, że tam jesteś. Niewidzialny widz i słuchacz dowie się we śnie najwięcej. Przy odrobinie cierpliwości nawet wszystkiego.

– Ale ja wcale nie chcę wiedzieć o Charlesie wszystkiego – powiedziałam i wzdrygnęłam się na samą myśl2. – Chcę tylko wiedzieć, czy traktuje Lottie poważnie. Bo jeśli nie, to… – Zacisnęłam dłonie w pięści. W żadnym razie nie dopuścimy z Mią, żeby ktoś skrzywdził Lottie, a już na pewno nie Charles. Zresztą Mia wolała skumać ją z przystojnym weterynarzem z Pilgrim’s Lane. – Chyba że właśnie umarł z powodu zaczadzenia, bo nie zadzwoniłam po straż pożarną, więc i tak jest już po temacie.

– Kocham cię – oznajmił niespodziewanie Henry i przyciągnął mnie do siebie. Natychmiast zapomniałam o Charlesie. Henry nie szastał na lewo i prawo tymi magicznymi dwoma słowami. W ciągu ostatnich ośmiu i pół tygodnia wypowiedział je dokładnie trzy razy i za każdym razem wprawiało mnie to w zakłopotanie. Jedyną poprawną i ogólnie przyjętą odpowiedzią było chyba „Ja też cię kocham”, ale to jakoś nie mogło mi przejść przez gardło. Nie dlatego, że go nie kochałam, wręcz przeciwnie, lecz dlatego, że „Ja też cię kocham” nie miało takiej mocy jak spontaniczne „kocham cię”.

– Mimo że nie potrafię zamienić się w rakietę na Księżyc ani stać się niewidzialna? – powiedziałam zamiast tego.

Henry pokiwał głową.

– Jeszcze się tego nauczysz. Jesteś straszliwie utalentowana. Pod każdym względem. – Pochylił się i zaczął mnie całować. Sen właśnie zrobił się całkiem fajny.

Całą tę historię można poznać w powieści Silver. Pierwsza księga snów.[wróć]

Pamiętamy wszak, że: ponad trzydzieści pięć procent wszystkich snów to sny o tematyce erotycznej. Błeee. [wróć]

3

Minusem nocnego śnienia przy pełnej świadomości było niewyspanie na drugi dzień. W ciągu ostatnich kilku miesięcy wypracowałam jednak pewne metody, pomagające zrekompensować brak snu: gorący prysznic, potem kilka litrów zimnej wody na twarz, a na koniec, na pobudzenie krążenia, poczwórne espresso, zakamuflowane pod czapą mlecznej pianki, żeby Lottie nie prawiła mi kazań o wrażliwości ścian żołądka u nastolatków. Włoski automat do kawy, który po naciśnięciu guzika mielił świeże ziarna i ubijał mleko na pianę, był jednym z czynników, dzięki którym życie w domu Spencerów okazało się wcale nie takie najgorsze. Lottie była wprawdzie zdania, że kawę powinno się pić najwcześniej po skończeniu osiemnastu lat, ale według mamy takie ograniczenia wiekowe nie obowiązywały nawet w przypadku alkoholu, seksu i narkotyków, dlatego miałam nielimitowany dostęp do kofeiny.

W połowie drogi do kuchni natknęłam się na swoją młodszą siostrę. Właśnie wróciła z dworu z suczką Buttercup i przycisnęła mi lodowatą rękę do policzka.

– Czujesz? – zawołała z zachwytem. – W wiadomościach podawali, że w tym roku mogą być nawet białe święta, a styczeń ma być najmroźniejszy od jedenastu lat… Głupio tylko, że zgubiłam rękawiczkę. Jedną z tych szarych w ciapki. Nie widziałaś jej gdzieś przypadkiem? To moje ulubione.

– Nie, niestety. Sprawdzałaś w kryjówkach Butter?

Buttercup przywarła do podłogi u mych stóp i wyglądała przy tym tak niewinnie i słodko, jakby nigdy, przenigdy nie przyszło jej do łba, by podwędzać rękawiczki, skarpetki i buty i oddawać dopiero, gdy były kompletnie pogryzione. Podrapałam ją energicznie po brzuchu i przez chwilę paplałam do niej w niemowlęcym języku (uwielbiała to!), po czym wstałam i pomaszerowałam za Mią do kuchni, a ściśle mówiąc, do automatu do kawy. Buttercup podreptała za mną. Ona jednak nie po kawę, lecz po rostbef, który Ernest właśnie kładł na stole.

Już od prawie czterech miesięcy mieszkałyśmy w Londynie, w obszernym, przytulnym domu z palonej cegły w dzielnicy Hampstead, ale choć bardzo lubiłam to miasto i po raz pierwszy od wielu lat miałam duży, ładny pokój tylko dla siebie, nadal czułam się tu trochę jak gość.

Może dlatego, że po prostu nigdzie do tej pory nie nauczyłam się czuć jak u siebie. Zanim mama poznała Ernesta Spencera i postanowiła spędzić z nim resztę życia, niemal co roku przeprowadzała się wraz z Mią, Lottie, Buttercup i mną w inne miejsce. Mieszkałyśmy w Niemczech, Szkocji, Indiach, Holandii, RPA i oczywiście USA, skąd pochodziła mama. Nasi rodzice rozwiedli się, kiedy miałam osiem lat, ale tata, podobnie jak mama, nie miał skłonności do zapuszczania korzeni. Cieszył się za każdym razem, kiedy jego firma proponowała mu nowe stanowisko w kraju, którego jeszcze nie znał. Tata był Niemcem i aktualnie mieszkał wraz ze swoimi dwiema walizkami (bo, jak powtarzał, żaden człowiek nie musi posiadać więcej, niż mieści się w dwóch walizkach) w Zurychu, dokąd miałyśmy pojechać na Boże Narodzenie.

Nie powinno zatem dziwić, że przez te wszystkie lata nie pragnęłyśmy niczego innego, jak tylko tego, by osiąść gdzieś na stałe. Wciąż marzyłyśmy o domu, w którym mogłybyśmy zostać i urządzić się na zawsze. Domu z dużą ilością miejsca, pokojem dla każdej z nas, ogrodem, w którym Buttercup mogłaby się wyszaleć, i jabłonką, na którą mogłybyśmy się wspinać. Teraz wprawdzie mieszkałyśmy w dokładnie takim domu (nawet z drzewem, tyle że była to wiśnia), ale to nie było to: to nie był nasz dom, tylko dom Ernesta i jego dwojga dzieci, siedemnastoletnich bliźniąt Florence i Graysona. Oprócz nich mieszkał tu jeszcze miły rudy kocur o imieniu Spot i wszyscy oni spędzili tu całe swoje życie. I choćby Ernest nie wiem ile razy powtarzał, że jego dom jest odtąd również naszym domem – to nie czułyśmy tego. Może dlatego, że nigdzie na futrynach nie było naciętych karbów, przy których widniałyby nasze imiona, i że ciemne miejsce na perskim dywanie czy wyszczerbiony kafelek w kuchni nie kojarzyły nam się z żadną historią, bo nie byłyśmy przy tym, jak podczas jedzenia fondue siedem lat temu zapaliła się serwetka, ani przy tym, jak Florence jako pięciolatka tak bardzo wściekła się na Graysona, że rzuciła w niego butelką wody.

A może po prostu musiało upłynąć trochę więcej czasu. Jedno było pewne: że podczas naszego krótkiego pobytu tutaj nie pozostawiłyśmy jeszcze żadnych śladów ani nie powstały żadne nasze historie.

Mama jednak usilnie już nad tym pracowała. Od niepamiętnych czasów upierała się przy tym, by w niedzielę rano zasiadać do wspólnego, sutego śniadania (termin „rano” traktowała przy tym bardzo dosłownie), który to zwyczaj od razu wprowadziła u Spencerów, ku wielkiej dezaprobacie Florence i Graysona, w szczególności dzisiaj. Sądząc po minie Florence, znowu była w nastroju na rzucanie butelką. Oboje wrócili z imprezy o wpół do czwartej i teraz ziewali na wyścigi, Florence zakrywając usta ręką, Grayson bez zahamowań, wydając z siebie przeciągłe „uuuuuuaaaaaaaa”. Przynajmniej nie byłam jedyną osobą, którą dręczyła senność, może tylko różniliśmy się metodami jej zwalczania. Podczas gdy ja siorbałam kawę i czekałam, aż kofeina trafi do mojego krwiobiegu, Florence nadziewała cząstki pomarańczy na widelec i sztywno wkładała je do ust. Najwyraźniej była przekonana, że pokona znużenie witaminą C. Cienie pod jej karmelowobrązowymi oczami na pewno zaraz znikną i będzie wyglądała nieskazitelnie jak zawsze. Z kolei Grayson opychał się górą jajecznicy i tostami, nie prezentując przy tym najmniejszych cieni pod oczami. Gdyby nie ziewanie, w ogóle nie byłoby po nim widać zmęczenia. Przydałoby mu się tylko golenie.

Mama, Ernest i Lottie, wyspani i w świetnych humorach, patrzyli na nas rozpromienieni, a ponieważ mama wyjątkowo była dziś kompletnie ubrana i uczesana, a nie jak zazwyczaj w niedzielny poranek w odważnym negliżu (bez niczego pod spodem, nawiasem mówiąc), odwzajemniłam jej uśmiech.

Może dlatego, że szczęście mamy było w jakiś sposób zaraźliwe, a wszystko wydawało się takie przytulne i świąteczne. Zimowe słońce zaglądało do środka przez ozdobione girlandami okna wykuszowe, rozżarzając czerwone papierowe gwiazdy, w powietrzu pachniało smażonym masłem, pomarańczą, wanilią i cynamonem (Lottie upiekła górę gofrów, uśmiechających się do mnie ze środka stołu), a siedząca obok Mia wyglądała jak mały, różowolicy, świąteczny aniołek w okularach.

Tyle że nie zachowywała się jak anioł.

– Przepraszam, czy my jesteśmy w zoo? – zapytała, kiedy Grayson po raz ósmy prawie wywichnął sobie szczękę przy ziewaniu.

– Tak – odparł niewzruszenie Grayson. – Karmienie hipopotamów. Przesuń, proszę, masło w moją stronę.

Uśmiechnęłam się szeroko. Grayson był kolejnym powodem, dla którego podobało mi się mieszkanie w tym domu. Był nawet lepszy niż automat do kawy. Po pierwsze, pomagał mi w matmie, kiedy czegoś nie kapowałam (w końcu był o dwie klasy wyżej), po drugie, stanowił naprawdę przyjemny obiekt obserwacji, nawet niewyspany i ziewający jak hipopotam, a po trzecie był… był po prostu miły.

W przeciwieństwie do swojej siostry.

– Szkoda, że Henry wczoraj znowu… nie miał czasu – zwróciła się do mnie Florence i chociaż jej głos aż ociekał współczuciem, to wyraźnie słyszałam w nim złośliwą satysfakcję. Już samo to, że zrobiła niewielką pauzę przed „nie miał czasu”… – Naprawdę sporo straciliście. Świetnie się bawiliśmy. Prawda, Grayson?

Grayson wydał z siebie odgłos ziewania, ale moja mama nachyliła się i z niepokojem otaksowała mnie wzrokiem.

– Liv, kochanie, wczoraj bez kolacji znikłaś w swoim pokoju. Czy powinnam się martwić?

Otworzyłam usta, żeby jej odpowiedzieć, ale mama nawijała dalej.

– To nie jest normalne, żeby w twoim wieku w sobotę wieczorem siedzieć w domu i wcześnie kłaść się spać. Przecież nie musisz żyć jak mniszka i unikać prywatek tylko dlatego, że twój chłopak nie ma czasu.

Rzuciłam jej ponure spojrzenie przez szkła okularów. Cała mama. Mówiliśmy tutaj o imprezie urodzinowej jakiegoś kolesia z klasy maturalnej, którego prawie nie znałam, w dodatku byłam zaproszona tylko jako osoba towarzysząca Henry’ego. Zrobiłabym z siebie idiotkę, gdybym poszła tam sama. Nie mówiąc już o tym, że przypuszczalnie i tak niewiele straciłam – obojętne, co gadała Florence. Wszystkie imprezy wyglądały jednakowo: za dużo ludzi w ciasnym pomieszczeniu, za głośna muzyka i za mało jedzenia. Rozmawiać można było, jedynie krzycząc, ktoś zawsze się upijał i zachowywał od czapy, a w tańcu nieustannie zbierało się kuksańce – moje wyobrażenia o dobrej zabawie były zupełnie inne.

– Poza tym… – Mama nachyliła się jeszcze bardziej. – Poza tym, skoro Henry musi niańczyć młodsze rodzeństwo, co oczywiście bardzo pochwalam, to czy coś stoi na przeszkodzie, żebyś trochę mu w tym pomogła?

Głupia sprawa, ale tym razem mama trafiła w dziesiątkę, czyli w mój słaby punkt. W ciągu ośmiu i pół tygodnia naszego związku Henry często odwiedzał mnie tutaj, spędzaliśmy czas w moim pokoju, parku, kinie, na imprezach, w szkolnej bibliotece, kawiarni za rogiem1 i oczywiście w moich snach. Ale ani razu nie byłam u niego w domu.

Z rodziny Henry’ego poznałam jedynie jego młodszą czteroletnią siostrę Amy, i to tylko we śnie. Wiedziałam, że ma jeszcze brata, Milo, dwunastolatka, ale Henry rzadko o nim opowiadał, a o rodzicach to już w ogóle. Ostatnio często się zastanawiałam, czy Henry przypadkiem umyślnie nie trzyma mnie na dystans od rodziny. Większość faktów o niej znałam nie od niego, tylko z blogu Secrecy. To od niej dowiedziałam się, że jego rodzice się rozstali, że ojciec był już trzy razy żonaty, a teraz podobno planował uczynić żoną numer cztery bułgarską byłą modelkę prezentującą bieliznę. Jeśli wierzyć Secrecy, Henry oprócz Milo i Amy miał liczne starsze rodzeństwo.

Mama puściła do mnie oko, a ja pośpiesznie odsunęłam na bok te myśli. Kiedy mama puszczała oko, zwykle robiło się sprośnie. A tym samym obciachowo.

– Kiedyś bardzo lubiłam niańczyć dzieci. Zwłaszcza jak spały. – Mrugnęła jeszcze raz. Tym razem również i Mia zaalarmowana opuściła nóż na talerz. – Szczególnie dobrze pamiętam kanapę Millerów…

I to by było na tyle, jeśli chodzi o błogi przedświąteczny nastrój.

– Mamo! – rzuciła ostro Mia, a ja jednocześnie z nią zaprotestowałam:

– Nie teraz!

Kanapę Millerów już znałyśmy. I pragnęłyśmy za wszelką cenę sprawić, by mama nie opowiadała przy śniadaniu, co na niej przeżyła. Choćby w jej własnym interesie.

Zanim zdążyła zaczerpnąć oddechu (bo najgorsze było to, że miała w repertuarze nie jedną taką historię, tylko niemal niewyczerpany ich zapas), dodałam pośpiesznie:

– Wczoraj zostałam w domu, bo czułam, że bierze mnie przeziębienie. Poza tym miałam jeszcze mnóstwo lekcji do odrobienia.

Nie mogłam przecież powiedzieć, że chciałam iść wcześnie do łóżka z powodu tajnej misji, i to ubrana w niewypowiedzianie szkaradną futrzaną czapę, którą ukradłam Charlesowi. Oczywiście nikomu nie zdradziliśmy, co robiliśmy po nocach w naszych snach – zresztą pewnie i tak nikt by nam nie uwierzył. I wsadziliby nas do czubków razem z Anabel. Z obecnych przy stole tylko Grayson wiedział o snach. Byłam prawie pewna, że od wydarzeń sprzed ośmiu i pół tygodnia ani razu nie przekroczył progu drzwi we śnie, a nawet więcej, wierzył, że my również trzymamy się z dala od korytarzy. Grayson nigdy nie czuł się dobrze, wnikając w sny innych, uważał to za upiorne i niebezpieczne i byłby przerażony, gdyby wiedział, że po prostu nie mogliśmy przestać. W przeciwieństwie do Henry’ego on na pewno uznałby moją wczorajszą nocną akcję za niemoralną.

Swoją drogą, żeby pozbyć się zapachu owczej wełny z czapki, musiałam dwukrotnie umyć włosy, a mimo to wciąż coś było z nimi nie tak. Kiedy Lottie, przyniósłszy sobie drugą porcję jajecznicy, usiadła obok mnie, moje naelektryzowane włosy zatrzeszczały i stanęły dęba, by natychmiast przywrzeć do jej różowego sweterka z angory. Wszyscy po kolei parsknęli śmiechem, nawet ja, kiedy pochwyciłam swoje odbicie w lustrze nad kredensem.

– Jak jeżozwierz – zawyrokowała Mia, a ja usiłowałam przyklepać jakoś włosy. – Zaiste, prawdziwe zoo dziś tu mamy. À propos, dla kogo jest to dodatkowe nakrycie? – Pokazała na pusty talerz obok Lottie. – Wujek Charles też będzie na śniadaniu?

Lottie i ja jednocześnie drgnęłyśmy na wzmiankę jego imienia, ona prawdopodobnie z radości, ja raczej z poczucia winy. Jak na zawołanie rozległ się odgłos otwieranych drzwi. Przygotowałam się na najgorsze. Swąd spalenizny, który nagle uderzył mnie w nozdrza, ku mojej uldze wydobywał się z tostera.

Energiczne kroki w korytarzu nie należały jednak do Charlesa, tylko do kogoś innego. Ewidentnie. Mia jęknęła cicho i popatrzyła na mnie znacząco. Ja zaś przewróciłam oczami. Już chyba wolałabym osmalonego sadzą Charlesa. Oczywiście tylko lekko osmalonego.

Z pomieszczenia ulotniły się resztki ciepłego, przedświątecznego nastroju i oto w drzwiach stanęła Bestia w Ochrach. Zwana również Diabłem z Apaszką od Hermésa, czyli oficjalnie Philippa Adelaide Spencer. Dla Graysona i Florence po prostu babcia. Przyjaciółki z kółka brydżowego podobno mówiły na nią „Brzoskwiniowa Pippa”, ale w to uwierzę dopiero wtedy, gdy usłyszę na własne uszy.

– O, widzę, że zaczęliście beze mnie – powiedziała w ramach powitania. – Czy to amerykański zwyczaj?

Wymieniłyśmy z Mią spojrzenia. Jeśli drzwi wejściowe nie stały otworem, to Bestia w Ochrach musiała być w posiadaniu kluczy. Zatrważające.

– Zaczęliśmy, bo spóźniłaś się pół godziny, mamo – sprostował Ernest i wstał, żeby ucałować ją w oba policzki.

– Naprawdę? A na którą godzinę mnie zaprosiłeś?

– Na żadną – oznajmił Ernest. – Sama się wczoraj zaprosiłaś, nie pamiętasz? Nagrałaś się na sekretarkę i powiedziałaś, że przyjdziesz na śniadanie o wpół do dziesiątej.

– Nonsens, nic nie mówiłam o śniadaniu. Oczywiście zjadłam w domu. Dziękuję, kochanie.

Grayson pomógł jej zdjąć płaszcz (w odcieniach ochry) z kołnierzem, dla którego oddał życie jakiś lis, a Florence rozpromieniła się i rzekła:

– O, masz na sobie ten komplecik – w odcieniach ochry, jak zauważyłam – w którym tak ci do twarzy, granny!

Lottie również próbowała wstać z miejsca, ale żelaznym chwytem przytrzymałam ją za rękaw swetra. Ostatnio, witając się z Bestią, dygnęła i nie mogłam dopuścić, by zrobiła coś takiego drugi raz.

Pani Spencer była wysoką, szczupłą kobietą, wyglądającą na znacznie mniej niż swoje siedemdziesiąt pięć lat. Z pełną gracji, wyprostowaną postawą, długą szyją, elegancką, krótką fryzurą i chłodnymi, niebieskimi oczami, którymi taksowała nas po kolei, idealnie nadawałaby się do roli złej macochy w Królewnie Śnieżce – w sequelu pod tytułem Trzydzieści lat później.

Gwoli wyjaśnienia: nie zawsze byłyśmy nastawione do niej tak wrogo. Początkowo próbowałyśmy szczerze polubić matkę Ernesta albo przynajmniej wykazać dla niej jakieś zrozumienie. Pod koniec sierpnia wyruszyła w trzymiesięczną podróż dookoła świata na pokładzie wycieczkowca „Queen Elizabeth”, a kiedy pod koniec listopada wróciła, wypoczęta, opalona i obładowana pamiątkami, przekonała się, że jej ukochany syn sprowadził sobie do domu Amerykankę wraz z córkami, niańką i psem. Nic więc dziwnego, że w pierwszej chwili oniemiała ze zdumienia. Niestety, stan ten nie utrzymał się zbyt długo, zaraz bowiem zaczęła nawijać i nie przestała do dziś. Skupiała się głównie na tym, by z zaskakującą otwartością insynuować, że nasza mama zajmuje się wyłudzaniem spadków i że usidliła Ernesta, stosując niecne sztuczki. Zazwyczaj dołączała do tego ogólnikowe oskarżenia pod adresem Amerykanów, których miała za niecywilizowanych i nadętych idiotów. To, że mama miała dwa tytuły doktorskie, nie robiło na niej najmniejszego wrażenia, w końcu otrzymała je w USA, a nie w jakimś cywilizowanym kraju. (Ignorowała przy tym skrupulatnie, że mama wykładała w Oksfordzie). Za jeszcze gorszych od Amerykanów pani Spencer uważała Niemców, ponieważ to oni doprowadzili do II wojny światowej. Między innymi. Dlatego Mia i ja byłyśmy dla niej nie tylko niecywilizowanymi i nadętymi idiotkami (po matce), lecz także z natury rzeczy podstępnymi nikczemnicami (po ojcu). Z kolei Lottie, jako osoba pochodzenia wyłącznie niemieckiego, uchodziła tylko za podstępną nikczemnicę, a nasz pies… Cóż, pani Spencer, zdaje się, w ogóle nie lubiła zwierząt, a jeśli już, to tylko na talerzu w postaci usmażonej. Albo w charakterze futra wokół szyi.

Choćbyśmy nie wiem jak bardzo starały się obalić jej uprzedzenia i wzbudzić w niej sympatię – na próżno. (No dobra, „nie wiem jak bardzo się starały” to może za dużo powiedziane). Od jakiegoś czasu już nawet zaprzestałyśmy wysiłków. Jak mawiała Lottie? Jak do lasa wołasz, tak ci się odezwie. Czy jakoś tak. Ostatecznie byłyśmy dość wkurzonym lasem. Przynajmniej ja z Mią. Mama nadal miała nadzieję na cudowną odmianę, a Lottie – ach, Lottie była przypadkiem beznadziejnym. Święcie wierzyła w dobro drzemiące w człowieku. Wierzyła nawet w dobro drzemiące w Bestii.

Bestia popatrzyła na Lottie i zażądała tonem gorzkim jak piołun:

– Dla mnie poproszę tylko herbatę. Earl grey. Z kapką cytryny.

– Już podaję!

Lottie była już nie do zatrzymania, zerwała się z miejsca, niemal rozdzierając przy tym sweter, bo wciąż trzymałam ją za rękaw. Grayson wtrącił wprawdzie „Ja to mogę zrobić”, ale Lottie odsunęła go na bok. Wielokrotnie wyjaśniałyśmy pani Spencer, że Lottie nie jest naszą służącą (poza tym niedziele miała wolne), ale te tłumaczenia jakoś do niej nie trafiały. Była zdania, że ktoś, komu płaciło się pensję, nie mógł być jednocześnie przyjaciółką.

– Tylko w prawdziwej filiżance do herbaty, nie w którymś z tych topornych kubków, w których wszyscy pijecie tę waszą wstrętną kawę. – Pani Spencer usiadła. Jak zawsze w jej obecności ogarnęło mnie nagłe uczucie, że ubrałam się zbyt lekko. Zatęskniłam za grubym dzierganym na drutach swetrem. I większą ilością kawy w topornym kubku.

– Bochra – szepnęła do mnie Mia.

– Słucham? – odpowiedziałam szeptem.

– Bestia w Ochrach jest za długie. Mówmy po prostu Bochra.

– Dobra. – Zachichotałam. „Bochra” brzmiało wyśmienicie.

Bochra zmierzyła nas wzrokiem pełnym dezaprobaty (mama i Florence też – w końcu szeptanie i chichotanie przy stole w istocie nie świadczyło o dobrych manierach), uznała jednak, że nie warto się do nas odzywać.

– Grayson, skarbie, gdzie jest mała słodka Emily? – zapytała.

– Przy odrobinie szczęścia leży jeszcze w łóżku i śpi. – Grayson zabrał się z powrotem za jajecznicę i posmarował sobie tost. Tak na oko siedemnastą kromkę. Niewiarygodne, ile był w stanie wepchnąć w siebie, nie przybierając nawet grama tłuszczu. – Mała słodka Emily.

Czy to zabrzmiało ociupinkę ironicznie? Popatrzyłam ciekawie na Graysona. Emily była jego dziewczyną, chodziła tak jak on do klasy maturalnej, była redaktorką naczelną szkolnej gazetki, amazonką zdobywającą medale w ujeżdżaniu, ale nie była ani mała, ani słodka. Bestia w… eee… Bochra jednak najwyraźniej pałała do Emily sympatią, zawsze bowiem wspominała o niej w samych superlatywach i chwaliła Graysona za dobry gust w kwestii wyboru kobiet, którego z pewnością nie odziedziczył po swoim ojcu.

Bochra westchnęła zdegustowana2.

– Och, miałam nadzieję ją tu zastać. Lecz dziś najwyraźniej zaprosiliście tylko personel.

Poszukałam wzrokiem Lottie, ale ta nic nie słyszała, pobrzękiwała głośno porcelaną, szykując się do parzenia perfekcyjnej herbaty.

– Lottie tu mieszka – powiedziała Mia, nawet nie siląc się na uprzejmość. – Więc, za przeproszeniem, gdzie ma jeść śniadanie?

Pani Spencer uniosła jedną brew.

– Cóż, o ile wiem, moja wnuczka musiała odstąpić waszej niańce pomieszczenia na poddaszu, gdzie miejsca jest pod dostatkiem.

Ach, stara śpiewka.

– Mamo! Naprawdę wystarczająco przedyskutowaliśmy tę kwestię. Moglibyśmy porozmawiać o czymś innym? Proszę… – Ernest wyglądał żałośnie. Mama trzymała się kurczowo obrusa, jakby obawiała się, że inaczej zerwie się na równie nogi i ucieknie.

– No dobrze, zmiana tematu: musisz przyjść i wymienić baterie w moich czujnikach dymu, Erneście – zażądała pani Spencer. – U Charlesa był dziś w środku nocy alarm, bo wyczerpała się bateria.

Och, to dobrze. To znaczy, że jeszcze żyje!

– Chyba dostałabym zawału, gdyby coś takiego zdarzyło się u mnie. – Demonstracyjnie przyłożyła dłoń do sweterka w odcieniach ochry, mniej więcej w tym miejscu, w którym znajdowałby się rozrusznik, gdyby miała słabe serce. Nie miała. Była zdrowa jak ryba.

– Proszę bardzo. – Lottie postawiła przed nią filiżankę z herbatą. – Earl grey, z kapką cytryny.

– Dziękuję, panno… eee…

– Wastlhuber.

– Wababuba – powtórzyła pani Spencer.

– Ach, proszę po prostu mówić mi Lottie.

Pani Spencer popatrzyła na nią ze zgrozą.

– Z całą pewnością nie – powiedziała z naciskiem i zaczęła szukać czegoś w torebce. Pewnie soli trzeźwiących.

– Ach, wyluzuj, Bochra – mruknęła Mia po niemiecku. Żadne ze Spencerów nie znało niemieckiego, dlatego czasami używałyśmy go w charakterze tajemnego języka. Tylko w wyjątkowych przypadkach, ma się rozumieć.

Bochra zaaplikowała do herbaty tabletkę słodziku z osobistego pudełeczka i zamieszała.

– Dlaczego w ogóle tu jestem… Jak wiecie, co roku w Święto Trzech Króli organizuję u siebie małą herbatkę.

– Małą, dobre sobie – mruknął Grayson, ale jego słowa utonęły w entuzjastycznym komentarzu Florence.

– Uwielbiam, po prostu uwielbiam twoje styczniowe herbatki, babciu!

Jakby chodziło o najbardziej odlotową imprezę wszech czasów.

Pani Spencer uśmiechnęła się blado.

– Cóż, miałam nadzieję, że nie będę do tego zmuszona, ale ponieważ moje przyjaciółki nieustannie się dopytują, a tutaj, jak widać, nikt nie chce iść za głosem rozsądku – w tym miejscu chrząknęła znacząco i popatrzyła ze smutkiem na Ernesta – nie pozostaje mi nic innego, jak objąć zaproszeniem twój nowy entourage, synu.

Kiedy nikt nie zareagował – my z Mią dlatego, że nie wiedziałyśmy, co to znaczy entourage, i zastanawiałyśmy się, czy to coś obraźliwego – dodała z westchnieniem:

– To znaczy, że bardzo – znowu chrząknęła, tym razem świdrując spojrzeniem mamę – że bardzo cieszyłabym się, mogąc powitać cię, droga Ann, wraz z twoimi córkami, w moich progach.

To dziwne, ale udało jej się nadać swoim słowom ton rozkazu. I założę się, że nikt inny na świecie nie wyglądał na mniej uradowanego niż ona, kiedy mówiła: „bardzo cieszyłabym się”.

Ernest był chyba tego samego zdania.

– Jeśli ty… – zaczął, marszcząc czoło, ale mama weszła mu w słowo.

– To takie miłe z twojej strony, Philippo – powiedziała serdecznym tonem. – Chętnie przyjdziemy, prawda, dziewczynki?

Upłynęło kilka sekund, ale ponieważ mama spoglądała na nas z tak wielką nadzieją, przemogłyśmy się w końcu i potaknęłyśmy z uśmiechem.

Trudno, w Święto Trzech Króli pójdziemy na angielską herbatkę i damy się zlustrować gronu starszych pań. Przeżyłyśmy już gorsze rzeczy.

Pani Spencer z zadowoleniem łyknęła herbaty. Pewnie by się nią udławiła, gdyby wiedziała, że Święto Trzech Króli będzie dniem śmierci Mr Snugglesa i że właśnie zaprosiła do siebie jego morderczynie. One zaś kompletnie nie miały pojęcia, kim w ogóle był Mr Snuggles. W błogiej nieświadomości sięgnęłyśmy po cynamonowe gofry.

Raz byliśmy nawet na cmentarzu, dokładnie na Highgate, żeby sprawdzić, czy po historii z Arthurem i Anabel nie pozostał mi uraz do takich miejsc. Nie pozostał. Na cmentarzu było fantastycznie. [wróć]

Przebywając z nią, człowiek siłą rzeczy przyswajał mnóstwo dziwnych słów. Zdegustowany. Resentymenty. Afront. Żachnąć się. Morwa. National Trust. Degrengolada. Mezalians. Wszystko to były wyrazy, których jeszcze trzy tygodnie temu bym nie użyła, a teraz bez trudu przechodziły mi przez usta. [wróć]

Blog Frognal Academy Tittle-Tattle: najnowsze wieści, najgorętsze plotki i najbardziej bulwersujące skandale naszej szkoły

O MNIE: nazywam się Secrecy – jestem jedną z was i znam wszystkie wasze sekrety

25 grudnia

Merry Christmas, everybody! Jak tam ferie? Korzystacie ze swobody? Pod choinką znaleźliście to, o czym marzyliście? Niestety, nie każdy. U Porterów-Peregrinów były zgrzyty. Persefona się pobeczała, bo zamiast upragnionego prezentu wypakowała nieduży zegarek od Cartiera. Tylko co jej biedni rodzice mieli począć? Jasper Grant przecież nie dałby się owinąć w papier w mikołaje, prawda? Ach, rozumiem ją doskonale. Już teraz tęsknię za Jasperem. Bez niego to już nie będzie to samo! Cały długi trymestr we Francji – tylko po to, by spróbować uratować jakoś ocenę końcową z francuskiego – a czy on w ogóle pomyślał o nas? Kto zamiast niego będzie dostarczał materiału na soczyste imprezowe skandale? I jak Frognal Flames mają wygrać mecze rewanżowe bez (prawie) najlepszego gracza? Drużyna i tak jest już mocno osłabiona po tym, jak zdjęli Arthura Hamiltona z funkcji kapitana. I nie, jeszcze nie wiem, co takiego wydarzyło się po jesiennym balu i dlaczego Arthur poprztykał się z Jasperem, Graysonem Spencerem i Henrym Harperem, więc przestańcie zasypywać mnie e-mailami z tego powodu. Ale już ja się dowiem, a wtedy natychmiast was o tym powiadomię, słowo!

Aktualnie w Londynie jest dosyć spokojnie, choćby dlatego, że Hazel-mam-dość-bycia-obiektem-drwin-Pritchard pojechała w odwiedziny do babci na Jersey i nie biega po Hampstead, sapiąc jak lokomotywa. Dyrektorka Cook przebywa w Kornwalii, podobnie jak mniej więcej jedna trzecia wszystkich uczniów (hej, czy jest tu w ogóle ktoś, kto NIE MA wiejskiego domku w St. Ives?), a pani Lawrence poleciała na Lanzarote. Zupełnie tak samo jak pan Vanhagen, notabene. Dziwny zbieg okoliczności, prawda?

A wy? Jak spędzacie ferie? Siedzicie w domowych pieleszach, tak jak bliźniaki Spencerów? Chętnie uchyliłabym rąbka tajemnicy i powiedziała, co robię, ale wtedy odgadlibyście, kim jestem, a wówczas nie byłoby już tak ciekawie. Pogódźcie się z tym – nigdy się nie dowiecie.

Do zobaczenia! Wasza Secrecy w megaświątecznym nastroju

PS À propos świąt: Liv i Mia Silver pojechały do Zurychu odwiedzić ojca, nie będzie ich całe dziesięć dni – ale wątpię, żeby Henry bardzo tęsknił za swoją dziewczyną. Łączy ich raczej platoniczny związek: są parą już od kilku tygodni, a nadal ze sobą nie spali. Tylko całuski i trzymanie się za rączki… Hm, co o tym sądzić? Ponieważ wiemy, że Henry Harper raczej nie słynie z powściągliwości, wina leży pewnie po stronie Liv. Czy jest pruderyjna? Oziębła? A może należy do jakiejś wspólnoty religijnej, w której seks przedmałżeński jest zabroniony? Albo po prostu jest trochę niedorozwinięta jak na swój wiek, biedaczka.

4

Podczas schodzenia do lądowania poszukałam ręki Mii, bo przebijający się przez pokrywę chmur samolot wykonał kilka gwałtownych skoków w stylu „zaraz się rozbijemy”. Ale po wyjściu z chmur zobaczyłyśmy pod sobą Tamizę i zaśnieżony Londyn, a dręczący mnie niepokój zamienił się w czystą radość.

Mia ścisnęła moją dłoń.

– Nie bój się, nic nam się nie stanie. Ale następnym razem mogłabyś sporządzić testament i zapisać młodszej siostrze cały swój majątek, tak dla poprawienia nastroju.

– Po pierwsze, w przypadku katastrofy samolotu byłabyś tak samo nieżywa jak ja, a po drugie, nie mam nic, co mogłabym zapisać ci w testamencie.

– Zapominasz o gitarze i prezencie świątecznym od ciotki Gertrudy. – Mia zaśmiała się złośliwie.

– Nie, przepraszam bardzo, chciałabym zostać pochowana razem z nimi.

W kwestii prezentów nasza amerykańska ciotka jak co roku przeszła samą siebie: Mia dostała karetę Barbie (do kompletu z Golącym się Kenem?) zaprzężoną w różowego pegaza, a ja zestaw do hodowli triopsów, czyli prehistorycznych skorupiaków. Obydwa prezenty jak zwykle bardzo nam się przydadzą.

Już dawno przestałyśmy mieć jakiekolwiek oczekiwania w kwestii prezentów choinkowych – z jakichś powodów Święty Mikołaj niezbyt nas lubił. W tym roku też nie przyniósł pilnie potrzebnych smartfonów, które zastąpiłyby nasze przedpotopowe komórki. Zamiast tego byłyśmy teraz posiadaczkami niezwykle stylowych pokrowców na przedpotopowe komórki, ręcznie wykonanych z filcu przez Lottie.

– Zastanawiam się, po kiego grzyba muszę co roku pisać ten idiotyczny list do Świętego Mikołaja, skoro i tak nigdy nie dostajemy tego, co byśmy chciały – powiedziała Mia. – W każdym razie nie przypominam sobie, żebym wspominała w liście o jakimś plastikowym koniu ze skrzydłami. Albo o doświadczeniach z pogranicza śmierci na wyciągu krzesełkowym.

– Albo o siniakach na całym ciele – dodałam.

– Co takiego niezrozumiałego jest w noktowizorze, zestawie pluskiew i rudej peruce z grzywką? – Mia prychnęła żałośnie. – Zamiast tego człowiek dostaje sweter, poduszkę, płyty DVD i wyjazd na narty! I jeszcze musi udawać, że się cieszy! Pomyśl tylko, ile smartfonów tata mógłby kupić za te pieniądze.

– Wystarczyłby mi jeden – zapewniłam ją. Ze swojej komórki nawet nie mogłam dzwonić z zagranicy. A to oznaczało, że od dziesięciu dni nie słyszałam głosu Henry’ego. W każdym razie nie przez telefon.

Ostatni raz jeździłyśmy z Mią na nartach osiem lat temu. Dlatego kiedy tata pierwszego dnia zabrał nas na szczyt, byłyśmy strasznie spięte. Tata przekonywał, że z jazdą na nartach jest jak z jazdą na rowerze – tego się nie zapomina. Cóż – zdołałyśmy doszczętnie obalić jego tezę. Byłam chyba pierwszą osobą, która pokonała trasę narciarską zawodów Pucharu Świata w slalomie gigancie od samego początku do samego końca na tyłku. Tata pękał ze śmiechu i ochrzcił moją pupę mianem Chuenisbärgli1. Tym samym zagrał mi na ambicji i następnego dnia leżałam już tylko przez połowę czasu spędzonego na stoku. Ostatniego dnia spokojnie zostawiłam tatę daleko w tyle. Płacąc jednak za to wysoką cenę.

Przynajmniej już nie kuśtykałam, kiedy ciągnąc walizki, minęłam bramkę, zakwasy też nie dokuczały mi aż tak bardzo.

Z daleka, zanim jeszcze dojrzałyśmy mamę, usłyszałyśmy jej wołanie: „Huhu, tu jesteśmy”, a co dziwne, wcale mi nie przeszkadzało, kiedy u jej boku zobaczyłam Ernesta. Widocznie nie tylko pogodziłam się już z tym, że stał się częścią naszego życia, ale najwyraźniej w ciągu ostatnich czterech miesięcy musiałam go polubić. Byłam tylko ociupinkę rozczarowana, że Henry się nie pojawił. Powiedział, że przyjedzie po mnie na lotnisko.

Chuenisbärgli – znajdująca się w Alpach Berneńskich trasa narciarska, uchodząca za najtrudniejszy tor slalomu giganta na świecie (przyp. tłum.). [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki