Nocą przychodzi śmierć - Bogdan Bartnikowski - ebook + książka

Nocą przychodzi śmierć ebook

Bogdan Bartnikowski

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przemilczana i zapomniana historia w cieniu II wojny światowej.

Jest rok 1947. W małym miasteczku na Podlasiu sześciu milicjantów odpiera ataki bandy Obucha na posterunek. Przeciwko sobie stają ci, dla których odradzająca się Polska miała być wspólnym domem.

Poruszająca i stawiająca niewygodne pytania o Żołnierzy Wyklętych opowieść autora bestsellerowego Dzieciństwa w pasiakach.

Bogdan Bartnikowski – ur. w 1932 r. w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego, po opanowaniu przez oddziały RONA (Rosyjska Wyzwoleńcza Armia Ludowa) dzielnicy Ochota, wraz z matką został wypędzony z domu i skierowany do obozu przejściowego w Pruszkowie, skąd 12 sierpnia 1944 r. obydwoje zostali wywiezieni do KL Auschwitz-Birkenau. W obozie został zarejestrowany jako więzień 192731. W Birkenau przebywał najpierw w bloku dziecięcym obozu kobiecego, następnie w sektorze B11a obozu męskiego, gdzie byli więzieni chłopcy z Warszawy.

11 stycznia 1945 r. został razem z matką wysłany do Berlina-Blankenburga (komando robocze obozu Sachsenhausen), gdzie do wyzwolenia w dniu 22 kwietnia 1945 r. pracował przy odgruzowywaniu miasta. Po wyzwoleniu powrócił z matką do Warszawy. W Powstaniu Warszawskim stracił ojca. Przerwaną przez wojnę naukę kontynuował w Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego. Po odbyciu służby wojskowej pracował jako dziennikarz.

Bogdan Bartnikowski, mając w pamięci przeżycia z okresu okupacji i uwięzienia w obozach koncentracyjnych, napisał i wydał książki o losach polskich dzieci w latach wojny: zbiór opowiadań Dzieciństwo w pasiakach (1969, 1972, 1989) oraz powieści Daleka droga (1971), Powrót nad Wisłę (1972) i Dni długie jak lata (1989). Obecnie jest na emeryturze. Pracuje społecznie w Związku Literatów Polskich i Związku Powstańców Warszawskich. Został odznaczony Krzyżem Oświęcimskim, Krzyżem Kawalerskim i Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 133

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tekst według wydania:

Bogdan Bartnikowski, Nocą przychodzi śmierć,

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej,

Warszawa 1985

Wydanie uzupełnione i poprawione

Copyright © Bogdan Bartnikowski, 2024

Ilustracja na okładce i projekt okładki

Michał Poniedzielski

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Korekta

Anna Sidorek

ISBN 978-83-8352-769-7

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

1

Kazik wyszedł z uliczki na rynek i stanął w cieniu kasztana. Plac targowy, gwarny i rojny od wczesnego ranka, opustoszał. Jeszcze przed restauracją Kujawiaka kilkanaście koni cierpliwie potrząsało torbami z obrokiem, jeszcze tu i ówdzie dobijano spóźnionego targu, ale uliczkami, łomocząc kołami po nierównym, zaśmieconym słomą i końskim łajnem bruku, odjechały już długie szeregi wozów. Na rozpalony słońcem rynek wrócił spokój wiejskiego popołudnia. Zerwał się wiatr, skręcił bicz ze słomy i kurzu i pędził go prosto na kasztany rosnące wzdłuż chodnika, Kazik cofnął się więc pod ścianę budynku spółdzielni.

– Przepraszam – uderzył o kogoś plecami, obejrzał się. – Rany boskie, Krępy, u nas w mieście, w biały dzień… – Zmartwiał, ale widząc przyjazny uśmiech na twarzy mężczyzny, uspokoił się. – Krępy, ty tu?! W mieście…

– Znudziło mi się w lesie – odpowiedział Krępy, mrużąc oczy. – Przyszedłem do ciebie, w odwiedziny.

– Do mnie…

– Jesteś przecież stary znajomy. I do tego nasz, no nie? – spytał Krępy już poważnie, bez uśmiechu.

– Tak, ale… dużo się zmieniło – odpowiedział Kazik. Stali blisko siebie, badawcze oczy Krępego czujnie patrzyły mu prosto w twarz. Kazik chwilę mierzył się z nim wzrokiem. – Wojna się skończyła, gospodaruję – dodał. – Inne już czasy, Krępy.

– Inne czasy, mówisz – powiedział wolno Krępy, nachylając się do Kazika. – Nie! Wojna trwa! Patrz! – Rozchylił szybkim ruchem poły płaszcza.

Mundur! Peem na piersi! Kazik obejrzał się przestraszony, a Krępy parsknął śmiechem.

– Boisz się? Czerwonych?… Odwykłeś. Nie taki kiedyś byłeś.

– Jeśli cię tu złapią…

– Kto? Oni? – Krępy z drwiącą miną wskazał na budynek mieszczący posterunek milicji. – Niech spróbują. A ty się ich boisz, ujarzmili cię. – Smętnie pokiwał głową.

– Oni są na prawie – powiedział Kazik nieśmiało.

– Gówno to ich prawo! – krzyknął Krępy. – Już niedługo!

– Dwa lata mówicie, że już niedługo i co? Nic… Oni są na prawie. Zostawcie mnie w spokoju.

– W spokoju… dobry jesteś! A może… – Krępy zmrużył oczy. – Może ty nieprzypadkowo służyłeś u nich pół roku. Może i ty jesteś bolszewik, pepeerowiec, co? Powiedz… tylko prawdę, jeśli zełżesz, ludzie i tak powiedzą.

– Eee, też wymyśliłeś! – oburzył się Kazik. Czego on chce? – myślał gorączkowo. – Czego chce ode mnie, teraz… przecież musi coś chcieć, a jeśli ktoś mnie tu zobaczy z tym bandziorem…

– Potrzebny nam jesteś, Kazik. Dziś wieczorem. – Krępy patrzył badawczo w twarz Kazika.

– Ja? Mało was tam w lesie?

– Niemało. Ale i ty jesteś potrzebny.

– Nie wrócę do lasu!

Krępy uśmiechnął się, oglądał z zainteresowaniem własny but, obrócił nogę, pogładził cholewę.

– Dobre buty, co? Chodzę w nich tydzień. Jeden z waszych je nosił, z tych, co są na prawie! Mój rozmiar. To był oficer. Zdaje się, że milicjanci jeszcze go szukają. Świetna skóra. – Podniósł głowę, spojrzał surowo prosto w oczy Kazika. – Stary, to nie żarty. Dwa lata byliśmy razem w lesie i teraz śmiesz do mnie mówić – nie wrócę? Ty wszawy cywilu… Możesz ryć w tych swoich morgach, twoja rzecz! Ale dziś przyjdziesz do lasu! Przysięgałeś! To rozkaz! Rozumiesz? Rozkaz Obucha! Zapamiętaj, o dziesiątej, koło zagrody Grabiaka, pod lasem. Przyjedziesz wozem w dwa konie. Masz przecież dwa konie, prawda?

– Prawda – szepnął Kazik.

– Widzisz! – Krępy uśmiechnął się dumnie. – Wiemy! My wszystko wiemy! My, prawdziwa władza Dyni i Podlasia! Prawdziwa władza, choć nie siedzimy tam – wskazał na posterunek – ale w lesie.

– Krępy, oni też dużo wiedzą, zamkną mnie!

– Nie będzie miał kto cię zamknąć! – uśmiechnął się Krępy. – Trzęsiesz się, cywil, wszawy cywil. W lesie byłeś twardy, ale nic ci nie zostało z tamtych lat. Nie bój się, o dwunastej będziesz z powrotem w domu. To będzie koronkowa robota! Pamiętaj, Kazik, o dziesiątej! Nie zapomnij przypadkiem, bo… – Krępy przysunął się jeszcze bliżej do Kazika, aż ten poczuł na twarzy ciężki smród tytoniowego oddechu – na tych naszych, którzy zapomnieli, co to rozkaz, też wykonujemy wyroki. Jak dawniej! Cześć! – Krępy zasalutował, odwrócił się, spojrzał szybko na boki i zniknął za drewnianą przybudówką.

Kazik stał oparty o ścianę spółdzielni i patrzył na rynek, ale nic nie widział. Turkotały koła odjeżdżających wozów, wyprzęgnięte konie nadal potrząsały torbami z owsem, krzyczały dzieci, a on stał przygwożdżony do ściany niespodziewanym rozkazem. Uciekać! Jak najdalej, jak najprędzej, zaraz! Odnaleźli mnie, po dwóch latach! Ciekawe, kogo jeszcze. I co? Pójść? Pewnie… niech bym spróbował nie iść! I znów się zacznie. Noce rozszczekane psim wrzaskiem, pukanie do okna, ukradkowe powroty, a potem dni pełne strachu, zaraz przyjdą, zabiorą, zamkną do więzienia. Nie! Nie pójdę, nie mogę już, nie chcę! Dość…

Krępy powiedział – o dwunastej znów będziesz w domu… nie będzie miał kto ciebie zamknąć!

Napad na posterunek? Tak, chyba tak…

Kazik spojrzał na budynek posterunku. Poznał go dobrze przez dwa powojenne lata. Od biurka komendanta do piwnicy aresztu. Mury grube, solidne, wytrzymają niejeden atak, okiennice obite blachą, w oknach kraty i siatka. Mała twierdza. Będą się bronić? Mogą. Tylko… tylko czy ich nie zaskoczą? – zaniepokoił się. Co prawda, już ze cztery miesiące w okolicy zupełny spokój, żaden wójt po wojnie nie wójtował tyle czasu co obecny. Jeżeli więc nie zostaną zaskoczeni, będą mieli szansę doczekać się odsieczy z powiatu. Ale czy zechcą się bronić?! Czy nie wyjdą jak tamci kiedyś, po krótkiej strzelaninie z rękami nad głową, bez broni? Trzech jeszcze leży w szpitalu, komendant i dwaj pozostali zniknęli bez śladu, nikt ich nie widział i pewnie już nie zobaczy. I teraz co? Ostrzec ich? A co mnie to obchodzi! – Wzruszył ramionami. – Po tym, co przeszedłem? Narażać się? Nie… a zresztą, może ich nie powieszą, z Obuchem nigdy nie wiadomo.

Obuch… cholerny typ. Zbój, nigdy nie wiadomo, co mu strzeli do głowy. Choćby ze mną… Przecież służyłem u niego i co? W zeszłym roku przyszedł do miasta. Specjalnie do mnie! Zwolniłem się akurat z milicji, byłem chory, leżałem w domu. Kazał wstać. – Przed oficerem leżysz?! Do góry dupą?! – ryczał. – Gnida, dołóż mu dwadzieścia! – Gnida… niby stary kumpel z lasu, mógł nie być taki gorliwy. Zresztą najgorsze były pierwsze cztery baty, potem już nie czułem. Polali mnie wodą po biciu i kazali wstać. Nie wierzyłem, że wstaję, że utrzymam się na nogach. I gdy stałem na baczność, Obuch wszystko mi wypomniał: że dekowałem się w lesie u niego, że wziąłem hektar ziemi z rozparcelowanego majątku hrabiego, że wysługiwałem się czerwonym. Ja! Cholerę w bok! Ani jemu, ani im! Oficer… Bandyta, nie oficer! Dekowałem się w lesie, ja, szef zwiadu, sierżanta za bimber i dziwki nie dostałem jak Krępy…

Dziś mnie znalazł, przysłał po mnie. Rozkaz… gdzieś mam taki rozkaz! Nie pójdę! Ucieknę, schowam się, przeczekam, aż wojsko wywlecze go z lasu za łeb. Polska… ich Polska! Tu też jest Polska. Inna, ale jest! Hitlera przeżyłem, to i Obucha jakoś przetrzymam. Nie pójdę do lasu!

Schowam się… ciekawe gdzie. Znajdą. Teraz też pewnie patrzą na mnie, widzą mnie, śledzą każdy krok, czekają, co zrobię. Łatwo powiedzieć – schowam się! Gdzie? Tu wszyscy wiedzą wszystko, wyda mnie sąsiad, dzieciak, każdy. Wywleką z piwnicy, znów będą bili, cholernie długo, cholernie mocno. Nie wytrzymam już bicia, nie chcę…

Pójdę więc. Trudno. Sam jestem, straszliwie sam. Pójdę do Grabiaka. On też pewnie trzyma z Obuchem. Wyprowadzę wóz na łąki, pojadę nad strugą, potem zawrócę i pojadę prosto do lasu, zdążę. Przewiozę ich, gdzie każą, przenocuję na łąkach, wrócę rano, powinno się udać. Czy ja jeden będę dziś u Obucha? Nie, na pewno nie, będzie takich więcej.

Pójdę. A za tydzień lub dwa znów zapukają w okno – bierz wóz i konie, jedziemy! I tak ciągle, póki nie skończy się to Obuchowe wojsko. Wtedy do drzwi zapukają ci z resortu i pójdę siedzieć za współpracę z bandą! Bo przecież Obuch nie wygra, nie może wygrać, choć krzyczy ile sił, że Anders wróci, choć rozbije nie tylko ten, ale sto innych posterunków. Nie wierzę. Coraz mniej ludzi wierzy. I ja mam siedzieć za Obucha? Nie… nie chcę!

Na posterunek iść? Więcej zła zaznałem od nich niż dobrego. Ja, jednego tygodnia komendant, a drugiego już podejrzany, wróg zamknięty w piwnicy posterunku. Nawet jeśli pójdę do nich, czy mi uwierzą? Komu innemu może, ale nie mnie! Odszedłem od nich sam, w trudnej chwili, gdy leśni zabrali wójta i sekretarza gminy. W resorcie mówili mi, że to dezercja, że takich jak ja to trzeba pod mur! Nie ja dziś stanę pod murem, nie ja…

Trzeba iść do domu, przygotować konie do drogi. Niech będzie, pojadę do lasu. Chcę żyć! Z Obuchem nie ma żartów. Czy po to przeżyłem las, milicję, resort, by teraz tak głupio… pojadę.

Obrócił się na pięcie i skręcił w uliczkę wiodącą do domu. Spółdzielnia… jutro nie będzie spółdzielni, poczty, posterunku, jakby w nocy przez miasto przeszła śmierć. Ile razy już przeszła? Ile razy jeszcze? I ja z nimi? Znów… przeciw swoim? Nie, nie mogę.

Na posterunek! Muszą mi uwierzyć! Przecież byłem jednym z nich, przecież nie wróciłem do lasu, jestem swój, Polak! Nie mogę inaczej. Jak mogłem się wahać? Ale jeśli mnie zobaczą – zwolnił, uważniej niż dotąd rozejrzał się po rynku – jeśli ktoś mnie śledzi… Trzeba wejść na posterunek tylnym wejściem. O! Wysoki, chudy chłop idzie uliczką. Znam go… to Gnida! Chodzi wokół posterunku, ogląda okna… Jest i Chińczyk! Nie ma wątpliwości, będą atakować. Trzeba tych ostrzec, koniecznie!

Przeszedł wolno chodnikiem obok gminy, skręcił w uliczkę, minął dwa chłopskie wozy, jeszcze raz skręcił za drewnianą szopę, obejrzał się, pusto… szybkim krokiem ruszył między wysokie sztachety ogródków. Nie zobaczą mnie z rynku? Schylił się, przebiegł kilkanaście kroków dzielących go od drzwi posterunku, chwycił za klamkę, zamknięte. Załomotał pięścią w drzwi.

– Chodźcie od frontu! – usłyszał wołanie ze środka budynku.

– Nie mogę! Otwórzcie!

– Poczekajcie, poszukam klucza.

– Prędko! Nie mogę tu stać, jeszcze kto zobaczy…

– Znów jakiś donos… – usłyszał niechętny głos. – Nic z tego! Klucz u komandira! A komandira nie ma!

Kazik cofnął się między płoty, wrócił na rynek. Durnie, cholerne durnie! – wrzał gniewem. – Porozłazili się, zostawili przy telefonie tylko Wołodię, a on przecież jeszcze tu prawie obcy, ludzi nie zna i załatwić nic nie potrafi. I to ma być posterunek! Gdzie oni mogą być? Zajrzę do Kujawiaka.

Jest jeden z milicjantów! Kapral, stoi przy ladzie, pochylił się do czarnej, piersiastej bufetowej. To ta nowa. Nie wiadomo kto, skąd, jeszcze jedna obca baba, jakby mało tu było naszych zdatnych dziewuch.

– No to jak będzie, pani Helu? Zgoda? – wdzięczył się kapral.

– Nie ma zgody! – bufetowa odsunęła się zgrabnie przed szybkimi rękami kaprala, ale uśmiechała się zachęcająco.

– Zrewiduję, jak nic zrewiduję! – cieszył się kapral. – Tu… – sięgnął ku piersiom bufetowej – tu chyba pani Hela ma granaty…

Smarkacz… bierze ją na nasz stary kawał z lasu – Kazik żachnął się na gest kaprala.

– Panie kapralu, na chwilę…

– Na chwilę? – Kapral obejrzał się niechętnie, zerknął na Helę i poprawił pepeszę na ramieniu. – Idźcie na posterunek.

– Nie, ja do was… prywatnie – prosił Kazik, czując, jak złość chwyta go za gardło.

– Wy, do mnie, prywatnie? – zdziwił się kapral, spojrzał na Kazika niechętnie i odwrócił się do bufetowej. – Mówcie, co tam macie? – Wyszczerzył zęby do dziewczyny.

– Siądźmy na chwilę, wypijemy po jednym – prosił Kazik, chcąc odciągnąć go od bufetu.

– Służba! – słabo zaoponował kapral.

– Dla zaostrzenia wzroku! – namawiał Kazik. – Usiądźmy…

– Nie, siadać nie mogę! – stanowczo zaprotestował kapral, ani myśląc oddalać się od bufetowej. W kącie sali, gdzie siedziała grupka gospodarzy znad Bugu, brzęknęło rozbite szkło i kilku zaczęło głośno kląć. Kazik schylił się szybko do ucha kaprala. – Wiem coś o bandzie! Bardzo ważne! Śledzą mnie! Przyjdę za kilka minut na posterunek, tylnymi drzwiami! – I głośno zakończył: – Trudno, jeśli nie chcecie pogadać, to może innym razem. Do widzenia, pani Helu!

Wyszedł z restauracji, stał chwilę na szczycie schodów, wetknął ręce w kieszenie munduru jeszcze z wojny wrześ­niowej, spojrzał na rynek. Pożar zachodzącego słońca zalał czerwienią mury spalonych kamieniczek. Co to?! – przeraził się. – Posterunek płonie?! Nie… to tylko słońce odbija się w szybach jak ogień. Tak będzie za parę godzin. Gnida i jego chłopcy są tu jeszcze, patrzą.

Poczuł się nagle bardzo znużony. Wolno zszedł ze schodów i skręcił w uliczkę. Pusto, tylko dzieciaki wrzeszczą koło młyna. Przyspieszył, przebiegł opłotkami. Tam ktoś jest! Przywarł do desek szopy, nasłuchiwał. Jeśli to Gnida albo któryś z jego paczki, jeśli próbują od podwórka, wpadnie na nich. Koniec… uciekać? Nie… ktoś rąbie drewno, więc to ktoś swój. Wyjrzeć, ostrożnie, w porządku, to Wołodia. Mocny, zdatny, długie szczapy drewna odskakują na bok raz po raz.

– Wołodia, otwórz drzwi! – powiedział prędko między dwoma uderzeniami siekiery. Wołodia wyprostował się, odwrócił ku niemu radosną twarz i sposępniał.

– Otwarte! – powiedział ponuro.

Kazik skoczył naprzód, ale zatrzymał się pod zdumionym spojrzeniem Wołodii. Przesadzam – pomyślał. – Trzeba spokojnie, nie takie chwile się przeżyło, ale teraz odwykłem, i tyle!

Wolno wszedł w korytarz posterunku i skierował się do kancelarii, gdzie czekał już kapral i Jasiek, młody milicjant. Pierwsze słowa wyrzucał z siebie z trudem, ale opanował się i szczegółowo wyjaśnił, co go sprowadza.

– Macie dwie godziny czasu! – Kazik zakończył wreszcie i umilkł.

Kapral patrzył w okno, Jasiek kręcił się bez słowa na skrzypiącym krześle.

– Więc twierdzicie, że napadną na nas – powiedział kapral i ziewnął, ale naraz ożywił się i pochylił bliżej do szyby, bo ujrzał na schodkach restauracji Helę. Szybko zbiegła w dół i szła przez rynek w stronę spółdzielni. Gdy znikła w drzwiach sklepu, kapral z westchnieniem obrócił się do Kazika. – Przesadzacie, Kazik. Teraz inne już czasy, bandy się skończyły!

– Kazali mi być o dziesiątej pod lasem. Obuch nie może ścierpieć, że w Dyni, w jego, jak twierdzi, Dyni jest posterunek milicji.

– Ale jak wyście byli tu przez pół roku komendantem, to ścierpiał!

– Co to ma znaczyć? – Kazik zerwał się z krzesła, podszedł do stołu.

– A to, że swojego miał bić? – zauważył zjadliwie Jasiek. – Przecież byliście w lesie u Obucha, prawda?

– Jasiek, wy jesteście nasz, miejscowy, wiecie przecież, jak ze mną było. – Kazik silił się na spokój. Nie krzyczeć, mówić spokojnie, nie krzyczeć – powtarzał sobie.

– Kto to może wiedzieć? – odparł twardo Jasiek. – Kapralu, pogadajcie tu sobie z nim, a ja skoczę do domu.

– Do żonki tęskno, co? – zaśmiał się kapral. – Idź, ale tylko na godzinę, póki komendant nie wróci.

– Kapralu, nie puszczajcie go! – wtrącił się Kazik. – Niech poszuka komendanta, niech wezwie wszystkich na posterunek!

– Nie będziecie mi tu rozkazywać! – uniósł się kapral. – Wy już nie milicjant, wy cywil, zwykły cywil!

– Wykończą was co do jednego – powiedział Kazik znużonym głosem.

– Co takiego?! – żachnął się kapral. – Oni by się odważyli? Rady by nawet nie dali.

– Poślijcie po komendanta, dzwońcie do resortu, zameldujcie im, co wam powiedziałem.

– Nie będziecie mnie uczyć, co mam robić – uciął krótko kapral. – Dziękuję wam za informację, idźcie już, obywatelu…

– Ani myślę! – krzyknął Kazik. – Gdzie komendant?

– Obywatelu, spełniliście obowiązek, idźcie… – z naciskiem powtórzył kapral.

Właściwie tego chciałem – myślał Kazik. Ostrzec ich… A czy uwierzą, czy też dadzą się wywlec i powiesić, to już tylko ich sprawa, nie moja. Durnie… Mogę teraz iść do domu, zaprząc konie i jechać do Grabiaka. Ale czy warto było ryzykować? Jeśli któryś z leśnych widział, jak tu wchodziłem, Gnida odliczy mi dobrą porcję, a jeśli coś im się nie uda, to Obuch… Zostawić ich? Pewnych siebie, spokojnych, nierozumiejących? Dziewczyny im w głowie, durnie, jacy durnie… Nie! Nie zostawię ich przecież, niech to diabli, nie mogę…

– Panie Józku – zaczął pojednawczo – pan jest u nas krótko.

– Już czwarty miesiąc! – oburzył się kapral. – I przez cały ten czas jest spokojnie! A o Obuchu rok już chyba nikt nie słyszał.

– Spokojnie? A czy w tamtym tygodniu nie zaginął w okolicy jakiś oficer?

– U nas nie. Ale zaraz! Dzwonili do nas z Mirowa, mówili, tak, mówili, że kogoś szukają.

– To tylko dziesięć kilometrów stąd. Więc jednak zginął…

– Nie wiadomo jeszcze, szukamy. Człowiek to nie igła, znajdziemy!

– Nie znajdziecie! Krępy nosi jego buty! Widziałem go dziś, tu, na rynku! Nawet się nie przebrał, narzucił tylko płaszcz na mundur i przyszedł. Z dystynkcjami, z bronią. Pewnie się czują, cholernie pewnie.

– Ciekawe… – zaniepokoił się kapral. – Nie mylicie się?

– Mylić się? Byłem z nim w lesie. Dwa lata!

– Wiem, są tu jeszcze wasze papiery. A Obucha dobrze znacie?

– Czy dobrze? – Kazik skrzywił się. – Dowodziłem u niego zwiadem. Z nim nigdy nie wiadomo. Jedno tylko wiem, nie da wam szans, jeśli was dostanie.

– Taki zbój?

– Obuch jest bezwzględny, coraz bardziej bezwzględny. Nie powiem, o swoich dba, dlatego trzymają się przy nim tak długo. Kiedyś, jeszcze za Niemców, wierzyłem, że on naprawdę bije się o Polskę. Kto wie, może i on wtedy tak myślał. Ale teraz? Zbyt was nienawidzi, zbyt wiele zrobił złego, to już tylko bandyta. Nie da wam szans.

– Kraczecie! Ot, zresztą, choćby wy! Dowodziliście posterunkiem przez pół roku, miał was w rękach, a jednak żyjecie.

– Taak, żyję. Ale wtedy było inaczej. Zaczęło się, jak tylko Ruscy poszli nad Wisłę. Zgłupieliśmy wolnością, pół oddziału rozeszło się, nie wiadomo było, co będzie dalej. Obuch na zbiórce oddziału – a było nas ponad trzystu chłopa – ogłosił, że idzie do wojska, że kto chce iść z nim na Berlin, wystąp! Miałem dość lasu, męczyła mnie biegunka, poprosiłem o zwolnienie. Odprawił mnie z honorami, wypłacił żołd – całą kupę okupacyjnych złotówek, dał konia, ucałował przed frontem oddziału. Wróciłem do domu.

– A Obuch?

– Nie poszedł jak widać do wojska, ale zniknął na dobre pół roku. Ludzie mówili, że poszedł na Berlin, że zginął, zapomnieli wreszcie o nim, przecież było tu jeszcze kilka innych band. I jakoś wkrótce przed moim odejściem z milicji wrócił. Szalał przez cały czterdziesty szósty rok, rabował, zabijał, zniknął na zimę, ale teraz znów mamy go nad sobą.

– On wrócił, a wy zaraz odeszliście z milicji. Nie wiem, jak tam w komendzie, ale w Dyni ludzie wspominają was dobrze, chwalą was.

– Eee… – Kazik machnął ręką lekceważąco – chwalą… Zrobiło się trochę. Trzeba było. Flaki się we mnie przewracały, gdy patrzyłem na bałagan, jaki zostawiła nam tu wojna. Złodzieje, bandyci, kombinatorzy, trzeba było zrobić porządek.

– Ale nie trzeba było odchodzić z milicji.

– Co pan wie… – Kazik spojrzał niechętnie na milicjanta. – Pan tu obcy, pan frontowy, znaczy pewny. Pana nie wzywali do resortu, nie pytali bez końca o to samo. Wszystko, co zrobiłem, było podejrzane! I to, że byłem komendantem, że oczyściłem teren z zamelinowanej broni, że wyłapałem złodziei… Ja przecież byłem u Obucha. Wy, Kazik – mówili mi – wtyczka Obucha, co? Przyznajcie się po dobremu, bo jak nie… mówcie, co wiecie, wszystko, mówcie! Pan, panie Józiu, frontowiec, pan nie zna naszego życia…

– Kazik, wy nie za dużo mówicie? – kapral spytał złowróżbnie, ale spojrzał w okno i znów pochylił się na krześle. Hela wracała do restauracji.

– Patrzcie, napatrzcie się, bo jutro już kto inny będzie stał przy barze, nie wy… – powiedział drwiąco Kazik.

– Za dużo mówicie! – powtórzył kapral z naciskiem.

– To róbcie coś, nie siedźcie!

– Nie mogę nic zrobić bez komendanta.

– Dzwońcie do resortu.

– Komendant zakazał, mówił, że tylko on będzie składał meldunki.

– To pozwólcie mnie zadzwonić!

– Wam? – Kapral uśmiechnął się drwiąco, ale zaraz spoważniał. – A może wy dla nich pracujecie…

– Co?! – krzyknął Kazik. – Ja dla nikogo! Ani dla nich, ani dla was, ani dla Obucha. Ja tylko chcę, aby tu wreszcie był spokój! Rozumiecie? Dajcie, zadzwonię…

– Hm… dzwońcie. – Kapral ujął słuchawkę, pokręcił korbką telefonu. – Dorota? Daj szefa… zajęty… pilne? Podobno pilne… dobrze, poczekam. – Kapral zakrył dłonią mikrofon. – Sam mu powiem, a potem wam oddam – powiedział, podnosząc wzrok na Kazika. – Cześć, towarzyszu poruczniku! Tu kapral Świtalski z Dyni… halo! halo! – krzyknął, zakręcił korbką telefonu, dmuchnął w mikrofon. – Halo! Nawaliło, cholera, czy co? Halo! – Jeszcze raz zakręcił korbką, posłuchał chwilę. – Halo! No i macie, aparat nawalił. – Odłożył słuchawkę.

– To robota Obucha!

– Myślicie? – Kapral spoważniał.

– Ubezpieczył się, odciął was od powiatu. Została wam teraz tylko jedna szansa – ogłosić alarm, bronić się, czekać na pomoc.

– Komendant jedzie! – krzyknął z ulgą kapral, zerwał się z krzesła, wybiegł z pokoju, Kazik wstał również, chciał iść za nim, ale przypomniał sobie Gnidę na rynku, wstrząs­nął się i usiadł.

– Co się stało, Kaziu? – spytał komendant, wchodząc do pokoju. – Mówił mi Józek, że ma na nas ktoś napaść, ale nie bardzo go zrozumiałem. Spieszyło mu się – dodał, widząc kaprala wbiegającego już na schody restauracji.

– Dziś w nocy będziesz miał gości.

– To pewna wiadomość? – Komendant ciężko usiadł za biurkiem.

– Pewna! Krępy mi mówił, na rynku, przed godziną.

– Krępy… To jeszcze nic pewnego, przychodzą tu czasem, wiem o tym, ale odchodzą. Nieraz widziałem takiego, który dawno powinien siedzieć, ale różnie bywa, wiesz, jak jest, czasem strach się odezwać. Może i dziś…

– Był tu jeszcze Gnida, był Chińczyk, byli i inni! Obuch kazał mi o dziesiątej przyjechać wozem do lasu.

– Obuch… znów Obuch. Ciekawe… dużo ma ludzi, nie wiesz?

– Nie wiem, ale chyba dużo, jeśli chce przyjść w nocy do Dyni.

– Gdyby był silny, przyszedłby w dzień. Dzwonię do resortu! – Komendant sięgnął do telefonu.

– Linia zerwana. Przed chwilą.

– Do diabła! – zaklął komendant. – Tyle czasu był spokój i nagle masz, od początku.

– Co myślisz robić?

– A co ty byś zrobił? – odpowiedział niechętnie komendant. – Myślisz, że tak łatwo jest wymyślić coś mądrego.

– Broń się!

Komendant uśmiechnął się drwiąco.

– Broń się… przeciw Obuchowi! W pięciu ludzi. Trzy pepesze, dwa karabiny, kilkanaście granatów. Godziny nie wytrzymamy!

– Boisz się! Pamiętasz, jak trzymałeś się przeciw kompanii żandarmów? I wcale nie było was dużo więcej niż dziś.

– Ale byliśmy w lesie, nie w klatce!

– Broń się! Wyślij sołtysa z wiadomością do resortu. Teraz noc jest krótka, wytrzymamy! Byle do świtu…

– Nie wiem, cholernie trudno będzie.

– Słyszysz? – Kazik podniósł rękę. Z wieży kościelnej rozległo się bicie zegara. – Dziewiąta. Zostało ci jeszcze najwyżej półtorej godziny.

– Nie lubię chować się po piwnicach… – westchnął komendant – ale tak chyba będzie najlepiej.

– Franek, tak nie wolno! – Kazik wstał z krzesła i chodził szybko po pokoju. – Uciekniesz z posterunku? Pozwolisz, że znów rozbiją tu wszystko, zwołają wiec na rynku, spędzą ludzi i będą krzyczeli, że jeszcze miesiąc, jeszcze pół roku i czerwoni pójdą precz, a wróci rząd z Londynu? A potem zbiją batami paru chłopów, którzy zbierają z rozparcelowanej ziemi, i rano odejdą. Spokojnie, bez przeszkód. A wtedy wy wyjdziecie z piwnicy i będziecie udawać władzę… do wieczora, bo w nocy oni mogą wrócić. To już lepiej, żebym poszedł do lasu, do Obucha.

– Nie pójdziesz!

– Myślisz, że chcę? Oni podejrzewają mnie tak samo jak wy! Nie mam wyjścia. Muszę być z kimś. Nie chcę iść do nich, ale jeśli wy stąd zwiejecie… Franiu, nie wolno wam się chować. Musicie bronić władzy.

– Bronić władzy… Boję się! – powiedział cicho komendant. – Mam rodzinę, ojca, Obuch będzie się mścił.

– A jeśli tu ciebie nie zastanie? Będzie szukał, to pewne! Nic nie poradzisz. Jedno tylko ci zostało – walka!

– Zrozum, mało nas, cholernie mało. Jasiek i Stefan to smarkacze, trudno na nich liczyć w walce z bandą. Józek też niepewny…

– Przecież to frontowiec! Zna się na wojaczce.

– Front to inna wojna i z leśnymi inna – pokręcił głową komendant. – Prawda, był na froncie, ale młody jeszcze, baby mu tylko w głowie, zabawa…

– A Wołodia? On też był na froncie.

– Tak, w pierwszej armii. Ale sam widzisz, on młody, nie bardzo orientuje się w tym naszym bałaganie i jakiś dziwny…

– Co znaczy dziwny? Żołnierz, Polak, jak my wszyscy.

– Pewnie. I tak po prawdzie, gdyby przyszło walczyć, to o niego byłbym zupełnie spokojny.

– Będziemy więc walczyć? – spytał Kazik.

Komendant westchnął ciężko, długą chwilę patrzył w okno na wyludniony już rynek, wreszcie odwrócił głowę i spojrzał na Kazika. Popatrzyli sobie w oczy długo, badawczo.

– No, będziemy? – powtórzył Kazik. – Powiedz!

– Bardzo bym nie chciał – odpowiedział cicho komendant. – Ale masz rację. Władza. Nie ma rady. Będziemy walczyć.

– Ja też – dodał Kazik.

– Co, ty?

– Zostanę z wami.

– Ty? Cywil? Nie, nie mogę cię narażać – sprzeciwił się komendant.

– Jeśli nie pojechałem do lasu, to tylko dlatego, że zdecydowałem się być z wami! A odwrotu już nie mam. Muszę u was zostać!

– No dobrze, zostaniesz. Tylko bieda, nawet broni dla ciebie nie mam.

– Nie macie niczego w zapasie? – spytał Kazik z niedowierzaniem. Nie ufają mi – myślał ze złością. Nie mają broni… przecież co parę dni zwoziliśmy całe stosy, zabieraliśmy chłopom, bandytom, zgłaszali się sami, ujawniali się, a teraz ten mówi, że nic nie ma.

– Zdałem wszystkie nadwyżki do powiatówki. Chociaż… Wołodia! – krzyknął nagle komendant.

– Idę! – usłyszeli z korytarza.

Wołodia wszedł, strzelił obcasami i podniósł dłoń do furażerki.

– Na rozkaz!

– Wołodia, ściągnij mi tu zaraz wszystkich chłopców. Natychmiast!

– Można wykonać rozkaz? – Wołodia stał na baczność, wytrzeszczając oczy na komendanta.

– Można, tylko prędko!

Wołodia ruszył do drzwi.

– Poczekaj jeszcze, Wołodia. – Komendant wstał z krzesła i podszedł do niego. – Widzisz, mam do ciebie prośbę.

– Do mnie? – ucieszył się chłopak. – Rozkazujcie!

– To prośba, Wołodia, nie rozkaz. Ja wiem, ty lubisz broń, masz pewnie w domu coś nielegalnie. To bardzo ważne, masz? Powiedz…

Wołodia milczał i uparcie patrzył w podłogę.

– Mam… – przyznał niechętnie.

– Co masz, Wołodia? Nie żałuj. Dziś przyda się nam wszystko, co strzela.

– Germański automat, parabellum, nagan, parę granatów, patrony.

– Przynieś, wszystko przynieś! I wołaj mi tu chłopców, duchem! A my – komendant po wyjściu Wołodii odwrócił się do Kazika – zamkniemy się tu tymczasem jak sardynki. Ja zamknę okiennice z dworu, a ty zarygluj je od środka, tylko dobrze, na mur!

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI