Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom fenomenalnej Trylogii Czasu. Gwendolyn Shepherd to Rubin - ostatnia z dwanaściorga podróżników w czasie. Choć trafiła pod opiekę tajnej organizacji, Strażnicy traktują ją z wrogością i wręcz uważają za szpiega. Gwen nie może ufać nikomu, a tymczasem czekają na nią coraz trudniejsze misje. W boleśnie krótkim czasie musi opanować całą masę rzeczy, które mają jej umożliwić przetrwanie w przeszłości. Zwłaszcza że hrabia de Saint Germain najchętniej by ją udusił przy filiżance herbatki, a nieziemsko przystojny Gideon raz ją uwodzi, a raz odtrąca. Gwen musi znaleźć sposób, by rozwikłać zagadkę chronografu bez jego pomocy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Londyn, 14 maja 1602
W zaułkach Southwark było ciemno i pusto. W powietrzu unosił się fetor gnijących glonów, kloaki i zdechłych ryb. Paul odruchowo ścisnął mocniej rękę Lucy i pociągnął ją za sobą.
– Trzeba było pójść brzegiem rzeki. W tej plątaninie uliczek można się tylko zgubić – szepnął.
– Tak, tak, a za każdym rogiem czai się złodziej i morderca – powiedziała rozbawiona. – Cudownie, prawda? To tysiąc razy lepsze niż przesiadywanie w stęchłych murach i odrabianie lekcji. – Podkasała ciężką suknię i pospieszyła dalej.
Uśmiechnął się mimowolnie. Lucy miała niepowtarzalny talent do wynajdywania dobrych stron w każdej sytuacji i w każdym czasie. Nawet tak zwane złote lata Anglii, które w tym momencie zadawały kłam swojej nazwie, okazując się dość mrocznymi, nie zdołały jej wystraszyć, ale wręcz wprawiły ją w dobry humor.
– Szkoda, że nigdy nie mamy więcej niż trzy godziny – powiedziała, gdy do niej dołączył. – Hamlet podobałby mi się jeszcze bardziej, gdybym nie musiała go oglądać w odcinkach. – Zręcznie ominęła wielką błotnistą kałużę, a przynajmniej miała nadzieję, że to było błoto. Potem zrobiła kilka frywolnych tanecznych kroków i okręciła się wokół własnej osi. – „Tak, to rozwaga czyni nas tchórzami”1… Czyż to nie było cudowne?
Skinął głową, siłą powstrzymując się od uśmiechu. Zbyt często musiał to robić w obecności Lucy. Jeśli nie będzie uważał, wyjdzie na ostatniego idiotę!
Znajdowali się w drodze do London Bridge – most Southwark, który właściwie byłby dogodniejszy, w tamtym czasie jeszcze nie istniał. Ale musieli się pospieszyć, jeśli nie chcieli, by ktoś zauważył ich potajemną wyprawę w siedemnasty wiek.
Boże, ileż by dał za to, by móc w końcu zdjąć ten sztywny biały gors. W dotyku był niczym plastikowy kołnierz, jaki zakłada się psom po operacji.
Lucy skręciła w stronę rzeki. Jej myśli najwyraźniej wciąż jeszcze krążyły wokół Szekspira.
– A ile dałeś temu człowiekowi, żeby nas wpuścił do teatru Globe, Paul?
– Takie cztery ciężkie monety, nie mam pojęcia, ile są warte. – Roześmiał się. – Może to była jego roczna pensja albo coś w tym stylu.
– W każdym razie poskutkowały. Miejsca były super.
Biegiem dotarli do London Bridge. Tak samo jak wtedy, kiedy szli w przeciwną stronę, Lucy przystanęła i chciała powiedzieć coś na temat domów, które zbudowano na moście. Ale on pociągnął ją dalej.
– Wiesz przecież, co powiedział pan George: jeśli stoisz za długo pod oknem, ktoś opróżni ci nocnik na głowę – przypomniał jej. – A poza tym rzucasz się w oczy!
– Wcale nie widać, że to most, wygląda jak zwykła ulica. Patrz, korek! Już czas, żeby powstało parę innych mostów.
Most, w przeciwieństwie do bocznych zaułków, był zatłoczony, ale powozy, lektyki i dorożki nie posuwały się do przodu ani o centymetr.
Z dala dochodziły przekleństwa woźniców i rżenie koni, lecz przyczyny zamieszania nie było widać. Z okna powozu tuż obok nich wychylił się mężczyzna w czarnym kapeluszu. Sztywny biały kołnierzyk sięgał mu aż do uszu.
– Nie ma jakiejś innej drogi przez tę śmierdzącą rzekę? – zawołał po francusku do swego woźnicy.
Ten zaprzeczył.
– Nawet gdyby była, nie moglibyśmy zawrócić, utknęliśmy. Pójdę do przodu zobaczyć, co się stało. Na pewno zaraz pojedziemy dalej, panie.
Mrucząc coś pod nosem, mężczyzna schował głowę razem z kapeluszem i kołnierzykiem z powrotem do powozu, podczas gdy woźnica torował sobie drogę przez tłum.
– Słyszałeś to, Paul? Francuzi! – szepnęła z zachwytem Lucy. – Turyści!
– Tak. Świetnie. Ale my musimy ruszać dalej, nie mamy zbyt wiele czasu.
Przypominał sobie jak przez mgłę, że czytał o tym moście – kiedyś został zniszczony, a potem odbudowany piętnaście metrów dalej. A więc to nie jest dobre miejsce na przeskok w czasie.
Poszli za francuskim woźnicą, ale kawałek dalej ujrzeli taką masę ludzi i pojazdów, że nie dało się przejść.
– Słyszałam, że zapalił się wóz wiozący beczki z olejem. – Stojąca przed nimi kobieta nie mówiła do nikogo konkretnego. – Jak nie będą uważać, to kiedyś spalą cały ten most.
– Tylko nie dziś – mruknął Paul i chwycił Lucy za ramię. – Chodź, wracamy. Lepiej poczekajmy na przeskok po tej stronie.
– Pamiętasz jeszcze hasło? Na wypadek, gdybyśmy nie zdążyli.
– Coś z kawą i kupidynem?
– Gutta cavat lapidem, głuptasie. – Podniosła na niego wzrok, chichocząc.
Jej niebieskie oczy błyszczały z rozbawienia i nagle przyszło mu do głowy to, co odpowiedział jego brat Falk, zapytany o idealny moment: „Nie bawiłbym się w długie rozmowy. Po prostu bym to zrobił. Najwyżej cię spoliczkuje, ale przynajmniej będziesz wiedział”.
Falk oczywiście wypytywał go, o kim mowa, ale Paul nie miał ochoty na dyskusje, które zwykle zaczynały się od słów: „Przecież wiesz, że związki między rodzinami de Villiers i Montrose mają być natury ściśle biznesowej”, a kończyły podsumowaniem: „Poza tym wszystkie dziewczyny z rodziny Montrose to kozy, a kiedyś wyrosną z nich takie smoki jak lady Arista”.
Kozy! Akurat! Może w odniesieniu do innych dziewczyn z rodziny Montrose była to prawda – ale na pewno nie dotyczyła Lucy.
Lucy, która każdego dnia zadziwiała go na nowo, której zwierzał się tak jak nikomu dotąd, Lucy, z którą dosłownie…
Zaczerpnął głęboko powietrza.
– Czemu stajesz? – spytała Lucy.
W tym momencie pochylił się ku niej i przycisnął wargi do jej ust. Przez trzy sekundy bał się, że go odepchnie, ale po chwili najwyraźniej przezwyciężyła zaskoczenie i oddała mu pocałunek, najpierw bardzo ostrożnie, potem mocniej.
Właściwie był to najbardziej nieodpowiedni moment i właściwie okropnie się spieszyli, bo przecież w każdej sekundzie mogli przeskoczyć w czasie, i właściwie…
Paul zapomniał, o co chodziło z tym trzecim „właściwie”. Teraz liczyła się tylko ona.
Nagle jego wzrok padł na postać w ciemnym kapturze i odskoczył przerażony.
Lucy spojrzała na niego z irytacją, po czym zarumieniła się i spuściła oczy.
– Przepraszam – mruknęła speszona. – Larry Coleman też mówił, że jak całuję, to ma wrażenie, jakby mu ktoś wciskał do ust garść niedojrzałego agrestu.
– Agrestu? – Potrząsnął głową. – A kim, do diabła, jest Larry Coleman?
Teraz zdawała się kompletnie zdezorientowana, ale on musiał sam jakoś uporządkować chaos, który zapanował w jego głowie. Odciągnął Lucy spod świateł pochodni, chwycił ją za ramiona i popatrzył jej głęboko w oczy.
– Okej, Lucy. Po pierwsze: całujesz mniej więcej tak… jak smakują truskawki. Po drugie: jak spotkam tego Larry’ego Colemana, dam mu w pysk. Po trzecie: koniecznie zapamiętaj, na czym skończyliśmy. Ale teraz mamy maleńki problem.
Wskazał na wysokiego mężczyznę, który wynurzył się z cienia i podszedł do powozu Francuza.
Oczy Lucy rozszerzyły się z przerażenia.
– Dobry wieczór, baronie – odezwał się po francusku mężczyzna. Na dźwięk jego głosu Lucy mocno wpiła palce w ramię Paula. – Jak dobrze pana widzieć. Z Flandrii to daleka droga. – Zsunął z głowy kaptur.
Z wnętrza powozu dobiegł ich okrzyk zaskoczenia.
– Fałszywy markiz! Cóż ty tutaj robisz, panie? Co to ma znaczyć?
– Też bym chciała wiedzieć – szepnęła Lucy.
– Czy tak wita się własnego potomka? – rzekł mężczyzna, najwyraźniej zadowolony z efektu, jaki wywołał. – W końcu jestem wnukiem wnuka twojego wnuka i nawet jeśli nazywają mnie człowiekiem bez imienia, mogę cię zapewnić, że mam imię. I to nawet nie jedno, ściśle rzecz biorąc. Czy mogę wsiąść do twego powozu? Niewygodnie się tutaj stoi, a most jeszcze przez pewien czas będzie nieprzejezdny. – Nie czekając na odpowiedź i nawet się nie rozglądając, otworzył drzwi i wsiadł do powozu.
Lucy pociągnęła Paula dwa kroki w bok, jeszcze dalej od świetlistego kręgu pochodni.
– To naprawdę on! Tylko znacznie młodszy! Co mamy teraz zrobić?
– Nic – odszepnął Paul. – Raczej nie możemy podejść i powiedzieć „dzień dobry”. W ogóle nie powinno nas tu być.
– Ale co on tu robi?
– Głupi przypadek. W żadnym razie nie może nas zobaczyć. Chodź, musimy dostać się na brzeg.
Jednak żadne z nich nie ruszyło się z miejsca. Oboje stali jak wmurowani, wpatrując się w ciemne okienko powozu z większą fascynacją, niż przedtem patrzyli na scenę teatru Globe.
– W czasie naszego ostatniego spotkania dałem ci przecież wyraźnie do zrozumienia, co o tobie myślę – dobiegł ich teraz z powozu głos francuskiego barona.
– Och tak, dałeś.
Cichy śmiech gościa wywołał u Paula gęsią skórkę, choć nie potrafił powiedzieć dlaczego.
– Podjąłem już decyzję! – Głos barona nieco drżał. – Przekażę to szatańskie urządzenie sojuszowi, nieważne, jakich perfidnych metod użyjesz, by mnie od tego odwieść. Wiem, że zawarłeś pakt z diabłem.
– O co mu chodzi? – wyszeptała Lucy.
Paul tylko pokręcił głową.
Znowu usłyszeli cichy śmiech.
– Mój ograniczony, zaślepiony przodku! O ileż łatwiejsze mogłoby być twoje życie, i moje też, gdybyś posłuchał mnie, a nie tego twojego biskupa czy żałosnych fanatycznych zwolenników sojuszu. Gdybyś tylko użył rozumu zamiast różańca. Gdybyś dostrzegł, że jesteś częścią czegoś większego niż to, o czym prawi kazania twój ksiądz.
Odpowiedź barona zabrzmiała jak Ojcze nasz.
– A więc to jest twoje ostatnie słowo w tej sprawie?
– Jesteś diabłem wcielonym – powiedział baron. – Wyjdź z mego powozu i nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy.
– Jak sobie życzysz. Tylko jeszcze jeden drobiazg. Nie mówiłem ci o tym wcześniej, żeby cię niepotrzebnie nie denerwować, ale na twoim nagrobku, który widziałem na własne oczy, wypisano czternasty maja 1602 roku jako dzień twojej śmierci.
– Ale to przecież jest… – zaczął baron.
– Otóż to, dzisiaj. A do północy nie pozostało już wiele czasu.
Dał się słyszeć ciężki oddech barona.
– Co on tam robi? – wyszeptała Lucy.
– Łamie swoje zasady. – Gęsia skórka pokryła Paulowi kark. – Mówi o… – Przerwał, bo poczuł w żołądku dobrze znane, nieprzyjemne skurcze.
– Mój woźnica zaraz wróci – powiedział baron z lękiem w głosie.
– Tak, oczywiście – odrzekł intruz niemal znudzonym tonem. – Dlatego będę się spieszył.
– Paul! – Lucy przyłożyła dłoń w okolice żołądka.
– Wiem, też to czuję. Niech to szlag trafi… Musimy biec, jeśli nie chcemy spaść w odmęty rzeki.
Chwycił ją za ramię i pociągnął naprzód, starannie się pilnując, by nie patrzeć w stronę okna powozu.
– Właściwie chyba zmarłeś w swojej ojczyźnie na paskudną grypę – usłyszeli, przemykając obok. – Ale ponieważ moje odwiedziny u ciebie ostatecznie doprowadziły do tego, że dziś jesteś tu, w Londynie, i cieszysz się znakomitym zdrowiem, równowaga została w pewien sposób zakłócona. Moje umiłowanie ładu każe mi zatem odrobinę dopomóc śmierci.
Mimo że uwagę Paula pochłaniały teraz skurcze własnego żołądka i obliczanie, ile metrów jest jeszcze do brzegu, znaczenie tych słów przeniknęło do jego świadomości. Zatrzymał się.
Lucy szturchnęła go w bok.
– Biegnij! – syknęła, sama podrywając się do biegu. – Mamy tylko kilka sekund!
Na miękkich nogach ruszył za nią i gdy pobliski brzeg zaczął mu się rozmywać przed oczami, usłyszał z wnętrza powozu straszny, choć stłumiony krzyk, po którym padło wykrztuszone rzężącym głosem: „Szatanie!” – a potem zapanowała martwa cisza.
fragm. William Shakespeare, Hamlet, tłum. Józef Paszkowski [wróć]
Kroniki Strażników 18 grudnia 1992 roku
Lucy i Paul dziś o godzinie 15.00 poddali się elapsji do 1948 roku. O godzinie 19.00 wylądowali na grządce z różami za oknem Smoczej Sali, w całkowicie przemoczonych kostiumach z XVII wieku.
Zrobili na mnie wrażenie mocno roztrzęsionych i pletli trzy po trzy, dlatego wbrew ich woli porozumiałem się z lordem Montrose i Falkiem de Villiers. Ale historię dało się bardzo prosto wyjaśnić. Lord Montrose dokładnie pamięta bal kostiumowy, jaki odbył się w 1948 roku w ogrodzie, kiedy to kilkoro gości, między innymi także Lucy i Paul, po spożyciu zbyt dużej ilości alkoholu wylądowało w stawie ze złotymi rybkami.
Lord Lucas wziął odpowiedzialność za to wydarzenie i obiecał posadzić na nowo obie kompletnie zniszczone róże Ferdinand Picard i Mrs. John Laing.
Lucy i Paul zostali jak najsurowiej napomnieni, by w przyszłości, niezależnie od epoki, trzymać się z dala od alkoholu.
Raport: J. Mountjoy, adept II stopnia
Proszę państwa, to jest kościół! Tu nie wolno się całować!
Przestraszona otworzyłam oczy i cofnęłam się gwałtownie, oczekując widoku staromodnego księdza w rozwianej sutannie, który z oburzoną miną spieszy w naszą stronę, by zadać nam surową pokutę. Ale to wcale nie był człowiek. To był mały gargulec, który przysiadł na kościelnej ławce tuż obok konfesjonału i patrzył na mnie tak samo zaskoczony jak ja na niego.
Choć w zasadzie to było raczej niemożliwe, bo mojego stanu nie dałoby się już nazwać zaskoczeniem. Mówiąc szczerze, miałam coś w rodzaju gigantycznej awarii procesu myślowego.
Wszystko zaczęło się od tego pocałunku. Gideon de Villiers pocałował mnie – Gwendolyn Shepherd. Oczywiście powinnam była zadać sobie pytanie, skąd nagle wpadł na ten pomysł – w konfesjonale, gdzieś w Belgravii w 1912 roku – tuż po naszej rozpaczliwej, zapierającej dech w piersiach ucieczce, w której przeszkadzała mi nie tylko sięgająca do kostek, wąska suknia z komicznym marynarskim kołnierzem.
Mogłam dokonać analitycznego porównania tego pocałunku z innymi, które przeżyłam wcześniej, oraz określić, dlaczego Gideon całował o niebo lepiej.
Mogło mi dać do myślenia, że między nami była ściana konfesjonału z okienkiem, przez które Gideon przepchnął głowę i ręce, i że to nie były idealne warunki do pocałunku, pomijając już zupełnie fakt, że nie potrzebowałam w swoim życiu większego chaosu, skoro zaledwie trzy dni temu dowiedziałam się, że odziedziczyłam po swej rodzinie gen podróży w czasie.
Faktem jednak było, że nie pomyślałam absolutnie o niczym, może poza „och!”, „mmm!” i „jeszcze!”.
Dlatego dopiero teraz, kiedy ten mały gargulec skrzyżował ramiona, patrząc na mnie gniewnie z kościelnej ławki, dopiero teraz, gdy mój wzrok padł na brudnożółtą zasłonkę w konfesjonale, która zaledwie przed chwilą była jasnozielona, zorientowałam się, że tymczasem przeskoczyliśmy z powrotem do teraźniejszości.
– Psiakrew! – Gideon cofnął się na swoją stronę konfesjonału i podrapał się w głowę.
Psiakrew? Mało delikatnie spadłam z obłoków, zapominając o gargulcu.
– Jak dla mnie, nie było aż tak źle – powiedziałam, starając się zdobyć na możliwie obojętny ton.
Niestety trochę brakowało mi tchu, co wpłynęło negatywnie na ogólne wrażenie. Nie potrafiłam spojrzeć Gideonowi w oczy, więc wciąż gapiłam się na brunatną poliestrową zasłonkę w konfesjonale.
Boże! Przebyłam w czasie prawie sto lat, w ogóle tego nie zauważając, ponieważ ten pocałunek tak kompletnie i zupełnie mnie… zaskoczył. Chodzi mi o to, że w jednej minucie facet się mnie czepia, w następnej znajduję się w samym środku pościgu i muszę bronić się przed uzbrojonymi w pistolety mężczyznami, a potem nagle – ni stąd, ni zowąd – on twierdzi, że jestem kimś wyjątkowym, i mnie całuje. I to jak całuje! Od razu zrobiłam się zazdrosna o te wszystkie dziewczyny, od których się tego nauczył.
– Nie ma nikogo. – Gideon wyjrzał, lustrując wnętrze kościoła, po czym wyszedł z konfesjonału. – Dobrze. Wrócimy do Temple autobusem. Chodź, na pewno już na nas czekają.
Wytrącona z równowagi wpatrywałam się w niego przez zasłonkę w konfesjonale. Czyżby to miało znaczyć, że chce nad tym wszystkim przejść do porządku dziennego? Po pocałunku (właściwie lepiej przed, ale na to było już za późno) należałoby jeszcze może wyjaśnić parę podstawowych kwestii, prawda? Czy ten pocałunek był swego rodzaju wyznaniem miłości? Może Gideon i ja byliśmy teraz nawet parą? Czy tylko trochę się pomizialiśmy, bo akurat nie mieliśmy nic lepszego do roboty?
– Nie pojadę autobusem w tej sukni – oświadczyłam kategorycznie, podnosząc się z największą godnością, na jaką było mnie stać.
Wolałabym odgryźć sobie język, niż zadać jedno z tych pytań, które właśnie przemknęły mi przez głowę.
Moja suknia była biała, z błękitnymi satynowymi wstążkami w talii i przy kołnierzyku, zapewne ostatni krzyk mody w 1912 roku, ale raczej niezbyt odpowiednia w środkach komunikacji publicznej w dwudziestym pierwszym wieku.
– Weźmiemy taksówkę – dodałam.
Gideon spojrzał na mnie, ale nie zaprotestował. W surducie i spodniach zaprasowanych w kancik też niespecjalnie nadawał się do autobusu. A przy tym wyglądał naprawdę dobrze, tym bardziej że jego włosy nie były już tak gładziutko zaczesane za uszy jak jeszcze dwie godziny temu, lecz opadały na czoło niesfornymi lokami.
Podeszłam do niego w kościelnej nawie i przeszył mnie dreszcz. Było tutaj potwornie zimno. A może to dlatego, że od trzech dni prawie nie spałam? A może przez to, co się właśnie wydarzyło?
Ostatnio mój organizm wytworzył prawdopodobnie więcej adrenaliny niż przez całe szesnaście lat mojego dotychczasowego życia. Tak wiele się zdarzyło, a ja miałam tak mało czasu, żeby się nad tym zastanowić, że głowa wprost pękała mi od natłoku informacji i wrażeń. Gdybym była postacią z komiksu, unosiłby się nade mną dymek z gigantycznym znakiem zapytania. I może jeszcze parę trupich czaszek.
Spróbowałam zebrać się w sobie. Jeśli Gideon chce nad tym przejść do porządku dziennego – proszę bardzo, ja też mogę.
– Okej, więc chodźmy stąd jak najszybciej – powiedziałam opryskliwie. – Zimno mi.
Chciałam się obok niego przecisnąć, ale przytrzymał mnie za ramię.
– Posłuchaj, tamto… – Przerwał, zapewne w nadziei, że wejdę mu w słowo.
Czego oczywiście nie zrobiłam. Bardzo chciałam usłyszeć, co ma do powiedzenia. Poza tym miałam trudności z oddychaniem, kiedy stał tak blisko mnie.
– Ten pocałunek… To nie… – I znowu zamilkł.
Ale ja natychmiast dokończyłam w myślach: „To nie tak jak myślisz”.
Och, jasne, więc nie powinien był tego robić, prawda? To tak jakby podpalić zasłony, a potem się dziwić, że cały dom się pali (no dobra, głupie porównanie). Nie zamierzałam mu niczego ułatwiać i tylko patrzyłam na niego chłodno i wyczekująco. To znaczy próbowałam patrzeć chłodno i wyczekująco, a w rzeczywistości prawdopodobnie przybrałam minę w stylu „jestem mały Bambi, proszę cię, nie strzelaj do mnie!” – i nic nie mogłam na to poradzić. Jeszcze tego brakowało, żeby zaczęła mi drżeć dolna warga.
To nie tak jak myślisz. No, dalej, powiedz to!
Ale Gideon nic nie powiedział. Wyciągnął mi szpilkę ze splątanych włosów (moja skomplikowana fryzura z zawiniętych warkoczy zapewne wyglądała teraz tak, jakby para ptaków uwiła w niej sobie gniazdo), ujął kosmyk moich włosów i owinął go sobie wokół palca. Drugą dłonią zaczął gładzić mnie po twarzy, a potem pochylił się i pocałował mnie ponownie, tym razem bardzo delikatnie. Zamknęłam oczy i nastąpiło to samo co przedtem – mój mózg znów miał tę błogą przerwę w komunikacji (nadawał wyłącznie „och”, „mmm” i „jeszcze”).
Ale tylko przez jakieś dziesięć sekund, bo zaraz tuż obok rozległ się zirytowany głos.
– Znowu zaczynacie?
Przestraszona pchnęłam Gideona lekko w pierś i spojrzałam prosto w pysk małego gargulca, który tymczasem zwiesił się głową w dół z empory, pod którą staliśmy. Ściśle rzecz biorąc, to był duch gargulca.
Gideon puścił moje włosy i przybrał obojętny wyraz twarzy. O Boże! Co on musiał sobie teraz o mnie pomyśleć! W jego zielonych oczach nie dostrzegłam jednak żadnych emocji, może poza lekkim zdziwieniem.
– Wiesz… zdawało mi się, że coś słyszałam – mruknęłam.
– Okej – powiedział nieco przeciągle, ale bardzo uprzejmie.
– To mnie słyszałaś! – odezwał się gargulec. – Słyszałaś mnie!
Był mniej więcej wielkości kota, jego twarz też przypominała pyszczek kota; miał szpiczaste duże uszy rysia, a między nimi parę zaokrąglonych rogów, poza tym skrzydełka na plecach i długi, pokryty łuskami, jaszczurczy ogon o trójkątnym zakończeniu, nerwowo bijący na wszystkie strony.
– A w dodatku mnie widzisz!
Milczałam.
– Lepiej już chodźmy – rzekł Gideon.
– Widzisz mnie i słyszysz! – zawołał z zachwytem mały gargulec, zeskoczył z empory na jedną z kościelnych ławek i zaczął na niej podskakiwać. Miał głos jak zakatarzone, zachrypnięte dziecko. – Wiem to na pewno!
Teraz tylko nie mogę popełnić żadnego błędu, bo inaczej nigdy się go nie pozbędę. Obojętnym wzrokiem omiotłam ławki, idąc w stronę wyjścia. Gideon przytrzymał mi drzwi.
– Dziękuję, to bardzo uprzejme – rzucił gargulec, w podskokach wybiegając z kościoła.
Gdy znalazłam się na zewnątrz, zmrużyłam oczy. Niebo pokrywały chmury i słońca nie było widać, ale według mojej oceny musiał być wczesny wieczór.
– Poczekajże! – zawołał gargulec i chwycił mnie za suknię. – Koniecznie musimy porozmawiać. Hej, depczesz mi po nogach… Nie udawaj, że mnie nie widzisz. Wiem, że widzisz. – Z jego ust wystrzeliła odrobina wody, tworząc przed moimi trzewikami małą kałużę. – Ups, przepraszam. To mi się zdarza tylko wtedy, gdy jestem zdenerwowany.
Spojrzałam w górę na fasadę kościoła: był w stylu wiktoriańskim, z kolorowymi witrażami i dwiema ładnymi, fantazyjnymi wieżami. Cegły występowały na przemian z kremowym tynkiem, co tworzyło wesoły pasiasty wzór. Na całej budowli nie było jednak żadnej figurki, żadnego gargulca. To dziwne, że pojawił się tutaj ten duch.
– Tu jestem! – zawołał gargulec i wczepił się pazurami w mur tuż przed moim nosem.
Potrafił się wspinać jak jaszczurka, one wszystkie to umieją. Gapiłam się przez sekundę na cegłę obok jego głowy, a potem się odwróciłam.
Gargulec nie był już teraz taki pewien, czy naprawdę go widzę.
– Proszę cię – powiedział. – Tak przyjemnie byłoby porozmawiać z kimś innym niż duch sir Artura Conan Doyle’a.
Sprytne stworzenie. Ale nie dałam się na to nabrać. Było mi go wprawdzie żal, ale wiedziałam, jak uciążliwe potrafią być te małe potworki, a poza tym przeszkodził mi w pocałunku i przez niego Gideon prawdopodobnie myśli teraz, że jestem rozkapryszoną kozą.
– Proszę, proszę, prooooszę! – powtarzał błagalnie gargulec.
Nadal całkowicie go ignorowałam. O rany, Bóg jeden wie, ile problemów miałam na głowie.
Gideon podszedł do krawężnika i zaczął machać na taksówkę. Oczywiście zaraz jakaś się zatrzymała. Niektórzy ludzie zawsze mają szczęście w takich sprawach. Albo coś w rodzaju naturalnego autorytetu. Na przykład moja babka, lady Arista. Wystarczy, że stanie na skraju chodnika i rzuci surowe spojrzenie, a już taksówkarz hamuje tuż obok niej.
– Idziesz, Gwendolyn?
– Nie możesz mnie tak teraz po prostu zostawić! – Schrypnięty głosik gargulca brzmiał płaczliwie i rozdzierająco. – Przecież dopiero się spotkaliśmy.
Gdybyśmy byli sami, pewnie dałabym się sprowokować do rozmowy. Mimo ostrych, szpiczastych zębów i szponiastych stóp był na swój sposób sympatyczny i chyba niespecjalnie mógł liczyć na czyjeś towarzystwo (duch sir Arthura Conan Doyle’a miał z pewnością coś lepszego do roboty. Czegóż on w ogóle szukał w Londynie?). Ale jeśli rozmawiasz z duchem w obecności innych ludzi, to uważają cię – jeśli masz szczęście – za oszusta lub aktora albo – w większości przypadków – za wariata. Nie chciałam ryzykować tego, by Gideon wziął mnie za wariatkę. Poza tym ostatni gargulcowy demon, z którym rozmawiałam, tak się do mnie przywiązał, że niemal nie mogłam sama pójść do łazienki.
Z kamienną twarzą wsiadłam więc do taksówki i kiedy samochód ruszał, patrzyłam niewzruszenie przed siebie. Gideon wyglądał obok mnie przez okno. Taksówkarz, unosząc brwi, otaksował we wstecznym lusterku nasze kostiumy, ale nie skomentował ich ani słowem. To mu trzeba zapisać na plus.
– Dochodzi wpół do siódmej – odezwał się Gideon, najwyraźniej usiłując prowadzić neutralną konwersację. – Nic dziwnego, że umieram z głodu.
Teraz, kiedy to powiedział, zauważyłam, że ze mną jest całkiem podobnie. Przy rodzinnym śniadaniu miałam okropny nastrój i przełknęłam najwyżej pół grzanki, a posiłek w szkole był jak zwykle niejadalny. Z pewną nostalgią pomyślałam o apetycznie wyglądających kanapkach i ciasteczkach na stoliku u lady Tilney, które nas niestety ominęły.
Lady Tilney! Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że ja i Gideon powinniśmy dokładniej omówić szczegóły naszej przygody w 1912 roku. W końcu rzecz mocno wymknęła się spod kontroli i nie miałam pojęcia, co powiedzą na to Strażnicy, którzy w kwestii podróży w czasie zupełnie nie znali się na żartach. Gideon i ja udaliśmy się w tę podróż z zadaniem wczytania lady Tilney do chronografu (tak na marginesie, nadal nie zrozumiałam do końca powodów, ale wydawało się to niesłychanie ważne: chodziło chyba co najmniej o uratowanie świata). Zanim jednak zdołaliśmy to załatwić, do akcji wkroczyli moja kuzynka Lucy i Paul – największe zło w całej tej historii. Przynajmniej rodzina Gideona była o tym przekonana, a on razem z nią. Podobno Lucy i Paul ukradli drugi chronograf i wraz z nim ukryli się gdzieś w czasie. Od lat nikt o nich nie słyszał – aż pojawili się u lady Tilney, wprowadzając lekki chaos w spotkanie przy popołudniowej herbatce.
Moment, kiedy w grę weszły pistolety, z czystego strachu wyparłam z głowy, ale w pewnej chwili Gideon przyłożył do skroni Lucy broń – pistolet, którego, nawiasem mówiąc, w ogóle nie wolno mu było ze sobą wziąć (tak jak mnie mojej komórki, ale z komórki nie można przynajmniej nikogo zastrzelić!). Potem uciekliśmy do kościoła. Przez cały czas nie mogłam się jednak uwolnić od myśli, że ta historia z Lucy i Paulem wcale nie jest taka czarno-biała, jak utrzymywali to członkowie rodziny de Villiers.
– A co powiemy w związku z lady Tilney? – spytałam.
– No tak. – Gideon zmęczonym gestem potarł czoło. – Nie żebyśmy mieli kłamać, ale w tym przypadku może lepiej byłoby pominąć to i owo. Najlepiej mówienie zostaw mnie.
I znowu ten jego rozkazujący ton.
– Tak, oczywiście – powiedziałam. – Będę przytakiwać i trzymać gębę na kłódkę, jak na dziewczynę przystało.
Założyłam ręce na piersi. Dlaczego Gideon nie mógł się choć raz normalnie zachować? Dopiero co mnie pocałował (i to więcej niż raz!), a teraz zgrywa Wielkiego Mistrza Loży Strażników!
Każde z nas wyglądało w skupieniu przez okno po swojej stronie.
W końcu Gideon pierwszy przerwał milczenie i to napełniło mnie pewną satysfakcją.
– Co się stało, kot ci ukradł język? – Zabrzmiało to prawie tak, jakby był zmieszany.
– Co proszę?
– Moja matka zawsze mnie tak pytała, gdy byłem mały. Kiedy gapiłem się tak uparcie przed siebie jak ty przed chwilą.
– Ty masz matkę?
Ledwie zadałam to pytanie, zorientowałam się, jakie było idiotyczne. O Boże!
Gideon podniósł do góry jedną brew.
– A co myślałaś? – rzucił rozbawiony. – Że jestem androidem zmontowanym przez wuja Falka i pana George’a?
– To wcale nie jest takie absurdalne. Masz jakieś zdjęcia z dzieciństwa? – Próbując wyobrazić sobie Gideona jako niemowlaka, z okrągłą, miękką, pucołowatą buzią i niemowlęcym meszkiem, musiałam się uśmiechnąć. – Gdzie są twoi rodzice? Też mieszkają tu, w Londynie?
Gideon potrząsnął głową.
– Mój ojciec nie żyje, a matka mieszka w Antibes, w południowej Francji. – Przez chwilę zaciskał wargi i myślałam już, że znowu zamilknie na dłużej, ale zaraz dodał: – Z moim młodszym bratem i swoim nowym mężem, panem „mów-mi-tato” Bertelinem. Ma firmę produkującą podzespoły z platyny i miedzi do sprzętu elektronicznego i najwidoczniej interesy idą świetnie. W każdym razie jego szpanerski jacht nazywa się Krezus.
Byłam naprawdę zaskoczona. Tyle prywatnych informacji naraz – to było do Gideona zupełnie niepodobne.
– Och, ale na pewno fajnie tam pojechać na wakacje, co?
– Tak, oczywiście – powiedział kpiąco. – Jest basen wielkości trzech kortów tenisowych, a krany na tym kretyńskim jachcie są ze złota.
– W każdym razie wyobrażam sobie, że lepsze to niż nieogrzewana wiejska chata w Peebles – odrzekłam. W mojej rodzinie wakacje spędzało się zasadniczo w Szkocji. – Gdybym miała krewnych na południu Francji, jeździłabym do nich na każdy weekend. Nawet gdyby nie mieli basenu ani jachtu.
Gideon przyglądał mi się, kręcąc głową.
– Ach, tak? A jak byś sobie poradziła z tym, że co parę godzin musisz przeskoczyć w przeszłość? To chyba niezbyt ekscytujące przeżycie, jeśli pędzisz akurat po autostradzie z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Ta historia z podróżami w czasie była dla mnie chyba jeszcze zbyt nowa, bym zdążyła się zastanowić nad jej wszystkimi konsekwencjami. Istniało tylko dwanaścioro nosicieli genu, rozrzuconych po różnych stuleciach, i wciąż nie mogłam do końca pojąć, że jestem jedną z nich. Przewidziana była właściwie moja kuzynka Charlotta, która z wielką pasją przygotowywała się do swej roli. Ale moja matka z niewyjaśnionych powodów zamieszała coś z datą moich urodzin i teraz mieliśmy pasztet. Tak samo jak Gideon miałam więc do wyboru: albo w sposób kontrolowany przeskakiwać w czasie za pomocą chronografu, albo skok w czasie mógł mnie zastać zawsze i wszędzie, a z własnego doświadczenia wiedziałam już, że to nie jest zbyt przyjemne.
– Musiałbyś oczywiście zabierać ze sobą chronograf, aby co jakiś czas poddać się elapsji w bezpieczną epokę – powiedziałam.
Gideon parsknął smutno.
– Tak, oczywiście w ten sposób można byłoby spokojnie podróżować, a po drodze jeszcze zwiedzić tak wiele historycznych miejsc. Ale pomijając to, że nigdy nie pozwolono by mi włóczyć się z chronografem w plecaku, co ty byś wtedy bez niego zrobiła? – Spojrzał obok mnie przez okno. – Przez Lucy i Paula został już tylko jeden, czyżbyś o tym zapomniała? – powiedział nerwowo, jak zawsze, kiedy mówił o Lucy i Paulu.
Wzruszyłam ramionami i też zaczęłam wyglądać przez okno. Taksówka w spacerowym tempie zmierzała w kierunku Piccadilly. No, super. Popołudnie w centrum miasta. Na piechotę pewnie bylibyśmy szybciej.
– Ty chyba jeszcze nie do końca rozumiesz, Gwendolyn, że odtąd nie będziesz miała zbyt wielu okazji, by opuszczać tę wyspę! – W głosie Gideona pobrzmiewała gorycz. – I to miasto. Zamiast wywozić cię na wakacje do Szkocji, twoja rodzina powinna była raczej pokazać ci wielki świat. A teraz już za późno. Nastaw się na to, że wszystko, o czym marzysz, będziesz sobie mogła zobaczyć najwyżej na Google Earth.
Taksówkarz wygrzebał sfatygowaną książkę w miękkiej okładce, oparł się na swoim fotelu i spokojnie zaczął czytać.
– Ale… przecież ty byłeś w Belgii i w Paryżu – powiedziałam. – Aby stamtąd udać się w przeszłość i zdobyć krew tego tam, jak on się nazywał… i tamtych…
– No jasne – wpadł mi w słowo. – Razem z moim wujem, trzema Strażnikami i kostiumolożką. Świetna wyprawa. Pomijając fakt, że Belgia jest takim niesłychanie egzotycznym krajem. Czyż wszyscy nie marzą o tym, żeby pojechać na trzy dni do Belgii?
– A dokąd byś pojechał, gdybyś mógł wybrać? – spytałam cicho, onieśmielona jego nagłym wybuchem.
– Chcesz powiedzieć, gdybym nie był obciążony tą klątwą podróży w czasie? O, Boże, nie wiedziałbym, od czego zacząć. Chile, Brazylia, Peru, Kostaryka, Nikaragua, Kanada, Alaska, Wietnam, Nepal, Australia, Nowa Zelandia… – Uśmiechnął się lekko. – Mniej więcej wszędzie prócz Księżyca. Ale tak naprawdę nie ma co myśleć o czymś, czego nigdy w życiu nie zrobisz. Musimy się pogodzić z tym, że jeśli chodzi o podróże, nasze życie będzie raczej monotonne.
– Pomijając podróże w czasie. – Poczerwieniałam, ponieważ powiedział „nasze życie” i zabrzmiało to jakoś tak… intymnie.
– To jest przynajmniej coś w rodzaju rekompensaty za tę wieczną kontrolę i zamknięcie – odrzekł Gideon. – Gdyby nie było podróży w czasie, dawno już bym umarł z nudów. To paradoksalne, ale prawdziwe.
– Mnie na pewno wystarczyłby dreszczyk emocji przy oglądaniu od czasu do czasu jakiegoś emocjonującego filmu.
Tęsknym wzrokiem popatrzyłam za rowerzystą torującym sobie drogę w korku. Chciałam już być w domu! Samochody przed nami nie ruszyły się z miejsca nawet o milimetr, co zdawało się bardzo odpowiadać naszemu pogrążonemu w lekturze kierowcy.
– Skoro twoja rodzina mieszka na południu Francji, to gdzie ty mieszkasz? – zapytałam Gideona.
– Od niedawna mam mieszkanie w Chelsea. Ale przychodzę tam właściwie tylko się wykąpać i przespać. Jeśli w ogóle. – Westchnął. W ciągu trzech ostatnich dni spał równie mało jak ja. Albo nawet jeszcze mniej. – Przedtem mieszkałem u mojego wuja Falka w Greenwich, od jedenastego roku życia. Gdy moja matka poznała pana Zakazaną Gębę i chciała wyjechać z Anglii, zabierając mnie i brata ze sobą, Strażnicy się oczywiście sprzeciwili. Zostało przecież zaledwie parę lat do mojego pierwszego przeskoku w czasie i musiałem się jeszcze wiele nauczyć.
– I matka zostawiła cię samego?
Byłam przekonana, że moja mama nigdy by czegoś takiego nie zrobiła.
Gideon wzruszył ramionami.
– Lubię wuja, jest w porządku, o ile nie zgrywa akurat Wielkiego Mistrza Loży. W każdym razie na pewno jest mi tysiąc razy bliższy niż mój tak zwany ojczym.
– Ale… – Niemal nie miałam śmiałości zapytać. – Tęsknisz za nimi? – wyszeptałam.
Znowu wzruszenie ramion.
– Dopóki nie skończyłem piętnastu lat i mogłem jeszcze bezpiecznie podróżować, zawsze jeździłem do nich na wakacje. Poza tym moja matka co najmniej dwa razy do roku przyjeżdża do Londynu, oficjalnie po to, żeby mnie odwiedzić, ale tak naprawdę raczej po to, żeby wydawać pieniądze monsieur Bertelina. Ma słabość do ciuchów, butów i starej biżuterii. I eleganckich restauracji makrobiotycznych.
Mamunia jak się patrzy, nie ma co!
– A twój brat?
– Raphael? Zrobił się już z niego prawdziwy Francuz. Nazywa pana Zakazaną Gębę papą i kiedyś przejmie to platynowe imperium. Chociaż na razie nie zanosi się na to, żeby skończył szkołę, leń patentowany. Bardziej go zajmują dziewczyny niż książki. – Gideon położył rękę za mną na oparciu siedzenia i mój oddech natychmiast przyspieszył. – Dlaczego patrzysz na mnie taka zszokowana? Może jest ci mnie teraz żal?
– Trochę – przyznałam szczerze i pomyślałam o jedenastoletnim chłopcu, który musiał zostać w Anglii całkiem sam. Wśród chroniących tajemnicę mężczyzn, którzy zmuszali go do pobierania lekcji fechtunku i gry na skrzypcach. I do polo! – Falk nie jest nawet twoim prawdziwym wujem. Tylko dalekim krewnym.
Ktoś za nami zatrąbił wściekle. Taksówkarz podjechał kawałek, w zasadzie nie odrywając się od lektury.
Gideon zdawał się w ogóle nie zwracać na niego uwagi.
– Falk był dla mnie zawsze jak ojciec – powiedział. Uśmiechnął się do mnie krzywo. – Doprawdy, nie musisz mi się przyglądać tak, jakbym był Davidem Copperfieldem.
Co proszę? Dlaczego miałabym myśleć, że jest Davidem Copperfieldem?
Gideon westchnął.
– Mam na myśli postać z powieści Karola Dickensa, a nie tego magika. Czy ty czasem czytasz książki?
I to był znowu dawny, zarozumiały Gideon. Już mi się mieszało w głowie od tych wszystkich uprzejmości i zwierzeń. I dziwna rzecz, prawie mi ulżyło, że wrócił ten poprzedni, okropny typek. Zrobiłam najbardziej wyniosłą minę, na jaką tylko potrafiłam się zdobyć, i lekko odsunęłam się od niego.
– Szczerze mówiąc, preferuję literaturę współczesną.
– Ach, tak? – W oczach Gideona błysnęło rozbawienie. – Co takiego na przykład?
Nie mógł wiedzieć, że moja kuzynka Charlotta też przez całe lata systematycznie zadawała mi to pytanie, i to tak samo arogancko. Właściwie czytałam niemało i dlatego chętnie jej odpowiadałam, ale ponieważ Charlotta zwykle kwitowała moje lektury słowami „mało ambitne” i „dziewczyńskie głupoty”, w pewnym momencie miarka się przebrała i zepsułam jej zabawę raz na zawsze. Czasem trzeba pokonać ludzi ich własną bronią. Sztuka polega na tym, by mówić bez śladu wahania, a trzeba też wpleść co najmniej jedno nazwisko autora bestsellerów, najlepiej kogoś, czyją książkę rzeczywiście się przeczytało. Poza tym zasada brzmi: im bardziej egzotycznie i obco brzmi nazwisko, tym lepiej.
Uniosłam brodę i hardo spojrzałam Gideonowi w oczy.
– No, na przykład chętnie czytam takich pisarzy jak George Matussek, Wally Lamb, Pjotr Selvjeniki, Liisa Tikaanenen. Nawiasem mówiąc, uważam, że fińscy autorzy są świetni, mają takie specyficzne poczucie humoru… Lubię też Jacka Augusta Merrywethera, choć jego ostatnia książka troszkę mnie rozczarowała. Helen Marundi oczywiście, Tahuro Yashamoto, Lawrence Delaney i rzecz jasna Grimphook, Czerkowski, Maland, Pitt…
Gideon wyglądał na zdezorientowanego.
Przewróciłam oczami.
– Rudolf Pitt, nie Brad.
Kąciki ust lekko mu drgnęły.
– Chociaż muszę powiedzieć, że Ametystowy śnieg w ogóle mi się nie podobał – mówiłam dalej. – Za dużo pompatycznych metafor, nie sądzisz? Czytając, przez cały czas miałam wrażenie, że napisał to za niego ktoś inny.
– Ametystowy śnieg? – powtórzył Gideon i teraz uśmiechał się już naprawdę. – Tak, mnie też wydał się strasznie pompatyczny. Natomiast Bursztynowa lawina bardzo mi się podobała.
Nie mogłam inaczej, też musiałam się uśmiechnąć.
– Tak, Bursztynową lawiną naprawdę zasłużył sobie na austriacką nagrodę literacką. A co sądzisz o Takoshi Mahuro?
– Wczesne utwory są ciekawe, ale uważam, że trochę męczące jest to jego ciągłe przerabianie traum z dzieciństwa – rzekł Gideon. – Z japońskich pisarzy wolę takich jak Yamamoto Kawasaki albo Haruki Murakami.
Teraz już chichotałam na całego.
– Ale Murakami istnieje naprawdę.
– Wiem – powiedział Gideon. – Charlotta podarowała mi jego książkę. Kiedy następnym razem będziemy rozmawiać o książkach, zarekomenduję jej Ametystowy śnieg. Czyje to było?
– Rudolfa Pitta.
Charlotta podarowała mu książkę. Ach, jak to… hmmm… miło z jej strony. Skąd w ogóle taki pomysł? I cóż oni jeszcze razem robili poza gadaniem o książkach? Moje rozbawienie ulotniło się w jednej chwili. Jak mogę tak po prostu siedzieć i paplać z Gideonem, jakby nic się między nami nie zdarzyło? Najpierw powinniśmy sobie wyjaśnić parę podstawowych spraw. Wbiłam w niego wzrok i zaczerpnęłam głęboko powietrza, nie wiedząc dokładnie, o co w ogóle chcę spytać.
„Dlaczego mnie pocałowałeś?”.
– Zaraz będziemy na miejscu – powiedział Gideon.
Zbita z tropu wyjrzałam przez okno. Faktycznie – gdzieś w środku naszej słownej potyczki taksówkarz odłożył książkę na bok i kontynuował jazdę, a zaraz miał skręcić w Crown Office Rowe w dzielnicy Temple, gdzie mieściła się kwatera główna tajnego stowarzyszenia Strażników. Chwilę później zatrzymał samochód na jednym z zarezerwowanych miejsc parkingowych obok lśniącego bentleya.
– Jest pan zupełnie pewien, że możemy tutaj stać?
– Wszystko w porządku – odrzekł Gideon i wysiadł. – Nie, Gwendolyn, zaczekaj w taksówce, a ja pójdę po pieniądze – powiedział, kiedy chciałam wysiąść za nim. – I pamiętaj: obojętnie, o co nas będą pytać, tylko ja mówię, a ty milczysz. Zaraz wracam.
– Licznik bije – rzucił mrukliwie taksówkarz.
I on, i ja patrzyliśmy za Gideonem znikającym między szacownymi budynkami Temple i dopiero teraz dotarło do mnie, że pozostałam tu jako zastaw.
– Państwo z teatru? – zapytał taksówkarz.
– Co proszę?
Cóż to za trzepoczący cień nad nami?
– Mam na myśli te zabawne kostiumy.
– Nie, z muzeum. – Z dachu auta dobiegały dziwne odgłosy drapania. Zupełnie jakby usiadł na nim jakiś ptak. Duży ptak. – Co to jest?
– Co takiego? – spytał taksówkarz.
– Wydaje mi się, że na samochodzie jest wrona czy jakiś inny ptak – powiedziałam z nadzieją.
Ale to, co przechyliło głowę z dachu i spojrzało do środka, oczywiście nie było żadną wroną. To był ten mały gargulec z Belgravii. Kiedy zobaczył moje przerażenie, jego kocią twarz wykrzywił triumfujący uśmieszek i fontanna wody poleciała na przednią szybę.
Nic nie zatrzyma miłości: ni rygle, ni bramy.
Przez wszystko przejdzie.
Początku nie ma, od zawsze bije skrzydłami
i na wieki biła będzie.
Matthias Claudius (1740–1815)
Zdziwiona, co? – zawołał mały gargulec. Odkąd wysiadłam z taksówki, zagadywał mnie bezustannie. – Kogoś takiego jak ja nie da się tak po prostu spławić.
– No dobrze, w porządku. Posłuchaj… – Obejrzałam się nerwowo na taksówkę.
Kierowcy powiedziałam, że muszę szybko wysiąść i zaczerpnąć powietrza, bo jest mi niedobrze, i teraz spoglądał na mnie nieufnie, dziwiąc się, dlaczego rozmawiam ze ścianą. Gideona wciąż nie było.
– Poza tym umiem latać. – Na dowód tego mały gargulec rozpostarł skrzydła. – Jak nietoperz. Szybciej niż wszystkie taksówki.
– Posłuchaj mnie wreszcie: to, że cię widzę, wcale jeszcze nie znaczy…
– Widzisz i słyszysz! – wszedł mi w słowo. – Wiesz, jaka to rzadkość? Ostatnią osobą, która mnie widziała i słyszała, była madame Tussaud, a ona niespecjalnie sobie ceniła moje towarzystwo. Najczęściej skrapiała mnie wodą święconą i się modliła. Biedaczka była dość wrażliwa. – Gargulec wywrócił oczami. – Sama wiesz: za dużo ściętych głów…
Znowu wypluł z siebie fontannę wody, wprost pod moje stopy.
– Przestań już!
– Przepraszam! To tylko te nerwy. Drobne wspomnienie czasów, kiedy byłem rynną.
Miałam niewielką nadzieję, że się go pozbędę, ale chciałam przynajmniej spróbować. Po dobroci. Schyliłam się więc do niego, aż nasze oczy znalazły się na tej samej wysokości.
– Na pewno jesteś miłym facetem, ale nie możesz ze mną zostać. Moje życie jest już dostatecznie skomplikowane i szczerze mówiąc, zupełnie wystarczą mi te duchy, które znam. Proszę cię więc, żebyś po prostu zniknął.
– Nie jestem duchem – odparł z urazą gargulec. – Jestem demonem. A raczej tym, co z demona pozostało.
– A jaka to różnica? – krzyknęłam w desperacji. – Nie powinnam widzieć ani duchów, ani demonów, zrozum to. Musisz wrócić do swojego kościoła.
– Jaka to różnica? No rzeczywiście! Duchy są zaledwie odbiciami zmarłych ludzi, którzy z jakiegoś powodu nie chcą opuścić tego świata. A ja byłem demonem, kiedy jeszcze żyłem. Nie możesz mnie wrzucać do jednego wora ze zwykłymi duchami. Poza tym to nie jest mój kościół. Lubię się tam tylko trochę pobyczyć.
Taksówkarz gapił się na mnie z szeroko rozdziawionymi ustami. Przez otwarte okno samochodu słyszał zapewne każde słowo – każde moje słowo.
Potarłam ręką czoło.
– Nieważne. W każdym razie nie możesz ze mną zostać.
– Czego się boisz? – Gargulec ufnie podszedł bliżej i przekrzywił głowę. – Dziś już nie pali się kobiety na stosie jak czarownicy tylko dlatego, że widzi i wie coś więcej niż zwykli ludzie.
– Ale dzisiaj ktoś, kto gada z duchami… och, i z demonami, ląduje w psychiatryku – powiedziałam. – Czy ty nie rozumiesz, że… – Przerwałam. To nie miało sensu. Po dobroci dalej nie zajadę. Zmarszczyłam czoło. – To, że mam pecha widzieć cię i słyszeć – powiedziałam tak szorstko, jak tylko umiałam – nie daje ci jeszcze prawa do mojego towarzystwa.
Na gargulcu moje przemówienie najwyraźniej nie zrobiło żadnego wrażenia.
– Ale tobie do mojego, szczęściaro…
– Mówiąc wprost: przeszkadzasz mi. A więc idź sobie, proszę – prychnęłam.
– Nie, nie pójdę. Potem byś tylko tego żałowała. Nawiasem mówiąc, twój amant wraca. – Ułożył wargi w dzióbek i zaczął głośno cmokać.
– Och, zamknij się. – Patrzyłam, jak Gideon długim krokiem mija zakręt. – I odwal się wreszcie – wysyczałam, nie poruszając wargami, niczym brzuchomówczyni.
Oczywiście gargulca kompletnie to nie ruszyło.
– Nie tym tonem, młoda damo – rzekł rozbawiony. – Pamiętaj zawsze: jaką miarką mierzysz, taką ci odmierzą.
Gideon nie był sam, za nim ujrzałam zasapanego pana George’a, który musiał biec, aby dotrzymać Gideonowi kroku. Już z daleka uśmiechał się do mnie promiennie.
Wyprostowałam się i wygładziłam suknię.
– Gwendolyn, dzięki Bogu – powiedział pan George, wycierając chusteczką pot z czoła. – Wszystko w porządku, moja panno?
– Ależ się zadyszał ten tłuścioszek – wtrącił gargulec.
– Wszystko idealnie, panie George. Mieliśmy tylko parę… eee… problemów…
Gideon, który dał taksówkarzowi kilka jednofuntowych banknotów, rzucił mi nad dachem samochodu ostrzegawcze spojrzenie.
– …żeby zgrać się w czasie – dokończyłam, patrząc na taksówkarza, który kręcąc głową, wyprowadził auto z parkingu i odjechał.
– Tak, Gideon mówił już, że wystąpiły komplikacje. To niepojęte, gdzieś w systemie jest luka, musimy to gruntownie przeanalizować. I zapewne przemyśleć na nowo. Najważniejsze jednak, że wam nic się nie stało. – Pan George podsunął mi ramię, co wyglądało trochę dziwnie, ponieważ był niemal o pół głowy niższy ode mnie. – Chodź, moja panno, jest jeszcze parę rzeczy do zrobienia.
– Właściwie chciałabym jak najszybciej pojechać do domu – powiedziałam.
Gargulec wspiął się na pion kanalizacyjny i powoli przesuwał się po rynnie, śpiewając przy tym na całe gardło Friends will be friends.
– Och tak, z pewnością – rzekł pan George. – Ale dziś spędziłaś w przeszłości zaledwie trzy godziny. Aby mieć pewność do jutrzejszego popołudnia, musisz teraz jeszcze na parę godzin poddać się elapsji. Nie martw się, nic męczącego. Przytulna piwnica, gdzie będziesz mogła odrobić lekcje.
– Ale… mama na pewno już czeka i się niepokoi.
Poza tym dziś była środa, a to jest u nas w domu dzień kurczaka z rożna z frytkami. Nie mówiąc o tym, że czekała tam wanna i moje łóżko! Żeby w takiej sytuacji obarczać mnie jeszcze odrabianiem lekcji, to była właściwie bezczelność. Ktoś powinien mi po prostu napisać usprawiedliwienie. Ponieważ Gwendolyn ostatnio odbywa codziennie ważne misje w czasie, należy ją w przyszłości zwolnić z wszelkich zadań domowych.
Gargulec wciąż głośno śpiewał i musiałam się dość mocno powstrzymywać, żeby go nie poprawiać. Dzięki SingStar i popołudniowym karaoke u mojej przyjaciółki Leslie świetnie znałam różne teksty, także zespołu Queen, i dobrze wiedziałam, że w tej piosence nie występuje żaden ogórek.
– Dwie godziny wystarczą – odezwał się Gideon, który znowu stawiał tak długie kroki, że ledwie nadążaliśmy za nim z panem George’em. – Potem może jechać do domu i się wyspać.
Nie znosiłam, kiedy w mojej obecności mówiono o mnie w trzeciej osobie.
– Tak, i już się nie może tego doczekać – prychnęłam. – Bo rzeczywiście jest bardzo zmęczona.
– Zadzwonimy do twojej mamy i wytłumaczymy jej, że zostaniesz odwieziona do domu najpóźniej o dziesiątej – powiedział pan George.
O dziesiątej? Żegnaj, kurczaku z rożna. Założę się, że moja porcja dużo wcześniej padnie ofiarą mojego żarłocznego młodszego brata.
– When you’re through with life and all hope is lost – śpiewał gargulec.
Zsuwał się po ceglanej ścianie, na wpół frunąc, na wpół schodząc, by na koniec z gracją wylądować obok mnie na chodniku.
– Powiemy, że masz jeszcze lekcje – rzekł pan George, bardziej do siebie niż do mnie. – O swojej wycieczce do roku 1912 może nie powinnaś nic mówić, bo ona myślała, że poddasz się elapsji do 1956 roku.
Dotarliśmy przed kwaterę główną Strażników. Stąd od wieków kontrolowano podróże w czasie. Rodzina de Villiers wywodziła się podobno wprost od hrabiego de Saint Germain, jednego z najsłynniejszych podróżników w czasie w linii męskiej. Natomiast my, ród Montrose, tworzyłyśmy linię żeńską, co dla rodu de Villiers zdawało się znaczyć tyle, że tak naprawdę się nie liczymy.
To hrabia de Saint Germain był tym, który wynalazł kontrolowane podróże w czasie za pomocą chronografu, i on wydał ten bezsensowny rozkaz, by wszyscy podróżnicy w czasie zostali koniecznie wczytani do chronografu.
Obecnie brakowało już tylko Lucy, Paula, lady Tilney i jeszcze jednej niuni, jakiejś damy dworu, której imienia jakoś nie mogłam zapamiętać. Musieliśmy więc zdobyć po parę mililitrów ich krwi.
Podstawowe pytanie brzmiało teraz: co się stanie, kiedy cała dwunastka podróżników w czasie zostanie już wczytana do chronografu i krąg się zamknie? Najwyraźniej nikt tego dokładnie nie wiedział. W ogóle, gdy rozmowa schodziła na hrabiego, Strażnicy zachowywali się jak najbardziej bezwolne lemingi. Ślepe uwielbienie to przy tym pikuś!
Mnie natomiast na myśl o tym całym de Saint Germainie dosłownie ściskało w gardle, ponieważ moje jedyne spotkanie z nim w przeszłości było bardzo, ale to bardzo nieprzyjemne.
Pan George, sapiąc, wdrapywał się przede mną na schody. Jego okrągła postać miała w sobie, jak zawsze, coś pocieszającego. W każdym razie był wśród tej zgrai chyba jedyną osobą, której odrobinę ufałam. Pomijając Gideona… chociaż nie, zaufaniem tego nazwać nie można.
Budynek kwatery głównej pozornie nie różnił się od innych domów w wąskich zaułkach wokół kościoła w Temple, gdzie znajdowały się przeważnie kancelarie adwokackie i gabinety wykładowców z Instytutu Nauk Prawnych. Ja jednak wiedziałam, że kwatera jest dużo większa i znacznie mniej skromna, niż wydawała się z zewnątrz, i że rozciąga się przede wszystkim pod ziemią, na ogromnej powierzchni.
Tuż przed drzwiami Gideon mnie przytrzymał.
– Powiedziałem, że jesteś okropnie przerażona – syknął – więc jeśli chcesz dziś wcześniej wrócić do domu, gap się trochę głupkowato.
– Myślałam, że cały czas to robię – mruknęłam.
– Czekają na was w Smoczej Sali – sapnął pan George. – Idźcie przodem, ja jeszcze każę pani Jenkins przynieść coś do jedzenia. Pewnie jesteście głodni. Jakieś szczególne życzenia?
Zanim zdążyłam wyrazić swoje życzenia, Gideon złapał mnie za rękę i szarpnął, bym szła dalej.
– Jak najwięcej wszystkiego! – zdążyłam zawołać, odwracając się przez ramię w kierunku pana George’a, nim Gideon wciągnął mnie do kolejnego korytarza.
Co chwilę potykałam się o moją długą suknię. A gargulec leciutko podskakiwał obok nas.
– Uważam, że twój kochaś nie ma zbyt dobrych manier – odezwał się. – Zwykle w ten sposób ciągnie się kozę na targ.
– Nie pędź tak – powiedziałam do Gideona.
– Im szybciej będziemy to mieli za sobą, tym szybciej będziesz mogła wrócić do domu.
Czy w jego głosie zabrzmiała troska, czy też chciał się mnie po prostu pozbyć?
– Tak, ale… może też bym chciała uczestniczyć w rozmowie, nie pomyślałeś o tym? Mam całe mnóstwo pytań i po dziurki w nosie tego, że nikt nie udziela mi na nie odpowiedzi.
Gideon odrobinę zwolnił kroku.
– Dzisiaj tak czy owak nikt ci już nie udzieli żadnej odpowiedzi. Dziś będą tylko chcieli się dowiedzieć, jak mogło dojść do tego, że Lucy i Paul się na nas zaczaili. I niestety wciąż jesteś naszą główną podejrzaną.
To „naszą” boleśnie mnie zakłuło.
– Jestem jedyną osobą, która w ogóle nic o tym wszystkim nie wie!
Gideon westchnął.
– Przecież już próbowałem ci to wytłumaczyć. Teraz pewnie jesteś całkowicie nieświadoma i… niewinna, ale nikt nie wie, co zrobisz w przyszłości. Nie zapominaj, że także później będziesz mogła udać się w przeszłość i opowiedzieć Lucy i Paulowi o naszej wizycie. – Przerwał. – To znaczy… mogłabyś opowiedzieć.
Wywróciłam oczami.
– Tak samo jak ty! A w ogóle dlaczego musi to być ktoś z nas? Czy Margret Tilney sama nie mogła pozostawić wiadomości? Albo Strażnicy? Każdemu z podróżników w czasie mogli dać list, z dowolnej epoki do jakiejkolwiek innej.
– Hę? – odezwał się gargulec, który teraz leciał nad nami. – Czy ktoś mi tu może wytłumaczyć, o czym mowa? Nic nie kumam.
– Z pewnością jest kilka możliwych wyjaśnień – powiedział Gideon i zwolnił jeszcze bardziej. – Ale wydawało mi się, że Lucy i Paul dzisiaj… jak by to powiedzieć… zrobili na tobie wrażenie.
Zatrzymał się, puścił moje ramię i spojrzał na mnie z powagą.
– Gdyby mnie przy tym nie było, porozmawiałabyś z nimi, wysłuchałabyś ich kłamliwych historii, a może nawet dobrowolnie dałabyś swoją krew do skradzionego chronografu.
– Nie, nie dałabym – zaprzeczyłam. – Ale naprawdę chętnie bym posłuchała, co mają nam do powiedzenia. Nie zrobili na mnie wrażenia złych.
Gideon skinął głową.
– Widzisz, o to mi właśnie chodzi, Gwendolyn. Ci ludzie zamierzają zniszczyć tajemnicę, którą chroniono przez setki lat. Chcą zabrać coś, co im się nie należy. A do tego potrzebują jeszcze tylko naszej krwi. Nie sądzę, by cofnęli się przed czymkolwiek, żeby ją dostać. – Odgarnął sobie z twarzy kosmyk ciemnych kręconych włosów, a ja aż wstrzymałam oddech.
O, Boże, jaki on jest przystojny! Te zielone oczy, pięknie wygięta linia ust, blada cera – wszystko w nim było po prostu doskonałe. Poza tym pachniał tak ładnie, że przez sekundę miałam ochotę położyć mu głowę na piersi. Ale oczywiście tego nie zrobiłam.
– Może już zapomniałeś, że my też chcieliśmy ich krwi? I to ty przyłożyłeś Lucy pistolet do głowy, a nie na odwrót – powiedziałam. – Ona nie miała broni.
Między brwiami Gideona pojawiła się zmarszczka.
– Gwendolyn, proszę, nie bądź naiwna. Tak czy owak zostaliśmy zwabieni w pułapkę. Lucy i Paul mieli uzbrojone wsparcie, było co najmniej czworo na jednego.
– Na dwoje! – zawołałam. – Ja też tam byłam!
– Pięcioro, wliczając lady Tilney. Gdyby nie mój pistolet, pewnie byśmy już nie żyli. A w każdym razie mogliby nam pobrać krew przemocą, bo właśnie po to przyszli. I ty chciałaś z nimi rozmawiać?
Zagryzłam wargę.
– Halo! – odezwał się gargulec. – A może pomyślicie też o mnie? Bo ja się już całkiem pogubiłem.
– Rozumiem, że jesteś oszołomiona – powiedział Gideon znacznie łagodniej, ale z wyraźną wyższością w głosie. – W ciągu ostatnich dni po prostu zbyt wiele zobaczyłaś i usłyszałaś. Byłaś kompletnie nieprzygotowana. Jak miałabyś zrozumieć, o co tu chodzi? Powinnaś iść do domu się wyspać. Pozwól mi więc teraz szybko to załatwić. – Znowu złapał mnie za ramię i pociągnął do przodu. – Ja będę mówił, a ty potwierdzisz moje słowa, dobrze?
– Dobrze. Powtarzasz to już co najmniej dwudziesty raz – odrzekłam zirytowana i zaryłam nogami w podłogę przed mosiężną tabliczką z napisem Ladies. – Możecie na razie zacząć beze mnie, ponieważ od czerwca 1912 roku chce mi się do toalety.
Gideon mnie puścił.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki