Silver - Kerstin Gier - ebook + książka

Silver ebook

Kerstin Gier

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Liv zawsze przywiązywała dużą wagę do snów. Ale odkąd zamieszkała w Londynie, znalazły się w centrum jej zainteresowań. Tajemnicze zielone drzwi. Gadające kamienne posągi. Niania z tasakiem w schowku na miotły… Tak, ostatnio sny Liv stały się bardzo dziwne. A szczególnie ten: czterech chłopaków, łacińskie inkantacje, dziwny rytuał, a wszystko to w nocy pośrodku cmentarza. No tak, Liv zna tych chłopaków z nowej szkoły – i zawsze, gdy spotykają się na jawie, oni zdają się wiedzieć o niej więcej, niż powinni… Chyba że… śnili ten sam sen, co ona?

Pierwsza część bestsellerowej serii Kerstin Gier, autorki niezwykle popularnej „Trylogii czasu”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 330

Oceny
4,3 (292 oceny)
159
82
41
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olussss

Nie oderwiesz się od lektury

zajebiste
20
lemoniade

Całkiem niezła

Zapowiadała się super, ale ostatnie rozdziały były nudne. Mocne 3,5/5
10
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna
00
Tysiulec87

Nie oderwiesz się od lektury

Typowa młodzieżówka, ale czytało się super. Zaraz sięgam po drugi tom :)
00
Elwira1980

Z braku laku…

Strasznie długo się rozwijała akcja. Za mało tajemnic i fantasy
00

Popularność




1.

Pies obwąchiwał moją walizkę. Jak na psa tropiącego narkotyki był zdumiewająco kudłatym osobnikiem, przypuszczalnie rasy hovawart. Chciałam podrapać go za uszami, ale obnażył zęby i głośno szczeknął. Potem usiadł i energicznie przytknął nos do walizki. Celnik był tym zdumiony tak samo jak ja, dwukrotnie przeniósł wzrok z psa na mnie i z powrotem, po czym sięgnął po mój bagaż i powiedział:

– W takim razie zobaczmy, co nasza Amber tu wytropiła.

No to znakomicie. Nie minęło pół godziny, odkąd postawiłam stopę na brytyjskiej ziemi, a już podejrzewano mnie o szmuglowanie narkotyków. Prawdziwi, obładowani szwajcarskimi zegarkami i rozmaitymi dopalaczami przemytnicy w kolejce za mną zapewne śmiali się w kułak, zadowoleni, że dzięki mnie spokojnie przejdą przez bramkę. Który celnik, mający choć odrobinę oleju w głowie, wyławia z kolejki piętnastolatkę z blond kucykiem, zamiast, przykładowo, tamtego wyraźnie podenerwowanego typa o wyglądzie szczwanego lisa? Albo podejrzanie bladego chłopaka z rozczochranymi włosami, który zasnął w samolocie, zanim w ogóle dokołowaliśmy do pasa startowego? Nic dziwnego, że teraz na jego twarzy malował się uśmiech złośliwej uciechy. Pewnie miał torby wypełnione nielegalnymi tabletkami na sen.

Postanowiłam jednak, że nie dam sobie popsuć dobrego nastroju, w końcu za bramką czekało na mnie cudowne, nowe życie i wymarzony dom.

Spojrzałam uspokajająco na młodszą siostrę Mię, która niepewnie kręciła się przy bramce wyjściowej. Wszystko w porządku. Nie ma powodu do zdenerwowania. To tylko ostatnia przeszkoda, dzieląca nas od cudownego, nowego życia. Lot przebiegł bez zakłóceń, bez turbulencji, Mia nie dostała torsji, a ja tym razem wyjątkowo nie musiałam siedzieć obok żadnego zalatującego piwem grubasa, który zaanektował mój podłokietnik. I mimo że tata jak zwykle zarezerwował lot w jednej z tanich linii lotniczych, które podobno oszczędzały na paliwie, samolot nie znalazł się w tarapatach, gdy musieliśmy zatoczyć nad Heathrow kilka pętli. Jakby tego było mało, jednym z pasażerów był przystojny, ciemnowłosy chłopak, siedzący po przeciwnej stronie przejścia w rzędzie przede mną. Zadziwiająco często spoglądał z uśmiechem do tyłu. Już, już chciałam go zagadnąć, kiedy zauważyłam, że przewraca strony czasopisma piłkarskiego, a czytając, porusza ustami jak pierwszak. Ten sam chłopak, nawiasem mówiąc, wpatrywał się właśnie z zaciekawieniem w moją walizkę. Zresztą wszyscy wpatrywali się z zaciekawieniem w moją walizkę.

Spojrzałam wielkimi oczami na celnika i przywołałam na twarz słodki uśmiech.

– Proszę… śpieszy nam się, samolot miał opóźnienie, a potem całe wieki czekałyśmy na wydanie bagażu. Przy wyjściu stoi mama, żeby odebrać mnie i moją młodszą siostrę. Uroczyście przysięgam, że w walizce mam tylko mnóstwo brudnej bielizny i… – Dokładnie w tym momencie uświadomiłam sobie, co jeszcze znajdowało się w walizce, i urwałam. – W każdym razie nie ma w niej narkotyków – dodałam cienkim głosem, posyłając czworonogowi pełne wyrzutu spojrzenie. Głupi zwierzak!

Celnik w ogóle nie przejął się moimi słowami i dźwignął walizkę na stół. Jego kolega rozsunął zamek i podniósł wieko. Dla wszystkich stojących w pobliżu osób natychmiast stało się jasne, co takiego wywąchała Amber. I, prawdę mówiąc, wcale nie trzeba było do tego wyczulonego psiego nosa.

– Co, do ciężkiej cholery…? – wyrwało się celnikowi, a jego kolega zatkał nos, koniuszkami palców odsuwając na boki pojedyncze sztuki odzieży.

Dla postronnych musiało to wyglądać, jakby moje ciuchy wydzielały bestialski smród.

– Entlebucher, ser sferyczny – pośpieszyłam z wyjaśnieniami, podczas gdy moja twarz przybierała zapewne kolor zbliżony do ciemnoczerwonego stanika, który funkcjonariusz właśnie brał w dwa palce. – Dwa i pół kilo szwajcarskiego sera z surowego mleka. – Nie pamiętałam, by aż tak cuchnął. – Smakuje lepiej, niż pachnie, naprawdę.

Amber, durne psisko, otrząsnęła się. Usłyszałam śmiechy zza pleców. Prawdziwi przemytnicy ani chybi już zacierali ręce. Co robił ładny ciemnowłosy chłopak, wolałam nie dociekać. Prawdopodobnie dziękował Bogu, że nie poprosiłam go o numer komórki.

– To się nazywa genialna skrytka na narkotyki – powiedział ktoś z tyłu.

Zerknęłam na Mię i westchnęłam ciężko. Siostra zawtórowała mi. Naprawdę nam się śpieszyło.

A przy tym było naiwnością z naszej strony sądzić, że tylko przygoda z serem dzieli nas od cudownego, nowego życia – w rzeczywistości ona jedynie wydłużała czas, kiedy to wierzyłyśmy święcie, że w ogóle mamy takie życie przed sobą.

Większość dziewczyn marzyła pewnie o innych rzeczach, ale Mia i ja niczego nie pragnęłyśmy tak bardzo jak prawdziwego domu. Na dłużej niż rok. Z własnym pokojem dla każdej z nas.

To była nasza szósta przeprowadzka w ciągu ostatnich ośmiu lat, co oznaczało, że mieszkałyśmy w sześciu różnych krajach na czterech różnych kontynentach, sześć razy rozpoczynałyśmy wszystko od nowa w szkole, sześć razy nawiązywałyśmy nowe przyjaźnie i sześć razy się żegnałyśmy. Byłyśmy profesjonalistkami w pakowaniu się i rozpakowywaniu, ograniczyłyśmy nasz osobisty dobytek do niezbędnego minimum i łatwo zgadnąć, dlaczego żadna z nas nie grała na pianinie.

Mama pracowała naukowo (miała dwa tytuły doktorskie z literatury) i niemal co roku obejmowała katedrę na innym uniwersytecie. Do czerwca mieszkałyśmy w Pretorii, a przedtem w Utrechcie, Berkeley, Hajdarabadzie, Edynburgu i Monachium. Rodzice rozstali się przed siedmiu laty. Tata był inżynierem i miał podobne jak mama skłonności do nieustannego przemieszczania się, to znaczy równie często zmieniał miejsce zamieszkania. Nie było nam dane spędzić letnich wakacji dwa razy w tej samej miejscowości, podróżowałyśmy tam, gdzie akurat pracował tata. Aktualnie był to Zurych, dlatego minione wakacje okazały się rewelacyjne w porównaniu z innymi (cokolwiek by nie mówić, sporo wędrowałyśmy po górach i odwiedziłyśmy rezerwat biosfery Entlebuch), ale niestety nie wszystkie miejsca, gdzie rzucał go los, okazywały się równie piękne. Lottie mawiała czasem, że powinnyśmy być wdzięczne, iż dzięki rodzicom możemy zwiedzić kawał świata, ale prawdę mówiąc, kiedy trzeba było spędzić lato na obrzeżach przemysłowej dzielnicy Bratysławy, to nie było za co dziękować.

Od jesiennego trymestru mama wykładała w Magdalen College w Oksfordzie, co stanowiło spełnienie jej wielkich marzeń. Od wielu lat pragnęła objąć katedrę w Oksfordzie. Z kolei niewielki wiejski domek, który wynajęła na peryferiach, był spełnieniem naszych marzeń. W prospekcie biura nieruchomości domek wyglądał romantycznie i przytulnie, tak jakby od piwnic aż po strych kryły się w nim cudowne, budzące grozę tajemnice. Otaczał go duży ogród, w którym rosły wiekowe drzewa i stała stara szopa na narzędzia, a z pokoi na pięterku roztaczał się – przynajmniej zimą – widok aż po Tamizę. Lottie zamierzała założyć ogródek warzywny, zająć się wekowaniem dżemów i wstąpić do koła gospodyń wiejskich, Mia chciała zbudować domek na drzewie, sprawić sobie łódkę i oswoić sowę, ja zaś marzyłam, by znaleźć na strychu kuferek pełen starych listów i zgłębić tajemnice domostwa. Poza tym koniecznie należało rozwiesić hamak pomiędzy drzewami, a najlepiej umieścić w ogrodzie zardzewiałe żelazne łóżko, by leżąc na nim, patrzeć prosto w niebo. Planowałyśmy co drugi dzień urządzać prawdziwe angielskie pikniki, a dom miał pachnieć pieczonymi przez Lottie ciasteczkami. I może również serowym fondue, ponieważ celnicy dziabali właśnie nasz dobry szwajcarski ser na tak drobne kawałki, że nie nada się już na nic innego.

Kiedy wreszcie znalazłyśmy się w hali przylotów – nawiasem mówiąc, import do Wielkiej Brytanii kilogramów sera na użytek własny nie stanowił wykroczenia, tyle że upominek dla Lottie wyglądał teraz mało imponująco – mamie w niespełna minutę udało się sprawić, że nasze marzenia o życiu na angielskiej prowincji prysły jak bańka mydlana.

– Jest mała zmiana planów, myszki – oznajmiła tuż po przywitaniu.

Mimo promiennego uśmiechu na jej twarzy wyraźnie malowały się wyrzuty sumienia.

Zza jej pleców wyłonił się mężczyzna z pustym wózkiem bagażowym. Nie musiałam mu się przyglądać, by wiedzieć, kim jest: zmianą planów we własnej osobie.

– Nienawidzę zmian planów – mruknęła Mia.

Uśmiech mamy stał się jeszcze bardziej wymuszony.

– Ta wam się spodoba – skłamała. – Witajcie w Londynie, najbardziej ekscytującym mieście świata.

– Witajcie w domu – dodał ciepłym, niskim głosem pan Zmiana Planów i załadował nasze bagaże na wózek.

Nienawidziłam zmian planów z całego serca.

2.

Pierwszej nocy w Londynie przyśnili mi się Jaś i Małgosia. Ściślej: to Mia i ja byłyśmy Jasiem i Małgosią, a mama zostawiła nas same w lesie. „To dla waszego dobra!”, perswadowała, po czym znikła wśród drzew. Błądziłam bezradnie wraz z biednym małym Jasiem, aż natknęłam się na niesamowitą chatkę z piernika. Na szczęście obudziłam się, zanim pojawiła się zła czarownica, ale ulgę odczuwałam ledwie przez sekundę, przypomniałam sobie bowiem, że mój sen wcale tak bardzo nie odbiegał od rzeczywistości. Dzień wcześniej mama powtórzyła „To dla waszego dobra!” mniej więcej siedemnaście razy. Nadal byłam na nią tak wściekła, że najchętniej tylko zgrzytałabym zębami.

Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że ludzie po czterdziestce mają prawo do spełnionego życia miłosnego, ale czy mama nie mogła z tym zaczekać, aż dorośniemy? Kilka lat w jedną czy w drugą stronę nie zrobiłoby jej różnicy. A skoro już koniecznie chciała być z panem Zmiana Planów, to czy nie wystarczyłby im związek weekendowy? Musiała od razu wywracać do góry nogami całe nasze życie? Nie mogła przynajmniej zapytać nas o zdanie? W rzeczywistości pan Zmiana Planów nazywał się Ernest Spencer i kiedy wiózł nas z lotniska, przez cały czas prowadził niewymuszoną konwersację, jakby nie dostrzegał, że Mia i ja powstrzymujemy łzy wściekłości i rozczarowania, nie odzywając się ani słowem. (Przejazd z lotniska do miasta trwał dość długo). Dopiero kiedy Ernest wyjmował z bagażnika walizki, zostawiając na sam koniec plastikową siatkę z serem, Mia odzyskała mowę.

– Nie, nie – zaprotestowała z najsłodszym z uśmiechów i oddała mu reklamówkę z cuchnącą zawartością. – To dla pana. Upominek ze Szwajcarii.

Ernest wymienił z mamą uradowane spojrzenia.

– Dziękuję, to miło z waszej strony!

Mia i ja uśmiechnęłyśmy się do siebie ze złośliwą satysfakcją, ale był to jedyny zabawny moment tego wieczoru. Ernest pocałował mamę na pożegnanie i odjechał z pokruszonym na kawałki śmierdzącym serem, zapewniwszy uprzednio, z jaką radością oczekuje następnego dnia. Wieczorem byłyśmy mianowicie zaproszone, by poznać jego dzieci.

– My też się cieszymy – powiedziała mama.

Ależ oczywiście.

Ernest-mój-charakter-dokładnie-odpowiada-mojemu-do-porzygania-konserwatywnemu-nazwisku-Spencer wydał się nam podejrzany już w chwili, gdy po raz pierwszy przekroczył próg naszego mieszkania. Już same prezenty dowodziły, jak bardzo serio traktował mamę. Mężczyźni w jej życiu zwykle nie przejawiali najmniejszej ochoty, żeby się nam podlizać, wręcz przeciwnie, starali się jak najusilniej ignorować nasze istnienie. Ernest jednak nie tylko przyniósł mamie kwiaty, ale też wręczył Lottie jej ulubioną bombonierkę, mnie zaś książkę o tajemnych przekazach, kodach i ich rozszyfrowywaniu, naprawdę nad wyraz interesującą. Tylko w przypadku Mii trafił trochę jak kulą w płot. Sprezentował mojej siostrze książkę Mała detektywka Maureen, która byłaby dla niej odpowiednia kilka lat temu. Ale już sam fakt, że Ernest wypytywał o nasze zainteresowania, czynił go podejrzanym.

Mama w każdym razie była nim bez reszty zachwycona. Diabli wiedzą czemu. Na pewno nie ze względu na wygląd, mężczyzna bowiem był kompletnie łysy, miał ogromne uszy i zbyt białe zęby. Wprawdzie Lottie uparcie twierdziła, że Ernest mimo wszystko jest przystojnym facetem, ale my niestety nie podzielałyśmy tej opinii. Może i miał ładne oczy, lecz jak przy takich uszach spojrzeć mu w oczy? Poza tym był okropnie stary, miał już pięćdziesiątkę na karku. Podobno jego żona zmarła ponad dziesięć lat temu i mieszkał w Londynie sam z dwójką dzieci. To się zgadzało, gdyż Mia (mała detektywka) i ja, niewiele myśląc, wyguglowałyśmy go w Internecie. Wyszukiwarka znała Ernesta Spencera, ponieważ był jednym z tych wziętych adwokatów, którzy nieustannie pchali się przed kamery, obojętnie, czy znajdowali się przed budynkiem sądu, czy na czerwonym dywanie podczas jakiejś gali charytatywnej. A jego nieżyjąca żona zajmowała 201 miejsce (czy coś koło tego) na liście sukcesji do brytyjskiego tronu i z tego powodu obracała się w najlepszych kręgach towarzyskich. To koneksjom Ernesta mama zawdzięczała, że może wykładać w Oksfordzie.

Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa ścieżki Ernesta i mamy nigdy nie powinny się skrzyżować. Ale wredna opatrzność oraz specjalność Ernesta – międzynarodowe prawo gospodarcze – pół roku temu sprowadziły go do Pretorii, gdzie poznali się z mamą na przyjęciu. A my głupie jeszcze ją zachęcałyśmy do skorzystania z tego zaproszenia. Żeby poszła między ludzi.

I teraz miałyśmy ten bigos.

– Nie ruszaj się, serdeńko! – Lottie szarpała i ciągnęła mnie za spódnicę, ale na próżno. Spódnica była za krótka o dobrych dziesięć centymetrów.

Lottie Wastlhuber trafiła do nas dwanaście lat temu jako au pair i już została. Na nasze szczęście. W przeciwnym razie odżywiałybyśmy się wyłącznie kanapkami, ponieważ mama przeważnie zapominała o jedzeniu i nienawidziła gotowania. Gdyby nie Lottie, nikt nie zaplatałby nam włosów w zabawne korony, nie urządzał urodzin dla lalek ani nie kleił ozdób choinkowych. Ba, pewnie nawet nie miałybyśmy choinki, bo mama nie miała głowy do pielęgnowania zwyczajów i tradycji. Poza tym była straszliwą zapominalską, dopełniając stereotypowego obrazu roztargnionej pani profesor. Zapominała dosłownie o wszystkim: że trzeba odebrać Mię z lekcji gry na flecie, jak się wabi nasz pies albo gdzie zaparkowała samochód. Bez Lottie wszystkie byłybyśmy zgubione.

Ale Lottie nie była nieomylna. Jak co roku kupiła mi szkolny mundurek o rozmiar za mały i jak co roku chciała winę za to zwalić na mnie.

– Nie rozumiem, jak człowiek może urosnąć tyle w ciągu jednego lata – biadoliła, próbując dopiąć na mnie blezer. – I w dodatku… tu w obwodzie! Ty to robisz celowo!

– Jasne! – Mimo wyjątkowo kiepskiego humoru nie mogłam powstrzymać uśmiechu.

Lottie mogłaby przecież podzielać moją radość. Wprawdzie moje „w obwodzie” jak na prawie szesnastolatkę nadal nie prezentowało się zbyt imponująco, ale przynajmniej nie byłam już płaska jak deska. Dlatego wcale się nie przejmowałam tym, że blezer musiał pozostać rozpięty. W połączeniu z krótką spódnicą wyglądało to dość luzacko, prawie tak, jakbym celowo chciała podkreślić swoje kształty.

– Na Liv wygląda to o wiele lepiej – poskarżyła się Mia, już ubrana i gotowa. – Dlaczego mi też nie kupiłaś za małego mundurka, Lottie? I dlaczego szkolne mundurki zawsze muszą być granatowe? I czemu szkoła nazywa się Frognal Academy, skoro wcale nie ma żaby w godle? – Markotnie pogładziła wyszyty na piersi emblemat. – Wyglądam jak kretynka. W ogóle wszystko tu jest kretyńskie. – Obróciła się powoli wokół własnej osi, wskazała ręką na obce sprzęty dookoła i dodała rozmyślnie głośno: – Kretyńskie. Kretyńskie. Kretyńskie. Prawda, Livvy? Tak się cieszyłyśmy, że będziemy mieszkać w wiejskim domku w Oksfordzie. Zamiast tego wylądowałyśmy tutaj…

„Tutaj” było mieszkaniem, do którego Ernest odwiózł nas wczoraj wieczorem. Mieściło się na trzecim piętrze eleganckiej kamienicy w północno-zachodniej części Londynu, miało cztery sypialnie, błyszczącą marmurową posadzkę i mnóstwo mebli oraz przedmiotów, które nie należały do nas (większość z nich była pozłacana, nawet poduszki na kanapach). Jeśli wierzyć tabliczce przy dzwonku, mieszkali tu ludzie o nazwisku Finchley. Najwyraźniej kolekcjonowali porcelanowe baletnice, bo figurki stały po prostu wszędzie. Pokiwałam głową z aprobatą.

– Nie ma tu nawet naszych najważniejszych rzeczy – zawtórowałam jej równie głośno.

– Pst – syknęła Lottie, zerkając z niepokojem przez ramię. – Dobrze wiecie, że to przejściowe. I że wiejski domek okazał się jedną wielką katastrofą.

Przestała skubać moje ubranie, co i tak było bezcelowe.

– Tak twierdzi pan Spencer – oznajmiła Mia.

(Miałyśmy zwracać się do niego po imieniu, ale udawałyśmy, że ciągle o tym zapominamy).

– Wasza matka na własne oczy widziała tam szczura – powiedziała Lottie. – Naprawdę chciałybyście mieszkać pod jednym dachem ze szczurami?

– Tak – odparłyśmy jednogłośnie.

Po pierwsze, szczury nie były wcale takie okropne jak twierdzono (co było powszechnie wiadomo od czasów filmu Ratatuj), a po drugie, historia o gryzoniu na pewno była wyssana z palca, podobnie jak cała reszta. Nie byłyśmy aż tak głupie, wiedziałyśmy dokładnie, co tu jest grane. Mama przekoloryzowała swoją opowieść, trochę za bardzo, by nas przekonać. W naszym wymarzonym domku rzekomo zalatywało pleśnią, szwankowało ogrzewanie, w kominie gnieździły się wrony, sąsiedzi okazali się hałaśliwymi gburami, okolica zaś była ponura. Poza tym miałybyśmy kiepskie połączenia, a szkoła, do której pierwotnie nas zapisano, nie cieszyła się dobrą opinią. Dlatego, opowiadała mama, była zmuszona wypowiedzieć umowę i wynająć to mieszkanie, tymczasowo, rzecz jasna (jak każde, które dotąd zamieszkiwałyśmy). No dobrze, przyznała mama, wszystko odbyło się za naszymi plecami, ale tylko dlatego, że nie chciała psuć nam wakacji u taty. A w ogóle, dodała, to ona przecież wszystko robi dla naszego dobra. Zamierzała codziennie dojeżdżać do Oksfordu, bylebyśmy tylko mogły chodzić do renomowanej szkoły, no i – „przyznajcie same, myszki” – czy mieszkanie w Londynie nie jest bardziej cool niż na tym wiejskim odludziu?

Oczywiście to nie miało absolutnie nic wspólnego z tym, że pan Ernest-ja-wiem-co-jest-dla-was-dobre-Spencer przypadkiem mieszkał w tej samej dzielnicy i chciał mieć mamę jak najbliżej siebie. A szkoła, do której miałyśmy chodzić, zupełnie przypadkiem była tą samą szkołą, do której uczęszczały dzieci Ernesta. Które przypadkiem miałyśmy poznać na dzisiejszej kolacji.

Wszystko to zakrawało na katastrofę, to pewne. Nadchodził koniec pewnej ery.

– Niedobrze mi – oznajmiłam.

– Jesteście tylko podekscytowane. – Lottie jedną ręką uspokajająco pogłaskała Mię po ramieniu, a drugą założyła mi kosmyk włosów za ucho. – To zupełnie normalne pierwszego dnia w nowej szkole. Możecie mi wierzyć: nie macie najmniejszego powodu, by czuć się gorsze. Jesteście obie bardzo, bardzo ładne, a z waszą inteligencją nie musicie się martwić, że sobie nie poradzicie. – Uśmiechnęła się z czułością. – Moje niezwykle mądre, prześliczne, jasnowłose elfy.

– Tak, niezwykle mądre, prześliczne, jasnowłose elfy z aparatem na zębach, w nerdach i z za długim nosem – burknęła Mia, nie przejmując się tym, że brązowe jak paciorki oczy Lottie powilgotniały ze wzruszenia. – I bez stałego miejsca zamieszkania.

Za to z postrzeloną matką, nianią o najdłuższym stażu świata i skorupami potłuczonych marzeń o życiu na wsi, dodałam w myślach, ale jednocześnie nie mogłam nie odwzajemnić uśmiechu Lottie. Jakże była słodka, kiedy tak stała, promieniejąc optymizmem i dumą z nas. A poza tym to nie była jej wina.

– Aparat musisz nosić jeszcze tylko przez pół roku. Jakoś to wytrzymasz, myszko. – Z pokoju obok wyłoniła się mama. Jak zwykle usłyszała tylko tyle, ile chciała. – Jakie ładne mundurki.

Obdarzyła nas promiennym uśmiechem i zaczęła grzebać w pudle z napisem „Buty”. Jasne, to buty mamy wprowadziły się do tego drobnomieszczańskiego lokum, podczas gdy kartony z moimi książkami butwiały w jakimś spedycyjnym kontenerze, wraz z tajnymi dziennikami i futerałem na gitarę. Utkwiłam złe spojrzenie w wąskich plecach mamy. To jak najbardziej zrozumiałe, że pan Spencer był nią zauroczony. Jak na panią profesor literatury wyglądała naprawdę nieźle: naturalna blondynka, długonoga, niebieskooka, z pięknymi zębami. Miała czterdzieści sześć lat, co widać było tylko w jasnym świetle poranka i to tylko wtedy, gdy poprzedniego wieczoru wypiła zbyt dużo czerwonego wina. Kiedy miała dobry dzień, wyglądała jak Gwyneth Paltrow. Tyle że jej nowa fryzura była okropna, można by sądzić, że odwiedziła tego samego fryzjera co księżna Camilla. Mama ciskała niepotrzebne buty za siebie.

Nasza suczka Butter – jej pełne imię brzmiało Princess Buttercup formerly known as Doctor Watson (kiedy ochrzciłyśmy ją Doktorem Watsonem, nie wiedziałyśmy jeszcze, że jest suczką) – chwyciła zębami trampek i zaciągnęła go na swoje zaimprowizowane legowisko pod ławą, gdzie z upodobaniem zaczęła żuć but. Nikt jej w tym nie przeszkadzał, w końcu też przechodziła teraz ciężki okres. Założę się, że tak samo jak my cieszyła się na myśl o domu z ogrodem. Ale nikt jej oczywiście nie zapytał o zdanie. Psy i dzieci nie miały w tej rodzinie żadnych praw. Drugi trampek odbił się od mojej piszczeli.

– Mamo – odezwałam się opryskliwie. – Musisz to robić? Jakby mało było bałaganu.

Mama udała, że nie słyszy, i dalej grzebała w pudle z butami, a Lottie posłała mi pełne wyrzutu spojrzenie. Odwzajemniłam je ponuro. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby człowiek nie mógł nawet słowa powiedzieć.

– O, są. – Mama znalazła wreszcie upragnione buty: parę czarnych szpilek, i uniosła je triumfalnie do góry.

– No, najważniejsze, że są – rzuciła jadowicie Mia.

Mama włożyła pantofle i odwróciła się do nas.

– Jeśli o mnie chodzi, to możemy iść – zaszczebiotała.

Najwyraźniej nie przeszkadzało jej, że Mia i ja gromimy ją spojrzeniami, od których skwasiłoby się mleko.

Lottie objęła nas ramieniem.

– Poradzicie sobie, moje małe. To naprawdę nie jest wasz pierwszy raz.

3.

Zadarłam głowę i wyprostowałam się, na ile było to możliwe w przyciasnym żakiecie. Lottie miała rację: to naprawdę nie był nasz pierwszy raz w nowej szkole, przetrwałyśmy już znacznie gorsze dni. Tym razem przynajmniej władałyśmy językiem tubylców, o czym nie było mowy na przykład w Utrechcie. Chociaż mama uparcie utrzymywała, że jeśli ktoś zna niemiecki, to zrozumie i holenderski. (Natuurlijk! En de aarde is een platte schijf, mum!). I z pewnością nie trzeba się było obawiać, że człowiek natknie się w wucecie na olbrzymią stonogę, jak w Hajdarabadzie. (Tamto bydlę śniło mi się czasem – było dłuższe od przedramienia, a co gorsza, gapiło się na mnie tymi swoimi ślepiami!). Wręcz przeciwnie, przypuszczalnie wszystko jest tu sterylnie czyste, tak że bez zastanowienia można usiąść na desce. Frognal Academy była prywatną szkołą dla dziewcząt i chłopców w eleganckiej dzielnicy Londynu Hampstead, co oznaczało, że uczniów nie sprawdzano co rano wykrywaczami metali w poszukiwaniu broni jak w mojej przedostatniej szkole w Berkeley w Kalifornii. I na pewno chodzą do niej milsze osoby niż dziewczyna, która już od dłuższego czasu wpatrywała się we mnie, jakbym roztaczała wokół siebie przykry zapach. (Nie roztaczałam. Pamiętając o przygodzie z serem, kwadrans dłużej niż zwykle spędziłam pod prysznicem). Miałam tylko nadzieję, że Mii przydzielą milszą tutorkę.

– Czy Liv to skrót od Livetty czy od Carlivonii?

Co takiego? Czy ona robiła sobie ze mnie jaja? Nikt na świecie nie nazywał się Livetta albo Carlivonia! Z drugiej strony – sama miała na imię Persefona.

– Od Olivii – odpowiedziałam, zżymając się, że pod krytycznym spojrzeniem Persefony zaczęłam żałować, iż Lottie nie kupiła blezera we właściwym rozmiarze. I że nie włożyłam soczewek kontaktowych zamiast nerdów, które razem z prostym kucykiem miały stanowić poważny kontrapunkt dla zbyt krótkiej spódnicy i przyciasnego blezera. Bo w sumie stanowiły.

Dyrektorka wyznaczyła na moją tutorkę Persefonę, ponieważ podczas porównania planów lekcji okazało się, że zapisałyśmy się na prawie te same kursy. Przed chwilą w gabinecie dyrektorki tutorka jeszcze się przyjaźnie uśmiechała, ba, jej oczy zapałały blaskiem na słowa, że przedtem chodziłam do szkół między innymi w RPA i Holandii. Ale blask natychmiast przygasł, kiedy na pytanie, czy moi rodzice są dyplomatami albo właścicielami kopalni diamentów, zmuszona byłam odpowiedzieć przecząco. Dziewczyna natychmiast przestała się uśmiechać, a zamiast tego zmarszczyła nos. I nadal to robiła. Wyglądała jak jedna z tych nadąsanych małpek, które potrafią podwędzić śniadanie nieuważnej osobie.

– Olivia? – powtórzyła. – Znam chyba z dziesięć Olivii. Kotka mojej przyjaciółki też wabi się Olivia.

– Za to ty jesteś jedyną Persefoną, jaką znam. – I dodałam w duchu: bo nikt nie nazwałby tak nawet kota.

Persefona, nie zwalniając kroku, odrzuciła włosy na plecy.

– W naszej rodzinie wszyscy noszą imiona wywodzące się z mitologii greckiej. Moja siostra nazywa się Pandora, a brat Priam.

Biedacy. Choć i tak nosili o niebo lepsze imiona niż Persefona. Łypnęła na mnie z ukosa, jakby oczekiwała odpowiedzi, więc powiedziałam szybko:

– I wszystkie zaczynają się na literę „P”. Jakie to… ekhem… praktyczne.

– Owszem. I pasujące do nazwiska. Porter-Peregrin.

Persefona Porter-Peregrin (niewiarygodne!) ponownie odrzuciła włosy do tyłu i pchnęła szklane drzwi, oklejone plakatami i karteluszkami. Moją uwagę przykuł kiczowaty plakat reklamujący jakiś film. Nosił tytuł Jesienny bal, a pod złotym napisem w morzu kolorowego kwiecia tańczyła para: on ubrany we frak, ona w różową tiulową suknię. Obraz wchodził do kin piątego października, a bilety były do kupienia w sekretariacie. Uwielbiałam kino, ale na głupawe romansidła tego typu naprawdę szkoda mi było kieszonkowego. Już po pięciu sekundach wiadomo, jak to się skończy. Za szklanymi drzwiami nastąpił koniec spokoju. Raptem otoczył nas strumień osób podążających we wszystkich kierunkach. Frognal Academy skupiała pod jednym dachem uczniów wszystkich poziomów, odruchowo więc rozejrzałam się za jasną czupryną Mii. Po raz pierwszy od lat znowu uczęszczałyśmy do tej samej szkoły i surowo przykazałam jej, że w razie gdyby ktoś jej dokuczał, ma wspomnieć mimochodem o starszej siostrze, znającej kung-fu. Ale Mii nigdzie nie było widać. Z trudem nadążałam przez tłum za Persefoną. Osobista część naszej rozmowy najwyraźniej dobiegła końca, dziewczyna prawdopodobnie nie zamierzała dłużej niż to konieczne zadawać się z kimś, kto nazywał się tak samo jak kotka przyjaciółki i miał rodziców niebędących ani dyplomatami, ani posiadaczami kopalni diamentów.

– Stołówka dla uczniów niższego szczebla. – Z miną skwaszonego przewodnika wskazywała ręką tu i tam, monotonnym głosem rzucając przez ramię hasła, nie troszcząc się ani trochę o to, czy nadążam. – Bufet dla szczebla średniego i wyższego na piętrze. Toalety tam. Pracownie komputerowe fioletowe. Pracownie nauk ścisłych zielone.

Kolejne oklejone plakatami szklane drzwi. I znów wyjątkowym bezguściem wyróżniał się spośród nich Jesienny bal. Tym razem przystanęłam, żeby uważniej przyjrzeć się plakatowi. Tak, to najwyraźniej był film najgorszego sortu. Dziewczyna na obrazku z uwielbieniem wpatrywała się w kolesia, z którym tańczyła, on zaś spoglądał z grymasem, jakby był zazdrosny, że partnerka nosi diadem, podczas gdy on ma tylko paskudny przedziałek po boku.

Ale może się myliłam i wcale nie była to typowa highschoolowa szmira o wiecznie knującej blond cheerleaderce, uroczym, ale powierzchownym kapitanie drużyny futbolowej i przepięknej, lecz biednej outsiderce o złotym sercu. Może Jesienny bal był szpiegowskim thrillerem, a różowa zwiewna sukienka, tęskne spojrzenie i idiotyczna przepaska na głowie stanowiły jedynie kamuflaż, służący temu, by buchnąć gogusiowi z przedziałkiem klucz do skarbca pełnego tajnych dokumentów, mogących uratować świat. Albo koleś był seryjnym mordercą, który upatrzył sobie dziew…

– Nawet o tym nie myśl! – Persefona najwyraźniej zorientowała się, że nie lecę za nią z wywieszonym jęzorem, i zawróciła. – To bal dla uczniów wyższego szczebla. Osoby z niższego szczebla mają wstęp tylko za zaproszeniem.

Upłynęło kilka sekund, zanim pojęłam, o co jej chodzi (długa była droga powrotna od seryjnego mordercy), i dokładnie tyle samo czasu zajęło Persefonie wyjęcie z torby szminki i zdjęcie nakrętki.

Boże, jaka byłam głupia. Jesienny bal nie był żadnym filmem, tylko przeraźliwą rzeczywistością. Nie mogłam powstrzymać chichotu.

Tuż obok gromadka uczniów zaczęła grać w piłkę. Za piłkę służył olbrzymi owoc pomelo.

– To tradycyjny bal dla upamiętnienia roku założenia szkoły. Obowiązują stroje z epoki wiktoriańskiej. Ja oczywiście się wybieram. – Persefona pociągnęła usta szminką. Przez moment nawet wzbudziła we mnie podziw, że tak sprawnie jej to idzie na ślepo, ale spostrzegłam, że pomadka to bezbarwny sztyft, którym mogła spokojnie wysmarować się aż po nos. – Z chłopakiem mojej siostry. Ona sama jest w komitecie organizacyjnym. Hej, wy idioci, przestańcie, jeśli łaska. – Pomelo przemknęło ze świstem o włos od jej głowy. Szkoda właściwie.

– Ale będzie również organizowana impreza świąteczna dla wszystkich klas – dodała protekcjonalnie Persefona. – Możesz na nią pójść ze swoją młodszą sio… – W tym miejscu urwała. Mało tego, przestała oddychać. Zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń za mną, jak skamieniała małpka z wycelowanym w górę błyszczykiem.

Odwróciłam się, by poszukać przyczyny jej bezdechu. Nigdzie nie wylądowało UFO. Za to pojawiła się czwórka starszych uczniów, zdecydowanie wyróżniających się z tłumu. Chyba wszyscy na korytarzu wlepili w nich wzrok. Może dlatego, że choć szli na luzie, pogrążeni w rozmowie, to poruszali się równym krokiem, jakby w takt słyszalnej tylko dla nich muzyki. Właściwie brakowało tylko zwolnionego tempa i maszyny do robienia wiatru, który rozwiewałby im włosy. Zmierzali prosto na nas, a ja zgadywałam, który z nich przemienił Persefonę w słup soli. O ile zdołałam to na szybko ocenić, mógł tego dokonać każdy z nich, pod warunkiem że pociągali ją wysocy i jasnowłosi. (Mnie nie pociągali – miałam słabość do ciemnowłosych, czytających wiersze i grających na saksofonie chłopaków o skłonnościach do melancholii, lubiących filmy o Sherlocku Holmesie. Niestety, nie spotkałam jeszcze zbyt wielu w tym typie. No dobra, właściwie żadnego. Ale przecież gdzieś musieli tacy być!). Najbardziej uderzającą urodą obdarzony był drugi od lewej, ze złocistą czupryną okalającą twarz o regularnych rysach anioła. Nawet z bliska jego cera sprawiała wrażenie, jakby była z porcelany, bez rozszerzonych porów, niemal nienaturalnie doskonała. Przy nim pozostała trójka wyglądała wręcz pospolicie.

– Hej, Japskrch – wyrzęziła Persefona.

Nie otrzymała odpowiedzi, chłopcy byli zbyt pogrążeni w rozmowie, by zaszczycić ją spojrzeniem. I zapewne żaden z nich nie miał na imię Japskrch.

W naszą stronę znowu nadleciało pomelo i jak nic rąbnęłoby skamieniałą Persefonę w nos, gdybym nie złapała go błyskawicznie. Jeśli mam być szczera, był to bardziej odruch niż przemyślany dobry uczynek. Pech chciał, że jeden z chłopaków z klubu luzackich blondasów (ten całkiem po lewej) zareagował w ten sam sposób i równie szybko, wskutek czego zderzyliśmy się w locie ramionami. Pomelo wylądowało w moim ręku.

Chłopak spojrzał na mnie z góry.

– Nieźle – rzekł z uznaniem, poprawiając podwinięty rękaw. Ale zrobił to zbyt wolno; zdążyłam przeczytać słowa, które miał wytatuowane po wewnętrznej stronie nadgarstka: numen noctis.

Wyszczerzył się do mnie w uśmiechu.

– Koszykówka czy szczypiorniak?

– Ani jedno, ani drugie. Byłam tylko głodna.

– Aha – zaśmiał się. Już miałam porzucić preferowany typ chłopaka na rzecz wysokich, wytatuowanych młodzieńców o bladej cerze, ze zmierzwionymi włosami koloru miodu i kamiennoszarymi oczami, kiedy dodał: – To ty jesteś tą serową panienką z lotniska. Zaraz, jaki to był gatunek?

Jednak nie zmienię preferencji.

– Ser sferyczny Entlebucher – odparłam z godnością i odsunęłam się odrobinę.

Aż tak przystojny to on nie był. Miał zbyt długi nos, podkrążone oczy, a włosy chyba nigdy nie widziały grzebienia. Rozpoznałam go: to ten sam chłopak, który podejrzanie szybko zasnął w samolocie. Teraz jednak nie wyglądał na znużonego. Raczej rozweselonego.

– Ser sferyczny Entlebucher, zgadza się – powtórzył, śmiejąc się złośliwie.

Z rozmyślnym brakiem zainteresowania minęłam go wzrokiem. Anioł o porcelanowej cerze poszedł dalej, ale jeden z jego jasnowłosych kumpli przystanął obok Persefony. Wydał mi się skądś znajomy, lecz musiałam gapić się na niego przez dobrych pięć sekund, zanim pojęłam skąd. I prawie zapiszczałam na głos. Nie do wiary! Przede mną stał Ken! Ucieleśniona i pełnowymiarowa wersja lalki, którą Mia dostała pod choinkę od ciotki Gertrudy. Golący się Ken, jeśli chodzi o ścisłość. (Prezenty od ciotki Gertrudy zawsze wywoływały salwy śmiechu. Mnie podarowała zestaw koralików do prasowania).

Persefona tymczasem ocknęła się z osłupienia na tyle, że znowu mogła oddychać i przewracać oczami. Jej policzki przybrały nienaturalnie czerwony odcień, ale nie byłam w stanie powiedzieć, czy z wściekłości, czy z braku tlenu. Grający w pomelo chłopcy przezornie się oddalili.

– Nowa przyjaciółka, Afrodyto? – zapytał Golący się Ken, wskazując na mnie.

Policzki Persefony pociemniały jeszcze bardziej.

– Och, cześć, Jasper! Dopiero teraz cię zauważyłam! – odezwała się już prawie normalnym (czyli wyjątkowo zblazowanym) głosem, tylko nieco bardziej piskliwie niż zwykle. – I, Boże święty, nie! Cook kazała mi się nią zająć. To nowa. Oliwa Cośtam. Jej rodzice są misjonarzami czy coś w tym stylu.

Ach tak. Popatrzyłam na nią pełnym niedowierzania spojrzeniem zza okularów córki misjonarza. Czy to naprawdę jedyna alternatywa, jaka przyszła jej do głowy w miejsce właścicieli kopalni diamentów i dyplomatów?

Golący się Ken otaksował mnie wzrokiem od góry do dołu, pocierając przy tym zarośnięty podbródek. Musiałam koniecznie pokazać go Mii, podobieństwo było zaiste frapujące. („Ken ma randkę z Barbie. Jego trzydniowy zarost przeszkadza. Pomóż mu się ogolić”).

– Jak się nazywasz? – zapytał.

– Słyszałeś przecież: Oliwa Cośtam – odpowiedziałam. (Barbie jest zdziwiona zachowaniem Kena. Zazwyczaj ma lepsze maniery i nie spogląda tak lubieżnie. Dlatego Barbie ani myśli zdradzać mu swe prawdziwe imię).

Znowu potarł podbródek.

– Skoro twoi rodzice są misjonarzami, to na pewno jesteś jeszcze…

– Musimy iść – wpadł mu w słowo chłopak z samolotu i złapał go obcesowo za ramię. – Chodź, Jasper.

– Chyba można spytać. – Golący się Ken najwyraźniej nie mógł oderwać ode mnie wzroku. – Ładne nogi, nawiasem mówiąc. Jak na córkę misjonarza.

Otworzyłam usta, by się odciąć (tak jakby widział w życiu choć jedną córkę misjonarza, blagier jeden!), ale zanim zdołałam cokolwiek powiedzieć, Persefona wczepiła się w mój rękaw.

– My też musimy iść. Mamy chemię z Roberts, nie chcę się spóźnić zaraz pierwszego dnia.

Potknęłam się, kiedy mnie odciągnęła, ale czułam wdzięczność, że się oddaliłyśmy, bo jakoś nie przychodziła mi do głowy żadna celna riposta.

3 września

Rozpoczęła się szkoła – witam zatem po wakacjach wszystkich wiernych czytelników. Do nowych: nawet nie próbujcie ustalać, kim jestem, jeszcze nikomu to się nie udało.

Widzieliście Hazel-Kolubrynę-Pritchard? Nie do poznania, prawda? Trzynaście i pół kilo tłuszczu zniknęło! Matka zapisała ją na drakoński obóz odchudzający w Szkocji, gdzie za cenę sześciuset funtów dziennie córcia spożywała wyłącznie chudy twaróg, sok z selera i wodę. Właściwie nikt nie powinien o tym wiedzieć, bo oficjalna wersja głosi, że Hazel ze względu na uczulenie musiała zmienić dietę i nawet nie zauważyła, że jakby niechcący zeszczuplała… Tak czy siak, nie zasługuje już na przydomek Kolubryna. Ale Hazel-niechcący-chuda-Pritchard to trochę za długie, nie uważacie?

We Frognal Academy zaczął się coroczny horror: kto pójdzie z kim na jesienny bal i dlaczego? Ponieważ komitet organizacyjny zlikwidował wybory króla i królowej balu (czy ktoś zrozumiał uzasadnienie? Co taka zabawa ma wspólnego z mobbingiem i dyskryminacją?), postanowiłam podtrzymać tę piękną tradycję i przeprowadzić własne wybory. Propozycje kandydatów do tytułu przyjmuję pod adresem [email protected].

Najbardziej palącym pytaniem jest oczywiście: która ustrzeli Arthura Hamiltona? Informacja dla nowych: Arthur Hamilton jest najprzystojniejszym chłopakiem w szkole, a właściwie na całej zachodniej półkuli. A po odejściu Colina Davisona jest również nowym kapitanem naszej drużyny koszykówki. Oficjalnie Arthur jest związany z Anabel Scott, która skończyła szkołę w zeszłym roku i studiuje w St. Gallen w Szwajcarii, ale – chłopaki, nie czytać, tylko dla dziewczyn! – NIEoficjalnie jest on zdecydowanie do wzięcia, a twierdzę tak nie tylko dlatego, że związkom na odległość nie daję zbyt dużych szans na przetrwanie. Owszem, na Facebooku ich status pozostaje niezmieniony, ale przyznajcie sami: czy ktoś z was od balu końcowego widział tę dwójkę razem? I dlaczego Anabel zawsze wygląda tak, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem? I kogo to dziwi? Mnie w każdym razie nie dziwi. Jednocześnie chyba już każdy wie, że Anabel i Arthur od czasu tragicznej śmierci jej byłego chłopaka Toma Hollanda przestali być promienną parą marzeń, na widok której wszyscy zielenieli z zazdrości. Do nowych: sporo straciliście; biedny Tom zginął w wypadku w czerwcu tego roku. A poza tym, jaki tam były, akurat! Kilka razy wspominałam, że między nim a Anabel nadal nieźle iskrzy, i widział to każdy, no, może z wyjątkiem Arthura. Ale chyba nawet i on się zorientował, kiedy Anabel na pogrzebie Toma dostała iście filmowych spazmów. (Notabene, to nie Arthur, tylko Henry Harper ją pocieszał, co nadmieniam dla przypomnienia i wprowadzenia odrobiny zamętu ).

A więc, jak myślicie, kto zostanie nową dziewczyną Arthura? Zakłady mile widziane.

Do zobaczenia!

Wasza Secrecy

4.

– Moja tutorka nazywa się Daisy Dawn Steward! – oznajmiła Mia, a z każdą spółgłoską z jej ust wysypywały się okruchy. – Jej hobby to Taylor Lautner. Przez cały dzień nawijała tylko o nim.

Ha! Ja miałam w rękawie mocniejszą kartę.

– Moja nazywa się Persefona Porter-Peregrin. I nie odzywała się do mnie wcale, ograniczyła się tylko do pokazania mi klasy. Co nie było takie złe. Myślę, że jej hobby to marszczenie nosa.

– Dziwne nazwiska, doprawdy. Jakby z wyścigów konnych – powiedziała Lottie.

Zainteresowania Taylorem Lautnerem nie skomentowała, sama rok temu zawiesiła sobie plakat z jego podobizną. Na wewnętrznej stronie drzwi szafy. Rzekomo dlatego, że tak bardzo podobają jej się wilki.

Pomimo przetykanych złotą nicią zasłon w szkocką kratę i wszechobecnych porcelanowych baletnic w kuchni obcego mieszkania było dość przytulnie. O szyby uderzał późnoletni deszcz, a w powietrzu unosiła się uspokajająca woń wanilii i czekolady. Lottie upiekła nasze ulubione ciasteczka: rogaliki waniliowe według przepisu babci. Do tego podała gorące kakao z bitą śmietaną i płatkami czekolady. I ręczniki do suszenia przemoczonych deszczem włosów. Ten potężny ładunek opiekuńczości, tłuszczu i cukru rzeczywiście tymczasowo poprawił nam nastrój. Lottie najwyraźniej współczuła nam bardziej, niż chciała przyznać. Zazwyczaj serwowanie świątecznych wypieków poza adwentem kłóciło się z jej zasadami, była bardzo zasadnicza, jeśli chodzi o bożonarodzeniowe tradycje. Nie daj Boże, jeśli ktoś w czerwcu zanucił pod nosem Cichą noc – Lottie wściekała się nie na żarty. Rzekomo przynosiło to nieszczęście.

Przez jakiś czas z rozkoszą opychałyśmy się ciastkami i komentowałyśmy wyimaginowane wyścigi konne.

– Persefona Porter-Peregrin przejmuje prowadzenie na wewnętrznym torze, w tym roku rozstrzygnęła na swoją korzyść niemal wszystkie derby w Ascot, już zostawia w tyle konkurentkę Wanilię Rogalię, ale co to? Z numerem piątym wysuwa się na prowadzenie Daisy Dawn, co za emocje, na prostej zrównuje się z Persefoną i tak! Sensacyjny wynik! Outsiderka Daisy Dawn wygrywa o głowę!

– W przeciwieństwie do korzennych ciasteczek albo pierników rogaliki waniliowe niekoniecznie zaliczają się do wypieków świątecznych – mruknęła Lottie po niemiecku, zwracając się bardziej do siebie niż do nas.

Tata uparł się, by zatrudnić niemiecką opiekunkę, żebyśmy lepiej poznały ojczystą mowę. Kiedy on sam rozmawiał z nami po niemiecku, unikałyśmy odpowiedzi, a jeśli już coś mówiłyśmy, to po angielsku (a w zasadzie to tylko ja mówiłam, Mia w owym czasie gaworzyła jedynie „dadada”), a to zupełnie nie pasowało do jego wyobrażeń o dwujęzycznym wychowaniu. Ponieważ Lottie początkowo w ogóle nie znała angielskiego, przy niej musiałyśmy starać się mówić po niemiecku; tata był szczęśliwy. Do czasu gdy stwierdził, że przejęłyśmy również jej dialekt. A kiedy mała Mia opluła jego koszulę brokułami, oświadczając kategorycznie w bawarskiej gwarze, że „ona tego żryć nie bedzie”, uświadomił sobie, że jego plan nie do końca wypalił.

– A zatem można je jak najbardziej uznać za ciasteczka całoroczne. – Lottie nadal obawiała się, że Święty Mikołaj będzie miał jej za złe te rogaliki. – Oczywiście tylko w wyjątkowych przypadkach.

– Jesteśmy bardzo ciężkimi wyjątkowymi przypadkami – zapewniła ją Mia. – Biedne dzieci z rozbitego domu, ale bez domu i bez nadziei, kompletnie zagubione w wielkim, obcym mieście.

I niestety, w jej słowach w zasadzie nie było przesady: drogę powrotną odnalazłyśmy tylko dzięki pomocy uprzejmych przechodniów i miłego kierowcy autobusu. Ponieważ nie zapamiętałyśmy numeru naszego tymczasowego domu, a wszystkie budynki wyglądały tutaj tak samo, pewnie nadal błąkałybyśmy się po ulicach w strugach deszczu jak Jaś i Małgosia w lesie, gdyby nie ujadająca jak oszalała Buttercup w oknie. Mądre zwierzę leżało teraz na narożnej ławie w kuchni, z łbem na moich kolanach, licząc na to, że jakiś rogalik w cudowny sposób odnajdzie drogę do jej pyska.

– Naprawdę nie macie lekko – podsumowała Lottie z głębokim westchnieniem, a ja przez moment poczułam wyrzuty sumienia.

W sumie, by ulżyć sercu Lottie, mogłybyśmy opowiedzieć, że w szkole nie było wcale tak źle, wręcz przeciwnie. Pierwszy dzień szkoły w Londynie przebiegł znacznie lepiej niż na przykład w Berkeley, gdzie dziewczyński gang zagroził mi, że wsadzi mi głowę do kibla. (Pierwszego dnia tylko groziły, piątego wprowadziły swe groźby w czyn. Nawiasem mówiąc, to właśnie wtedy zapisałam się na kung-fu). Tamten pamiętny dzień i kilka innych podobnych znacznie odbiegały od dzisiejszego. Nie licząc Persefony i Golącego się Kena, we Frognal Academy nikt nie zapadł mi negatywnie w pamięć, a i nauczyciele wydawali się w porządku. Na żadnej lekcji nie miałam wrażenia, że nie nadążam, nauczycielka od francuskiego pochwaliła mój akcent, sale były jasne i przyjazne, nawet stołówkowe jedzenie smakowało nieźle. W miejsce Persefony bez pytania zaopiekowała się mną dziewczyna, z którą siedziałam na francuskim; poszła ze mną na obiad i przedstawiła koleżankom. Od nich dowiedziałam się, że należy unikać piure z zielonego groszku, a jesienny bal jest odlotową imprezą choćby z tego powodu, że po sztywnej oficjalnej części miał wystąpić zespół, o którym niestety nigdy przedtem nie słyszałam. Jak na pierwszy dzień szkoły było całkiem nieźle. Mia miała nawet więcej szczęścia.

Tak, mogłybyśmy opowiedzieć o tym Lottie, ale jakie to cudowne być otaczanym troską i współczuciem – zwłaszcza że dzień się przecież jeszcze nie skończył. Najgorsze dopiero przed nami: kolacja u Ernesta, gdzie miałyśmy poznać jego bliźniacze dzieci, córkę i syna. Mieli po siedemnaście lat i jeśli wierzyć słowom Ernesta, byli wcieleniem wszelkich talentów i cnót. Już teraz ich nienawidziłam.

Lottie również wybiegła myślami do tego wydarzenia.

– Mio, przygotowałam ci na wieczór czerwoną aksamitną spódnicę i białą bluzkę. A tobie, Liv, uprasowałam niebieską sukienkę mamy na popołudniowe herbatki.

– Dlaczego nie małą czarną z dżetami? – zapytałam z przekąsem.

– Właśnie, a do niej skórkowe rękawiczki – dodała Mia. – Phi, przecież to tylko głupia kolacja. Jest normalny poniedziałek. Włożę dżinsy.

– To absolutnie wykluczone – zaoponowała Lottie. – Macie się pokazać od najlepszej strony.

– W sukience mamy na popołudniowe herbatki? A w co ty się ubierzesz, w odświętny dirndl1? – zachichotałyśmy obie z Mią.

Lottie zrobiła świątobliwą minę – dirndl traktowała jeszcze poważniej niż bożonarodzeniowe tradycje.

– A i owszem, ubrałabym się w dirndl, bo to odpowiedni strój na wszystkie okazje. Ale zostanę w domu z Buttercup.

– Co? Chcesz, żebyśmy poszły tam same? – zawołała Mia.

Lottie milczała.

– Ach, rozumiem, pan Spencer cię nie zaprosił – wywnioskowałam i nagle owładnęło mną niedobre przeczucie.

– Ten głu… – zaczęła Mia, wybałuszywszy oczy, ale Lottie natychmiast stanęła w obronie Ernesta.

– To byłoby nie na miejscu. W końcu to… spotkanie rodzinne, na które nie zabiera się niani.

– Ale przecież ty jesteś naszą rodziną! – Mia rozkruszyła rogalik, a Buttercup podniosła z nadzieją łeb. – Co za głupi, arogancki dziad.

– Nie, on wcale taki nie jest – zaprzeczyła Lottie. – Pan Spencer zachował się w stosunku do mnie absolutnie nienagannie. Jest miłym i przyzwoitym człowiekiem i myślę, że jego uczucia wobec waszej mamy są szczere i uczciwe. On naprawdę bardzo się starał znaleźć jakieś rozwiązanie, kiedy okazało się, że domek nie nadaje się do zamieszkania. Bez jego pomocy nigdy nie dostałybyśmy tego mieszkania, a wy nie zostałybyście przyjęte do Frognal Academy, podobno mają tam kilometrową listę oczekujących. Więc mogłybyście powoli zacząć go lubić. – Popatrzyła na nas surowo. – A wieczorem ubierzecie się porządnie.

Szkopuł w tym, że Lottie kompletnie nie potrafiła spoglądać surowo, tak samo jak Buttercup groźnie, a to za sprawą łagodnych, brązowych oczu – miały je obie. W tym momencie zapałałam do niej ogromną, niemal rozsadzającą sympatią.

– Dobrze – zgodziłam się. – Pod warunkiem, że pożyczysz mi dirndl.

Mia zaniosła się niepohamowanym chichotem.

– Właśnie, przecież to odpowiedni strój na każdą okazję!

– Nie mój dirndl, tylko ogólnie dirndl. – Lottie spojrzała wyniośle, odrzuciła bujne brązowe włosy na plecy (Buttercup miała sierść w bardzo podobnym kolorze) i dodała po niemiecku: – Nie chcę pozbawiać cię złudzeń, serdeńko, ale żeby nosić dirndl, trzeba mieć czym oddychać. Kapewu?

„Mieć czym oddychać” to pewnie przeciwieństwo „płaskiej jak deska”. Ciekawe, czy uda mi się zabłysnąć tym wyrażeniem na niemieckim.

Chciałam się roześmiać, lecz z mojej piersi wydobyło się tylko dziwne parsknięcie.

– Kochana jesteś, Lottie – powiedziałam o wiele poważniej, niż zamierzałam.

Dirndl – tradycyjny kobiecy strój ludowy w południowych Niemczech i Austrii, składający się z gorsetu, bluzki, spódnicy i fartucha (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]

5.

Po Erneście Spencerze spodziewałam się dużo bardziej snobistycznego i większego lokum, więc kiedy taksówka zatrzymała się przy Redington Road przed stosunkowo skromną kamienicą z palonej cegły, poczułam niemal rozczarowanie. Tradycyjny budynek z białą stolarką i kilkoma wykuszami skrywał się za wysokim żywopłotem oraz murem, jak większość domów w tej okolicy. Przestało padać i wieczorne słońce nurzało wszystko w złotym blasku.

– Wygląda całkiem ładnie – wyszeptała Mia ze zdumieniem, kiedy ścieżką wyłożoną kostką dreptałyśmy za mamą do wejścia, mijając hortensje i przystrzyżone w kuliste kształty bukszpany.

– Tak jak ty – odpowiedziałam szeptem.

To była prawda: Mia wyglądała przesłodko, z plecioną fryzurą, przy której uparła się Lottie, stanowiącej przeciwwagę dla dżinsów, na włożenie których (ku ubolewaniu Lottie) zgodziła się mama. Zgodziła się głównie dlatego, że sama chciała ubrać się w świeżo wyprasowaną sukienkę na popołudniowe herbatki.

Mama wcisnęła przycisk dzwonka i z wnętrza domu dobiegł trójtonowy, harmonijny gong.

– Proszę, bądźcie miłe! I postarajcie się zachowywać.

– Czy to znaczy, że nie możemy jak zwykle obrzucać się jedzeniem przy stole, głośno bekać ani opowiadać nieprzyzwoitych dowcipów? – Zdmuchnęłam z twarzy kosmyk włosów. Lottie uczesałaby i mnie, ale przezornie zasiedziałam się w wannie, żeby zabrakło na to czasu. – Mamo, szczerze mówiąc, jeśli kogoś tu trzeba upominać, żeby się odpowiednio zachowywał, to ciebie!

– Właśnie! Nasze maniery są nienaganne. Dobry wieczór, proszę pana. – Mia dygnęła kokieteryjne przed stojącą przy drzwiach potężną kamienną figurą: przedstawiała skrzyżowanie orła (od głowy do piersi) z lwem (reszta); stwór miał znaczną nadwagę. – Pan pozwoli, nazywam się Mia Silver, to jest moja siostra Olivia Silver, a ta ze zmarszczonym czołem to nasza wyrodna matka, profesor doktor Ann Matthews. Mogę spytać, z kim mam przyjemność?

– To jest Straszliwy Freddy, zwany również Tłustym Freddym. – Drzwi otwarły się bezgłośnie i przed nami stanął wysoki chłopak, trochę starszy ode mnie, w czarnym T-shircie z długimi rękawami i dżinsach. Odetchnęłam z ulgą. Dobrze, że wyrodna matka sama ubrała się w sukienkę na herbatki, tylko bym się zbłaźniła bez reszty. – Rodzice dostali go w prezencie ślubnym od moich dziadków – wyjaśnił chłopak i poklepał Straszliwego Freddy’ego po dziobie. – Tata już dawno chciał go deportować w najbardziej odległy kąt ogrodu, ale Freddy waży z tonę.

– Witaj, Grayson! – Mama ucałowała chłopaka w oba policzki i przedstawiła nas sobie. – To są moje myszki: Mia i Liv.

Mia i ja nie cierpiałyśmy, jak nazywano nas „myszkami”. Tak jakby mama umyślnie zwracała każdemu uwagę na nasze (być może faktycznie) zbyt duże jedynki.

Grayson obdarzył nas uśmiechem.

– Hej. Miło was poznać.

– Pewnie, założę się, że tak – mruknęłam pod nosem.

– Masz ślad szminki na policzku – powiedziała Mia.

Mama westchnęła, a Grayson wyglądał na lekko zbitego z tropu. Nie dało się ukryć, że był bardzo podobny do ojca, może pomijając włosy. Te same barczyste ramiona, ta sama pewna siebie postura, ten sam niezobowiązujący uśmiech polityka. Może właśnie dlatego wydał mi się taki znajomy. Nie miał wprawdzie tak wielkich uszu jak Ernest, ale to się jeszcze może zmienić. Czytałam gdzieś, że uszy i nos to jedyne części ciała, które rosną do późnego wieku.

Mama minęła Graysona energicznym krokiem, jakby doskonale orientowała się w rozkładzie domu, a nam nie pozostało nic innego, jak podążyć za nią. W korytarzu przystanęłyśmy niepewnie, ponieważ mama znikła.

Grayson zamknął za nami drzwi i grzbietem dłoni potarł policzek. Nie wiedział, że Mia wymyśliła sobie tę szminkę.

– My również nie posiadamy się z radości, że możemy tu być – powiedziała Mia po kilku sekundach pełnego zakłopotania wpatrywania się w siebie nawzajem. – Czy przynajmniej będzie coś dobrego do jedzenia?

– Myślę, że tak – odpowiedział Grayson i znów się uśmiechnął. Ciekawe, jak on to robił. Ja w każdym razie nie mogłam się przemóc, by odpowiedzieć mu tym samym. Głupi lizus. – Pani Dimbleby przygotowała pieczone przepiórki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki