Nieznane Toskania i Romania - Nowacka Katarzyna - ebook + książka

Nieznane Toskania i Romania ebook

Nowacka Katarzyna

4,0

Opis

Kiedy wróciliśmy wieczorem z innych niż zwykle wojaży i usiedliśmy w końcu w ogrodzie nad misą pasty, emocje, zachwyt, upojenie nieznaną Toskanią wypełniały mnie po końcówki włosów.
Dlaczego wcześniej nie pokazałeś nam tych miejsc? zapytałam.
Myślałem, że jesteście, jak wszyscy turyści, zainteresowani Florencją, Pizą, San Gimignano, plażą w Viareggio, outletem w Barberino.
Nie, nie jesteśmy, jeździliśmy znanymi szlakami, bo nie znaliśmy tej Toskanii, którą nam dziś pokazałeś. Dlaczego tak późno? (za kilka dni wracaliśmy do Polski).
Tak to się zaczęło...
Oddaję w Wasze ręce osobistą, nieśpieszną opowieść o Toskanii nieodkrytej i części Romanii, która przez większość turystów jest wciąż niedoceniona. Niektórzy nazywają te tereny ziemiami Dantego, bo właśnie tutaj pomiędzy Florencją a Rawenną poeta spędził część swojego życia. Toskania to nie tylko łagodne pagórki Orcii i winnice Chianti, to także bezdroża Apeninów, czasem nieprzystępne, często niepopularne i niewygodne.
Katarzyna Nowacka
Jak wygląda najmniejszy wulkan Włoch?
Które włoskie miasto słynie z gościnności, a w jakim ożywają obrazy?
Gdzie rosną najlepsze kasztany? Kto rozsławił Barbianę?
W której dolinie ukrył się wodospad z Boskiej Komedii?
Z myślą o tych, którzy lubią porzucić wydeptany szlak i zajrzeć do miejsc, gdzie diabeł, to znaczy Dante mówi dobranoc.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 202

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Moim Sy­nom

Wstęp

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów, sier­pień 2009:

Kie­dy wró­ci­li­śmy wie­czo­rem z in­nych niż zwy­kle wo­ja­ży i usie­dli­śmy w ko­ńcu w ogro­dzie nad misą pa­sty, emo­cje, za­chwyt, upo­je­nie nie­zna­ną To­ska­nią wy­pe­łnia­ły mnie po ko­ńców­ki ­włosów.

– Dla­cze­go wcze­śniej nie po­ka­za­łeś nam tych miejsc? – za­py­ta­łam, wkła­da­jąc mnó­stwo wy­si­łku w po­praw­no­ść języ­ko­wą, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów i wal­cząc z tre­mą.

– My­śla­łem, że je­ste­ście, jak wszy­scy tu­ry­ści, za­in­te­re­so­wa­ni Flo­ren­cją, Pizą, San Gi­mi­gna­no, pla­żą w Via­reg­gio, outle­tem w Bar­be­ri­no.

– Nie, nie je­ste­śmy, je­ździ­li­śmy zna­ny­mi szla­ka­mi, bo nie zna­li­śmy tego ob­li­cza To­ska­nii, które dziś nam po­ka­za­łeś. Dla­cze­go tak pó­źno? (Za kil­ka dni wra­ca­li­śmy do Pol­ski).

Tak to się za­częło... Od tam­te­go dnia Ma­rio, któ­re­go po­zna­li­śmy na na­szych dru­gich mar­ra­dyj­skich wa­ka­cjach, za­czął spędzać z nami wi­ęk­szo­ść swo­je­go cza­su, pro­wa­dząc nas przez lasy, mało uczęsz­cza­ne ście­żki, a ka­żde z tych miejsc, ka­żda po­zna­na oso­ba utwier­dza­ły mnie w prze­ko­na­niu, że to tu..., że to jest wła­śnie mój dom, mój świat…

Szlak na Monte Lavane

Dłu­go za­sta­na­wia­łam się, jak za­cząć tę opo­wie­ść. Przy­cho­dzi­ło mi do gło­wy wie­le słów, zbyt wie­le. Czy po­win­nam opo­wie­dzieć, dla­cze­go wy­bra­łam wła­śnie to miej­sce i jak to się w ogó­le za­częło? Czy może po­win­nam być pro­fe­sjo­nal­na i na chłod­no, jak re­por­ter, opo­wie­dzieć o nie­zna­nych zie­miach z po­gra­ni­cza To­ska­nii i Ro­ma­nii?

Mu­gel­lo, Alto Mu­gel­lo, To­sca­na Ro­ma­gna, Mar­ra­di, Mon­te La­va­ne, Ga­mo­gna, Loz­zo­le. Dom… Z dy­stan­sem, jak re­por­ter, by­ło­by mi opo­wia­dać nie­zwy­kle trud­no, to będzie ksi­ążka o nie­zna­nej części Ita­lii, tej poza tu­ry­stycz­nym szla­kiem, czy­stą mi­ło­ścią pi­sa­na.

Jak to się sta­ło, że w ogó­le tu tra­fi­łaś? – py­ta­ją często tu­ry­ści i czy­tel­ni­cy, a ja za ka­żdym ra­zem opo­wia­dam tę samą hi­sto­rię.

Kie­dy w 2007 roku za­częli­śmy pla­no­wać wy­ma­rzo­ne, to­ska­ńskie wa­ka­cje, wie­dzia­łam, że nie chcę spędzić ich w osła­wio­nych już wte­dy miej­scach typu Chian­ti. Jak na prze­kor­ną du­szę przy­sta­ło, szu­ka­łam re­jo­nów, w któ­rych nie będzie za­trzęsie­nia tu­ry­stów, za­chęca­jących mnie po an­giel­sku re­klam punk­tów sprze­da­ży wina, czy też wi­do­ków zna­nych z pocz­tó­wek. Szu­ka­łam cze­goś nie­zna­ne­go, cze­goś mniej oczy­wi­ste­go.

I tak oto, w pe­wien stycz­nio­wy dzień, na jed­nym z po­pu­lar­nych por­ta­li, zna­la­złam ofer­tę wy­naj­mu sa­mo­dziel­ne­go domu w nie­zna­nym ni­ko­mu Mar­ra­di. Kto by wte­dy po­my­ślał, że będą to wa­ka­cje, któ­re ca­łko­wi­cie od­mie­nią moje ży­cie, wa­ka­cje, z któ­rych już ni­g­dy do ko­ńca nie wró­cę?

„Przed mo­stem na rze­ce La­mo­ne skręć w lewo” – in­stru­owa­ły wska­zów­ki do­jaz­du do agro­tu­ry­sty­ki, otrzy­ma­ne od po­śred­ni­ka. Pa­mi­ętam tam­to zda­nie do­kład­nie, bo most na rze­ce La­mo­ne uró­sł w moim ser­cu nie­mal do ran­gi sym­bo­lu. Choć, oczy­wi­ście, w tam­tym mo­men­cie na­wet przez myśl mi nie prze­szło, że gdy­bym wte­dy po­pa­trzy­ła w lewo, zo­ba­czy­ła­bym mój przy­szły dom…

Dwa ty­go­dnie spędzo­ne w Alto Mu­gel­lo lub – jak wolą te te­re­ny na­zy­wać miej­sco­wi – w To­sca­na Ro­ma­gna, nie były go­ni­twą po zna­nych mia­stach i za­byt­kach. Ze sław­nych miejsc – przede wszyst­kim ze względu na małe dzie­ci – po­ku­si­li­śmy się je­dy­nie o wy­ciecz­kę do Pizy i Via­reg­gio. Tak na­praw­dę bar­dziej in­te­re­so­wa­ło nas po­zna­wa­nie lo­kal­ne­go, mar­ra­dyj­skie­go ży­cia poza tu­ry­stycz­nym szla­kiem. I kie­dy dzień przed po­wro­tem usia­dłam w sąsied­niej Bri­si­ghel­li, tuż obok ku­li­stej fon­tan­ny, roz­pła­ka­łam się jak dziec­ko. Na­gle ogar­nęło mnie uczu­cie, że oto zna­la­złam mój praw­dzi­wy dom i mu­szę zro­bić wszyst­ko, by tu za­miesz­kać. Myśl o wy­je­ździe bo­la­ła jak otwar­ta rana. Bo­la­ła zresz­tą za ka­żdym ra­zem, kie­dy w na­stęp­nych la­tach wra­ca­li­śmy po mar­ra­dyj­skich wa­ka­cjach do Pol­ski.

W mi­ędzy­cza­sie sy­tu­acja fi­nan­so­wa ule­gła du­żej zmia­nie i nie była to zmia­na na lep­sze. Nie było nas już stać na to, by w agro­tu­ry­sty­ce spędzać pra­wie dwa mie­si­ące. I tak oto, za radą miej­sco­wych, w 2010 roku wy­na­jęli­śmy na sta­łe skrom­ny, wiej­ski dom, któ­re­go rocz­ne utrzy­ma­nie oka­za­ło się zde­cy­do­wa­nie ta­ńsze. To był mo­ment, kie­dy wresz­cie czu­łam się, jak­bym jed­ną nogą była już tu­taj. Dom stał na praw­dzi­wym ko­ńcu świa­ta i pro­wa­dzi­ła do nie­go nie­mo­żli­wie wy­bo­ista dro­ga, ale wła­śnie tam, na tym ko­ńcu świa­ta, upew­ni­łam się, że po­ryw ser­ca na za­ko­ńcze­nie pierw­szych wa­ka­cji nie był tyl­ko chwi­lo­wym ka­pry­sem.

Ka­żde­go roku od­gra­ża­li­śmy się, że tym ra­zem już nie wra­ca­my, ale nikt oczy­wi­ście nie brał na­szych słów na po­wa­żnie. To wła­śnie z tęsk­no­ty za Ita­lią w 2012 roku na­ro­dził się blog Dom z Ka­mie­nia.

Za­pi­ski z to­ska­ńskich no­te­sów za­częłam nie­śmia­ło pu­bli­ko­wać w sie­ci, ma­rząc po ci­chu, że kie­dyś będzie z tego ksi­ążka. To pi­sa­nie było pró­bą, czy moje ba­ja­nie może się po­do­bać szer­szej pu­blicz­no­ści.

W 2013 roku, tak jak za­wsze, przy­je­cha­li­śmy do Lu­ti­ra­no (gmi­na Mar­ra­di) i ku za­sko­cze­niu wszyst­kich zre­ali­zo­wa­li­śmy nasz za­my­sł. Po­sta­no­wi­li­śmy zo­stać tu na sta­łe. To była sza­lo­na i pew­nie w tam­tej sy­tu­acji bar­dzo nie­od­po­wie­dzial­na de­cy­zja, ale w gło­wie wci­ąż tłu­kły mi się prze­czy­ta­ne gdzieś sło­wa: nie ma sen­su cze­kać na wła­ści­wy mo­ment, bo ni­g­dy nie na­dej­dzie. Taki mo­ment nie ist­nie­je.

Appennino

Tak za­częło się wło­skie ży­cie w naj­mniej zna­nym za­kąt­ku To­ska­nii.

Przez ko­lej­ne lata za­częłam drążyć jak kret moją nową oj­czy­znę, cen­ty­metr po cen­ty­me­trze. Od­kry­wa­łam ko­lej­ne mia­stecz­ka, opusz­czo­ne osa­dy, prze­mie­rza­łam gór­skie szla­ki, fo­to­gra­fo­wa­łam ukry­te je­zio­ra i ka­mien­ne ko­ścio­ły. Sma­ko­wa­łam tu­tej­sze ra­ry­ta­sy i sta­łam się re­gu­lar­nym by­wal­cem lo­kal­nych im­prez. Z cza­sem sama za­częłam sta­wiać się w roli am­ba­sa­do­ra tych ziem, a w 2019 roku zo­sta­łam ofi­cjal­nie człon­kiem de­le­ga­cji Mu­gel­lo i Ziem Dan­te­go, któ­re pro­mo­wa­ły się w Pol­sce na oko­licz­no­ść sie­dem­set­le­cia śmier­ci po­ety.

Po­nie­waż to Mar­ra­di sta­ło się moim do­mem, od tego mias-tecz­ka po­sta­no­wi­łam za­cząć swą opo­wie­ść i pew­nie, siłą rze­czy, to jemu po­świ­ęci­łam naj­wi­ęcej uwa­gi. Ten qu­asi--prze­wod­nik ad­re­so­wa­ny jest głów­nie do osób, któ­re lu­bią pod­ró­żo­wa­nie po­wol­ne, tych, któ­re nie pod­ró­żu­ją na akord, nie go­nią, lu­bią od­kry­wać nie­zna­ny świat po ka­wa­łecz­ku, do tych, któ­rzy pod­róż ce­le­bru­ją, chwi­la po chwi­li. To opo­wie­ść dla tych, któ­rzy lu­bią ci­szę i spo­kój, ce­nią so­bie podąża­nie bocz­ny­mi, cza­sem bar­dzo nie­wy­god­ny­mi dro­ga­mi.

Nie­zna­ne To­ska­nia i Ro­ma­nia to opo­wie­ść o miej­scach nie­po­pu­lar­nych, mniej wy­mu­ska­nych, może dla nie­któ­rych na­wet zwy­czaj­nych. Ale wła­śnie w tych zwy­czaj­nych, za­po­mnia­nych miej­scach uda­je się po­sma­ko­wać au­ten­tycz­ne­go wło­skie­go ży­cia. Poza tym we Wło­szech miej­sca nie­po­pu­lar­ne też mają swo­ją im­po­nu­jącą hi­sto­rię, a wiel­ką sztu­kę mo­żna zna­le­źć na­wet w szcze­rym polu.

Za­kła­dam, że tyl­ko garst­ka czy­tel­ni­ków, do któ­rych tra­fi ta ksi­ążka, śle­dzi Dom z Ka­mie­nia, dla­te­go po­sta­no­wi­łam, dla ja­sno­ści, zro­bić krót­kie wpro­wa­dze­nie, kto jest kim i o ja­kich miej­scach mowa.

Mam na imię Ka­sia i je­stem au­tor­ką tej ksi­ążki. To­mek i Mi­ko­łaj to moi dwaj już pra­wie do­ro­śli sy­no­wie, któ­rym de­dy­ku­ję tę ksi­ążkę, opo­wie­ść o miej­scu ich do­ra­sta­nia. Ma­rio jest wło­skim przy­ja­cie­lem ro­dzi­ny i od kil­ku­na­stu lat po­ma­ga mi od­kry­wać se­kre­ty nie­zna­nej To­ska­nii i Ro­ma­nii. Ini­cja­ły prze­wi­ja­jące się we wspo­mnie­niach, to przy­ja­cie­le, tu­ry­ści, to­wa­rzy­sze wy­praw.

Mu­gel­lo to część To­ska­nii na pó­łnoc­ny wschód od Flo­ren­cji, Alto Mu­gel­lo to gór­ska część Mu­gel­lo, któ­ra obej­mu­je gmi­ny gra­ni­czące z Emi­lią-Ro­ma­nią. To­sca­na Ro­ma­gna na­to­miast to tak na­praw­dę częściej uży­wa­ne okre­śle­nie gmin Ape­ni­nów, le­żących na po­gra­ni­czu dwóch re­gio­nów – za­li­cza się do nich gmi­ny To­ska­nii i bli­skie jej gmi­ny Ro­ma­nii. Wie­le miejsc na pew­no zo­sta­ło po­mi­ni­ętych, wie­le jesz­cze mo­gła­bym na­pi­sać, ale uwa­żam, że nie­do­po­wie­dze­nia są wa­żne, dają mo­żli­wo­ść od­kry­wa­nia cze­goś no­we­go. Mam na­dzie­ję, że mi­ędzy jed­nym a dru­gim i ko­lej­nym opi­sa­nym prze­ze mnie miej­scem i wy od­kry­je­cie coś, o czym jesz­cze nie­wie­lu sły­sza­ło.

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów:

Co­dzien­no­ść tu­taj jest kozą pa­sącą się na łące, szma­rag­do­wym zimą je­zio­rem, jest kwit­nącą w stycz­niu pry­mul­ką i przy­pró­szo­nym śnie­giem szczy­tem Sam­bu­ki. Co­dzien­no­ść tu jest ko­stro­pa­tą dro­gą, stro­mym urwi­skiem, ci­szą. Jest ter­ko­czącą na wy­bo­jach pan­dą 4 × 4, Ni­ko­nem na szyi, pa­stą na ta­le­rzu, wi­nem w kie­lisz­ku…

W moją to­ska­ńską co­dzien­no­ść wpi­sa­ny jest pro­fil gór, szem­ra­nie La­mo­ne, uśmiech i życz­li­wo­ść…

Część 1: To­ska­nia

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów, luty 2020:

…I na­wet je­śli nie ma tu win­nic, jak w Chian­ti, na­wet je­śli nie ma gór wy­so­kich jak Alpy Apu­ańskie, na­wet je­śli siel­ski, psze­nicz­ny kra­jo­braz nie jest upstrzo­ny strze­li­sty­mi cy­pry­sa­mi jak w Or­cii, to coś tu jed­nak jest…

Coś, co spra­wia, że wi­ęk­szo­ść przy­by­łych po­wra­ca rok po roku, cza­sem częściej, cza­sem rza­dziej. Coś, co sło­wa­mi trud­no ująć. Coś ewi­dent­nie jest w tej To­ska­nii „ta­kiej tro­chę in­nej”. Coś, co za­pa­da w ser­ce.

Marradi

A ci lu­dzie tam w gó­rach to jacy oni są? – za­py­ta­no po­dob­no Dan­te­go, kie­dy z dzi­kich Ape­ni­nów zje­chał na ni­zi­nę. Ga­lan­tu­omi­ni ma-radi! – miał od­po­wie­dzieć po­eta.

Le­gen­da gło­si, że Dan­te za­trzy­mał się kie­dyś w Mar­ra­di i że nocą ukra­dzio­no mu der­kę z ko­nia. Nie­któ­rzy twier­dzą, że skra­dzio­no na­wet ko­nia. Wzbu­rzo­ny ar­ty­sta tak za­tem pod­su­mo­wał tu­tej­szą lud­no­ść. Ga­lan­tu­omi­ni ma-radi zna­czy bo­wiem – lu­dzie uprzej­mi, ale rzad­ko. Od tego stwier­dze­nia mia­ła się na­ro­dzić na­zwa mia­stecz­ka – Mar­ra­di, jed­nak, jak już wspo­mnia­łam, to tyl­ko le­gen­da i choć bar­dzo praw­do­po­dob­ne jest po­ja­wie­nie się po­ety w oko­li­cy, to aku­rat z na­zwą Mar­ra­di Dan­te nie miał nic wspól­ne­go.

Marradi, widok na San Lorenzo

Na te­ry­to­rium Mar­ra­di i oko­lic już od sta­ro­żyt­no­ści miesz­ka­li Etru­sko­wie, po­tem zie­mie te zo­sta­ły zdo­by­te przez Ga­lów z Fran­cji. Nie­wy­klu­czo­ne, że wła­śnie dla­te­go miej­sco­wy dia­lekt bu­dzi sko­ja­rze­nia z języ­kiem fran­cu­skim. Uwa­ża się, że już w I wie­ku na­szej ery na miej­scu obec­ne­go mia­stecz­ka ist­nia­ła for­ty­fi­ka­cja, któ­ra słu­ży­ła jako punkt do mo­ni­to­ro­wa­nia dro­gi łączącej Fa­en­zę, Flo­ren­cję i Luk­kę. Osa­da, z któ­rej wie­ki pó­źniej na­ro­dzi się Mar­ra­di, sta­ła się ide­al­nym przy­stan­kiem dla wędrow­ców. W tam­tym cza­sie miej­sce to na­zy­wa­no Ca­stel­lo.

Wo­kół Ca­stel­lo roz­ci­ąga­ły się inne po­sia­dło­ści i go­spo­dar­stwa, tzw. po­de­ri. Po­dob­nojed­no z nich no­si­ło na­zwę „Mar­ra­to”, co zna­czy­ło mniej wi­ęcej „prze­ko­pa­ne” (tak jak prze­ko­pa­ny jest ogró­dek). Jed­na z naj­bar­dziej praw­do­po­dob­nych tez za­kła­da, że od tego wła­śnie sło­wa po­cho­dzi obec­na na­zwa mia­stecz­ka – Mar­ra­di.

Centrum Marradi

Inni uwa­ża­ją, że po­czątek wspó­łcze­sne­mu mia­nu dało sło­wo mar­ra­to, ina­czej zap­pa­to (czy­li prze­ko­pa­ny mo­ty­ką), był to bo­wiem głów­ny spo­sób pra­cy na tu­tej­szych po­lach.

Dziś już zbyt wie­lu pól upraw­nych tu nie ma. Wzgó­rza po­ro­śni­ęte są la­sa­mi – w tym, w du­żej mie­rze – ga­ja­mi kasz­ta­no­wy­mi, ale reszt­ki ca­stel­lo di Ca­sti­glion­chio – daw­niej na­zy­wa­ne „Ca­strum Le­onis”, a dziś po pro­stu Ca­stel­lo­ne – prze­trwa­ły i są jed­nym z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych punk­tów ca­łej gmi­ny.

Wie­ża, a tak na­praw­dę dwie – jed­na nie zo­sta­ła od­bu­do­wa­na i po­zo­sta­je w ukry­ciu, częścio­wo za­ro­śni­ęta – to reszt­ki for­ty­fi­ka­cji z 1123 roku, na­le­żącej do rodu Pa­ga­ni, do­mi­nu­jące­go w ca­łej sąsied­niej do­li­nie Se­nio. For­ty­fi­ka­cja znisz­czo­na zo­sta­ła przez fa­en­ty­ńczy­ków, któ­rzy wci­ąż to­czy­li wal­ki z Pa­ga­ni.

Ze względu na stra­te­gicz­ne po­ło­że­nie for­ty­fi­ka­cji, wspo­mnia­ny ród zde­cy­do­wał się prze­ka­zać ją Re­pu­bli­ce Flo­ren­cji. Pod ko­niec XIII wie­ku Ca­stel­lo­ne po­wa­żnie ucier­pia­ło w sil­nym trzęsie­niu zie­mi, któ­re na­wie­dzi­ło te te­re­ny.

Dziś wie­ża ad­mi­ni­stra­cyj­nie na­le­ży do Bi­for­co, któ­re z ko­lei przy­kle­jo­ne jest do Mar­ra­di. Nie­któ­rzy trak­tu­ją Bi­for­co nie­mal jak dziel­ni­cę mia­stecz­ka. Tu miesz­kam ja. U stóp daw­ne­go zam­ku.

Z Bi­for­co na Ca­stel­lo­ne pro­wa­dzą trzy szla­ki – dwa dłu­ższe i ła­god­ne, trze­ci do­syć stro­my, ale też dużo krót­szy. Tak czy ina­czej, są jak wstęp­na de­gu­sta­cja tu­tej­szych tras, albo jak an­ti­pa­sto do po­wa­żne­go trek­kin­gu. Wy­pra­wa na Ca­stel­lo­ne to pierw­sze po­sma­ko­wa­nie, czym jest wędro­wa­nie po Ape­ni­nach. Ręczę ca­łym ser­cem, że po­tem chce się wędro­wać bez ko­ńca…

Za­wi­tać do Mar­ra­di przy­pad­kiem nie jest ła­two. Krzy­żu­ją się tu tyl­ko gór­skie kręte dro­gi, któ­re wiją się przez ko­lej­ne prze­łęcze. Nie­wie­lu de­cy­du­je się na taką wy­pra­wę. Na­wet ci, któ­rzy jadą do Flo­ren­cji, wy­bie­ra­ją ra­czej au­to­stra­dę.

Mar­ra­di to pierw­sza to­ska­ńska gmi­na, gdy wje­żdża się do To­ska­nii od stro­ny Fa­en­zy. Już od Bri­si­ghel­li kra­jo­braz za­czy­na być co­raz bar­dziej gó­rzy­sty i dzi­ki. Mo­żna po­wie­dzieć, że pod wie­lo­ma względa­mi je­ste­śmy uprzy­wi­le­jo­wa­ni, na­wet je­śli nie­któ­rzy uwa­ża­ją, że to zie­mie ni­czy­je – ani praw­dzi­wa To­ska­nia, ani Ro­ma­nia.

Mar­ra­di i po­zo­sta­łe zie­mie Alto Mu­gel­lo to taki ukry­ty, dzi­ki raj, któ­ry, jak po­kor­ne cie­le, czer­pie z tra­dy­cji i kul­tu­ry dwóch re­gio­nów. Bie­rze to, co naj­lep­sze, a do tego, z ra­cji swo­je­go „nie­wy­god­ne­go” po­ło­że­nia, na­dal po­zo­sta­je miej­scem ci­chym, spo­koj­nym i – co naj­wa­żniej­sze – au­ten­tycz­nym.

Castellone w listopadzie

Jed­nym z wa­żniej­szych za­byt­ków mia­stecz­ka jest od­da­lo­na od cen­trum o trzy ki­lo­me­try Ba­dia del Bor­go – San­ta Re­pa­ra­ta. To ka­mien­na świ­ąty­nia, kon­se­kro­wa­na bli­sko ty­si­ąc lat temu. Z daw­nej bu­dow­li za­cho­wa­ła się tyl­ko dzwon­ni­ca i frag­ment mu­rów, na­to­miast fa­sa­da i wnętrze ko­ścio­ła no­szą już wi­docz­ne śla­dy ba­ro­ku.

Ba­dia jest do­brym punk­tem wy­pa­do­wym dla ama­to­rów trek­kin­gu. Je­den ze szla­ków pro­wa­dzi przez Mon­te Ro­ton­do do Mar­ra­di – oko­ło 10 ki­lo­me­trów nie­zwy­kle wi­do­wi­sko­wej tra­sy, dla osób ra­czej do­świad­czo­nych w wędro­wa­niu po gó­rach, inny na­to­miast wie­dzie do ty­si­ąc­let­nie­go opac­twa Ga­mo­gna, o któ­rym opo­wiem w dal­szej części. Nad Ba­dią roz­ci­ąga się też je­den z pi­ęk­niej­szych ga­jów kasz­ta­no­wych, któ­ry na­le­ży do po­sia­dło­ści Pian del­la Qu­er­cia.

 

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów, ma­rzec 2015:

Bla­sza­ny lew na ko­pu­le ra­tu­sza ob­ra­ca się wol­niut­ko, po­py­cha­ny przez wiatr. Przy sil­nych po­dmu­chach kręci się jak sza­lo­ny, jak­by chciał się ze­rwać. Zgrzy­ta przy tym nie­mi­ło­sier­nie, a prze­cho­dzący do­łem mar­ra­dyj­czy­cy pa­trzą tyl­ko z prze­stra­chem, czy wy­trzy­ma. Raz uda­ło mu się po­fru­nąć…

„Una cu­po­la ros­sa ride lon­ta­na con il suo le­one” – pi­sał daw­no temu lo­kal­ny po­eta, Dino Cam­pa­na, a dziś ja, nie­mal za ka­żdym ra­zem, kie­dy prze­cho­dzę, za­dzie­ram gło­wę i uśmie­cham się do lwa ucze­pio­ne­go igli­cy…

To znak! Mój znak! Mój lew, moje mia­sto…

 

Lew jest w her­bie gmi­ny. Gó­ru­je nad głów­nym pla­cem, przy­mo­co­wa­ny do wspo­mnia­nej igli­cy na ko­pu­le ra­tu­sza. Tu bije ser­ce Mar­ra­di. Cen­trum mia­stecz­ka sku­pia się tak na­praw­dę wo­kół dwóch pla­ców – głów­ne­go i dru­gie­go, któ­ry miej­sco­wi na­zy­wa­ją piaz­za di sot­to (plac Pod Spodem). Głów­ny to Piaz­za Sca­lel­le – ele­ganc­ki i sty­lo­wy, z log­gia­mi ra­tu­sza, osiem­na­sto­wiecz­nym pa­laz­zo Fab­bro­ni i ma­le­ńkim ko­ścio­łem – chie­sa del Suf­fra­gio.

War­to też po­spa­ce­ro­wać wąski­mi ulicz­ka­mi, któ­re pro­wa­dzą w ci­che, uro­kli­we za­kąt­ki – Ca’ Vi­go­li oraz Ca’ Ar­chi­ro­li. Trze­ba też wstąpić do głów­ne­go ko­ścio­ła pod we­zwa­niem San Lo­ren­zo – po dru­giej stro­nie mo­stu. Świ­ęty Waw­rzy­niec jest pa­tro­nem mia­stecz­ka. We wnętrzu świ­ąty­ni mo­żna dziś po­dzi­wiać ma­lo­wi­dła z XVI wie­ku. Ich au­to­rem jest ano­ni­mo­wy ar­ty­sta, któ­ry – jak się przy­pusz­cza – do­sko­na­lił swój kunszt pod okiem Ghir­lan­da­ia.

Po­dob­no Mar­ra­di w daw­nych cza­sach nie było ty­po­wym, ta­kim jak inne, gór­skim mia­stecz­kiem dzi­kich Ape­ni­nów. Wy­-róż­nia­ło się roz­wo­jem kul­tu­ry i dba­ło­ścią o nią. Wy­ni­ka­ło to z fak­tu, że dwa naj­wa­żniej­sze rody, któ­re się tu osie­dli­ły – Tor­ria­ni i Fab­bro­ni – je­den prze­pędzo­ny z Me­dio­la­nu, dru­gi po­dob­no z Pi­stoi, chcia­ły stwo­rzyć wo­kół sie­bie ele­ganc­ki, miej­ski świat, do ja­kie­go były przy­zwy­cza­jo­ne.

Ich wzo­rem po­wsta­ły tu też inne pa­laz­zi no­bi­li sza­no­wa­nych ro­dzin, a ka­żdy mógł się po­szczy­cić bo­ga­tą bi­blio­te­ką. Mar­ra­di było z nich zna­ne. Za­cne rody, choć ży­jące w dzi­czy, z dala od cy­wi­li­za­cji, bar­dzo dba­ły, by ota­czać się ze wszyst­kich stron sztu­ką.

Do dziś gmi­na, li­cząca tyl­ko trzy ty­si­ące miesz­ka­ńców, może po­szczy­cić się na­wet te­atrem, któ­re­go hi­sto­ria si­ęga XVIII wie­ku i na któ­re­go de­skach na­dal od­by­wa­ją się spek­ta­kle uatrak­cyj­nia­jące ży­cie – zda­wa­ło­by się – zwy­kłe­go, sen­ne­go mia­stecz­ka.

Palazzo Torriani

Pa­laz­zo Tor­ria­ni to bez wąt­pie­nia je­den z klej­no­tów Mar­ra­di, któ­ry wzno­si się w cen­trum mia­stecz­ka, na reszt­kach bu­dow­li z cza­sów prze­drzym­skich. Pa­łac wy­bu­do­wa­no na ży­cze­nie za­mo­żnej ro­dzi­ny Raz­zi, ale szyb­ko jego wła­ści­cie­lem stał się ród Tor­ria­ni. Po­przed­ni­cy nie udźwi­gnęli tak du­żej in­we­sty­cji.

Tor­ria­ni przy­by­li do Mar­ra­di z Me­dio­la­nu, skąd, po krwa­wych spo­rach i po­tycz­kach, zo­sta­li wy­gna­ni przez Vi­scon­tich. W po­ło­wie sie­dem­na­ste­go wie­ku za­ko­ńczo­no wszel­kie pra­ce przy pa­laz­zo i ro­dzi­na mo­gła za­miesz­kać w oka­za­łej re­zy­den­cji, gdzie po dziś dzień żyje dzie­dzicz­ka rodu, Anna Ma­ria, wraz z cór­ką, Ma­rią Emi­lią.

Aby móc utrzy­mać tak dużą i kosz­tow­ną nie­ru­cho­mo­ść, wła­ści­ciel­ka urządzi­ła tu nie­zwy­kle sty­lo­we i ele­ganc­kie B&B. War­to jed­nak wie­dzieć, że nie tyl­ko go­ście no­cu­jący w pa­laz­zo mają szan­sę zo­ba­czyć wnętrza. Anna Ma­ria z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi przyj­mu­je tych, któ­rzy chcą po­znać hi­sto­rię jej rodu. Mo­żna umó­wić się na zwie­dza­nie, na de­gu­sta­cję, a na­wet na wy­staw­ną ko­la­cję. Sma­ko­wi­to­ści, któ­re ser­wu­ją Anna Ma­ria i jej cór­ka, god­ne są kró­lew­skie­go sto­łu.

Detal Palazzo Torriani

Jed­ną z cie­ka­wo­stek zwi­ąza­nych z tym miej­scem jest fakt, że wśród naj­zna­mie­nit­szych go­ści Pa­laz­zo Tor­ria­ni był też sław­ny ku­charz, Mar­ti­no, zna­ny z tego, że przez dwa­na­ście mie­si­ęcy roku ni­g­dy nie po­wta­rzał tego sa­me­go da­nia. Wła­ści­ciel­ki domu do dziś strze­gą, jak naj­dro­ższe­go skar­bu, jego re­cep­tur. Oczy­wi­ście, na pro­śbę go­ści, ser­wu­ją wy­bra­ne da­nia, jed­nak w cza­sie ich przy­go­to­wy­wa­nia do kuch­ni nikt nie ma wstępu.

Pa­laz­zo Tor­ria­ni to nie tyl­ko eks­klu­zyw­na baza noc­le­go­wa, do­sko­na­łe sma­ki, nie­co­dzien­na życz­li­wo­ść i ser­decz­no­ść wła­ści­ciel­ki. To też za­byt­ko­we wnętrza i ar­cy­cie­ka­we hi­sto­rie. Nie­zwy­kłe zdo­bie­nia su­fi­tów – słyn­ne wło­skie li­ber­ty, ma­lo­wi­dła nie­zna­ne­go jesz­cze wte­dy Si­lve­stro Legi, kil­ku­set­let­nie ze­ga­ry, pa­mi­ąt­ki z cza­sów dru­giej woj­ny świa­to­wej i woda, któ­ra ma ma­gicz­ne dzia­ła­nie.

Gamogna

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów, gru­dzień 2019:

Dym uno­szący się z ko­mi­na świad­czył o tym, że w opac­twie ktoś był. By­li­śmy za­sko­cze­ni, bo zwy­kle o tej po­rze erem po­zo­sta­wał za­mkni­ęty na głu­cho. Przy­naj­mniej tak by­wa­ło do tej pory. Tym ra­zem jed­nak cie­niut­ka, nie­mal po­etyc­ka smu­żka dymu wy­ra­źnie świad­czy­ła o czy­je­jś obec­no­ści.

Opac­two z tą smu­żką, na tle su­ro­wych Ape­ni­nów i bez­list­nych lasów, wy­gląda­ło na­wet bar­dziej nie­zwy­kle niż w ko­lo­rach je­sie­ni czy so­czy­sto­ści wio­sny. Za­chwy­cił mnie ten ba­śnio­wy wi­dok. Onie­mia­łam, a wzru­sze­nie ści­snęło mnie w gar­dle od sa­me­go pa­trze­nia na to po­łącze­nie su­ro­wo­ści zi­mo­wych, gra­fi­to­wo­sza­rych gór i dymu, któ­ry przy­wo­ły­wał na myśl cie­pło schro­nie­nia… Po­my­śla­łam znów o mo­jej przy­ja­ció­łce, o tym, jak bar­dzo chcia­ła­by cie­szyć oczy tym wi­do­kiem. Za­wsze, kie­dy je­stem na Ga­mo­gnii, moje my­śli pły­ną do A.

Dro­ga była roz­mi­ękła, roz­cia­pa­na, błot­ni­sta, usła­na zmęczo­ny­mi li­śćmi bu­ków i dębów. Miej­sca­mi tyl­ko, tam gdzie pro­mie­niom sło­necz­nym nie uda­ło się prze­do­stać, szlak na­dal przy­kry­wa­ła sko­rup­ka lodu, cie­niut­ka jak naj­cen­niej­sza chi­ńska por­ce­la­na. Miej­sca­mi też, na ra­chi­tycz­nych ga­łąz­kach ki­wa­ły się po­je­dyn­cze kwiat­ki.

Gamogna w letniej, lawendowej szacie

Hu­lasz­czy wiatr gnał jak głu­pi. Mo­men­ta­mi za­wie­wa­ło chło­dem zmro­żo­nych miejsc, na prze­smy­kach i prze­łęczach jak­by chcia­ło czło­wie­ka zdmuch­nąć w prze­pa­ść, ale od po­łud­nia czuć było wy­ra­źnie cie­pły po­wiew sci­roc­co. Wia­tru, któ­ry w naj­bli­ższych dniach uczy­ni to­ska­ńską zimę taką, jaka być po­win­na.

 

Klasz­tor u stóp góry Ga­mo­gna li­czy so­bie bli­sko ty­si­ąc lat. Jego dzie­je są dłu­gie i burz­li­we. Wy­bu­do­wa­no go na po­cząt­ku mi­nio­ne­go ty­si­ąc­le­cia i po­świ­ęco­no świ­ęte­mu Bar­na­bie. Jego za­ło­ży­cie­lem – po­dob­nie jak dwóch in­nych ko­ścio­łów w tej sa­mej do­li­nie – był świ­ęty Piotr Da­mia­ni – je­den z naj­wi­ęk­szych re­for­ma­to­rów i teo­lo­gów Ko­ścio­ła, któ­ry w pierw­szej po­ło­wie XIX wie­ku ogło­szo­ny zo­stał jego dok­to­rem.

W ko­lej­nych wie­kach – mniej wi­ęcej do 1500 roku – erem na­le­żał do ka­me­du­łów, na­stęp­nie opac­two zo­sta­ło prze­kszta­łco­ne w ko­ściół pa­ra­fial­ny, nad któ­rym trzy­ma­ła pie­czę pa­ra­fia świ­ęte­go Waw­rzy­ńca z Flo­ren­cji. Z ko­ńcem XIX wie­ku świ­ąty­nia prze­szła ad­mi­ni­stra­cyj­nie do nowo utwo­rzo­nej die­ce­zji ­Mo­di­glia­na.

Po dru­giej woj­nie świa­to­wej oko­licz­ne wzgó­rza stop­nio­wo pu­sto­sza­ły, bo­wiem tu­tej­si miesz­ka­ńcy, spra­gnie­ni ła­twiej­sze­go ży­cia, za­częli prze­no­sić się w do­li­ny, po­rzu­ca­jąc swe ka­mien­ne do­mo­stwa. Wte­dy to opac­two za­częło po­pa­dać w ru­inę. Na szczęście w 1991 roku, z ini­cja­ty­wy zna­ne­go w ca­łej oko­li­cy ksi­ędza An­to­nia Sa­mo­rì, roz­po­częto pra­ce ma­jące na celu przy­wró­ce­nie miej­scu jego daw­ne­go bla­sku i dziś mo­że­my oglądać ko­ściół i inne za­bu­do­wa­nia w ory­gi­nal­nej for­mie. Z daw­ne­go kom­plek­su za­kon­ne­go prze­trwa­ły dzie­dzi­niec z ar­ka­da­mi, cele mni­chów, piec, su­szar­nie i staj­nia.

Opac­two wzno­si się po­nad 800 me­trów nad po­zio­mem mo­rza. Pro­wa­dzi tu kil­ka ma­low­ni­czych szla­ków. O jed­nym z nich już wspo­mnia­łam – bie­rze po­czątek przy Ba­dia del Bor­go, ko­lej­ne ru­sza­ją z sąsied­niej do­li­ny – z Lu­ti­ra­no oraz z Pas­so dell’Ere­mo. Je­den z nich roz­po­czy­na się na­wet w cen­trum Mar­ra­di. Naj­bar­dziej wi­do­wi­sko­wy jest od­ci­nek po­mi­ędzy Ere­mo i Mar­ra­di, po­kry­wa­jący się ze szla­kiem Dan­te­go, o któ­rym sze­rzej w jed­nym z ko­ńco­wych roz­dzia­łów.

Grudniowa Gamogna

Ni­g­dy nie na­tra­fi­łam na żad­ne wzmian­ki o tym, czy Dan­te rze­czy­wi­ście na Ga­mo­gnę za­wi­tał, ale chcę my­śleć, że tak. Trud­no so­bie wy­obra­zić, żeby aku­rat on mógł ją w swych wędrów­kach po­mi­nąć. Ga­mo­gna jest miej­scem mi­stycz­nym, uspo­ka­ja, koi sko­ła­ta­ne ner­wy, za­pra­sza, by się za­trzy­mać, wy­ci­szyć, odłączyć na chwi­lę od zwa­rio­wa­ne­go, wspó­łcze­sne­go świa­ta, któ­ry, jak sza­lo­ny, pędzi na łeb, na szy­ję…

Tu czas wy­zna­cza sło­ńce, pory od­mie­rza me­ri­dia­na, o mi­ja­nych go­dzi­nach opo­wia­da­ją oko­licz­nym wzgó­rzom dzwo­ny opac­twa.

Zwy­kle w nie­dziel­ne po­łud­nie roz­cho­dzi się do­oko­ła chó­ral­ny śpiew sióstr za­kon­nych, któ­re, od kie­dy opac­two pod­nio­sło się z upad­ku, przy­je­żdża­ją tu na kil­ka mie­si­ęcy w roku. Je­dy­nie zima spo­wi­ja to miej­sce w ab­so­lut­ną ci­szę, choć bywa, że na­wet w grud­niu smu­żka dymu sączy się z ko­mi­na.

Po­dob­no, kie­dy ru­szy­ła od­bu­do­wa opac­twa, mur, sta­no­wi­ący umoc­nie­nie wznie­sie­nia, na któ­rym po­wstał ko­ściół, za­wa­lił się, a z wnętrza wy­sy­pa­ła się la­wi­na ko­ści i cza­szek, w wi­ęk­szo­ści dzie­ci­ęcych. Przy­pusz­cza się, że daw­no temu śmier­tel­ne żni­wo ze­bra­ła ja­kaś epi­de­mia. Daje to też ob­raz, jak gęsto za­lud­nio­ne były wzgó­rza w daw­nych cza­sach.

Jesz­cze jed­no „po­dob­no”. Tu­byl­cy po­wta­rza­ją, że woda, któ­ra wy­pły­wa ze źró­dła, kil­ka­dzie­si­ąt me­trów od za­bu­do­wań, ma cu­dow­ne wła­ści­wo­ści. Są też tacy, któ­rzy utrzy­mu­ją, że woda z Ga­mo­gnii za­mie­nia się w wino.

Za ko­ścio­łem, w oto­cze­niu gi­ne­stre i la­wen­dy, z pi­ęk­nym wi­do­kiem na ab­sy­dę i dzwo­ny, kry­je się ze­gar sło­necz­ny. Od fron­tu, pod drze­wem, usta­wio­no ka­mien­ny stół, przy któ­rym wędrow­cy mogą się po­si­lić i od­po­cząć.

Mnisz­ki pro­wa­dzą tu też ogró­dek, a wszyst­ko to ra­zem spra­wia, że miej­sce, będąc cen­nym za­byt­kiem, re­lik­tem od­le­głej prze­szło­ści, jest pro­ste i na­tu­ral­ne, bez nadęcia, cha­rak­te­ry­stycz­ne­go dla ta­kich przy­byt­ków, bez zbęd­ne­go pa­to­su, ale two­rzy praw­dzi­we sa­crum.

Gamberaldi

Osa­da i góra no­szą to samo mia­no, rów­nież tu­tej­szy ko­ściół miej­sco­wi na­zy­wa­ją chie­sa a Gam­be­ral­di i pew­nie na­wet nie­wie­lu z nich wie, że ofi­cjal­nie to ko­ściół pod we­zwa­niem świ­ęte­go Ma­te­usza. Tyl­ko trzy mile to­ska­ńskie od głów­nej mar­ra­dyj­skiej dro­gi. Przy prze­je­ździe ko­le­jo­wym trze­ba skręcić w pra­wo, sto­jąc twa­rzą do Mar­ra­di, i na­stęp­nie je­chać kil­ka ki­lo­me­trów, aż do ko­ńca as­fal­tu. Da­lej mo­żna już tyl­ko iść na pie­cho­tę, as­falt się ko­ńczy, a naj­wy­ższy szczyt jak­by od­dzie­lał wy­ra­źnym czub­kiem dwie do­li­ny.

Wczesne lato na Gamberaldi

Mon­te Gam­be­ral­di wzno­si się do­kład­nie po­mi­ędzy Se­nio i La­mo­ne, tuż obok za­czy­na się Ro­ma­nia. Daw­niej było to ser­ce ziem, któ­ry­mi wła­dał Ma­ghi­nar­do. W dru­giej po­ło­wie XIV wie­ku te­re­ny te wchło­ni­ęte zo­sta­ły przez Flo­ren­cję, sta­jąc się jed­no­cze­śnie gra­ni­cą po­mi­ędzy obec­ną to­ska­ńską sto­li­cą i Pa­ństwem Ko­ściel­nym. Po dziś dzień wije się tu wie­le mniej lub bar­dziej wy­ra­źnych ście­żek i szla­ków, któ­re wie­ki temu stwa­rza­ły do­sko­na­le wa­run­ki do kon­tra­ban­dy. Ro­ma­nia „eks­por­to­wa­ła” sól i zbo­że, To­ska­nia na­to­miast oli­wę i wino.

W XVI wie­ku osie­dli­ła się tu za­cna fa­mi­lia z Ro­ma­nii – Ca­vi­na Pra­te­si. Na ich wil­li do dziś mo­że­my po­dzi­wiać ory­gi­nal­ny herb rodu. Wpły­wy ro­dzi­ny osła­bły wy­ra­źnie za spra­wą po­wa­żnych we­wnętrz­nych kon­flik­tów w dru­giej po­ło­wie XVIII wie­ku i do­mi­na­cję na Gam­be­ral­di prze­jął je­den z wa­żniej­szych mar­ra­dyj­skich ro­dów – Fab­bri. Dla­te­go też dziś na wil­li w Gam­be­ral­di wid­nie­ją aż dwa her­by.

Gam­be­ral­di to wil­la, ko­ściół, kil­ka roz­rzu­co­nych po oko­li­cy ka­mien­nych po­sia­dło­ści, za­chwy­ca­jąca na­tu­ra oraz im­po­nu­jąca pa­no­ra­ma. Ni­g­dy nie było tu wi­ęk­szej „me­tro­po­lii”, na po­cząt­ku XVIII wie­ku pa­ra­fia li­czy­ła nie­wie­le po­nad stu miesz­ka­ńców.

Gam­be­ral­di to jed­no z pierw­szych miejsc, któ­re chwy­ci­ło mnie tu­taj za ser­ce. W cza­sach, kie­dy To­ska­nia była jesz­cze tyl­ko wa­ka­cyj­nym przy­stan­kiem, przy­je­żdża­li­śmy tu za­wsze na po­że­gnal­ny spa­cer przed po­wro­tem do Pol­ski. Pod ko­niec sierp­nia tu­tej­sze łąki ma­lu­ją się na zło­to i tak je w du­chu na­zy­wam: Zło­te Łąki. Jed­nak nie tyl­ko la­tem war­to tu za­wi­tać. Pi­ęk­nie jest zimą, kie­dy ota­cza nas czy­ste po­wie­trze i wi­dać stąd na­wet Mon­te Fu­ma­io­lo, i wio­sną, gdy zło­te łąki za­stępu­je fio­let dzi­kie­go ty­mian­ku, pi­ęk­nie jest w czerw­cu, kie­dy so­czy­sta zie­leń idzie pod rękę ze sło­necz­ny­mi gi­ne­stra­mi, a na­wet w li­sto­pa­dzie, gdy na zmo­kłych łąkach osia­da­ją je­sien­ne chmu­ry…

Na Gam­be­ral­di prze­ci­na­ją się szla­ki Dan­te­go, Ga­ri­bal­die­go, świ­ęte­go An­to­nie­go i kil­ka in­nych. Mo­żna stąd wy­ru­szyć przez Mon­de­rę do Mar­ra­di, albo do sąsied­niej do­li­ny Pa­laz­zu­olo sul Se­nio, mo­żna na­wet po­rwać się na dłu­gą wy­pra­wę gra­nia­mi do sa­mej Fa­en­zy, albo ze­jść przez Val­ne­rę do Po­po­la­no.

 

Z To­ska­ńskich no­te­sów, pa­ździer­nik 2015:

Ogo­ło­co­ne z zie­le­ni, bru­nat­ne, pra­wie nie­do­stęp­ne… Z ostrym wia­trem go­ni­ącym po gra­niach, przy­gi­na­jącym do zie­mi ka­rło­wa­te dęby i so­sny. Z nie­bem w gó­rze spo­chmur­nia­łym, na­bur­mu­szo­nym i ci­ężkim od śnie­gu. Z tym wszyst­kim, co wi­ze­ru­nek oczer­nia, wci­ąż jed­nak tak ko­jące, tak wspa­nia­łe. Jest w tych mo­ich to­ska­ńskich Ape­ni­nach ja­kaś ła­god­no­ść, coś, cze­go do­kład­nie zde­fi­nio­wać nie umiem, coś, co, mimo upły­wu lat, wci­ąż się nie zmie­ni­ło. Mogę stać i pa­trzeć, i pa­trzeć bez ko­ńca, czu­jąc, jak w gar­dle ści­ska, jak my­śli, te złe, gdzieś od­pły­wa­ją.

Po­wie­trze jest za­snu­te, za­wo­alo­wa­ne, znów wisi fo­schia. Wi­dać tyl­ko La­va­ne, Ca­val­la­rę i naj­bli­ższe pa­gór­ki. Nie wi­dzę ani Fal­te­ro­ny ani Fu­ma­io­lo, ale znam ten kra­jo­braz na pa­mi­ęć i wiem, że tam są, za zi­mo­wą fo­schią kry­ją się ro­dzi­ciel­ki wło­skich rzek, Ty­bru i Arno.

– Buty choć masz od­po­wied­nie? – pyta Ma­rio przez te­le­fon.

– Ja­sne, że mam.

– Czy aby na pew­no?

– Po co mia­ła­bym kła­mać!

– Będę za pi­ęt­na­ście mi­nut.

Ru­sza­my w góry. Ty­tuł i ofi­cjal­ny mo­tyw wy­pra­wy – ro­ze­znać się, czy są grzy­by, ale tak na­praw­dę – żeby „roz­ru­szać nogi” – jak mówi Ma­rio. Po­go­da wąt­pli­wej uro­dy, na­wet kozy od­pro­wa­dza­ją nas za­dzi­wio­nym wzro­kiem, jak­by chcia­ły za­py­tać, czy to aby na pew­no do­bry po­my­sł.

Monochromatyczne Apeniny

Je­dzie­my na Gam­be­ral­di. Na Ape­ni­nach przy­cup­nęły chmu­ry, sza­ro-bia­łe kłęby ni­czym przy­ku­rzo­na wata na na­szej gro­chow­skiej cho­in­ce. Zo­sta­wia­my sa­mo­chód przy Ma­don­ni­nie i da­lej ru­sza­my pie­szo.

– Patrz, jaki ład­ny! – wy­ci­ągam w stro­nę Ma­ria lśni­ące­go mar­ro­ne (ja­dal­ny kasz­tan – przyp. au­tor­ki) i za­raz cho­wam go do kie­szon­ki. Je­den, dru­gi, pi­ąty, dzie­si­ąty. Ście­lą całą dro­gę. Kie­dy schy­lam się po na­stęp­ne­go, do­strze­gam też w mchu dwa grzy­by – dla pre­cy­zji – dwie kur­ki.

– Gu­ar­da! (Po­patrz – przyp. au­tor­ki)

– O! To daje na­dzie­ję.

Szu­ka­my te­raz jesz­cze bar­dziej za­ci­ęcie, przy oka­zji co i raz upy­cha­jąc w kie­sze­ni co ład­niej­sze, oka­zal­sze kasz­ta­ny, ale grzy­bów już jak na le­kar­stwo.

Ru­sza­my da­lej, co i rusz przy­sta­jąc, bo przed nami roz­ci­ąga­ją się pa­no­ra­my nie­zna­ne, w no­wej od­sło­nie, co­raz bar­dziej za­dzi­wia­jące.

– Zgad­niesz, co to za ka­li­ber? – pyta na­gle Ma­rio – trąca­jąc bu­tem ka­wa­łek roz­je­cha­ne­go pla­sti­ku.

– Nie mam po­jęcia – od­po­wia­dam, wy­mow­nie pry­cha­jąc pod no­sem, bo po­lo­wa­nie i broń to spra­wy, o któ­rych na­wet nie mam ocho­ty mieć ja­kie­go­kol­wiek po­jęcia.

– Do­di­ci (Dwa­na­ście – przyp. au­tor­ki).

– In­te­re­su­jące.… – Te­atral­nie wy­wra­cam ocza­mi, ale chwi­lę po­tem sama w du­szy się besz­tam. Kto wie, jaka się wie­dza czło­wie­ko­wi w ży­ciu przy­da. Ka­li­ber 12, po­sta­ram się za­pa­mi­ętać.

Prze­cho­dzi­my przez jesz­cze je­den kasz­ta­no­wy gaj i znów do­py­cha­my kie­sze­nie kasz­ta­no­wy­mi reszt­ka­mi.

– Pi­ęk­nie tu… – mo­gła­bym fo­to­gra­fo­wać ka­żde­go „je­ży­ka” z osob­na.

Kie­ru­je­my kro­ki w stro­nę miejsc grzy­bo­wych. Ście­żka tam, gdzie sło­ńcu ni­g­dy nie uda­je się prze­drzeć, jest błot­ni­sta, a po oby­dwu jej bo­kach za­le­ga­ją zwa­ły roz­mi­ękłych, pod­gni­łych li­ści.

We­jść to we­jść, ale scho­dze­nie może być trud­niej­sze… – my­ślę so­bie, kie­dy su­nie­my ostro­żnie pod górę.

Chmu­ry prze­su­wa­ją się nie­mal na wy­so­ko­ści na­szych oczu, mam wra­że­nie, jak­bym mo­gła ich do­tknąć. Wła­śnie to było mi dziś po­trzeb­ne. Spa­cer gdzieś poza świa­tem za­wsze dzia­ła te­ra­peu­tycz­nie. W tym bło­cie, w tym roz­mo­kłym dy­wa­nie li­ści, w ogo­ło­co­nych kasz­ta­nach, w tym wszyst­kim za­wie­ra się kwin­te­sen­cja ape­ni­ńskie­go pa­ździer­ni­ka. Znów czu­ję się jak mała dziew­czyn­ka, któ­ra drep­cze za swo­im prze­wod­ni­kiem. Znów za­słu­chu­ję się w opo­wie­ści o do­mach, miej­scach i lu­dziach.

Do­cie­ra­my do punk­tu, gdzie szlak się roz­wi­dla. W pra­wo…

– Czy przy­pad­kiem w czerw­cu już tam nie by­li­śmy? Może le­piej te­raz iść w lewo. Tu jest na­pi­sa­ne, że do Mon­de­ry dwa­dzie­ścia mi­nut. Co tam jest?

– Sta­ra, ka­mien­na ru­de­ra. Opusz­czo­ne wiej­skie po­de­re (wiej­ska po­sia­dło­ść – przyp. au­tor­ki).

Przez chwi­lę idzie­my samą gra­nią, jesz­cze wy­żej, jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kle, na­dal poza świa­tem, pi­ęk­nym choć mrocz­nym od chmur, pod nie­bem oło­wia­nym i gniew­nym. W mo­rzu wci­ąż moc­nej zie­le­ni tyl­ko dąb­ki ka­rło­wa­te mia­ły od­wa­gę się ze­zło­cić, są te­raz jak pstro­ka­te pie­gi na ape­ni­ńskiej twa­rzy...

 

– To już tu, Mon­de­ra. Po­patrz! W pięć go­dzin mo­żna do­jść stąd na Ga­mo­gnę!

– Bez prze­sa­dy z tymi pi­ęcio­ma go­dzi­na­mi!

– Czy ja wiem… Je­śli ktoś przy­sta­je co dwa kro­ki i fo­to­gra­fu­je te wszyst­kie kasz­tan­ki, cy­kla­me­ny i li­ście, to pew­nie i wi­ęcej.

– Może i ra­cja, a gdzie to po­de­re?

– Po­win­no być już bli­sko – od­po­wia­da Ma­rio i za­raz sam przy­sta­je – Po­patrz! Wi­dzia­łaś kie­dyś śla­dy da­nie­la?

– Zro­bię zdjęcie! – Oto ra­ry­ta­sy dla fo­to­gra­fa, nie ja­kieś tam ka­li­bry – kpię so­bie w du­szy.

– Sądzę, że był ca­łkiem spo­ry.

Nie­opo­dal, lek­ko w dole, wy­ła­nia się zza drzew reszt­ka ka­mien­nych mu­rów.

– O! Dom! To jest to słyn­ne po­de­re? Mo­że­my po­de­jść bliżej?

Miej­sco­wi na­zy­wa­ją to miej­sce Mon­de­ra. Pod­cho­dzi­my, ogląda­my po­sia­dło­ść z ka­żdej stro­ny. Na zde­ze­lo­wa­nej ta­blicz­ce wisi na­wet ogło­sze­nie o sprze­da­ży, choć na moje oko qu­asi-znaw­cy cena jest zbyt wy­gó­ro­wa­na. Z tyłu za­bu­do­wań roz­ci­ąga­ją się po­ła­cie zło­tych łąk, to, co tak lu­bię na Gam­be­ral­di. Niby mo­kro, dżdży­ście i mgli­ście, ale mar­ge­ryt­ki jesz­cze się nie pod­da­ły, na­wet mrów­ki pra­cu­ją w fer­wo­rze, jak­by bały się, że nie zdążą przed desz­czem.

Idzie­my jesz­cze ka­wa­łek da­lej, aż do sa­me­go ko­ńca gra­ni. Po dru­giej stro­nie do­li­ny ma­ja­czy bia­ła krop­ka. To sa­mo­chód Ma­ria, któ­ry zo­stał przy Ma­don­ni­nie. Do­pie­ro stąd wi­dać, jak spo­ry ka­wa­łek prze­szli­śmy. Choć to pew­nie zła po­go­da po­tęgu­je wra­że­nie dy­stan­su, bo Mon­de­ra od­da­lo­na jest od Gam­be­ral­di tyl­ko o trzy ki­lo­me­try. Sto­imy przez chwi­lę jak za­cza­ro­wa­ni i pró­bu­je­my przy­pi­sać to­żsa­mo­ść wy­ła­nia­jącym się z mgieł do­mo­stwom.

Chwi­lę po­tem mgli­ste opa­ry prze­su­wa­ją się w na­szym kie­run­ku. Spek­takl się ko­ńczy. Nie­bo za­ci­ąga kur­ty­nę.

– Wra­ca­my? To ra­czej nic do­bre­go nie wró­ży, a do auta jest kil­ka ład­nych ki­lo­me­trów.

Kra­jo­braz zmie­nia się z chwi­li na chwi­lę. Góry zni­ka­ją ka­wa­łek po ka­wa­łecz­ku. Za­czy­na­my to­nąć we mgle. O zbłądze­nie nie­trud­no, na­wet je­śli ktoś zna dro­gę. Robi mi się nie­swo­jo.

– Nie chcia­ła­bym, że­by­śmy się zgu­bi­li… Jesz­cze chwi­la i nic nie będzie wi­dać.

– Pew­nie mi nie uwie­rzysz, ale kie­dyś już zgu­biłem się w gó­rach, wła­śnie na Gam­be­ral­di…

– Bez­cen­ne sło­wa otu­chy – my­ślę so­bie w du­chu.

– Nie trze­ba się mar­twić, je­śli na­wet by­śmy się zgu­bi­li i zna­le­źli­by nas po trzech dniach, to z gło­du i tak by­śmy nie umar­li – żar­tu­je Ma­rio. – To prze­cież pa­ździer­nik, mamy kasz­ta­ny.

Mgła skra­pla się co­raz in­ten­syw­niej. Idę za Ma­riem krok w krok, z po­chy­lo­ną gło­wą, wpa­tru­jąc się w jego za­bło­co­ne bu­cio­ry. Co ja­kiś czas ła­pię się ga­łęzi i pró­bu­ję za­cho­wać rów­no­wa­gę, bo błot­ni­sta dro­ga spra­wia, że na­wet gór­skie scar­po­ni tra­cą przy­czep­no­ść.

– Czy to wilk? – Za­trzy­mu­ję się w pół kro­ku, w miej­scu, gdzie w bło­cie wy­ra­źnie od­ci­śni­ęta jest łapa z pa­zu­ra­mi.

– To rze­czy­wi­ście może być wilk. – Ma­rio prze­krzy­wia gło­wę, przy­gi­na się do zie­mi, pa­trzy z ka­żdej stro­ny, przy­gląda się okiem znaw­cy. – Tak – do­da­je po wni­kli­wej in­spek­cji – to wilk. I to na­wet spo­ra be­stia.

– Tych śla­dów nie było, kie­dy szli­śmy w tam­tą stro­nę.

– Ja też ich nie wi­dzia­łem, ale być, na pew­no były, tyl­ko je prze­oczy­li­śmy.

– Skąd ta pew­no­ść?? – Jak na moje oko są bar­dzo świe­że. Wilk jak nic stoi tu za drze­wa­mi i pa­trząc na nas, ob­my­śla już menu na ko­la­cję.

– Po­patrz na to. – Ma­rio zo­sta­wia od­cisk buta na błot­ni­stej ście­żce. – Co wi­dzisz?

– Wi­dzę ślad, i co?

– Zie­mia jest na­si­ąk­ni­ęta, więc od­cisk na­tych­miast wy­pe­łnia się wodą, ale ta woda jest czy­sta. Tu czy­sta, tam za­mu­lo­na. Na­ucz się od­czy­ty­wać śla­dy. Z dro­gi, z tego, co masz pod sto­pa­mi, mo­żesz się wie­le do­wie­dzieć. Za­cznij ob­ser­wo­wać na­tu­rę.

Pró­bu­ję sama sie­bie prze­ko­nać, że wilk rze­czy­wi­ście prze­sze­dł tędy wcze­śniej, ale moje bu­cio­ry wci­ąż dep­czą po śla­dach jego po­ka­źnych łap. Przej­mu­je mnie lęk. Może przez mgłę robi mi się na­gle tak nie­swo­jo. Wo­kół nas jak­by go­to­wa sce­ne­ria do mro­żących krew w ży­łach thril­le­rów. Ko­lo­ry przy­ga­sły, a skra­pla­nie się mgły sta­je się re­gu­lar­nym desz­czem

Mar­twię się o Ni­ko­na. Ści­ągam blu­zę i ro­bię z niej pro­wi­zo­rycz­ny pa­ra­sol. Jesz­cze tyl­ko jed­no ujęcie i apa­rat zni­ka pod kurt­ką. W jed­nej chwi­li roz­kręca się praw­dzi­we obe­rwa­nie chmu­ry. Deszcz był wi­ęcej niż pew­ny, ale dru­gie­go po­to­pu z nie­ba się nie spo­dzie­wa­li­śmy! Przy­spie­sza­my kro­ku, szu­ka­jąc cho­ćby nędz­ne­go za­da­sze­nia, cho­ćby ka­wa­łka schro­nie­nia przy ostat­nim ka­mien­nym domu. Jak zło­dzie­je prze­ska­ku­je­my przez ba­rier­kę i od­dy­cha­my z ulgą. Ufff...

Ma­rio wy­ci­ąga zza pa­zu­chy dia­nę (mar­ka wło­skich pa­pie­ro­sów – przyp. au­tor­ki)i przy­pa­la ją z fi­glar­nym uśmie­chem, naj­wy­ra­źniej szcze­rze uba­wio­ny… Fak­tycz­nie, su­che są tyl­ko pa­pie­ro­sy Ma­ria i szczęśli­wie mój apa­rat.

– Kisz­ki mi gra­ją mar­sza. Wie­le bym dała za ka­nap­kę z fi­noc­chio­ną – ma­rzę so­bie na głos, a moje sło­wa za­głu­sza­ją stru­mie­nie wody wy­rzu­ca­ne z ry­nien z siłą Nia­ga­ry. – Na­stęp­nym ra­zem we­zmę coś do je­dze­nia. Może masz choć ja­kie­goś cu­kier­ka?

 

W ci­ągu kil­ku­na­stu mi­nut dro­gi sta­ły się w rwący­mi rze­ka­mi. Tam, gdzie wy­bo­iście, przy­da­łby się ka­jak. W tym wszyst­kim tyl­ko śli­ma­ki wy­da­ją się szczęśli­we z po­wo­du ta­kiej aury, wy­le­gły tłum­nie i ta­pla­ją się w pa­ździer­ni­ko­wej wil­go­ci. Jesz­cze kil­ka ostat­nich kasz­ta­nów upy­cha­my po kie­sze­niach, ot, żeby uszczęśli­wić dzie­ci. Znów prze­cho­dzi­my obok za­gro­dy kóz, które pa­trzą na nas spode łba, jak­by chcia­ły za­py­tać: I co? Czy to był na pew­no do­bry po­my­sł?

Popolano

Ma­le­ńka, uro­kli­wa miej­sco­wo­ść po­ło­żo­na jest za­le­d­wie trzy ki­lo­me­try od Mar­ra­di. W daw­nych cza­sach to wła­śnie tu była tak zwa­na do­ga­na, czy­li miej­sce, gdzie po­bie­ra­no cło. Oczy­wi­ście, tak wa­żny punkt mu­siał być do­brze strze­żo­ny, a za­tem wy­bu­do­wa­no tu nie­wiel­ki za­mek, na któ­re­go reszt­kach w na­stęp­nych wie­kach wznie­sio­no ko­ściół. Sta­ra, ka­mien­na świ­ąty­nia to miej­sce, gdzie dziś od­by­wa­ją się często lo­kal­ne fe­sty.

Poza za­byt­ko­wym kom­plek­sem ko­ściel­nym Po­po­la­no to je­den bar, sta­cja ko­le­jo­wa, na któ­rej za­trzy­mu­ją się tyl­ko wy­bra­ne po­ci­ągi, jed­na agro­tu­ry­sty­ka oraz ka­me­ral­ne sku­pi­sko do­mów. Jest to też do­sko­na­ły punkt wy­pa­do­wy na wy­pra­wę z ple­ca­kiem.

 

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów, wio­sna 2021:

Jesz­cze nie tak daw­no wy­da­wa­ło mi się, że w pro­mie­niu trzy­dzie­stu ki­lo­me­trów znam już ka­żdy cen­ty­metr zie­mi, jed­nak ko­lej­ny raz z po­ko­rą mu­sia­łam przy­znać, że by­łam w błędzie. Gdy­by nie moje wy­pra­wy po górach z T., kto wie, kie­dy i czy w ogó­le, tra­fi­ła­bym w to miej­sce. I co naj­cie­kaw­sze, na­wet sam Ma­rio kry­tycz­nie sko­men­to­wał – „Ty jak ty, je­steś tu od kil­ku­na­stu lat. Ale ja żyję tu­taj od sie­dem­dzie­si­ęciu i ni­g­dy nie po­sta­wi­łem tu sto­py!”.

Oczy­wi­ście Ma­don­ni­na pew­nie nie­raz w roz­mo­wach się prze­wi­ja­ła, ale tych ka­pli­czek tu prze­cież za­trzęsie­nie, kto by się więc po­ła­pał, o któ­rą „Ma­don­ni­nę” w da­nym mo­men­cie się roz­cho­dzi. Na­to­miast samą dro­gę cy­pry­so­wą, któ­ra tu bie­rze po­czątek, wie­lo­krot­nie po­dzi­wia­łam z szo­sy, tyl­ko – kto wie dla­cze­go – ni­g­dy nie po­my­śla­łam, żeby po mo­je­mu za­plątać się w nowe, nie­zna­ne re­wi­ry.

Madonina, Popolano

Być może, pa­trząc obiek­tyw­nie, Ma­don­ni­na w Po­po­la­no ni­czym szcze­gól­nym się nie wy­ró­żnia, po­dob­nych ka­pli­czek jest wie­le i w To­ska­nii, i w ca­łych Wło­szech, jed­nak to, co spra­wia, że jest uni­ka­to­wa, to oto­cze­nie. Chcia­ło­by się rzec – pew­nie za­brzmi to in­fan­tyl­nie – za­cza­ro­wa­ne! Oby­dwo­je z Ma­riem by­li­śmy zgod­ni co do tego, że było tam coś nie­zwy­kłe­go, coś, co trud­no zde­fi­nio­wać. Jak­by nie­co abs­trak­cyj­na mie­szan­ka de­wo­cji i wiej­skiej sztu­ki, sa­crum i pro­fa­num, i wła­śnie to lu­do­we, swoj­skie pro­fa­num oka­za­ło się naj­bar­dziej fa­scy­nu­jące.

Wzdłuż praw­dzi­wie to­ska­ńskiej cy­pry­so­wej ście­żki bie­gnie dro­ga krzy­żo­wa, a oprócz wspo­mnia­nej Ma­don­ni­ny jest tu za­trzęsie­nie in­nych fi­gu­rek, fi­lo­zo­ficz­nych my­śli, ta­bli­czek pa­mi­ąt­ko­wych, mo­dlitw, de­dy­ka­cji i po­ezji. Nie­któ­re z nich są rze­czy­wi­ście bar­dzo re­li­gij­ne, inne na­to­miast zu­pe­łnie z re­li­gią nie­zwi­ąza­ne.

Schronisko Valnera

Val­ne­ra – val­le to do­li­na, nera zna­czy czar­na. Czy dla­te­go tak je na­zwa­no, że po­zo­sta­je ukry­te w cie­niu gór, w wąskiej do­li­nie, któ­rą od po­łud­nia za­sła­nia­ją wzgó­rza Gam­be­ral­di? Tak czy ina­czej, sło­wo „schro­ni­sko” do Val­ne­ry pa­su­je jak ulał. Mo­żna się tu schro­nić przed ha­ła­sem, przed roz­pędzo­nym do sza­le­ństwa świa­tem, przed zły­mi my­śla­mi, przed lu­dźmi, przed tym, co dręczy, przed wszyst­kim.

W cza­sie gór­skiej wędrów­ki mo­żna się tu za­trzy­mać na po­si­łek i noc­leg.

Schro­ni­sko kry­je się na ko­ńcu dro­gi, w głębi do­li­ny, wio­sną oto­czo­ne so­czy­stą zie­le­nią, je­sie­nią to­nące w fe­erii ogni­stych barw. Ri­fu­gio – schro­ni­sko – tak wła­śnie po­win­no wy­glądać. Ri­fu­gio w ka­żdym tego sło­wa zna­cze­niu.

Valnera

Praw­do­po­dob­nie daw­no temu ist­niał tu klasz­tor, miej­sce mo­dli­twy i wy­ci­sze­nia ka­me­du­łów, po­tem był przy­sta­nek Ga­ri­bal­die­go – szlak, któ­ry tędy prze­cho­dzi, nosi jego imię, na po­cząt­ku ubie­głe­go wie­ku szko­ła dla dzie­ci miesz­ka­jących w do­li­nie, w cza­sie woj­ny schro­ni­sko, aż w ko­ńcu po­sia­dło­ść sta­ła się zwy­kłym, wiej­skim do­mem. Obec­ną funk­cję pe­łni od lat sie­dem­dzie­si­ątych.

Monte Lavane

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów:

Po­win­naś so­bie za­pi­sać, ja­kie na­zwy no­szą po­szcze­gól­ne miej­sca. Niech to będzie pro­fe­sjo­nal­na re­la­cja ze szla­ku – po­ucza mnie Ma­rio już na po­cząt­ku wy­pra­wy. – Naj­pierw będzie­my prze­cho­dzić przez Gat­to­le­to, po­tem jest In­fer­no, a da­lej il Ta­glio del­la Re­gi­na.

Roz­bra­ja mnie nie­zmien­nie ta ma­nia na­zy­wa­nia miejsc! Chciał nie chciał, przy­po­mi­na mi się moja uko­cha­na Ania z Zie­lo­ne­go Wzgó­rza. Oczy­wi­ście tu­tej­sze na­zwy nie są aż tak po­etyc­kie, ani gór­no­lot­ne, bo­wiem mają słu­żyć przede wszyst­kim my­śli­wym, by mo­gli mi­ędzy sobą do­kład­nie okre­ślać swo­je po­ło­że­nie. Jak na ma­niacz­kę wy­my­śla­nia wła­snych nazw przy­sta­ło, chło­nę te opo­wie­ści Ma­ria z pa­sją i wy­słu­chu­ję ko­lej­nych hi­sto­ry­jek. Opo­wie­ści ci­ągną się bez ko­ńca, Ma­rio baja o kro­wie, któ­ra po­rwa­ła mu na­miot na In­fer­no, przy­ta­cza le­gen­dę o kró­lo­wej, któ­ra chcia­ła zmie­nić bieg wody, o za­gi­nio­nym ro­we­rzy­ście i wie­le wi­ęcej.

Widok z Monte Lavane

Mon­te La­va­ne jest naj­wy­ższym szczy­tem Ape­ni­nów po­mi­ędzy Bor­go San Lo­ren­zo i Fa­en­zą, li­czy pra­wie 1300 me­trów nad po­zio­mem mo­rza. Nie­co przed szczy­tem znaj­du­je się od­re­stau­ro­wa­ny w ostat­nich la­tach „sza­łas par­ty­zan­ta”, choć w tym wy­pad­ku sło­wo sza­łas zda­je się po­wa­żnym nie­do­mó­wie­niem. Ca­pan­na del Par­ti­gia­no – tak na­praw­dę na­zy­wa się ten ma­le­ńki do­mek z ka­mie­nia – wy­po­sa­żo­ny jest w pry­cze, by zmęcze­ni wędrow­cy mo­gli prze­no­co­wać. Oprócz miej­sca do spa­nia, jest też pa­le­ni­sko, przy któ­rym mo­żna się ogrzać, czy też zro­bić so­bie kawę.

Sza­łas od­da­lo­ny jest od głów­nej dro­gi o kil­ka ki­lo­me­trów. Zwy­kły tu­ry­sta sa­mo­cho­dem tu nie wje­dzie, bo­wiem te­re­ny wo­kół po­zo­sta­ją w rękach pry­wat­nych. Obok sza­ła­su są też ławy pik­ni­ko­we, a nie­opo­dal, na zbo­czu, usta­wio­no ła­wecz­kę – to miej­sce chwy­ta za ser­ce na­wet naj­bar­dziej obo­jęt­nych. Jak okiem si­ęgnąć, mo­żna stąd po­dzi­wiać mo­rze gór, gra­ni, wierz­cho­łków, la­tem mo­rze zie­le­ni, zimą mo­rze gra­fi­to­wo-nie­bie­skie, je­sie­nią mie­dzia­ne od po­ra­sta­jących te te­re­ny bu­ków.

Naj­bar­dziej ma­low­ni­czym szla­kiem, jed­no­cze­śnie też naj­bar­dziej wy­ma­ga­jącym, któ­ry pro­wa­dzi do sza­ła­su par­ty­zan­ta, jest tra­sa bio­rąca po­czątek w Cam­pi­gno.

Cam­pi­gno to osa­da po­ło­żo­na w gó­rach, oko­ło ośmiu ki­lo­me­trów od Bi­for­co. Upodo­bał so­bie to miej­sce już daw­no temu lo­kal­ny po­eta, Dino Cam­pa­na, któ­ry wła­śnie w Cam­pi­gno, w oto­cze­niu dzi­kiej na­tu­ry, szu­kał spo­ko­ju i wy­ci­sze­nia. Rze­czy­wi­ście, dziś as­fal­to­wa dro­ga tu­taj wła­śnie się ko­ńczy – kil­ka do­mów (głów­nie wa­ka­cyj­nych), bar, ko­śció­łek i re­stau­ra­cja. Da­lej mo­żna iść tyl­ko pie­szo któ­ry­mś z wie­lu in­te­re­su­jących szla­ków. Je­den z nich – szlak AM (anel­lo Mar­ra­di), nr 533, pro­wa­dzi na wspo­mnia­ne Mon­te La­va­ne.

Trze­ba pa­mi­ętać, że sza­łas nie jest jesz­cze szczy­tem La­va­ne. Tuż po­ni­żej Ca­pan­na del Par­ti­gia­no znaj­du­je się skrzy­żo­wa­nie szla­ków i aby we­jść na sam szczyt, trze­ba ob­rać szlak nu­mer 413. Na­stęp­nie, w dro­dze po­wrot­nej, na­le­ży skie­ro­wać się szu­tro­wą dro­gą wzdłuż po­to­ku Fos­so dell’Ar­na­io, aż do miej­sca na­zy­wa­ne­go przez miej­sco­wych Ta­glio del­la Re­gi­na. Roz­po­ście­ra się stąd wspa­nia­ły wi­dok na do­li­nę La­mo­ne. Uwa­żne oczy wy­pa­trzą opi­sa­ne na po­cząt­ku Ca­stel­lo­ne, któ­re z tej per­spek­ty­wy wy­da­je się ma­le­ńkim klo­cusz­kiem.

Da­lej trze­ba podążać szla­kiem 523, któ­ry po­pro­wa­dzi obok sza­ła­su my­śli­wych, przez ba­jecz­ne łąki, gra­nie, ga­le­stro i bu­ko­we lasy. To zde­cy­do­wa­nie jed­na z pi­ęk­niej­szych tras w ca­łej gmi­nie.

Szlak ko­ńczy się przy kom­plek­sie za­bu­do­wań, na któ­ry skła­da­ją się wspo­mnia­ne już wcze­śniej cir­co­lo, re­stau­ra­cja i ko­ściół. Nie­mal do­kład­nie na wprost, po dru­giej stro­nie do­li­ny, wzno­si się cha­rak­te­ry­stycz­na riva bian­ca – tak miej­sco­wi na­zy­wa­ją ogrom­ną skal­ną ścia­nę, któ­ra opa­da pio­no­wo, ni­czym klif. Na­zwa wzi­ęła się po­dob­no od jej nie­ty­po­we­go na­chy­le­nia, dzi­ęki któ­re­mu, na­wet w cza­sie desz­czu, po­zo­sta­je su­cha, a co za tym idzie, za­wsze jest „bia­ła”.

Wy­god­niej­sze szla­ki na Mon­te La­va­ne, ale też zde­cy­do­wa­nie mniej wi­do­wi­sko­we, pro­wa­dzą od Pas­so dell’Ere­mo i od Pas­so del­la Pe­schie­ra.

Crespino del Lamone

Kto­kol­wiek choć raz za­wi­tał do Włoch, ten na pew­no wie, że nie­mal w ka­żdym wło­skim mia­stecz­ku, czy też poza nim, mo­żna zna­le­źć źró­dła wody. Przez sa­mych Wło­chów są one na­zy­wa­ne fon­ta­ne. Ist­nie­ją dwa ro­dza­je „fon­tann” – miej­skie, po­bie­ra­jące wodę z wo­do­ci­ągów, i te na­tu­ral­ne, z któ­rych woda jest oczy­wi­ście o wie­le lep­sza. To wła­śnie w ta­kie źró­dła z głębi zie­mi bo­ga­te są te­re­ny Ap­pen­ni­no To­sco-Ro­ma­gno­lo, zaś Cre­spi­no del La­mo­ne, od­da­lo­ne od Mar­ra­di o dzie­wi­ęć ki­lo­me­trów, zwa­ne jest mia­stem do­brej wody. Tak gło­si na­wet ta­bli­ca przy wje­ździe. W mia­stecz­ku, na jego obrze­żach i w oko­li­cy, bije mnó­stwo na­tu­ral­nych źró­deł – jed­no z bar­dziej zna­nych, głów­na „fon­ta­na”, zo­sta­ła „obu­do­wa­na” po­nad sto lat temu.

Inne słyn­ne źró­dło, zwa­ne Fon­ta­na del Re (źró­dło kró­la), znaj­dzie­my już poza za­bu­do­wa­nia­mi Cre­spi­no. Miej­sce wzi­ęło swą na­zwę od Fry­de­ry­ka I Bar­ba­ros­sy, któ­ry w XII wie­ku tam­tędy prze­je­żdżał.

Oprócz na­tu­ral­nie wy­bi­ja­jących z zie­mi źró­deł, w oko­li­cy roi się od wo­do­spa­dów i ka­skad. Woda prze­ci­ska się ci­chut­ko mi­ędzy ka­mie­nia­mi, cza­sem le­ni­wie szem­rze i szu­mi, by za­raz spa­ść baj­ko­wy­mi ka­ska­da­mi. Ta­kie spek­ta­kle naj­le­piej po­dzi­wiać wio­sną, kie­dy zie­mia na­sączo­na jest jak cia­sto pon­czo­we, a woda try­ska z gór ka­żdą naj­węższą szcze­li­ną.

Crespino del Lamone – miasteczko dobrej wody

Cre­spi­no, poza swo­imi na­tu­ral­ny­mi źró­dła­mi, zna­ne jest też z tra­gicz­nej hi­sto­rii z okre­su dru­giej woj­ny świa­to­wej.

W lip­cu 1944 roku, z ze­msty za za­bi­cie kil­ku nie­miec­kich żo­łnie­rzy – co było praw­do­po­dob­nie dzie­łem par­ty­zan­tów – zo­sta­ło za­mor­do­wa­nych czter­dzie­stu dwóch miesz­ka­ńców mia­stecz­ka i oko­lic. Hi­tle­row­cy nie mie­li li­to­ści dla ni­ko­go. Naj­pierw z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go roz­strze­la­li 21 osób w sa­mym mia­stecz­ku, spro­fa­no­wa­li ko­ściół, za­bi­li pro­bosz­cza i dwóch in­nych mężczyzn obec­nych w świ­ąty­ni, a na­stęp­nie kon­ty­nu­owa­li bez­li­to­sną ma­sa­krę lo­kal­nej lud­no­ści w roz­rzu­co­nych po oko­li­cy wiej­skich po­sia­dło­ściach.

Pod ko­niec lat sze­śćdzie­si­ątych ze­szłe­go wie­ku, ku czci ofiar wznie­sio­ne zo­sta­ło na brze­gu La­mo­ne, w sa­mym cen­trum Cre­spi­no nie­wiel­kie mau­zo­leum.

Przez Cre­spi­no prze­bie­ga też li­nia ko­le­jo­wa – jed­na z naj­star­szych w ca­łej Ita­lii, słyn­na fa­en­ti­na. Tu­tej­sza sta­cja na­to­miast li­czy so­bie po­nad sto lat. Zo­sta­ła otwar­ta w 1893 roku.

Pigara

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów, wrze­sień 2017:

– Kasz­ta­nów nie sa­dzi się dla sie­bie… – Za­my­ślił się Ma­rio. – Nie sa­dzi się ich na­wet dla wła­snych dzie­ci, a do­pie­ro dla dzie­ci ich dzie­ci i przede wszyst­kim dla na­stęp­nych po­ko­leń… Po­trze­ba wie­lu lat, ca­łych dzie­si­ęcio­le­ci, by za­częły ro­dzić owo­ce. Mni­si z Val­lom­bro­sy pew­nie na­wet nie przy­pusz­cza­li, ile ist­nień wy­kar­mią ich drze­wa i że to one w trud­nych cza­sach ura­tu­ją lu­dzi z gór przed gło­dem.

Pi­ga­ra to świat jak z baj­ki. Jest jed­no­cze­śnie za­cza­ro­wa­nym ogro­dem i ga­le­rią sztu­ki, bo po­wy­gi­na­ne ko­na­ry, dziu­ple, omsza­łe ko­rze­nie i pnie są jak fan­ta­zyj­ne rze­źby. Nie­któ­re, jak nie­me usta, roz­war­te, po­kry­te ak­sa­mit­nym mchem… Ileż hi­sto­rii mo­gły­by opo­wie­dzieć, gdy­by ze­chcia­ły prze­mó­wić. Co za nie­zwy­kłe miej­sce.

– Sua Ma­esta’ Pi­ga­ra… – pod­su­mo­wał kon­fe­ran­sjer­skim to­nem Ma­rio. (Jej Wy­so­ko­ść – przyp. au­tor­ki)

– Bel­lo! Po­do­ba mi się… Sua Ma­esta’…

Moja mama często po­wta­rza­ła, że drze­wa mają moc, że do­brze jest je obej­mo­wać, jak tyl­ko tra­fi się oka­zja, przy­tu­lać się do nich ca­łym sobą, czer­pać z nich tę pier­wot­ną ener­gię. I my­ślę so­bie, że je­śli to praw­da, to w kasz­ta­nach tej prze­dziw­nej mocy jest wi­ęcej niż w in­nych drze­wach.

Naj­szla­chet­niej­szy gaj kasz­ta­no­wy Ap­pen­ni­no To­sco-Ro­ma­gno­lo ro­śnie tuż obok Cre­spi­no del La­mo­ne. Pi­ga­ra... Je­den z naj­pi­ęk­niej­szych i naj­bar­dziej zna­nych gajów w oko­li­cy, a może i ca­łej To­ska­nii? Wzmian­ki o nim znaj­dzie­my w wie­lu lo­kal­nych prze­wod­ni­kach. Te­ren się tu ła­god­nie wy­płasz­cza, tam, gdzie ko­ńczą się drze­wa, za­czy­na­ją się zie­lo­ne po­ła­cie łąk. Do­oko­ła góry, pa­gór­ki skąpa­ne w sło­ńcu i zie­le­ni.

Jed­no z drzew Pi­ga­ry jest świ­ęte – tak przy­naj­mniej mó­wią lu­dzie, tak jest na­pi­sa­ne na ta­blicz­ce przy­twier­dzo­nej do kil­ku­wiecz­ne­go pnia. Al­be­ro sa­cro to le­gen­da, do­sko­na­ło­ść, ołtarz Na­tu­ry. To miej­sce, gdzie miesz­ka ci­sza i spo­kój, gdzie drze­wa szep­tem opo­wia­da­ją daw­ne hi­sto­rie. Mo­nu­men­tal­ne kasz­ta­ny, któ­re są mil­czący­mi ku­sto­sza­mi mi­nio­nych stu­le­ci.

Tuż obok gaju znaj­du­je się ka­mien­ne do­mo­stwo, w któ­rym zwy­kle urzędu­ją dzie­rżaw­cy ca­łe­go te­re­nu. Ty­po­we siel­skie oto­cze­nie z krza­ka­mi po­rze­czek, z mal­wa­mi, kępa­mi gi­ne­stre, ze sta­rym roz­ma­ry­nem, dzi­ki­mi go­ździ­ka­mi, z drze­wem fi­go­wym i sza­łwią.

 

– Bu­on­gior­no!

– Bu­on­gior­no! Ehi Ma­rio!

– Pa­trz­cie, kto to!

– Za­pra­szam! Cho­dźcie, cho­dźcie!

Mężczy­zna, krząta­jący się przed ka­mien­nym do­mem, obok któ­re­go za­par­ko­wa­li­śmy sa­mo­chód, roz­po­znał Ma­rio. Wy­mie­ni­li­śmy kil­ka kur­tu­azyj­nych zdań, a star­szy czło­wiek ser­decz­nym ge­stem za­pro­sił nas do skrom­nej kuch­ni, gdzie miło ła­sko­ta­ło cie­pło ko­min­ko­we­go ognia. Ła­sko­ta­ło przede wszyst­kim oczy, bo na ze­wnątrz pa­no­wa­ła cu­dow­na wrze­śnio­wa aura.

– Na­pi­je­cie się kawy?

– No, gra­zie – od­po­wie­dzia­łam.

– Gra­zie? – zdzi­wił się – Ta­kie­go trun­ku nie znam. To kawa z Pi­ga­ry, trze­ba się jej na­pić. – Si­ęgnął po bu­tel­kę i za­raz na­lał do fi­li­ża­nek ciem­ne­go na­pit­ku…

– Do­bra?

– Mmmm… pysz­na!

– Zro­bi nam pani zdjęcie?

– Ja­sne, że zro­bię!

Do Pi­ga­ry mo­żna do­trzeć sa­mo­cho­dem – to oko­ło ośmiu ki­lo­me­trów za Mar­ra­di – ja­dąc dro­gą 302 w stro­nę Pas­so del­la Col­la, ale zde­cy­do­wa­nie przy­jem­niej jest wy­brać je­den ze szla­ków po­nad Cre­spi­no i po­trak­to­wać słyn­ny gaj jako bazę wy­pa­do­wą albo jako ostat­ni przy­sta­nek – ta dru­ga pro­po­zy­cja jest zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wi­do­wi­sko­wa. W do­dat­ku to nie­mal o ka­żdej po­rze roku ide­al­ne miej­sce, żeby za­trzy­mać się na pik­nik pod jed­nym z mo­nu­men­tal­nych, roz­ło­ży­stych drzew. Trze­ba z Cre­spi­no ob­rać szlak 537 w kie­run­ku Pas­so del­la Fra­sca i za­to­czyć pętlę. Jesz­cze inna opcja – mo­żna przy­wędro­wać do Pi­ga­ry z Bi­for­co szla­kiem nr 527. Po­czątek tra­sy – to ta, któ­ra kie­ru­je się na Mon­te Car­ne­va­lo­ne – znaj­du­je się tuż obok baru. War­to wie­dzieć, że dru­gi szlak to mniej wi­ęcej dzie­si­ęć ki­lo­me­trów, przy czym po­czątek po­de­jścia jest do­syć wy­ma­ga­jący, a za­tem za­le­ca­ny dla osób o moc­nych no­gach.

Prati Piani

Szlak Cre­spi­no – Pra­ti Pia­ni jest jed­ną z tych tras, do któ­rych przez ostat­nie lata wzdy­cha­łam tęsk­nie, ale za­wsze coś sta­wa­ło na prze­szko­dzie. Ko­stro­pa­te gra­nie nęci­ły, wy­zy­wa­ły na po­je­dy­nek, pro­wo­ko­wa­ły za ka­żdym ra­zem, kie­dy po­ko­ny­wa­li­śmy sa­mo­cho­dem prze­łęcz Col­la.

Do szla­ku na Pra­ti Pia­ni ro­bi­łam po­de­jście dwa razy, za­nim wy­pra­wa za­ko­ńczy­ła się suk­ce­sem. Za pierw­szym ra­zem hu­lał po gra­niach tak sil­ny wiatr, że aby nie po­dzie­lić losu la­taw­ca, trze­ba się było kur­czo­wo trzy­mać skał i drze­wek. Po­nie­waż moi sy­no­wie byli wte­dy jesz­cze dość mali, więc roz­sądek mat­ki wy­grał z sza­le­ństwem i za­wró­ci­li­śmy. Z po­ko­rą odło­ży­łam wy­pra­wę na inny raz.

Szlak na Prati Piani

Przy dru­giej pró­bie by­li­śmy w to­wa­rzy­stwie osób nie­przy­zwy­cza­jo­nych do praw­dzi­wych gór­skich wy­praw, więc ko­lej­ny raz eks­tre­mal­ne wy­zwa­nia mu­sia­ły po­cze­kać na do­god­niej­szy mo­ment. Część eki­py pod­da­ła się już przy pierw­szym stro­mym po­de­jściu.

Do­pie­ro na po­cząt­ku lata 2020 roku na­stał ten dzień. Dzień pi­ęk­ny, czerw­co­wy. Dzień go­rący, ale zno­wu nie­przy­zwo­icie wietrz­ny, tak, że na gra­niach, po­dob­nie jak przy pierw­szym po­de­jściu, ury­wa­ło nam gło­wy. Dzień, kie­dy wresz­cie moje sto­py do­ta­rły na Pra­ti Pia­ni, a gło­wa i ser­ce za­ko­cha­ły się w tym miej­scu na za­bój. Do trzech razy sztu­ka. To po­de­jście, mimo fi­glar­ne­go wia­tru, wy­gra­łam ja.

Szlak na Pra­ti Pia­ni za­czy­na się do­syć ła­god­nie. Szu­tro­wa dro­ga, któ­rą prze­ja­dą te­re­no­we auta, wspi­na się stop­nio­wo przez dwa ki­lo­me­try. Dwa ki­lo­me­try kwia­tów, szu­mu po­to­ku, la­tem słod­kie­go za­pa­chu gi­ne­stre i co­raz pi­ęk­niej­szych wi­do­ków na do­li­nę La­mo­ne. Naj­wy­god­niej za­par­ko­wać obok cir­co­lo i wy­ru­szyć z cen­trum Cre­spi­no del La­mo­ne szla­kiem 531.

Pierw­szym cha­rak­te­ry­stycz­nym punk­tem na tra­sie jest go­spo­dar­stwo rol­ni­cze, któ­re miej­sco­wi na­zy­wa­ją Bia­na, od­da­lo­ne od cen­trum Cre­spi­no o bli­sko dwa ki­lo­me­try i po­ło­żo­ne tak pi­ęk­nie, że trud­no to opi­sać sło­wa­mi… Ile­kroć tu je­stem, moje ma­rze­nie o wy­pro­wadz­ce w dzi­kie góry oży­wia się i o so­bie przy­po­mi­na. Na­wet je­śli wła­ści­cie­le trak­tu­ją to miej­sce czy­sto rol­ni­czo, ja ocza­mi wy­obra­źni wi­dzę tu, za­miast ka­mien­nych sto­dół, to­ska­ńską wiej­ską po­sia­dło­ść jak z mo­je­go snu.

Tuż za Bia­ną jest prze­łęcz i od tego miej­sca szlak za­czy­na wspi­nać się bar­dzo wi­do­wi­sko­wo. Przy nie­zmie­rzo­nym ma­je­sta­cie gór, czło­wiek zda­je się ma­le­ńkim ro­bacz­kiem, któ­ry roz­pacz­li­wie cze­pia się wszyst­kie­go, co daje opar­cie, i metr po me­trze, krok po kro­ku, ka­mień po ka­mie­niu, wspi­na się da­lej i da­lej, wy­żej i wy­żej...

 

Szlak z Cre­spi­no na Pra­ti Pia­ni nie jest ła­twą tra­są, nie na­da­je się dla ma­łych dzie­ci i osób, któ­re cier­pią na lęk wy­so­ko­ści, choć na pew­no jest jed­nym z ład­niej­szych. Trze­ba często przy­sta­wać, ale nie tyl­ko po to, by zła­pać od­dech i od­po­cząć, ale przede wszyst­kim po to, by na­cie­szyć oczy nie­praw­do­po­dob­nym wi­do­kiem, jaki się stąd roz­ci­ąga, dzi­czą i ci­szą Ape­ni­nów, z któ­rą nie­wie­le rze­czy na świe­cie może się rów­nać. Szlak bo­ga­ty jest w „pó­łki skal­ne”, z któ­rych pa­no­ra­ma roz­ci­ąga się na trzy­sta sze­śćdzie­si­ąt stop­ni, na czte­ry stro­ny świa­ta.

 

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów, czer­wiec 2020:

Do­tar­li­śmy do sza­ła­su – schro­ni­ska na Pra­ti Pia­ni, gdzie aku­rat wy­po­czy­wa­li inni wędrow­cy – przy­by­wa­jący z Loz­zo­le. Żeby nie być więc za­kłó­ca­jącym spo­kój in­tru­zem, oce­ni­łam tyl­ko ri­fu­gio pod kątem noc­le­gu, bo za­raz po­my­śla­łam so­bie o O., że je­śli uda jej się do mnie la­tem za­wi­tać i w ko­ńcu zre­ali­zu­je­my plan na dwu­dnio­wą wy­pra­wę, to prze­cież to mo­gło­by być ide­al­ne miej­sce na noc­leg. Obu­dzić się wraz ze sło­ńcem i oglądać świt po­nad szczy­ta­mi…

 

Od sza­ła­su na Pra­ti Pia­ni mo­żna po­wędro­wać w ró­żnych kie­run­kach. Naj­dłu­ższa tra­sa to ta na Loz­zo­le – szlak nr 505, ale mo­żna też ob­rać szlak w stro­nę Ca­sa­gli – nr 531. Oby­dwa kie­run­ki są nie­zwy­kle wi­do­wi­sko­we.

Rzeka Lamone

La­mo­ne ro­dzi się w oto­cze­niu bu­ków, na wzgó­rzu, skąd ­wi­dać Ca­sa­glię z jed­nej, a Mu­gel­lo z dru­giej stro­ny. Po oko­ło 100 ki­lo­me­trach bie­gu przez To­ska­nię i Ro­ma­nię wpły­wa do Ad­ria­ty­ku. To sa­mo­dziel­na rze­ka, sa­mo­wy­star­czal­na, nie­zwy­kła. Rze­ka po­ety. Czu­ję, jak­by w pew­nej części była tyl­ko moja…

La­mo­ne… moja naj­bli­ższa sąsiad­ka, moja po­wier­nicz­ka, to­wa­rzysz­ka. Jej szum brzmi w mo­ich uszach przez cały dzień. Wy­da­je się zna­jo­ma, a jed­nak wci­ąż za­dzi­wia. Na pew­no kry­je przede mną jesz­cze wie­le ta­jem­nic.

Lamone szmaragdowe zimą

Po­mi­ędzy „mia­stecz­kiem do­brej wody” a Mar­ra­di jest tyl­ko kil­ka osad. Choć, szcze­rze mó­wi­ąc, na­wet okre­śle­nie osa­da wy­da­je się lek­ką prze­sa­dą. Znaj­dzie­my tu rap­tem po­je­dyn­cze domy, cza­sem sku­pio­ne po dwa czy trzy, cza­sem przy­tu­lo­ne tak cia­sno przy dro­dze, że zda­ją się zle­wać w jed­no. Mi­ędzy nimi po­zor­nie nie ma nic wi­ęcej. La­tem je­dy­nie zie­leń w swo­ich naj­ró­żniej­szych od­cie­niach, któ­ra so­czy­ście ma­lu­je ape­ni­ńskie lasy, je­sie­nią mie­dź, zło­to i ochra, a zimą su­ro­wo, sino, cza­sem złow­ro­go, mo­no­chro­ma­tycz­nie. Nie­za­le­żnie od pory roku – nie­po­wta­rzal­ny spek­takl na­tu­ry...

W tej oto wi­do­wi­sko­wej do­li­nie wije się wąska i po­kręco­na dro­ga. La­tem co i rusz mo­żna na­po­tkać tu cia­sno za­par­ko­wa­ne na po­bo­czu sa­mo­cho­dy i sku­te­ry, je­den przy dru­gim, jak śle­dzie. Trze­ba wie­dzieć, że to znak!

Oto do­sko­na­ła wska­zów­ka, że gdzieś, poza wzro­kiem cie­kaw­skich, jak naj­cen­niej­szy skarb, ukry­ty jest ka­wa­łek raju. War­to za­trzy­mać się i spró­bo­wać od­na­le­źć dro­gę, ta­jem­ne prze­jście, ni­czym bra­mę do baj­ko­we­go świa­ta. Ta­kie miej­sca są pra­wie nie­wi­docz­ne, za­ma­sko­wa­ne przez je­ży­ny, po­krzy­wę i chasz­cze naj­ró­żniej­sze, któ­re strze­gą do­stępu do nich jak do skar­bu.

Miejsc jak z fil­mu jest tu wie­le, bo­gac­two za­kąt­ków ca­łkiem nie z tego świa­ta. La­mo­ne nie wpa­da do żad­nej in­nej rze­ki, to ona jest głów­ną bo­ha­ter­ką, któ­ra bie­gnie w kie­run­ku mo­rza nur­tem wart­kim, fi­ku­śnym, przez ka­my­ki i gła­zy, opa­da­jąc fan­ta­zyj­ny­mi ka­ska­da­mi, przy­sta­jąc w na­tu­ral­nych niec­kach, na skal­nych ta­ra­sach, pod ko­na­ra­mi drzew opa­dły­mi bez­rad­nie, po­chy­lo­ny­mi nad nią, ni­czym w uni­żo­nym po­kło­nie.

Na czwar­tym ki­lo­me­trze, gdy je­dzie się od Mar­ra­di do Cre­spi­no, stoi ka­mien­ny bu­dy­nek – roz­pa­da­jący się młyn Fan­ti­no,przez miej­sco­wych na­zy­wa­nyLa Fre­ra. Już bez części stro­pów, bez okien, nie­my świa­dek daw­nych cza­sów… To tyl­ko je­den z nie­zwy­kłych za­kąt­ków.

 

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów, sty­czeń 2014:

Da­lej w kie­run­ku Flo­ren­cji rze­ka pro­wa­dzi do jesz­cze bar­dziej za­cza­ro­wa­nych miejsc. Za­trzy­mu­je­my się pod mo­stem ko­le­jo­wym, gdzie dro­ga ostro za­kręca. Val­bu­ra – gło­si na­pis na za­rdze­wia­łej ta­bli­cy. Tyl­ko je­den ka­mien­ny dom...

Pod­cho­dzi­my do ba­rier­ki i za­trzy­mu­je­my się, ocza­ro­wa­ni wi­do­kiem rze­ki z góry. Spa­da wie­lo­ma ka­ska­da­mi w dół, w otchłań, zda­je się bez dna.

– Tam nie zej­dzie­my – mówi Ma­rio.

– Jak to nie? – dzi­wi się To­mek. – Ja tam by­łem! – krzy­czy roz­pro­mie­nio­ny i idzie śmia­ło przed sie­bie.

Wy­mie­nia­my za­sko­czo­ne spoj­rze­nia i ru­sza­my za na­szym ma­łym prze­wod­ni­kiem. Po kil­ku me­trach do­cie­ra­my do wąskiej ście­żki, któ­ra pro­wa­dzi w dół. Przy­sta­ję co kil­ka kro­ków i nie mogę się na­dzi­wić! Ta­kie miej­sce, nie­mal pod do­mem! Dzie­si­ąt­ki mniej­szych i wi­ęk­szych wo­do­spa­dów, nie­cek, dziw­nych głazów, wy­żło­bio­nych przez rzecz­ny nurt, któ­re zda­ją się za­klęty­mi po­sąga­mi. Ko­na­ry drzew po­kry­te so­czy­ście zie­lo­nym mchem, woda kry­sta­licz­na, la­zu­ro­wo-tur­ku­so­wa. Gdy­by to miej­sce było w in­nym re­jo­nie, sta­ło­by się na pew­no wiel­ką atrak­cją tu­ry­stycz­ną. A tu? Na tle tego wszyst­kie­go, co do­oko­ła, zda­je się nie­mal nie­zau­wa­żo­ne, nie­do­ce­nio­ne, pew­nie po­ło­wa mar­ra­dyj­czy­ków ni­g­dy tu nie była.

– Mu­sia­ło się po­ja­wić pol­skie dziec­ko, że­bym mógł po­znać ten za­kątek – mówi Ma­rio pod no­sem i śmie­je się sam do sie­bie. A ja je­stem szczęśli­wa, bo moje duże-małe dziec­ko przede mną od­kry­wa cuda tego świa­ta… na­sze­go baj­ko­we­go świa­ta...

Casaglia

Choć Ca­sa­glia ad­mi­ni­stra­cyj­nie na­le­ży już do Bor­go San Lo­ren­zo, to jed­nak pod ka­żdym względem bli­żej jej do na­sze­go Mar­ra­di.

Ukry­ta w gó­rach, jak mi­nia­tu­ro­wa pe­re­łka Ape­ni­nów, kil­ka ki­lo­me­trów od Pas­so del­la Col­la i pew­nie oko­ło 13 ki­lo­me­trów od Bi­for­co. Niby w sa­mej osa­dzie nie ma nic szcze­gól­ne­go. Ot, kil­ka do­mów, ko­ściół, po­mnik i cir­co­lo, czy­li to, co w ta­kich miej­scach jest na­miast­ką baru.

 

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów, ma­rzec 2014:

W po­łud­nie za­trzy­mu­je­my auto na cen­tral­nym pla­cu, poza nami nie wi­dać ży­wej du­szy. Ani jed­ne­go czło­wie­ka! Choć oczy­wi­ście ja­kieś ży­cie być musi. Zza lek­ko przy­mkni­ętych okien­nic do­cho­dzą stłu­mio­ne gło­sy i dzwo­nie­nie garn­ka­mi. Po­wie­trze pach­nie dy­mem, któ­ry de­li­kat­nie snu­je się po­nad da­cha­mi.

Casaglia

Gdy pa­trzy się na to miej­sce, wy­da­je się, że o Ca­sa­glii świat za­po­mniał. Skrom­nie przy­cup­nęła na ubo­czu, ci­chut­ka, już pra­wie opusz­czo­na, na co dru­gim domu kar­tecz­ka – VEN­DE­SI (do sprze­da­nia). Wszy­scy ucie­ka­ją do cy­wi­li­za­cji, szu­ka­ją wy­god­niej­sze­go ży­cia i niby trud­no się dzi­wić, ale ja jed­nak – pa­trząc na osa­dę jak z baj­ki – odro­bi­nę się dzi­wię.

Z Ca­sa­gli wy­ru­sza je­den z głów­niej­szych szla­ków, pi­ęk­na pętla, któ­ra pro­wa­dzi przez naj­bar­dziej wi­do­wi­sko­we miej­sca. Mo­żna po­wie­dzieć, że Ca­sa­glia jest tro­chę jak sta­cja węzło­wa i rze­czy­wi­ście, la­tem często mo­żna spo­tkać tu gru­py wędrow­ców, ale po se­zo­nie mia­stecz­ko zda­je się kom­plet­nie wy­ma­rłe.

Wy­ma­rłe, ale nie­zwy­kle fo­to­ge­nicz­ne. War­to prze­je­chać ki­lo­metr da­lej, za­trzy­mać się na wy­gi­ętym do nie­mo­żli­wo­ści za­kręcie i zro­bić zdjęcia z od­da­li. Łąki Ca­sa­gli to spek­takl sam w so­bie o ka­żdej po­rze roku. Czy z zie­le­nią i bia­ły­mi szczy­ta­mi w tle, czy la­tem, kie­dy do­mi­nu­je zło­ty ko­lor wy­pa­lo­nych sło­ńcem traw. Czy je­sie­nią, kie­dy pstro­ka­ci­zna barw prze­cho­dzi ludz­kie po­jęcie. Ta­kie wy­da­wa­ło­by się nic, a mnie nie­zmien­nie ści­ska za ser­ce.

Grotta del Romito

Al­be­ro – kil­ka do­mów na krzyż. Mi­nia­tu­ro­wa osa­da. As­falt tu się ko­ńczy i da­lej mo­żna iść tyl­ko pie­szo. Miej­sce zu­pe­łnie poza świa­tem, ukry­te przed cie­kaw­ski­mi.

To tak na­praw­dę je­den z pierw­szych szla­ków, jaki prze­szłam, nim jesz­cze na po­wa­żnie za­częłam po­zna­wać Ape­ni­ny. Był rok 2014…

 

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów, wrze­sień 2014:

Zo­sta­wia­my sa­mo­chód tam, gdzie ko­ńczy się dro­ga. Osa­da na­zy­wa się Al­be­ro. Rap­tem kil­ka do­mostw scho­wa­nych w ma­łej, zie­lo­nej do­li­nie. Ście­żka do gro­ty wie­dzie po­przez je­den z naj­pi­ęk­niej­szych ga­jów kasz­ta­no­wych, ja­kie w ży­ciu wi­dzia­łam! Znów się za­chwy­cam. Pnie po­wy­kręca­ne, tak gru­be, że do ob­jęcia nie­któ­rych po­trze­ba kil­ku osób. Zwęglo­ne, bez­li­to­sne śla­dy pio­ru­no­wych po­ca­łun­ków. Da­lej gła­zy, pa­gór­ki, unie­sio­ne ko­rze­nie, jak otwar­te pasz­cze mi­tycz­nych stwo­rów. Po­tem ka­mien­ny młyn. Po­noć w oko­li­cy jest ich oko­ło sied­miu!

Mi­ja­my wo­do­spa­dy, źróde­łka naj­mniej­sze, któ­re sączą się po­wo­li, ci­chut­ko, tak, jak z pew­no­ścią pły­nęło ży­cie pu­stel­ni­ka.

Dro­ga za­czy­na się zwężać, prze­cho­dzi­my przez spróch­nia­łe mo­stecz­ki, wspi­na­my się co­raz wy­żej. Po­wie­trze jest te­raz chłod­ne. Zdej­mu­ję chu­s­tę z szyi i daję Mi­ko­ła­jo­wi. Czuć orze­źwia­jący od­dech gór...

– Pa­trz­cie, to tam! – wo­łam po mniej wi­ęcej go­dzi­nie mar­szu. Rze­czy­wi­ście, po­nad nami coś jak­by gro­ta, wy­drążo­ny głaz, ba­ry­ka­da z bali…

Je­ste­śmy na miej­scu. Tu przez lata żył „ro­mi­to”. Mu­szę po­grze­bać w miej­sco­wej bi­blio­te­ce, chcę się o nim do­wie­dzieć cze­goś wi­ęcej. Lu­dzie mó­wią, że woda, któ­ra tu wy­pły­wa, czy­ni cuda, że miej­sce jest ma­gicz­ne, pe­łne mocy. Od­dy­cham głębo­ko…

Schod­ki, jamy, świ­ęte ob­raz­ki, zo­sta­wio­ne, za­pew­ne w po­dzi­ęce, ró­ża­ńce, pusz­ka na ofia­ry, pa­mi­ąt­ko­wy ze­szyt, ołów­ka brak, naj­dziw­niej­sze for­my skal­ne, sza­łas dla wędrow­ców i… hu­śtaw­ka…

Ga­łąź, na której jest za­wie­szo­na, nie wy­da­je się dość moc­na, aby mo­gła utrzy­mać mój ci­ężar, więc, choć ko­cham hu­śtaw­ki, za­ba­wę zo­sta­wiam chłop­com.

Chwi­la od­de­chu i wra­ca­my. Znów spa­ce­ru­je­my przez kasz­ta­no­we gaje, w od­da­li sły­chać war­kot pił me­cha­nicz­nych. Lu­dzie przy­go­to­wu­ją się do zbio­rów. Trze­ba oczy­ścić podło­że. Jak ogro­dy te gaje, jak z baj­ki to wszyst­ko. Pi­ęk­ne. Cza­sem nie­na­tu­ral­nie pi­ęk­ne… Znie­wa­la­jące…

 

Tra­sa do gro­ty nie wie­dzie gra­nia­mi i nie jest może tak wi­do­wi­sko­wa jak inne tu­tej­sze szla­ki, na­to­miast na pew­no pro­wa­dzi przez je­den z naj­pi­ęk­niej­szych ga­jów kasz­ta­no­wych w ca­łym Ap­pen­ni­no To­sco-Ro­ma­gno­lo. Już samo to jest do­brym po­wo­dem, by ru­szyć tą tra­są na spo­koj­ny spa­cer. W Bi­for­co, ja­dąc od Mar­ra­di w kie­run­ku Flo­ren­cji, trze­ba skręcić w lewo, w stro­nę Cam­pi­gno i po oko­ło trzech ki­lo­me­trach jesz­cze raz w lewo, w kie­run­ku osa­dy Al­be­ro.

W Al­be­ro dro­ga się ury­wa i tam też bie­rze po­czątek wspo­m­-nia­ny szlak.

Lutirano

Ma­le­ńka osa­da ukry­ta w do­li­nie Acer­re­ty, tuż przy gra­ni­cy z Emi­lią-Ro­ma­nią, być może nie jest punk­tem obo­wi­ąz­ko­wym, ale jed­nak war­to tu za­wi­tać, zwłasz­cza je­śli ktoś lubi miej­sca za­po­mnia­ne, od­ci­ęte od świa­ta, je­śli chce za­nu­rzyć się w gęs­twi­ny i bez­dro­ża Ape­ni­nów.

Lu­ti­ra­no to tak na­praw­dę kil­ka do­mów w „cen­trum” i kil­ka­na­ście roz­rzu­co­nych po oko­licz­nych wzgó­rzach. Cen­tral­ne miej­sce sta­no­wi oczy­wi­ście sklep, zwa­ny przez miej­sco­wych bot­te­gą. Mo­żna na­pić się tu kawy, po­roz­ma­wiać, zje­ść ka­nap­kę, przy­go­to­wa­ną od ręki ze świe­że­go chle­ba, pro­sciut­to, mor­ta­del­li lub fi­noc­chio­ny. Uro­czy swoj­ski kli­mat, któ­re­go pró­żno szu­kać w osła­wio­nych miej­scach, choć, uczci­wie mu­szę przy­znać, że sama osa­da nie jest na pew­no naj­wi­ęk­szą ozdo­bą do­li­ny.

Nie­mo­żli­wo­ścią jest tra­fić tu przy­pad­kiem. Dro­ga, któ­ra w „cen­trum” od­bi­ja w pra­wo, bie­gnie do­ni­kąd. Ury­wa się kil­ka ki­lo­me­trów da­lej. Wcze­śniej jed­nak, po oko­ło dwóch ki­lo­me­trach, na­po­tka­my śre­dnio­wiecz­ny ko­ściół – Ba­dia del­la val­le. Dziś mie­ści się tu agro­tu­ry­sty­ka z do­sko­na­łą re­stau­ra­cją.

Badia della Valle

W skład kom­plek­su ka­mien­nych za­bu­do­wań wcho­dzi przede wszyst­kim świ­ąty­nia, któ­rej wiek zbli­ża się do ty­si­ąca lat. Czu­ję się w obo­wi­ąz­ku pod­kre­ślić, jak wiel­kiej hi­sto­rii tu do­ty­ka­my. To ko­lej­na świ­ąty­nia, któ­rej po­wsta­nie za­wdzi­ęcza­my prze­cho­dzące­mu tędy set­ki lat temu świ­ęte­mu Pio­tro­wi Da­mia­ni, temu sa­me­mu, dzi­ęki któ­re­mu, u stóp góry Ga­mo­gna, mo­że­my po­dzi­wiać opi­sa­ne kil­ka stron wcze­śniej opac­two.

Piotr Da­mia­ni, bi­skup, teo­log, re­for­ma­tor, ogło­szo­ny dok­to­rem Ko­ścio­ła, często pod­ró­żo­wał po Ita­lii. Jed­nym z jego sta­łych szla­ków była dro­ga po­mi­ędzy Fa­en­zą i Flo­ren­cją. Du­chow­ny lu­bił jed­nak po­rzu­cać głów­ne tra­sy, by szu­kać sa­mot­no­ści. Dzi­ęki temu, na jego ży­cze­nie, w 1053 roku po­wstał ten ko­ściół. Przy­le­ga­jące do nie­go za­bu­do­wa­nia, jak i po­ło­żo­na kil­ka­set me­trów da­lej pi­ęk­na po­sia­dło­ść Vos­se­mo­le, na­le­żą obec­nie do ro­dzi­ny Ca­ta­ni.

Do­li­na Acer­re­ty wije się w otu­li­nie ła­god­nych pa­gór­ków i choć, jak wspo­mnia­łam, samo Lu­ti­ra­no nie jest ni­czym nad­zwy­czaj­nym, ja kil­ka lat temu zo­sta­wi­łam tu moje ser­ce.

Już chy­ba za­wsze będę mia­ła sen­ty­ment do tych te­re­nów, gdzie na­wet sy­gna­ły sie­ci ko­mór­ko­wych od­ma­wia­ją wspó­łpra­cy.

Kie­dy po kil­ku la­tach spędza­nia wa­ka­cji w agro­tu­ry­sty­ce, Ma­rio pod­po­wie­dział, że bar­dziej sen­sow­nym roz­wi­ąza­niem by­ło­by w na­szym przy­pad­ku wy­na­jęcie domu na sta­łe, za­raz za­bra­li­śmy się za po­szu­ki­wa­nia. Nie za­jęły nam one wie­le cza­su, bo już pierw­sze ogląda­nie lo­kum za­ko­ńczy­ło się po­my­śl­nie. Tak oto ko­lej­ne trzy lata spędzi­li­śmy w Ca­sa­luc­cio, sta­rym wiej­skim do­mo­stwie, po­ło­żo­nym kil­ka ki­lo­me­trów da­lej niż na­sza po­przed­nia kwa­te­ra. Wie­le wspo­mnień, wie­le nie­zwy­kłych prze­żyć.

Na­dal lu­bię tu wra­cać.

 

Z mo­ich To­ska­ńskich no­te­sów:

W domu na­szych by­łych go­spo­da­rzy pa­no­wa­ła nie­zmąco­na ni­czym ci­sza. Do­pie­ro po kil­ku chwi­lach wy­szła nam na spo­tka­nie Er­mi­nia. Za­jęta była szy­ko­wa­niem ko­la­cji, więc po­pro­si­ła, by­śmy po­szli za nią do let­niej kuch­ni. Ko­la­cja mia­ła być wy­jąt­ko­wa, więc Er­mi­nia mia­ła ręce pe­łne ro­bo­ty. Gdy tyl­ko zo­ba­czy­łam za­sta­wio­ny stół, na­tych­miast od­wró­ci­łam się na pi­ęcie i jak strza­ła po­mknęłam po apa­rat. Ta­kie­go wi­do­wi­ska nie mo­gła­bym prze­ga­pić!

– Co przy­go­to­wu­jesz?

– Śli­ma­ki. Lu­bisz?

– Nie wiem, ta­kich chy­ba nie ja­dłam.

Na sto­le sta­ła wiel­ka mi­cha spra­wio­nych i ugo­to­wa­nych śli­maków. Er­mi­nia wy­ja­śni­ła, że wcze­śniej go­to­wa­ła je w wa­rzy­wach i zio­łach, tak jak ro­sół. Po­tem na­dzie­wa­ła na pa­tycz­ki, na prze­mian z bocz­kiem i pie­czar­ka­mi ze sło­ika. Tak przy­go­to­wa­ne sza­szły­ki lądo­wa­ły w jaj­ku i w tar­tej bu­łce, po czym go­to­we były do sma­że­nia.

W ży­ciu cze­goś ta­kie­go nie ja­dłam i aż żal mi było, że nie będę mo­gła spró­bo­wać.

– Czy to są te wiel­kie śli­ma­ki, któ­re cza­sem znaj­du­je­my w ogród­ku?

– Do­kład­nie.

– O mat­ko, to ile cza­su mu­sia­łaś je zbie­rać?? Tyle ich!

– Nie py­taj! Już od kil­ku dni szy­ku­ję tę ko­la­cję!

Za­ska­ku­jące wy­da­wa­ło mi się to menu w zwy­kłym wiej­skim domu. Śli­ma­ki ni­g­dy nie ko­ja­rzy­ły mi się z to­ska­ńską wsią, a tu pro­szę – ko­lej­na nie­spo­dzian­ka.

Pa­trzy­łam jak za­cza­ro­wa­na na uwi­ja­jące się ręce Er­mi­ni, któ­re jak w tran­sie na­dzie­wa­ły na pa­tycz­ki śli­ma­ki, grzy­by i bo­czek. Szyb­ko, ener­gicz­nie, je­den za dru­gim. To są dla mnie jed­ne z naj­wi­ęk­szych tu­tej­szych ra­do­ści – móc ob­ser­wo­wać Włosz­kę w kuch­ni. Uszy na­sta­wiam jak ra­da­ry, by żad­ne sło­wo mi nie ucie­kło. Wzrok wy­ostrzam, za­trzy­mu­ję ka­dry. Ku­li­nar­ne in­struk­cje prze­pla­ta­ją się z no­wy­mi opo­wie­ścia­mi.

 

Z do­li­ny Acer­re­ty mo­żna wy­ru­szyć kil­ko­ma pi­ęk­ny­mi szla­ka­mi. Je­den pro­wa­dzi na Ga­mo­gnę, ale trze­ba pa­mi­ętać, że od tej stro­ny tra­sy są tak na­praw­dę dwie – jed­na dłu­ga (oko­ło czte­rech ki­lo­me­trów) i do­syć mo­zol­na, bie­rze po­czątek przed ostat­nim do­mo­stwem – do­mem Ca­mu­ra­nich. Dru­ga na­to­miast – za­czy­na­jąca się nie­co da­lej – zde­cy­do­wa­nie krót­sza, ale też zu­pe­łnie nie­wi­do­wi­sko­wa. Mo­żna stąd też po­wędro­wać na Va­lan­dro­ne, na Ca­val­la­rę i do jesz­cze jed­ne­go ka­mien­ne­go ko­ścio­ła – na Treb­ba­nę.

Trebbana

Kil­ka ki­lo­me­trów od cen­trum Lu­ti­ra­no, za­raz przy dro­dze, roz­ci­ąga się…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Autorka: Katarzyna Nowacka

Redakcja: Joanna Kułakowska-Lis

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt makiety: Izabela Kruźlak

eBook: Atelier Du Châteaux

Mapa: Wydawnictwo Gauss

Projekt graficzny okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcia: z archiwum Autorki

 

Redaktor prowadzący: Roman Książek

Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Katarzyna Nowacka

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2022

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8103-951-2