Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy wróciliśmy wieczorem z innych niż zwykle wojaży i usiedliśmy w końcu w ogrodzie nad misą pasty, emocje, zachwyt, upojenie nieznaną Toskanią wypełniały mnie po końcówki włosów.
Dlaczego wcześniej nie pokazałeś nam tych miejsc? zapytałam.
Myślałem, że jesteście, jak wszyscy turyści, zainteresowani Florencją, Pizą, San Gimignano, plażą w Viareggio, outletem w Barberino.
Nie, nie jesteśmy, jeździliśmy znanymi szlakami, bo nie znaliśmy tej Toskanii, którą nam dziś pokazałeś. Dlaczego tak późno? (za kilka dni wracaliśmy do Polski).
Tak to się zaczęło...
Oddaję w Wasze ręce osobistą, nieśpieszną opowieść o Toskanii nieodkrytej i części Romanii, która przez większość turystów jest wciąż niedoceniona. Niektórzy nazywają te tereny ziemiami Dantego, bo właśnie tutaj pomiędzy Florencją a Rawenną poeta spędził część swojego życia. Toskania to nie tylko łagodne pagórki Orcii i winnice Chianti, to także bezdroża Apeninów, czasem nieprzystępne, często niepopularne i niewygodne.
Katarzyna Nowacka
Jak wygląda najmniejszy wulkan Włoch?
Które włoskie miasto słynie z gościnności, a w jakim ożywają obrazy?
Gdzie rosną najlepsze kasztany? Kto rozsławił Barbianę?
W której dolinie ukrył się wodospad z Boskiej Komedii?
Z myślą o tych, którzy lubią porzucić wydeptany szlak i zajrzeć do miejsc, gdzie diabeł, to znaczy Dante mówi dobranoc.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 202
Moim Synom
Z moich Toskańskich notesów, sierpień 2009:
Kiedy wróciliśmy wieczorem z innych niż zwykle wojaży i usiedliśmy w końcu w ogrodzie nad misą pasty, emocje, zachwyt, upojenie nieznaną Toskanią wypełniały mnie po końcówki włosów.
– Dlaczego wcześniej nie pokazałeś nam tych miejsc? – zapytałam, wkładając mnóstwo wysiłku w poprawność językową, szukając odpowiednich słów i walcząc z tremą.
– Myślałem, że jesteście, jak wszyscy turyści, zainteresowani Florencją, Pizą, San Gimignano, plażą w Viareggio, outletem w Barberino.
– Nie, nie jesteśmy, jeździliśmy znanymi szlakami, bo nie znaliśmy tego oblicza Toskanii, które dziś nam pokazałeś. Dlaczego tak późno? (Za kilka dni wracaliśmy do Polski).
Tak to się zaczęło... Od tamtego dnia Mario, którego poznaliśmy na naszych drugich marradyjskich wakacjach, zaczął spędzać z nami większość swojego czasu, prowadząc nas przez lasy, mało uczęszczane ścieżki, a każde z tych miejsc, każda poznana osoba utwierdzały mnie w przekonaniu, że to tu..., że to jest właśnie mój dom, mój świat…
Długo zastanawiałam się, jak zacząć tę opowieść. Przychodziło mi do głowy wiele słów, zbyt wiele. Czy powinnam opowiedzieć, dlaczego wybrałam właśnie to miejsce i jak to się w ogóle zaczęło? Czy może powinnam być profesjonalna i na chłodno, jak reporter, opowiedzieć o nieznanych ziemiach z pogranicza Toskanii i Romanii?
Mugello, Alto Mugello, Toscana Romagna, Marradi, Monte Lavane, Gamogna, Lozzole. Dom… Z dystansem, jak reporter, byłoby mi opowiadać niezwykle trudno, to będzie książka o nieznanej części Italii, tej poza turystycznym szlakiem, czystą miłością pisana.
Jak to się stało, że w ogóle tu trafiłaś? – pytają często turyści i czytelnicy, a ja za każdym razem opowiadam tę samą historię.
Kiedy w 2007 roku zaczęliśmy planować wymarzone, toskańskie wakacje, wiedziałam, że nie chcę spędzić ich w osławionych już wtedy miejscach typu Chianti. Jak na przekorną duszę przystało, szukałam rejonów, w których nie będzie zatrzęsienia turystów, zachęcających mnie po angielsku reklam punktów sprzedaży wina, czy też widoków znanych z pocztówek. Szukałam czegoś nieznanego, czegoś mniej oczywistego.
I tak oto, w pewien styczniowy dzień, na jednym z popularnych portali, znalazłam ofertę wynajmu samodzielnego domu w nieznanym nikomu Marradi. Kto by wtedy pomyślał, że będą to wakacje, które całkowicie odmienią moje życie, wakacje, z których już nigdy do końca nie wrócę?
„Przed mostem na rzece Lamone skręć w lewo” – instruowały wskazówki dojazdu do agroturystyki, otrzymane od pośrednika. Pamiętam tamto zdanie dokładnie, bo most na rzece Lamone urósł w moim sercu niemal do rangi symbolu. Choć, oczywiście, w tamtym momencie nawet przez myśl mi nie przeszło, że gdybym wtedy popatrzyła w lewo, zobaczyłabym mój przyszły dom…
Dwa tygodnie spędzone w Alto Mugello lub – jak wolą te tereny nazywać miejscowi – w Toscana Romagna, nie były gonitwą po znanych miastach i zabytkach. Ze sławnych miejsc – przede wszystkim ze względu na małe dzieci – pokusiliśmy się jedynie o wycieczkę do Pizy i Viareggio. Tak naprawdę bardziej interesowało nas poznawanie lokalnego, marradyjskiego życia poza turystycznym szlakiem. I kiedy dzień przed powrotem usiadłam w sąsiedniej Brisighelli, tuż obok kulistej fontanny, rozpłakałam się jak dziecko. Nagle ogarnęło mnie uczucie, że oto znalazłam mój prawdziwy dom i muszę zrobić wszystko, by tu zamieszkać. Myśl o wyjeździe bolała jak otwarta rana. Bolała zresztą za każdym razem, kiedy w następnych latach wracaliśmy po marradyjskich wakacjach do Polski.
W międzyczasie sytuacja finansowa uległa dużej zmianie i nie była to zmiana na lepsze. Nie było nas już stać na to, by w agroturystyce spędzać prawie dwa miesiące. I tak oto, za radą miejscowych, w 2010 roku wynajęliśmy na stałe skromny, wiejski dom, którego roczne utrzymanie okazało się zdecydowanie tańsze. To był moment, kiedy wreszcie czułam się, jakbym jedną nogą była już tutaj. Dom stał na prawdziwym końcu świata i prowadziła do niego niemożliwie wyboista droga, ale właśnie tam, na tym końcu świata, upewniłam się, że poryw serca na zakończenie pierwszych wakacji nie był tylko chwilowym kaprysem.
Każdego roku odgrażaliśmy się, że tym razem już nie wracamy, ale nikt oczywiście nie brał naszych słów na poważnie. To właśnie z tęsknoty za Italią w 2012 roku narodził się blog Dom z Kamienia.
Zapiski z toskańskich notesów zaczęłam nieśmiało publikować w sieci, marząc po cichu, że kiedyś będzie z tego książka. To pisanie było próbą, czy moje bajanie może się podobać szerszej publiczności.
W 2013 roku, tak jak zawsze, przyjechaliśmy do Lutirano (gmina Marradi) i ku zaskoczeniu wszystkich zrealizowaliśmy nasz zamysł. Postanowiliśmy zostać tu na stałe. To była szalona i pewnie w tamtej sytuacji bardzo nieodpowiedzialna decyzja, ale w głowie wciąż tłukły mi się przeczytane gdzieś słowa: nie ma sensu czekać na właściwy moment, bo nigdy nie nadejdzie. Taki moment nie istnieje.
Tak zaczęło się włoskie życie w najmniej znanym zakątku Toskanii.
Przez kolejne lata zaczęłam drążyć jak kret moją nową ojczyznę, centymetr po centymetrze. Odkrywałam kolejne miasteczka, opuszczone osady, przemierzałam górskie szlaki, fotografowałam ukryte jeziora i kamienne kościoły. Smakowałam tutejsze rarytasy i stałam się regularnym bywalcem lokalnych imprez. Z czasem sama zaczęłam stawiać się w roli ambasadora tych ziem, a w 2019 roku zostałam oficjalnie członkiem delegacji Mugello i Ziem Dantego, które promowały się w Polsce na okoliczność siedemsetlecia śmierci poety.
Ponieważ to Marradi stało się moim domem, od tego mias-teczka postanowiłam zacząć swą opowieść i pewnie, siłą rzeczy, to jemu poświęciłam najwięcej uwagi. Ten quasi--przewodnik adresowany jest głównie do osób, które lubią podróżowanie powolne, tych, które nie podróżują na akord, nie gonią, lubią odkrywać nieznany świat po kawałeczku, do tych, którzy podróż celebrują, chwila po chwili. To opowieść dla tych, którzy lubią ciszę i spokój, cenią sobie podążanie bocznymi, czasem bardzo niewygodnymi drogami.
Nieznane Toskania i Romania to opowieść o miejscach niepopularnych, mniej wymuskanych, może dla niektórych nawet zwyczajnych. Ale właśnie w tych zwyczajnych, zapomnianych miejscach udaje się posmakować autentycznego włoskiego życia. Poza tym we Włoszech miejsca niepopularne też mają swoją imponującą historię, a wielką sztukę można znaleźć nawet w szczerym polu.
Zakładam, że tylko garstka czytelników, do których trafi ta książka, śledzi Dom z Kamienia, dlatego postanowiłam, dla jasności, zrobić krótkie wprowadzenie, kto jest kim i o jakich miejscach mowa.
Mam na imię Kasia i jestem autorką tej książki. Tomek i Mikołaj to moi dwaj już prawie dorośli synowie, którym dedykuję tę książkę, opowieść o miejscu ich dorastania. Mario jest włoskim przyjacielem rodziny i od kilkunastu lat pomaga mi odkrywać sekrety nieznanej Toskanii i Romanii. Inicjały przewijające się we wspomnieniach, to przyjaciele, turyści, towarzysze wypraw.
Mugello to część Toskanii na północny wschód od Florencji, Alto Mugello to górska część Mugello, która obejmuje gminy graniczące z Emilią-Romanią. Toscana Romagna natomiast to tak naprawdę częściej używane określenie gmin Apeninów, leżących na pograniczu dwóch regionów – zalicza się do nich gminy Toskanii i bliskie jej gminy Romanii. Wiele miejsc na pewno zostało pominiętych, wiele jeszcze mogłabym napisać, ale uważam, że niedopowiedzenia są ważne, dają możliwość odkrywania czegoś nowego. Mam nadzieję, że między jednym a drugim i kolejnym opisanym przeze mnie miejscem i wy odkryjecie coś, o czym jeszcze niewielu słyszało.
Z moich Toskańskich notesów:
Codzienność tutaj jest kozą pasącą się na łące, szmaragdowym zimą jeziorem, jest kwitnącą w styczniu prymulką i przyprószonym śniegiem szczytem Sambuki. Codzienność tu jest kostropatą drogą, stromym urwiskiem, ciszą. Jest terkoczącą na wybojach pandą 4 × 4, Nikonem na szyi, pastą na talerzu, winem w kieliszku…
W moją toskańską codzienność wpisany jest profil gór, szemranie Lamone, uśmiech i życzliwość…
Z moich Toskańskich notesów, luty 2020:
…I nawet jeśli nie ma tu winnic, jak w Chianti, nawet jeśli nie ma gór wysokich jak Alpy Apuańskie, nawet jeśli sielski, pszeniczny krajobraz nie jest upstrzony strzelistymi cyprysami jak w Orcii, to coś tu jednak jest…
Coś, co sprawia, że większość przybyłych powraca rok po roku, czasem częściej, czasem rzadziej. Coś, co słowami trudno ująć. Coś ewidentnie jest w tej Toskanii „takiej trochę innej”. Coś, co zapada w serce.
A ci ludzie tam w górach to jacy oni są? – zapytano podobno Dantego, kiedy z dzikich Apeninów zjechał na nizinę. Galantuomini ma-radi! – miał odpowiedzieć poeta.
Legenda głosi, że Dante zatrzymał się kiedyś w Marradi i że nocą ukradziono mu derkę z konia. Niektórzy twierdzą, że skradziono nawet konia. Wzburzony artysta tak zatem podsumował tutejszą ludność. Galantuomini ma-radi znaczy bowiem – ludzie uprzejmi, ale rzadko. Od tego stwierdzenia miała się narodzić nazwa miasteczka – Marradi, jednak, jak już wspomniałam, to tylko legenda i choć bardzo prawdopodobne jest pojawienie się poety w okolicy, to akurat z nazwą Marradi Dante nie miał nic wspólnego.
Na terytorium Marradi i okolic już od starożytności mieszkali Etruskowie, potem ziemie te zostały zdobyte przez Galów z Francji. Niewykluczone, że właśnie dlatego miejscowy dialekt budzi skojarzenia z językiem francuskim. Uważa się, że już w I wieku naszej ery na miejscu obecnego miasteczka istniała fortyfikacja, która służyła jako punkt do monitorowania drogi łączącej Faenzę, Florencję i Lukkę. Osada, z której wieki później narodzi się Marradi, stała się idealnym przystankiem dla wędrowców. W tamtym czasie miejsce to nazywano Castello.
Wokół Castello rozciągały się inne posiadłości i gospodarstwa, tzw. poderi. Podobnojedno z nich nosiło nazwę „Marrato”, co znaczyło mniej więcej „przekopane” (tak jak przekopany jest ogródek). Jedna z najbardziej prawdopodobnych tez zakłada, że od tego właśnie słowa pochodzi obecna nazwa miasteczka – Marradi.
Inni uważają, że początek współczesnemu mianu dało słowo marrato, inaczej zappato (czyli przekopany motyką), był to bowiem główny sposób pracy na tutejszych polach.
Dziś już zbyt wielu pól uprawnych tu nie ma. Wzgórza porośnięte są lasami – w tym, w dużej mierze – gajami kasztanowymi, ale resztki castello di Castiglionchio – dawniej nazywane „Castrum Leonis”, a dziś po prostu Castellone – przetrwały i są jednym z najbardziej charakterystycznych punktów całej gminy.
Wieża, a tak naprawdę dwie – jedna nie została odbudowana i pozostaje w ukryciu, częściowo zarośnięta – to resztki fortyfikacji z 1123 roku, należącej do rodu Pagani, dominującego w całej sąsiedniej dolinie Senio. Fortyfikacja zniszczona została przez faentyńczyków, którzy wciąż toczyli walki z Pagani.
Ze względu na strategiczne położenie fortyfikacji, wspomniany ród zdecydował się przekazać ją Republice Florencji. Pod koniec XIII wieku Castellone poważnie ucierpiało w silnym trzęsieniu ziemi, które nawiedziło te tereny.
Dziś wieża administracyjnie należy do Biforco, które z kolei przyklejone jest do Marradi. Niektórzy traktują Biforco niemal jak dzielnicę miasteczka. Tu mieszkam ja. U stóp dawnego zamku.
Z Biforco na Castellone prowadzą trzy szlaki – dwa dłuższe i łagodne, trzeci dosyć stromy, ale też dużo krótszy. Tak czy inaczej, są jak wstępna degustacja tutejszych tras, albo jak antipasto do poważnego trekkingu. Wyprawa na Castellone to pierwsze posmakowanie, czym jest wędrowanie po Apeninach. Ręczę całym sercem, że potem chce się wędrować bez końca…
Zawitać do Marradi przypadkiem nie jest łatwo. Krzyżują się tu tylko górskie kręte drogi, które wiją się przez kolejne przełęcze. Niewielu decyduje się na taką wyprawę. Nawet ci, którzy jadą do Florencji, wybierają raczej autostradę.
Marradi to pierwsza toskańska gmina, gdy wjeżdża się do Toskanii od strony Faenzy. Już od Brisighelli krajobraz zaczyna być coraz bardziej górzysty i dziki. Można powiedzieć, że pod wieloma względami jesteśmy uprzywilejowani, nawet jeśli niektórzy uważają, że to ziemie niczyje – ani prawdziwa Toskania, ani Romania.
Marradi i pozostałe ziemie Alto Mugello to taki ukryty, dziki raj, który, jak pokorne ciele, czerpie z tradycji i kultury dwóch regionów. Bierze to, co najlepsze, a do tego, z racji swojego „niewygodnego” położenia, nadal pozostaje miejscem cichym, spokojnym i – co najważniejsze – autentycznym.
Jednym z ważniejszych zabytków miasteczka jest oddalona od centrum o trzy kilometry Badia del Borgo – Santa Reparata. To kamienna świątynia, konsekrowana blisko tysiąc lat temu. Z dawnej budowli zachowała się tylko dzwonnica i fragment murów, natomiast fasada i wnętrze kościoła noszą już widoczne ślady baroku.
Badia jest dobrym punktem wypadowym dla amatorów trekkingu. Jeden ze szlaków prowadzi przez Monte Rotondo do Marradi – około 10 kilometrów niezwykle widowiskowej trasy, dla osób raczej doświadczonych w wędrowaniu po górach, inny natomiast wiedzie do tysiącletniego opactwa Gamogna, o którym opowiem w dalszej części. Nad Badią rozciąga się też jeden z piękniejszych gajów kasztanowych, który należy do posiadłości Pian della Quercia.
Z moich Toskańskich notesów, marzec 2015:
Blaszany lew na kopule ratusza obraca się wolniutko, popychany przez wiatr. Przy silnych podmuchach kręci się jak szalony, jakby chciał się zerwać. Zgrzyta przy tym niemiłosiernie, a przechodzący dołem marradyjczycy patrzą tylko z przestrachem, czy wytrzyma. Raz udało mu się pofrunąć…
„Una cupola rossa ride lontana con il suo leone” – pisał dawno temu lokalny poeta, Dino Campana, a dziś ja, niemal za każdym razem, kiedy przechodzę, zadzieram głowę i uśmiecham się do lwa uczepionego iglicy…
To znak! Mój znak! Mój lew, moje miasto…
Lew jest w herbie gminy. Góruje nad głównym placem, przymocowany do wspomnianej iglicy na kopule ratusza. Tu bije serce Marradi. Centrum miasteczka skupia się tak naprawdę wokół dwóch placów – głównego i drugiego, który miejscowi nazywają piazza di sotto (plac Pod Spodem). Główny to Piazza Scalelle – elegancki i stylowy, z loggiami ratusza, osiemnastowiecznym palazzo Fabbroni i maleńkim kościołem – chiesa del Suffragio.
Warto też pospacerować wąskimi uliczkami, które prowadzą w ciche, urokliwe zakątki – Ca’ Vigoli oraz Ca’ Archiroli. Trzeba też wstąpić do głównego kościoła pod wezwaniem San Lorenzo – po drugiej stronie mostu. Święty Wawrzyniec jest patronem miasteczka. We wnętrzu świątyni można dziś podziwiać malowidła z XVI wieku. Ich autorem jest anonimowy artysta, który – jak się przypuszcza – doskonalił swój kunszt pod okiem Ghirlandaia.
Podobno Marradi w dawnych czasach nie było typowym, takim jak inne, górskim miasteczkiem dzikich Apeninów. Wy-różniało się rozwojem kultury i dbałością o nią. Wynikało to z faktu, że dwa najważniejsze rody, które się tu osiedliły – Torriani i Fabbroni – jeden przepędzony z Mediolanu, drugi podobno z Pistoi, chciały stworzyć wokół siebie elegancki, miejski świat, do jakiego były przyzwyczajone.
Ich wzorem powstały tu też inne palazzi nobili szanowanych rodzin, a każdy mógł się poszczycić bogatą biblioteką. Marradi było z nich znane. Zacne rody, choć żyjące w dziczy, z dala od cywilizacji, bardzo dbały, by otaczać się ze wszystkich stron sztuką.
Do dziś gmina, licząca tylko trzy tysiące mieszkańców, może poszczycić się nawet teatrem, którego historia sięga XVIII wieku i na którego deskach nadal odbywają się spektakle uatrakcyjniające życie – zdawałoby się – zwykłego, sennego miasteczka.
Palazzo Torriani to bez wątpienia jeden z klejnotów Marradi, który wznosi się w centrum miasteczka, na resztkach budowli z czasów przedrzymskich. Pałac wybudowano na życzenie zamożnej rodziny Razzi, ale szybko jego właścicielem stał się ród Torriani. Poprzednicy nie udźwignęli tak dużej inwestycji.
Torriani przybyli do Marradi z Mediolanu, skąd, po krwawych sporach i potyczkach, zostali wygnani przez Viscontich. W połowie siedemnastego wieku zakończono wszelkie prace przy palazzo i rodzina mogła zamieszkać w okazałej rezydencji, gdzie po dziś dzień żyje dziedziczka rodu, Anna Maria, wraz z córką, Marią Emilią.
Aby móc utrzymać tak dużą i kosztowną nieruchomość, właścicielka urządziła tu niezwykle stylowe i eleganckie B&B. Warto jednak wiedzieć, że nie tylko goście nocujący w palazzo mają szansę zobaczyć wnętrza. Anna Maria z otwartymi ramionami przyjmuje tych, którzy chcą poznać historię jej rodu. Można umówić się na zwiedzanie, na degustację, a nawet na wystawną kolację. Smakowitości, które serwują Anna Maria i jej córka, godne są królewskiego stołu.
Jedną z ciekawostek związanych z tym miejscem jest fakt, że wśród najznamienitszych gości Palazzo Torriani był też sławny kucharz, Martino, znany z tego, że przez dwanaście miesięcy roku nigdy nie powtarzał tego samego dania. Właścicielki domu do dziś strzegą, jak najdroższego skarbu, jego receptur. Oczywiście, na prośbę gości, serwują wybrane dania, jednak w czasie ich przygotowywania do kuchni nikt nie ma wstępu.
Palazzo Torriani to nie tylko ekskluzywna baza noclegowa, doskonałe smaki, niecodzienna życzliwość i serdeczność właścicielki. To też zabytkowe wnętrza i arcyciekawe historie. Niezwykłe zdobienia sufitów – słynne włoskie liberty, malowidła nieznanego jeszcze wtedy Silvestro Legi, kilkusetletnie zegary, pamiątki z czasów drugiej wojny światowej i woda, która ma magiczne działanie.
Z moich Toskańskich notesów, grudzień 2019:
Dym unoszący się z komina świadczył o tym, że w opactwie ktoś był. Byliśmy zaskoczeni, bo zwykle o tej porze erem pozostawał zamknięty na głucho. Przynajmniej tak bywało do tej pory. Tym razem jednak cieniutka, niemal poetycka smużka dymu wyraźnie świadczyła o czyjejś obecności.
Opactwo z tą smużką, na tle surowych Apeninów i bezlistnych lasów, wyglądało nawet bardziej niezwykle niż w kolorach jesieni czy soczystości wiosny. Zachwycił mnie ten baśniowy widok. Oniemiałam, a wzruszenie ścisnęło mnie w gardle od samego patrzenia na to połączenie surowości zimowych, grafitowoszarych gór i dymu, który przywoływał na myśl ciepło schronienia… Pomyślałam znów o mojej przyjaciółce, o tym, jak bardzo chciałaby cieszyć oczy tym widokiem. Zawsze, kiedy jestem na Gamognii, moje myśli płyną do A.
Droga była rozmiękła, rozciapana, błotnista, usłana zmęczonymi liśćmi buków i dębów. Miejscami tylko, tam gdzie promieniom słonecznym nie udało się przedostać, szlak nadal przykrywała skorupka lodu, cieniutka jak najcenniejsza chińska porcelana. Miejscami też, na rachitycznych gałązkach kiwały się pojedyncze kwiatki.
Hulaszczy wiatr gnał jak głupi. Momentami zawiewało chłodem zmrożonych miejsc, na przesmykach i przełęczach jakby chciało człowieka zdmuchnąć w przepaść, ale od południa czuć było wyraźnie ciepły powiew scirocco. Wiatru, który w najbliższych dniach uczyni toskańską zimę taką, jaka być powinna.
Klasztor u stóp góry Gamogna liczy sobie blisko tysiąc lat. Jego dzieje są długie i burzliwe. Wybudowano go na początku minionego tysiąclecia i poświęcono świętemu Barnabie. Jego założycielem – podobnie jak dwóch innych kościołów w tej samej dolinie – był święty Piotr Damiani – jeden z największych reformatorów i teologów Kościoła, który w pierwszej połowie XIX wieku ogłoszony został jego doktorem.
W kolejnych wiekach – mniej więcej do 1500 roku – erem należał do kamedułów, następnie opactwo zostało przekształcone w kościół parafialny, nad którym trzymała pieczę parafia świętego Wawrzyńca z Florencji. Z końcem XIX wieku świątynia przeszła administracyjnie do nowo utworzonej diecezji Modigliana.
Po drugiej wojnie światowej okoliczne wzgórza stopniowo pustoszały, bowiem tutejsi mieszkańcy, spragnieni łatwiejszego życia, zaczęli przenosić się w doliny, porzucając swe kamienne domostwa. Wtedy to opactwo zaczęło popadać w ruinę. Na szczęście w 1991 roku, z inicjatywy znanego w całej okolicy księdza Antonia Samorì, rozpoczęto prace mające na celu przywrócenie miejscu jego dawnego blasku i dziś możemy oglądać kościół i inne zabudowania w oryginalnej formie. Z dawnego kompleksu zakonnego przetrwały dziedziniec z arkadami, cele mnichów, piec, suszarnie i stajnia.
Opactwo wznosi się ponad 800 metrów nad poziomem morza. Prowadzi tu kilka malowniczych szlaków. O jednym z nich już wspomniałam – bierze początek przy Badia del Borgo, kolejne ruszają z sąsiedniej doliny – z Lutirano oraz z Passo dell’Eremo. Jeden z nich rozpoczyna się nawet w centrum Marradi. Najbardziej widowiskowy jest odcinek pomiędzy Eremo i Marradi, pokrywający się ze szlakiem Dantego, o którym szerzej w jednym z końcowych rozdziałów.
Nigdy nie natrafiłam na żadne wzmianki o tym, czy Dante rzeczywiście na Gamognę zawitał, ale chcę myśleć, że tak. Trudno sobie wyobrazić, żeby akurat on mógł ją w swych wędrówkach pominąć. Gamogna jest miejscem mistycznym, uspokaja, koi skołatane nerwy, zaprasza, by się zatrzymać, wyciszyć, odłączyć na chwilę od zwariowanego, współczesnego świata, który, jak szalony, pędzi na łeb, na szyję…
Tu czas wyznacza słońce, pory odmierza meridiana, o mijanych godzinach opowiadają okolicznym wzgórzom dzwony opactwa.
Zwykle w niedzielne południe rozchodzi się dookoła chóralny śpiew sióstr zakonnych, które, od kiedy opactwo podniosło się z upadku, przyjeżdżają tu na kilka miesięcy w roku. Jedynie zima spowija to miejsce w absolutną ciszę, choć bywa, że nawet w grudniu smużka dymu sączy się z komina.
Podobno, kiedy ruszyła odbudowa opactwa, mur, stanowiący umocnienie wzniesienia, na którym powstał kościół, zawalił się, a z wnętrza wysypała się lawina kości i czaszek, w większości dziecięcych. Przypuszcza się, że dawno temu śmiertelne żniwo zebrała jakaś epidemia. Daje to też obraz, jak gęsto zaludnione były wzgórza w dawnych czasach.
Jeszcze jedno „podobno”. Tubylcy powtarzają, że woda, która wypływa ze źródła, kilkadziesiąt metrów od zabudowań, ma cudowne właściwości. Są też tacy, którzy utrzymują, że woda z Gamognii zamienia się w wino.
Za kościołem, w otoczeniu ginestre i lawendy, z pięknym widokiem na absydę i dzwony, kryje się zegar słoneczny. Od frontu, pod drzewem, ustawiono kamienny stół, przy którym wędrowcy mogą się posilić i odpocząć.
Mniszki prowadzą tu też ogródek, a wszystko to razem sprawia, że miejsce, będąc cennym zabytkiem, reliktem odległej przeszłości, jest proste i naturalne, bez nadęcia, charakterystycznego dla takich przybytków, bez zbędnego patosu, ale tworzy prawdziwe sacrum.
Osada i góra noszą to samo miano, również tutejszy kościół miejscowi nazywają chiesa a Gamberaldi i pewnie nawet niewielu z nich wie, że oficjalnie to kościół pod wezwaniem świętego Mateusza. Tylko trzy mile toskańskie od głównej marradyjskiej drogi. Przy przejeździe kolejowym trzeba skręcić w prawo, stojąc twarzą do Marradi, i następnie jechać kilka kilometrów, aż do końca asfaltu. Dalej można już tylko iść na piechotę, asfalt się kończy, a najwyższy szczyt jakby oddzielał wyraźnym czubkiem dwie doliny.
Monte Gamberaldi wznosi się dokładnie pomiędzy Senio i Lamone, tuż obok zaczyna się Romania. Dawniej było to serce ziem, którymi władał Maghinardo. W drugiej połowie XIV wieku tereny te wchłonięte zostały przez Florencję, stając się jednocześnie granicą pomiędzy obecną toskańską stolicą i Państwem Kościelnym. Po dziś dzień wije się tu wiele mniej lub bardziej wyraźnych ścieżek i szlaków, które wieki temu stwarzały doskonale warunki do kontrabandy. Romania „eksportowała” sól i zboże, Toskania natomiast oliwę i wino.
W XVI wieku osiedliła się tu zacna familia z Romanii – Cavina Pratesi. Na ich willi do dziś możemy podziwiać oryginalny herb rodu. Wpływy rodziny osłabły wyraźnie za sprawą poważnych wewnętrznych konfliktów w drugiej połowie XVIII wieku i dominację na Gamberaldi przejął jeden z ważniejszych marradyjskich rodów – Fabbri. Dlatego też dziś na willi w Gamberaldi widnieją aż dwa herby.
Gamberaldi to willa, kościół, kilka rozrzuconych po okolicy kamiennych posiadłości, zachwycająca natura oraz imponująca panorama. Nigdy nie było tu większej „metropolii”, na początku XVIII wieku parafia liczyła niewiele ponad stu mieszkańców.
Gamberaldi to jedno z pierwszych miejsc, które chwyciło mnie tutaj za serce. W czasach, kiedy Toskania była jeszcze tylko wakacyjnym przystankiem, przyjeżdżaliśmy tu zawsze na pożegnalny spacer przed powrotem do Polski. Pod koniec sierpnia tutejsze łąki malują się na złoto i tak je w duchu nazywam: Złote Łąki. Jednak nie tylko latem warto tu zawitać. Pięknie jest zimą, kiedy otacza nas czyste powietrze i widać stąd nawet Monte Fumaiolo, i wiosną, gdy złote łąki zastępuje fiolet dzikiego tymianku, pięknie jest w czerwcu, kiedy soczysta zieleń idzie pod rękę ze słonecznymi ginestrami, a nawet w listopadzie, gdy na zmokłych łąkach osiadają jesienne chmury…
Na Gamberaldi przecinają się szlaki Dantego, Garibaldiego, świętego Antoniego i kilka innych. Można stąd wyruszyć przez Monderę do Marradi, albo do sąsiedniej doliny Palazzuolo sul Senio, można nawet porwać się na długą wyprawę graniami do samej Faenzy, albo zejść przez Valnerę do Popolano.
Z Toskańskich notesów, październik 2015:
Ogołocone z zieleni, brunatne, prawie niedostępne… Z ostrym wiatrem goniącym po graniach, przyginającym do ziemi karłowate dęby i sosny. Z niebem w górze spochmurniałym, naburmuszonym i ciężkim od śniegu. Z tym wszystkim, co wizerunek oczernia, wciąż jednak tak kojące, tak wspaniałe. Jest w tych moich toskańskich Apeninach jakaś łagodność, coś, czego dokładnie zdefiniować nie umiem, coś, co, mimo upływu lat, wciąż się nie zmieniło. Mogę stać i patrzeć, i patrzeć bez końca, czując, jak w gardle ściska, jak myśli, te złe, gdzieś odpływają.
Powietrze jest zasnute, zawoalowane, znów wisi foschia. Widać tylko Lavane, Cavallarę i najbliższe pagórki. Nie widzę ani Falterony ani Fumaiolo, ale znam ten krajobraz na pamięć i wiem, że tam są, za zimową foschią kryją się rodzicielki włoskich rzek, Tybru i Arno.
– Buty choć masz odpowiednie? – pyta Mario przez telefon.
– Jasne, że mam.
– Czy aby na pewno?
– Po co miałabym kłamać!
– Będę za piętnaście minut.
Ruszamy w góry. Tytuł i oficjalny motyw wyprawy – rozeznać się, czy są grzyby, ale tak naprawdę – żeby „rozruszać nogi” – jak mówi Mario. Pogoda wątpliwej urody, nawet kozy odprowadzają nas zadziwionym wzrokiem, jakby chciały zapytać, czy to aby na pewno dobry pomysł.
Jedziemy na Gamberaldi. Na Apeninach przycupnęły chmury, szaro-białe kłęby niczym przykurzona wata na naszej grochowskiej choince. Zostawiamy samochód przy Madonninie i dalej ruszamy pieszo.
– Patrz, jaki ładny! – wyciągam w stronę Maria lśniącego marrone (jadalny kasztan – przyp. autorki) i zaraz chowam go do kieszonki. Jeden, drugi, piąty, dziesiąty. Ścielą całą drogę. Kiedy schylam się po następnego, dostrzegam też w mchu dwa grzyby – dla precyzji – dwie kurki.
– Guarda! (Popatrz – przyp. autorki)
– O! To daje nadzieję.
Szukamy teraz jeszcze bardziej zacięcie, przy okazji co i raz upychając w kieszeni co ładniejsze, okazalsze kasztany, ale grzybów już jak na lekarstwo.
Ruszamy dalej, co i rusz przystając, bo przed nami rozciągają się panoramy nieznane, w nowej odsłonie, coraz bardziej zadziwiające.
– Zgadniesz, co to za kaliber? – pyta nagle Mario – trącając butem kawałek rozjechanego plastiku.
– Nie mam pojęcia – odpowiadam, wymownie prychając pod nosem, bo polowanie i broń to sprawy, o których nawet nie mam ochoty mieć jakiegokolwiek pojęcia.
– Dodici (Dwanaście – przyp. autorki).
– Interesujące.… – Teatralnie wywracam oczami, ale chwilę potem sama w duszy się besztam. Kto wie, jaka się wiedza człowiekowi w życiu przyda. Kaliber 12, postaram się zapamiętać.
Przechodzimy przez jeszcze jeden kasztanowy gaj i znów dopychamy kieszenie kasztanowymi resztkami.
– Pięknie tu… – mogłabym fotografować każdego „jeżyka” z osobna.
Kierujemy kroki w stronę miejsc grzybowych. Ścieżka tam, gdzie słońcu nigdy nie udaje się przedrzeć, jest błotnista, a po obydwu jej bokach zalegają zwały rozmiękłych, podgniłych liści.
Wejść to wejść, ale schodzenie może być trudniejsze… – myślę sobie, kiedy suniemy ostrożnie pod górę.
Chmury przesuwają się niemal na wysokości naszych oczu, mam wrażenie, jakbym mogła ich dotknąć. Właśnie to było mi dziś potrzebne. Spacer gdzieś poza światem zawsze działa terapeutycznie. W tym błocie, w tym rozmokłym dywanie liści, w ogołoconych kasztanach, w tym wszystkim zawiera się kwintesencja apenińskiego października. Znów czuję się jak mała dziewczynka, która drepcze za swoim przewodnikiem. Znów zasłuchuję się w opowieści o domach, miejscach i ludziach.
Docieramy do punktu, gdzie szlak się rozwidla. W prawo…
– Czy przypadkiem w czerwcu już tam nie byliśmy? Może lepiej teraz iść w lewo. Tu jest napisane, że do Mondery dwadzieścia minut. Co tam jest?
– Stara, kamienna rudera. Opuszczone wiejskie podere (wiejska posiadłość – przyp. autorki).
Przez chwilę idziemy samą granią, jeszcze wyżej, jeszcze bardziej niezwykle, nadal poza światem, pięknym choć mrocznym od chmur, pod niebem ołowianym i gniewnym. W morzu wciąż mocnej zieleni tylko dąbki karłowate miały odwagę się zezłocić, są teraz jak pstrokate piegi na apenińskiej twarzy...
– To już tu, Mondera. Popatrz! W pięć godzin można dojść stąd na Gamognę!
– Bez przesady z tymi pięcioma godzinami!
– Czy ja wiem… Jeśli ktoś przystaje co dwa kroki i fotografuje te wszystkie kasztanki, cyklameny i liście, to pewnie i więcej.
– Może i racja, a gdzie to podere?
– Powinno być już blisko – odpowiada Mario i zaraz sam przystaje – Popatrz! Widziałaś kiedyś ślady daniela?
– Zrobię zdjęcie! – Oto rarytasy dla fotografa, nie jakieś tam kalibry – kpię sobie w duszy.
– Sądzę, że był całkiem spory.
Nieopodal, lekko w dole, wyłania się zza drzew resztka kamiennych murów.
– O! Dom! To jest to słynne podere? Możemy podejść bliżej?
Miejscowi nazywają to miejsce Mondera. Podchodzimy, oglądamy posiadłość z każdej strony. Na zdezelowanej tabliczce wisi nawet ogłoszenie o sprzedaży, choć na moje oko quasi-znawcy cena jest zbyt wygórowana. Z tyłu zabudowań rozciągają się połacie złotych łąk, to, co tak lubię na Gamberaldi. Niby mokro, dżdżyście i mgliście, ale margerytki jeszcze się nie poddały, nawet mrówki pracują w ferworze, jakby bały się, że nie zdążą przed deszczem.
Idziemy jeszcze kawałek dalej, aż do samego końca grani. Po drugiej stronie doliny majaczy biała kropka. To samochód Maria, który został przy Madonninie. Dopiero stąd widać, jak spory kawałek przeszliśmy. Choć to pewnie zła pogoda potęguje wrażenie dystansu, bo Mondera oddalona jest od Gamberaldi tylko o trzy kilometry. Stoimy przez chwilę jak zaczarowani i próbujemy przypisać tożsamość wyłaniającym się z mgieł domostwom.
Chwilę potem mgliste opary przesuwają się w naszym kierunku. Spektakl się kończy. Niebo zaciąga kurtynę.
– Wracamy? To raczej nic dobrego nie wróży, a do auta jest kilka ładnych kilometrów.
Krajobraz zmienia się z chwili na chwilę. Góry znikają kawałek po kawałeczku. Zaczynamy tonąć we mgle. O zbłądzenie nietrudno, nawet jeśli ktoś zna drogę. Robi mi się nieswojo.
– Nie chciałabym, żebyśmy się zgubili… Jeszcze chwila i nic nie będzie widać.
– Pewnie mi nie uwierzysz, ale kiedyś już zgubiłem się w górach, właśnie na Gamberaldi…
– Bezcenne słowa otuchy – myślę sobie w duchu.
– Nie trzeba się martwić, jeśli nawet byśmy się zgubili i znaleźliby nas po trzech dniach, to z głodu i tak byśmy nie umarli – żartuje Mario. – To przecież październik, mamy kasztany.
Mgła skrapla się coraz intensywniej. Idę za Mariem krok w krok, z pochyloną głową, wpatrując się w jego zabłocone buciory. Co jakiś czas łapię się gałęzi i próbuję zachować równowagę, bo błotnista droga sprawia, że nawet górskie scarponi tracą przyczepność.
– Czy to wilk? – Zatrzymuję się w pół kroku, w miejscu, gdzie w błocie wyraźnie odciśnięta jest łapa z pazurami.
– To rzeczywiście może być wilk. – Mario przekrzywia głowę, przygina się do ziemi, patrzy z każdej strony, przygląda się okiem znawcy. – Tak – dodaje po wnikliwej inspekcji – to wilk. I to nawet spora bestia.
– Tych śladów nie było, kiedy szliśmy w tamtą stronę.
– Ja też ich nie widziałem, ale być, na pewno były, tylko je przeoczyliśmy.
– Skąd ta pewność?? – Jak na moje oko są bardzo świeże. Wilk jak nic stoi tu za drzewami i patrząc na nas, obmyśla już menu na kolację.
– Popatrz na to. – Mario zostawia odcisk buta na błotnistej ścieżce. – Co widzisz?
– Widzę ślad, i co?
– Ziemia jest nasiąknięta, więc odcisk natychmiast wypełnia się wodą, ale ta woda jest czysta. Tu czysta, tam zamulona. Naucz się odczytywać ślady. Z drogi, z tego, co masz pod stopami, możesz się wiele dowiedzieć. Zacznij obserwować naturę.
Próbuję sama siebie przekonać, że wilk rzeczywiście przeszedł tędy wcześniej, ale moje buciory wciąż depczą po śladach jego pokaźnych łap. Przejmuje mnie lęk. Może przez mgłę robi mi się nagle tak nieswojo. Wokół nas jakby gotowa sceneria do mrożących krew w żyłach thrillerów. Kolory przygasły, a skraplanie się mgły staje się regularnym deszczem
Martwię się o Nikona. Ściągam bluzę i robię z niej prowizoryczny parasol. Jeszcze tylko jedno ujęcie i aparat znika pod kurtką. W jednej chwili rozkręca się prawdziwe oberwanie chmury. Deszcz był więcej niż pewny, ale drugiego potopu z nieba się nie spodziewaliśmy! Przyspieszamy kroku, szukając choćby nędznego zadaszenia, choćby kawałka schronienia przy ostatnim kamiennym domu. Jak złodzieje przeskakujemy przez barierkę i oddychamy z ulgą. Ufff...
Mario wyciąga zza pazuchy dianę (marka włoskich papierosów – przyp. autorki)i przypala ją z figlarnym uśmiechem, najwyraźniej szczerze ubawiony… Faktycznie, suche są tylko papierosy Maria i szczęśliwie mój aparat.
– Kiszki mi grają marsza. Wiele bym dała za kanapkę z finocchioną – marzę sobie na głos, a moje słowa zagłuszają strumienie wody wyrzucane z rynien z siłą Niagary. – Następnym razem wezmę coś do jedzenia. Może masz choć jakiegoś cukierka?
W ciągu kilkunastu minut drogi stały się w rwącymi rzekami. Tam, gdzie wyboiście, przydałby się kajak. W tym wszystkim tylko ślimaki wydają się szczęśliwe z powodu takiej aury, wyległy tłumnie i taplają się w październikowej wilgoci. Jeszcze kilka ostatnich kasztanów upychamy po kieszeniach, ot, żeby uszczęśliwić dzieci. Znów przechodzimy obok zagrody kóz, które patrzą na nas spode łba, jakby chciały zapytać: I co? Czy to był na pewno dobry pomysł?
Maleńka, urokliwa miejscowość położona jest zaledwie trzy kilometry od Marradi. W dawnych czasach to właśnie tu była tak zwana dogana, czyli miejsce, gdzie pobierano cło. Oczywiście, tak ważny punkt musiał być dobrze strzeżony, a zatem wybudowano tu niewielki zamek, na którego resztkach w następnych wiekach wzniesiono kościół. Stara, kamienna świątynia to miejsce, gdzie dziś odbywają się często lokalne festy.
Poza zabytkowym kompleksem kościelnym Popolano to jeden bar, stacja kolejowa, na której zatrzymują się tylko wybrane pociągi, jedna agroturystyka oraz kameralne skupisko domów. Jest to też doskonały punkt wypadowy na wyprawę z plecakiem.
Z moich Toskańskich notesów, wiosna 2021:
Jeszcze nie tak dawno wydawało mi się, że w promieniu trzydziestu kilometrów znam już każdy centymetr ziemi, jednak kolejny raz z pokorą musiałam przyznać, że byłam w błędzie. Gdyby nie moje wyprawy po górach z T., kto wie, kiedy i czy w ogóle, trafiłabym w to miejsce. I co najciekawsze, nawet sam Mario krytycznie skomentował – „Ty jak ty, jesteś tu od kilkunastu lat. Ale ja żyję tutaj od siedemdziesięciu i nigdy nie postawiłem tu stopy!”.
Oczywiście Madonnina pewnie nieraz w rozmowach się przewijała, ale tych kapliczek tu przecież zatrzęsienie, kto by się więc połapał, o którą „Madonninę” w danym momencie się rozchodzi. Natomiast samą drogę cyprysową, która tu bierze początek, wielokrotnie podziwiałam z szosy, tylko – kto wie dlaczego – nigdy nie pomyślałam, żeby po mojemu zaplątać się w nowe, nieznane rewiry.
Być może, patrząc obiektywnie, Madonnina w Popolano niczym szczególnym się nie wyróżnia, podobnych kapliczek jest wiele i w Toskanii, i w całych Włoszech, jednak to, co sprawia, że jest unikatowa, to otoczenie. Chciałoby się rzec – pewnie zabrzmi to infantylnie – zaczarowane! Obydwoje z Mariem byliśmy zgodni co do tego, że było tam coś niezwykłego, coś, co trudno zdefiniować. Jakby nieco abstrakcyjna mieszanka dewocji i wiejskiej sztuki, sacrum i profanum, i właśnie to ludowe, swojskie profanum okazało się najbardziej fascynujące.
Wzdłuż prawdziwie toskańskiej cyprysowej ścieżki biegnie droga krzyżowa, a oprócz wspomnianej Madonniny jest tu zatrzęsienie innych figurek, filozoficznych myśli, tabliczek pamiątkowych, modlitw, dedykacji i poezji. Niektóre z nich są rzeczywiście bardzo religijne, inne natomiast zupełnie z religią niezwiązane.
Valnera – valle to dolina, nera znaczy czarna. Czy dlatego tak je nazwano, że pozostaje ukryte w cieniu gór, w wąskiej dolinie, którą od południa zasłaniają wzgórza Gamberaldi? Tak czy inaczej, słowo „schronisko” do Valnery pasuje jak ulał. Można się tu schronić przed hałasem, przed rozpędzonym do szaleństwa światem, przed złymi myślami, przed ludźmi, przed tym, co dręczy, przed wszystkim.
W czasie górskiej wędrówki można się tu zatrzymać na posiłek i nocleg.
Schronisko kryje się na końcu drogi, w głębi doliny, wiosną otoczone soczystą zielenią, jesienią tonące w feerii ognistych barw. Rifugio – schronisko – tak właśnie powinno wyglądać. Rifugio w każdym tego słowa znaczeniu.
Prawdopodobnie dawno temu istniał tu klasztor, miejsce modlitwy i wyciszenia kamedułów, potem był przystanek Garibaldiego – szlak, który tędy przechodzi, nosi jego imię, na początku ubiegłego wieku szkoła dla dzieci mieszkających w dolinie, w czasie wojny schronisko, aż w końcu posiadłość stała się zwykłym, wiejskim domem. Obecną funkcję pełni od lat siedemdziesiątych.
Z moich Toskańskich notesów:
Powinnaś sobie zapisać, jakie nazwy noszą poszczególne miejsca. Niech to będzie profesjonalna relacja ze szlaku – poucza mnie Mario już na początku wyprawy. – Najpierw będziemy przechodzić przez Gattoleto, potem jest Inferno, a dalej il Taglio della Regina.
Rozbraja mnie niezmiennie ta mania nazywania miejsc! Chciał nie chciał, przypomina mi się moja ukochana Ania z Zielonego Wzgórza. Oczywiście tutejsze nazwy nie są aż tak poetyckie, ani górnolotne, bowiem mają służyć przede wszystkim myśliwym, by mogli między sobą dokładnie określać swoje położenie. Jak na maniaczkę wymyślania własnych nazw przystało, chłonę te opowieści Maria z pasją i wysłuchuję kolejnych historyjek. Opowieści ciągną się bez końca, Mario baja o krowie, która porwała mu namiot na Inferno, przytacza legendę o królowej, która chciała zmienić bieg wody, o zaginionym rowerzyście i wiele więcej.
Monte Lavane jest najwyższym szczytem Apeninów pomiędzy Borgo San Lorenzo i Faenzą, liczy prawie 1300 metrów nad poziomem morza. Nieco przed szczytem znajduje się odrestaurowany w ostatnich latach „szałas partyzanta”, choć w tym wypadku słowo szałas zdaje się poważnym niedomówieniem. Capanna del Partigiano – tak naprawdę nazywa się ten maleńki domek z kamienia – wyposażony jest w prycze, by zmęczeni wędrowcy mogli przenocować. Oprócz miejsca do spania, jest też palenisko, przy którym można się ogrzać, czy też zrobić sobie kawę.
Szałas oddalony jest od głównej drogi o kilka kilometrów. Zwykły turysta samochodem tu nie wjedzie, bowiem tereny wokół pozostają w rękach prywatnych. Obok szałasu są też ławy piknikowe, a nieopodal, na zboczu, ustawiono ławeczkę – to miejsce chwyta za serce nawet najbardziej obojętnych. Jak okiem sięgnąć, można stąd podziwiać morze gór, grani, wierzchołków, latem morze zieleni, zimą morze grafitowo-niebieskie, jesienią miedziane od porastających te tereny buków.
Najbardziej malowniczym szlakiem, jednocześnie też najbardziej wymagającym, który prowadzi do szałasu partyzanta, jest trasa biorąca początek w Campigno.
Campigno to osada położona w górach, około ośmiu kilometrów od Biforco. Upodobał sobie to miejsce już dawno temu lokalny poeta, Dino Campana, który właśnie w Campigno, w otoczeniu dzikiej natury, szukał spokoju i wyciszenia. Rzeczywiście, dziś asfaltowa droga tutaj właśnie się kończy – kilka domów (głównie wakacyjnych), bar, kościółek i restauracja. Dalej można iść tylko pieszo którymś z wielu interesujących szlaków. Jeden z nich – szlak AM (anello Marradi), nr 533, prowadzi na wspomniane Monte Lavane.
Trzeba pamiętać, że szałas nie jest jeszcze szczytem Lavane. Tuż poniżej Capanna del Partigiano znajduje się skrzyżowanie szlaków i aby wejść na sam szczyt, trzeba obrać szlak numer 413. Następnie, w drodze powrotnej, należy skierować się szutrową drogą wzdłuż potoku Fosso dell’Arnaio, aż do miejsca nazywanego przez miejscowych Taglio della Regina. Rozpościera się stąd wspaniały widok na dolinę Lamone. Uważne oczy wypatrzą opisane na początku Castellone, które z tej perspektywy wydaje się maleńkim klocuszkiem.
Dalej trzeba podążać szlakiem 523, który poprowadzi obok szałasu myśliwych, przez bajeczne łąki, granie, galestro i bukowe lasy. To zdecydowanie jedna z piękniejszych tras w całej gminie.
Szlak kończy się przy kompleksie zabudowań, na który składają się wspomniane już wcześniej circolo, restauracja i kościół. Niemal dokładnie na wprost, po drugiej stronie doliny, wznosi się charakterystyczna riva bianca – tak miejscowi nazywają ogromną skalną ścianę, która opada pionowo, niczym klif. Nazwa wzięła się podobno od jej nietypowego nachylenia, dzięki któremu, nawet w czasie deszczu, pozostaje sucha, a co za tym idzie, zawsze jest „biała”.
Wygodniejsze szlaki na Monte Lavane, ale też zdecydowanie mniej widowiskowe, prowadzą od Passo dell’Eremo i od Passo della Peschiera.
Ktokolwiek choć raz zawitał do Włoch, ten na pewno wie, że niemal w każdym włoskim miasteczku, czy też poza nim, można znaleźć źródła wody. Przez samych Włochów są one nazywane fontane. Istnieją dwa rodzaje „fontann” – miejskie, pobierające wodę z wodociągów, i te naturalne, z których woda jest oczywiście o wiele lepsza. To właśnie w takie źródła z głębi ziemi bogate są tereny Appennino Tosco-Romagnolo, zaś Crespino del Lamone, oddalone od Marradi o dziewięć kilometrów, zwane jest miastem dobrej wody. Tak głosi nawet tablica przy wjeździe. W miasteczku, na jego obrzeżach i w okolicy, bije mnóstwo naturalnych źródeł – jedno z bardziej znanych, główna „fontana”, została „obudowana” ponad sto lat temu.
Inne słynne źródło, zwane Fontana del Re (źródło króla), znajdziemy już poza zabudowaniami Crespino. Miejsce wzięło swą nazwę od Fryderyka I Barbarossy, który w XII wieku tamtędy przejeżdżał.
Oprócz naturalnie wybijających z ziemi źródeł, w okolicy roi się od wodospadów i kaskad. Woda przeciska się cichutko między kamieniami, czasem leniwie szemrze i szumi, by zaraz spaść bajkowymi kaskadami. Takie spektakle najlepiej podziwiać wiosną, kiedy ziemia nasączona jest jak ciasto ponczowe, a woda tryska z gór każdą najwęższą szczeliną.
Crespino, poza swoimi naturalnymi źródłami, znane jest też z tragicznej historii z okresu drugiej wojny światowej.
W lipcu 1944 roku, z zemsty za zabicie kilku niemieckich żołnierzy – co było prawdopodobnie dziełem partyzantów – zostało zamordowanych czterdziestu dwóch mieszkańców miasteczka i okolic. Hitlerowcy nie mieli litości dla nikogo. Najpierw z karabinu maszynowego rozstrzelali 21 osób w samym miasteczku, sprofanowali kościół, zabili proboszcza i dwóch innych mężczyzn obecnych w świątyni, a następnie kontynuowali bezlitosną masakrę lokalnej ludności w rozrzuconych po okolicy wiejskich posiadłościach.
Pod koniec lat sześćdziesiątych zeszłego wieku, ku czci ofiar wzniesione zostało na brzegu Lamone, w samym centrum Crespino niewielkie mauzoleum.
Przez Crespino przebiega też linia kolejowa – jedna z najstarszych w całej Italii, słynna faentina. Tutejsza stacja natomiast liczy sobie ponad sto lat. Została otwarta w 1893 roku.
Z moich Toskańskich notesów, wrzesień 2017:
– Kasztanów nie sadzi się dla siebie… – Zamyślił się Mario. – Nie sadzi się ich nawet dla własnych dzieci, a dopiero dla dzieci ich dzieci i przede wszystkim dla następnych pokoleń… Potrzeba wielu lat, całych dziesięcioleci, by zaczęły rodzić owoce. Mnisi z Vallombrosy pewnie nawet nie przypuszczali, ile istnień wykarmią ich drzewa i że to one w trudnych czasach uratują ludzi z gór przed głodem.
Pigara to świat jak z bajki. Jest jednocześnie zaczarowanym ogrodem i galerią sztuki, bo powyginane konary, dziuple, omszałe korzenie i pnie są jak fantazyjne rzeźby. Niektóre, jak nieme usta, rozwarte, pokryte aksamitnym mchem… Ileż historii mogłyby opowiedzieć, gdyby zechciały przemówić. Co za niezwykłe miejsce.
– Sua Maesta’ Pigara… – podsumował konferansjerskim tonem Mario. (Jej Wysokość – przyp. autorki)
– Bello! Podoba mi się… Sua Maesta’…
Moja mama często powtarzała, że drzewa mają moc, że dobrze jest je obejmować, jak tylko trafi się okazja, przytulać się do nich całym sobą, czerpać z nich tę pierwotną energię. I myślę sobie, że jeśli to prawda, to w kasztanach tej przedziwnej mocy jest więcej niż w innych drzewach.
Najszlachetniejszy gaj kasztanowy Appennino Tosco-Romagnolo rośnie tuż obok Crespino del Lamone. Pigara... Jeden z najpiękniejszych i najbardziej znanych gajów w okolicy, a może i całej Toskanii? Wzmianki o nim znajdziemy w wielu lokalnych przewodnikach. Teren się tu łagodnie wypłaszcza, tam, gdzie kończą się drzewa, zaczynają się zielone połacie łąk. Dookoła góry, pagórki skąpane w słońcu i zieleni.
Jedno z drzew Pigary jest święte – tak przynajmniej mówią ludzie, tak jest napisane na tabliczce przytwierdzonej do kilkuwiecznego pnia. Albero sacro to legenda, doskonałość, ołtarz Natury. To miejsce, gdzie mieszka cisza i spokój, gdzie drzewa szeptem opowiadają dawne historie. Monumentalne kasztany, które są milczącymi kustoszami minionych stuleci.
Tuż obok gaju znajduje się kamienne domostwo, w którym zwykle urzędują dzierżawcy całego terenu. Typowe sielskie otoczenie z krzakami porzeczek, z malwami, kępami ginestre, ze starym rozmarynem, dzikimi goździkami, z drzewem figowym i szałwią.
– Buongiorno!
– Buongiorno! Ehi Mario!
– Patrzcie, kto to!
– Zapraszam! Chodźcie, chodźcie!
Mężczyzna, krzątający się przed kamiennym domem, obok którego zaparkowaliśmy samochód, rozpoznał Mario. Wymieniliśmy kilka kurtuazyjnych zdań, a starszy człowiek serdecznym gestem zaprosił nas do skromnej kuchni, gdzie miło łaskotało ciepło kominkowego ognia. Łaskotało przede wszystkim oczy, bo na zewnątrz panowała cudowna wrześniowa aura.
– Napijecie się kawy?
– No, grazie – odpowiedziałam.
– Grazie? – zdziwił się – Takiego trunku nie znam. To kawa z Pigary, trzeba się jej napić. – Sięgnął po butelkę i zaraz nalał do filiżanek ciemnego napitku…
– Dobra?
– Mmmm… pyszna!
– Zrobi nam pani zdjęcie?
– Jasne, że zrobię!
Do Pigary można dotrzeć samochodem – to około ośmiu kilometrów za Marradi – jadąc drogą 302 w stronę Passo della Colla, ale zdecydowanie przyjemniej jest wybrać jeden ze szlaków ponad Crespino i potraktować słynny gaj jako bazę wypadową albo jako ostatni przystanek – ta druga propozycja jest zdecydowanie bardziej widowiskowa. W dodatku to niemal o każdej porze roku idealne miejsce, żeby zatrzymać się na piknik pod jednym z monumentalnych, rozłożystych drzew. Trzeba z Crespino obrać szlak 537 w kierunku Passo della Frasca i zatoczyć pętlę. Jeszcze inna opcja – można przywędrować do Pigary z Biforco szlakiem nr 527. Początek trasy – to ta, która kieruje się na Monte Carnevalone – znajduje się tuż obok baru. Warto wiedzieć, że drugi szlak to mniej więcej dziesięć kilometrów, przy czym początek podejścia jest dosyć wymagający, a zatem zalecany dla osób o mocnych nogach.
Szlak Crespino – Prati Piani jest jedną z tych tras, do których przez ostatnie lata wzdychałam tęsknie, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Kostropate granie nęciły, wyzywały na pojedynek, prowokowały za każdym razem, kiedy pokonywaliśmy samochodem przełęcz Colla.
Do szlaku na Prati Piani robiłam podejście dwa razy, zanim wyprawa zakończyła się sukcesem. Za pierwszym razem hulał po graniach tak silny wiatr, że aby nie podzielić losu latawca, trzeba się było kurczowo trzymać skał i drzewek. Ponieważ moi synowie byli wtedy jeszcze dość mali, więc rozsądek matki wygrał z szaleństwem i zawróciliśmy. Z pokorą odłożyłam wyprawę na inny raz.
Przy drugiej próbie byliśmy w towarzystwie osób nieprzyzwyczajonych do prawdziwych górskich wypraw, więc kolejny raz ekstremalne wyzwania musiały poczekać na dogodniejszy moment. Część ekipy poddała się już przy pierwszym stromym podejściu.
Dopiero na początku lata 2020 roku nastał ten dzień. Dzień piękny, czerwcowy. Dzień gorący, ale znowu nieprzyzwoicie wietrzny, tak, że na graniach, podobnie jak przy pierwszym podejściu, urywało nam głowy. Dzień, kiedy wreszcie moje stopy dotarły na Prati Piani, a głowa i serce zakochały się w tym miejscu na zabój. Do trzech razy sztuka. To podejście, mimo figlarnego wiatru, wygrałam ja.
Szlak na Prati Piani zaczyna się dosyć łagodnie. Szutrowa droga, którą przejadą terenowe auta, wspina się stopniowo przez dwa kilometry. Dwa kilometry kwiatów, szumu potoku, latem słodkiego zapachu ginestre i coraz piękniejszych widoków na dolinę Lamone. Najwygodniej zaparkować obok circolo i wyruszyć z centrum Crespino del Lamone szlakiem 531.
Pierwszym charakterystycznym punktem na trasie jest gospodarstwo rolnicze, które miejscowi nazywają Biana, oddalone od centrum Crespino o blisko dwa kilometry i położone tak pięknie, że trudno to opisać słowami… Ilekroć tu jestem, moje marzenie o wyprowadzce w dzikie góry ożywia się i o sobie przypomina. Nawet jeśli właściciele traktują to miejsce czysto rolniczo, ja oczami wyobraźni widzę tu, zamiast kamiennych stodół, toskańską wiejską posiadłość jak z mojego snu.
Tuż za Bianą jest przełęcz i od tego miejsca szlak zaczyna wspinać się bardzo widowiskowo. Przy niezmierzonym majestacie gór, człowiek zdaje się maleńkim robaczkiem, który rozpaczliwie czepia się wszystkiego, co daje oparcie, i metr po metrze, krok po kroku, kamień po kamieniu, wspina się dalej i dalej, wyżej i wyżej...
Szlak z Crespino na Prati Piani nie jest łatwą trasą, nie nadaje się dla małych dzieci i osób, które cierpią na lęk wysokości, choć na pewno jest jednym z ładniejszych. Trzeba często przystawać, ale nie tylko po to, by złapać oddech i odpocząć, ale przede wszystkim po to, by nacieszyć oczy nieprawdopodobnym widokiem, jaki się stąd rozciąga, dziczą i ciszą Apeninów, z którą niewiele rzeczy na świecie może się równać. Szlak bogaty jest w „półki skalne”, z których panorama rozciąga się na trzysta sześćdziesiąt stopni, na cztery strony świata.
Z moich Toskańskich notesów, czerwiec 2020:
Dotarliśmy do szałasu – schroniska na Prati Piani, gdzie akurat wypoczywali inni wędrowcy – przybywający z Lozzole. Żeby nie być więc zakłócającym spokój intruzem, oceniłam tylko rifugio pod kątem noclegu, bo zaraz pomyślałam sobie o O., że jeśli uda jej się do mnie latem zawitać i w końcu zrealizujemy plan na dwudniową wyprawę, to przecież to mogłoby być idealne miejsce na nocleg. Obudzić się wraz ze słońcem i oglądać świt ponad szczytami…
Od szałasu na Prati Piani można powędrować w różnych kierunkach. Najdłuższa trasa to ta na Lozzole – szlak nr 505, ale można też obrać szlak w stronę Casagli – nr 531. Obydwa kierunki są niezwykle widowiskowe.
Lamone rodzi się w otoczeniu buków, na wzgórzu, skąd widać Casaglię z jednej, a Mugello z drugiej strony. Po około 100 kilometrach biegu przez Toskanię i Romanię wpływa do Adriatyku. To samodzielna rzeka, samowystarczalna, niezwykła. Rzeka poety. Czuję, jakby w pewnej części była tylko moja…
Lamone… moja najbliższa sąsiadka, moja powierniczka, towarzyszka. Jej szum brzmi w moich uszach przez cały dzień. Wydaje się znajoma, a jednak wciąż zadziwia. Na pewno kryje przede mną jeszcze wiele tajemnic.
Pomiędzy „miasteczkiem dobrej wody” a Marradi jest tylko kilka osad. Choć, szczerze mówiąc, nawet określenie osada wydaje się lekką przesadą. Znajdziemy tu raptem pojedyncze domy, czasem skupione po dwa czy trzy, czasem przytulone tak ciasno przy drodze, że zdają się zlewać w jedno. Między nimi pozornie nie ma nic więcej. Latem jedynie zieleń w swoich najróżniejszych odcieniach, która soczyście maluje apenińskie lasy, jesienią miedź, złoto i ochra, a zimą surowo, sino, czasem złowrogo, monochromatycznie. Niezależnie od pory roku – niepowtarzalny spektakl natury...
W tej oto widowiskowej dolinie wije się wąska i pokręcona droga. Latem co i rusz można napotkać tu ciasno zaparkowane na poboczu samochody i skutery, jeden przy drugim, jak śledzie. Trzeba wiedzieć, że to znak!
Oto doskonała wskazówka, że gdzieś, poza wzrokiem ciekawskich, jak najcenniejszy skarb, ukryty jest kawałek raju. Warto zatrzymać się i spróbować odnaleźć drogę, tajemne przejście, niczym bramę do bajkowego świata. Takie miejsca są prawie niewidoczne, zamaskowane przez jeżyny, pokrzywę i chaszcze najróżniejsze, które strzegą dostępu do nich jak do skarbu.
Miejsc jak z filmu jest tu wiele, bogactwo zakątków całkiem nie z tego świata. Lamone nie wpada do żadnej innej rzeki, to ona jest główną bohaterką, która biegnie w kierunku morza nurtem wartkim, fikuśnym, przez kamyki i głazy, opadając fantazyjnymi kaskadami, przystając w naturalnych nieckach, na skalnych tarasach, pod konarami drzew opadłymi bezradnie, pochylonymi nad nią, niczym w uniżonym pokłonie.
Na czwartym kilometrze, gdy jedzie się od Marradi do Crespino, stoi kamienny budynek – rozpadający się młyn Fantino,przez miejscowych nazywanyLa Frera. Już bez części stropów, bez okien, niemy świadek dawnych czasów… To tylko jeden z niezwykłych zakątków.
Z moich Toskańskich notesów, styczeń 2014:
Dalej w kierunku Florencji rzeka prowadzi do jeszcze bardziej zaczarowanych miejsc. Zatrzymujemy się pod mostem kolejowym, gdzie droga ostro zakręca. Valbura – głosi napis na zardzewiałej tablicy. Tylko jeden kamienny dom...
Podchodzimy do barierki i zatrzymujemy się, oczarowani widokiem rzeki z góry. Spada wieloma kaskadami w dół, w otchłań, zdaje się bez dna.
– Tam nie zejdziemy – mówi Mario.
– Jak to nie? – dziwi się Tomek. – Ja tam byłem! – krzyczy rozpromieniony i idzie śmiało przed siebie.
Wymieniamy zaskoczone spojrzenia i ruszamy za naszym małym przewodnikiem. Po kilku metrach docieramy do wąskiej ścieżki, która prowadzi w dół. Przystaję co kilka kroków i nie mogę się nadziwić! Takie miejsce, niemal pod domem! Dziesiątki mniejszych i większych wodospadów, niecek, dziwnych głazów, wyżłobionych przez rzeczny nurt, które zdają się zaklętymi posągami. Konary drzew pokryte soczyście zielonym mchem, woda krystaliczna, lazurowo-turkusowa. Gdyby to miejsce było w innym rejonie, stałoby się na pewno wielką atrakcją turystyczną. A tu? Na tle tego wszystkiego, co dookoła, zdaje się niemal niezauważone, niedocenione, pewnie połowa marradyjczyków nigdy tu nie była.
– Musiało się pojawić polskie dziecko, żebym mógł poznać ten zakątek – mówi Mario pod nosem i śmieje się sam do siebie. A ja jestem szczęśliwa, bo moje duże-małe dziecko przede mną odkrywa cuda tego świata… naszego bajkowego świata...
Choć Casaglia administracyjnie należy już do Borgo San Lorenzo, to jednak pod każdym względem bliżej jej do naszego Marradi.
Ukryta w górach, jak miniaturowa perełka Apeninów, kilka kilometrów od Passo della Colla i pewnie około 13 kilometrów od Biforco. Niby w samej osadzie nie ma nic szczególnego. Ot, kilka domów, kościół, pomnik i circolo, czyli to, co w takich miejscach jest namiastką baru.
Z moich Toskańskich notesów, marzec 2014:
W południe zatrzymujemy auto na centralnym placu, poza nami nie widać żywej duszy. Ani jednego człowieka! Choć oczywiście jakieś życie być musi. Zza lekko przymkniętych okiennic dochodzą stłumione głosy i dzwonienie garnkami. Powietrze pachnie dymem, który delikatnie snuje się ponad dachami.
Gdy patrzy się na to miejsce, wydaje się, że o Casaglii świat zapomniał. Skromnie przycupnęła na uboczu, cichutka, już prawie opuszczona, na co drugim domu karteczka – VENDESI (do sprzedania). Wszyscy uciekają do cywilizacji, szukają wygodniejszego życia i niby trudno się dziwić, ale ja jednak – patrząc na osadę jak z bajki – odrobinę się dziwię.
Z Casagli wyrusza jeden z główniejszych szlaków, piękna pętla, która prowadzi przez najbardziej widowiskowe miejsca. Można powiedzieć, że Casaglia jest trochę jak stacja węzłowa i rzeczywiście, latem często można spotkać tu grupy wędrowców, ale po sezonie miasteczko zdaje się kompletnie wymarłe.
Wymarłe, ale niezwykle fotogeniczne. Warto przejechać kilometr dalej, zatrzymać się na wygiętym do niemożliwości zakręcie i zrobić zdjęcia z oddali. Łąki Casagli to spektakl sam w sobie o każdej porze roku. Czy z zielenią i białymi szczytami w tle, czy latem, kiedy dominuje złoty kolor wypalonych słońcem traw. Czy jesienią, kiedy pstrokacizna barw przechodzi ludzkie pojęcie. Takie wydawałoby się nic, a mnie niezmiennie ściska za serce.
Albero – kilka domów na krzyż. Miniaturowa osada. Asfalt tu się kończy i dalej można iść tylko pieszo. Miejsce zupełnie poza światem, ukryte przed ciekawskimi.
To tak naprawdę jeden z pierwszych szlaków, jaki przeszłam, nim jeszcze na poważnie zaczęłam poznawać Apeniny. Był rok 2014…
Z moich Toskańskich notesów, wrzesień 2014:
Zostawiamy samochód tam, gdzie kończy się droga. Osada nazywa się Albero. Raptem kilka domostw schowanych w małej, zielonej dolinie. Ścieżka do groty wiedzie poprzez jeden z najpiękniejszych gajów kasztanowych, jakie w życiu widziałam! Znów się zachwycam. Pnie powykręcane, tak grube, że do objęcia niektórych potrzeba kilku osób. Zwęglone, bezlitosne ślady piorunowych pocałunków. Dalej głazy, pagórki, uniesione korzenie, jak otwarte paszcze mitycznych stworów. Potem kamienny młyn. Ponoć w okolicy jest ich około siedmiu!
Mijamy wodospady, źródełka najmniejsze, które sączą się powoli, cichutko, tak, jak z pewnością płynęło życie pustelnika.
Droga zaczyna się zwężać, przechodzimy przez spróchniałe mosteczki, wspinamy się coraz wyżej. Powietrze jest teraz chłodne. Zdejmuję chustę z szyi i daję Mikołajowi. Czuć orzeźwiający oddech gór...
– Patrzcie, to tam! – wołam po mniej więcej godzinie marszu. Rzeczywiście, ponad nami coś jakby grota, wydrążony głaz, barykada z bali…
Jesteśmy na miejscu. Tu przez lata żył „romito”. Muszę pogrzebać w miejscowej bibliotece, chcę się o nim dowiedzieć czegoś więcej. Ludzie mówią, że woda, która tu wypływa, czyni cuda, że miejsce jest magiczne, pełne mocy. Oddycham głęboko…
Schodki, jamy, święte obrazki, zostawione, zapewne w podzięce, różańce, puszka na ofiary, pamiątkowy zeszyt, ołówka brak, najdziwniejsze formy skalne, szałas dla wędrowców i… huśtawka…
Gałąź, na której jest zawieszona, nie wydaje się dość mocna, aby mogła utrzymać mój ciężar, więc, choć kocham huśtawki, zabawę zostawiam chłopcom.
Chwila oddechu i wracamy. Znów spacerujemy przez kasztanowe gaje, w oddali słychać warkot pił mechanicznych. Ludzie przygotowują się do zbiorów. Trzeba oczyścić podłoże. Jak ogrody te gaje, jak z bajki to wszystko. Piękne. Czasem nienaturalnie piękne… Zniewalające…
Trasa do groty nie wiedzie graniami i nie jest może tak widowiskowa jak inne tutejsze szlaki, natomiast na pewno prowadzi przez jeden z najpiękniejszych gajów kasztanowych w całym Appennino Tosco-Romagnolo. Już samo to jest dobrym powodem, by ruszyć tą trasą na spokojny spacer. W Biforco, jadąc od Marradi w kierunku Florencji, trzeba skręcić w lewo, w stronę Campigno i po około trzech kilometrach jeszcze raz w lewo, w kierunku osady Albero.
W Albero droga się urywa i tam też bierze początek wspom-niany szlak.
Maleńka osada ukryta w dolinie Acerrety, tuż przy granicy z Emilią-Romanią, być może nie jest punktem obowiązkowym, ale jednak warto tu zawitać, zwłaszcza jeśli ktoś lubi miejsca zapomniane, odcięte od świata, jeśli chce zanurzyć się w gęstwiny i bezdroża Apeninów.
Lutirano to tak naprawdę kilka domów w „centrum” i kilkanaście rozrzuconych po okolicznych wzgórzach. Centralne miejsce stanowi oczywiście sklep, zwany przez miejscowych bottegą. Można napić się tu kawy, porozmawiać, zjeść kanapkę, przygotowaną od ręki ze świeżego chleba, prosciutto, mortadelli lub finocchiony. Uroczy swojski klimat, którego próżno szukać w osławionych miejscach, choć, uczciwie muszę przyznać, że sama osada nie jest na pewno największą ozdobą doliny.
Niemożliwością jest trafić tu przypadkiem. Droga, która w „centrum” odbija w prawo, biegnie donikąd. Urywa się kilka kilometrów dalej. Wcześniej jednak, po około dwóch kilometrach, napotkamy średniowieczny kościół – Badia della valle. Dziś mieści się tu agroturystyka z doskonałą restauracją.
W skład kompleksu kamiennych zabudowań wchodzi przede wszystkim świątynia, której wiek zbliża się do tysiąca lat. Czuję się w obowiązku podkreślić, jak wielkiej historii tu dotykamy. To kolejna świątynia, której powstanie zawdzięczamy przechodzącemu tędy setki lat temu świętemu Piotrowi Damiani, temu samemu, dzięki któremu, u stóp góry Gamogna, możemy podziwiać opisane kilka stron wcześniej opactwo.
Piotr Damiani, biskup, teolog, reformator, ogłoszony doktorem Kościoła, często podróżował po Italii. Jednym z jego stałych szlaków była droga pomiędzy Faenzą i Florencją. Duchowny lubił jednak porzucać główne trasy, by szukać samotności. Dzięki temu, na jego życzenie, w 1053 roku powstał ten kościół. Przylegające do niego zabudowania, jak i położona kilkaset metrów dalej piękna posiadłość Vossemole, należą obecnie do rodziny Catani.
Dolina Acerrety wije się w otulinie łagodnych pagórków i choć, jak wspomniałam, samo Lutirano nie jest niczym nadzwyczajnym, ja kilka lat temu zostawiłam tu moje serce.
Już chyba zawsze będę miała sentyment do tych terenów, gdzie nawet sygnały sieci komórkowych odmawiają współpracy.
Kiedy po kilku latach spędzania wakacji w agroturystyce, Mario podpowiedział, że bardziej sensownym rozwiązaniem byłoby w naszym przypadku wynajęcie domu na stałe, zaraz zabraliśmy się za poszukiwania. Nie zajęły nam one wiele czasu, bo już pierwsze oglądanie lokum zakończyło się pomyślnie. Tak oto kolejne trzy lata spędziliśmy w Casaluccio, starym wiejskim domostwie, położonym kilka kilometrów dalej niż nasza poprzednia kwatera. Wiele wspomnień, wiele niezwykłych przeżyć.
Nadal lubię tu wracać.
Z moich Toskańskich notesów:
W domu naszych byłych gospodarzy panowała niezmącona niczym cisza. Dopiero po kilku chwilach wyszła nam na spotkanie Erminia. Zajęta była szykowaniem kolacji, więc poprosiła, byśmy poszli za nią do letniej kuchni. Kolacja miała być wyjątkowa, więc Erminia miała ręce pełne roboty. Gdy tylko zobaczyłam zastawiony stół, natychmiast odwróciłam się na pięcie i jak strzała pomknęłam po aparat. Takiego widowiska nie mogłabym przegapić!
– Co przygotowujesz?
– Ślimaki. Lubisz?
– Nie wiem, takich chyba nie jadłam.
Na stole stała wielka micha sprawionych i ugotowanych ślimaków. Erminia wyjaśniła, że wcześniej gotowała je w warzywach i ziołach, tak jak rosół. Potem nadziewała na patyczki, na przemian z boczkiem i pieczarkami ze słoika. Tak przygotowane szaszłyki lądowały w jajku i w tartej bułce, po czym gotowe były do smażenia.
W życiu czegoś takiego nie jadłam i aż żal mi było, że nie będę mogła spróbować.
– Czy to są te wielkie ślimaki, które czasem znajdujemy w ogródku?
– Dokładnie.
– O matko, to ile czasu musiałaś je zbierać?? Tyle ich!
– Nie pytaj! Już od kilku dni szykuję tę kolację!
Zaskakujące wydawało mi się to menu w zwykłym wiejskim domu. Ślimaki nigdy nie kojarzyły mi się z toskańską wsią, a tu proszę – kolejna niespodzianka.
Patrzyłam jak zaczarowana na uwijające się ręce Ermini, które jak w transie nadziewały na patyczki ślimaki, grzyby i boczek. Szybko, energicznie, jeden za drugim. To są dla mnie jedne z największych tutejszych radości – móc obserwować Włoszkę w kuchni. Uszy nastawiam jak radary, by żadne słowo mi nie uciekło. Wzrok wyostrzam, zatrzymuję kadry. Kulinarne instrukcje przeplatają się z nowymi opowieściami.
Z doliny Acerrety można wyruszyć kilkoma pięknymi szlakami. Jeden prowadzi na Gamognę, ale trzeba pamiętać, że od tej strony trasy są tak naprawdę dwie – jedna długa (około czterech kilometrów) i dosyć mozolna, bierze początek przed ostatnim domostwem – domem Camuranich. Druga natomiast – zaczynająca się nieco dalej – zdecydowanie krótsza, ale też zupełnie niewidowiskowa. Można stąd też powędrować na Valandrone, na Cavallarę i do jeszcze jednego kamiennego kościoła – na Trebbanę.
Kilka kilometrów od centrum Lutirano, zaraz przy drodze, rozciąga się…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
Autorka: Katarzyna Nowacka
Redakcja: Joanna Kułakowska-Lis
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt makiety: Izabela Kruźlak
eBook: Atelier Du Châteaux
Mapa: Wydawnictwo Gauss
Projekt graficzny okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcia: z archiwum Autorki
Redaktor prowadzący: Roman Książek
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
© Copyright by Katarzyna Nowacka
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2022
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
[email protected], www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-951-2