Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy chwieją się fundamenty religii, wszystkie chwyty są dozwolone.
Z uniwersyteckiego laboratorium znika domniemane DNA Chrystusa, pozyskane z jednej z rozsianych po całym świecie relikwii. Nie chcąc ujawniać tego incydentu, Stolica Apostolska zleca odnalezienie sprawców swojemu zaufanemu współpracownikowi. W tym momencie do akcji wkracza Zibi Szelest, Polak obdarzony wyjątkowymi zdolnościami – jedną z nich jest nieustanne pakowanie się w kłopoty. Tym razem jego wymarzone wakacje w tureckim kurorcie zmienią się w tajną misję kontrolowaną przez najbardziej wpływowe organizacje świata. Stawka jest wysoka, bowiem jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic ludzkości nie powinna nigdy ujrzeć światła dziennego…
Zibi Szelest
Urodził się w 1964 roku w Poznaniu. Każdą wolną chwilę spędza na czytaniu. Najczęściej w jego dłoniach spoczywa literatura dokumentalna, sensacyjna, przygodowa, a także zawierająca teorie spiskowe. Jego największą pasją są podróże. Z wielkim zaangażowaniem poznaje kulturę, historię i obyczaje odwiedzanych regionów. Uwielbia ten moment podróży, gdy przechadzając się ulicami miast, chłonie zapachy i smaki miejsc, w których aktualnie przebywa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykuję osobie, która wierzy,
Za nieprzeniknionymi dla zwykłego śmiertelnika murami Watykanu pojawił się kolejny problem – z tysięcy, które przez wieki spędzały sen z powiek wielu papieżom.
Za biurkiem w swym gabinecie Jan Paweł II wsparł dłonią głowę i zatroskanym wzrokiem wpatrywał się w leżący przed nim list. Nadawcą okazał się biolog z uniwersytetu w Teksasie, Leoncio Garza-Valdos. Z wielkim szacunkiem poinformował w nim Ojca Świętego o udanej próbie sklonowania trzech genów molekularnych krwi Jezusa. Papież chwycił w drugą dłoń załącznik do listu; była to genetyczna odbitka człowieka owiniętego w Całun Turyński.
Autor książki Sklonować Chrystusa Didier Van Cauwelaert podał, że DNA Jezusa zostało zidentyfikowane, co umożliwia sklonowanie go, zaś jeden z włoskich genetyków na podstawie próbki krwi pobranej ze słynnego płótna potwierdzał to przed kamerami francuskiej stacji telewizyjnej. Zaprzeczył temu bardzo zdenerwowany kardynał William Levada, który w tym czasie piastował funkcję prefekta watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary. Na konferencji prasowej stanowczo stwierdził, że Boga nie da się sklonować, a następnie w impulsywny sposób pożegnał dziennikarzy i kamerzystów.
O godzinie ósmej rano w małym tureckim kurorcie czujesz się jak pikuś leżący na torach, potrącony przez pociąg. Głowa cię boli, nie możesz się ruszyć i bardzo chce ci się pić. Na ból głowy najlepszy klin, na pragnienie zimny browar, a na rozruch chłodny prysznic.
Chwiejnym krokiem podszedłem więc do barku, wychyliłem drinka, popijając zimnym piwkiem i podążyłem w kierunku łazienki celem zmycia alkoholowych grzechów poprzedniego wieczoru spędzonego w jakiejś dyskotece z fajką wodną i tańcem brzucha.
*
Odświeżony, postanowiłem ruszyć w miasto. Skierowałem swe kroki w kierunku bazaru oddalonego około dwóch kilometrów od mojego hotelu. Mimo rannych godzin słońce zaczynało już przypiekać, powodując wyparowywanie ostatnich kropel alkoholu z mego organizmu. Nagle na mojej lewej piersi coś zaczęło drgać. Przestraszyłem się, że serce odmawia mi czegoś po wczorajszym wieczorze. Już nie ruszę alkoholu – pomyślałem. Z ulgą jednak odkryłem, że to mój telefon wibruje w lewej kieszeni.
– No, cześć, gdzie jesteś? – zapytał głos kaleczący nieco polski język.
– Kto mówi?
– Dżamal – odpowiedział mój przyjaciel Turek mieszkający od wielu lat w Polsce. – Czy pytałeś mnie o zgodę na wyjazd do Turcji, hi, hi?
– Och, Dżamalku, za to, że nie pytałem, przywiozę ci butelkę rakı, wypijemy ją razem!
– Nie musisz przywozić, bo jestem kilka metrów obok ciebie!
Zdębiałem! Rozejrzałem się powoli dookoła. Wśród tłumu zmierzającego na targ dostrzegłem szczerzącą białe zęby postać opartą o maskę jeepa, z telefonem komórkowym przy uchu.
– Nie chciała przyjść góra do Mahometa, to Mahomet przyszedł do góry! – wyseplenił Dżamal.
– Raczej nie chciała przyjść rakı do Dżamala, to Dżamal przyszedł do rakı! – odparłem.
– Ojej, Zibi, ty ciągle wszystko sprowadzasz do alkoholu, tak nie można! À propos: napijemy się? Hi, hi, wsiadaj, podwiozę cię na targ, a potem skoczymy na drinka i pogadamy.
Przedzieraliśmy się przez ulicę pomiędzy autami, które pamiętały koniec poprzedniego wieku. Ich powierzchnię ładunkową zajmowały cytrusy, arbuzy i parciane worki, w których znajdowały się niezliczone rodzaje przypraw o nieznanych mi nazwach i przeznaczeniu. Przy bramie wejściowej bazaru siedziało kilku żebrzących starszych ludzi, wyciągających dłonie po jałmużnę. Jednemu z nich, któremu los odebrał oczy, wrzuciłem kilka tureckich monet do misy leżącej tuż przed nim na ziemi. Brzęk zwrócił jego uwagę i mężczyzna zaczął coś mówić, kierując głowę w moją stronę.
– Co powiedział? – zapytałem.
– „Niech Allah będzie z tobą! Nie mam oczu, ale widzę, ze twe życie już niedługo nabierze rozpędu. Ciężko ci będzie je dogonić, ale dasz radę sprostać przeciwnościom, biały człowieku z północy” – przetłumaczył Dżamal.
– O kurwa! Skąd facet, który ma tylko oczodoły, może wiedzieć, że jestem biały i z północy?
Dżamal zrobił poważną minę i głosem mędrca, oczywiście przekręcając, sepleniąc i kalecząc moją ojczystą mowę, odparł:
– Są rzeczy na świecie, o których się nawet fizjologom nie śniło!
Nie podejmując dalej tematu, wplątaliśmy się w tłum tubylców i turystów, sprawiedliwie powiększając ich liczbę o jedną osobę po obydwu stronach.
Stragany dosłownie uginały się pod ciężarem dywanów z jedwabiu, które można było złożyć w poręczną kostkę mimo sporej wielkości. Jednak turyści najbardziej oblegali stoiska z wyrobami ze skóry wybornej jakości. Kurtki, torebki, portfele i paski szły jak woda. Turcja słynie także z różnego rodzaju podróbek, do złudzenia przypominających produkty markowe. Perfumy tracące zapach po godzinie, buty sportowe grzybicogenne, tekstylia Adidasa, Pumy i innych renomowanych firm. W pewnej chwili nie wytrzymałem i zmuszony byłem parsknąć śmiechem, kiedy jedna z bladych twarzy kupiła roleksa za piętnaście dolców.
– Patrz, jaki nadziany! – zadrwiłem.
– Pewnie taki tani, bo to zegarek na rękę z kukułką i trzeba ją dodatkowo dokarmiać – podchwycił polski Turek. – Wcale bym się nie zdziwił, gdyby wskazówki chodziły do tyłu.
Ruszyliśmy dalej. Szukałem czegoś, co nadawałoby się na upominki dla znajomych.
Myszkowanie po targu było bardzo uciążliwe, gdyż jak tylko zatrzymywałem na czymś wzrok, to zaraz niemalże zostawałem siłą przyciągnięty przez sprzedawcę do straganu. Aż bałem się podnieść oczy na jakikolwiek towar, aby uniknąć namolności straganiarzy, którzy handlowanie wyssali z mlekiem matki. Tradycją w krajach islamskich jest zwyczaj targowania się, czego w ogóle nie potrafię. Oni mogliby mnie sprzedać nawet za kebab.
W pewnym momencie mój wzrok przykuły monety stylizowane na bardzo stare dzięki odpowiedniej obróbce i użyciu odpowiednich chemikaliów. Wybór był ogromny! Poczynając od tych z czasów wynalazców największego zła ludzkości – pieniądza, czyli Fenicjan, poprzez czasy grecko-rzymskie i monety z wizerunkami cesarzy, po czasy obecne i pieniądze przedstawiające naszego papieża Jana Pawła II lub też Wałęsę, i to za pięć dolarów za sztukę! Będę miał fajne pamiątki dla przyjaciół – pomyślałem.
– Ile i czemu tak drogo? – zapytałem.
– Dobra cena! – usłyszałem. – Pięć dolarów!
– Dam dwa za sztukę i biorę dziesięć!
– Przyjacielu, chcesz, żeby moje dzieci i żona głodowały? – odparł Turek mający nie więcej niż piętnaście lat. – Niech stracę, za cztery mogę je sprzedać po kosztach.
– Koszty to będziesz miał, małolacie, kiedy się ożenisz i będziesz musiał wykarmić gromadkę bachorów! Dam trzy, aby nakarmić ciebie, a jeśli założysz rodzinę, to daj mi znać, wtedy dopłacę czwartego dolca.
– Ok, niech stracę, ale będę cię pamiętał i trzymał za słowo. Jak cię zwą, przyjacielu? Przecież muszę wiedzieć, do kogo się zgłosić po kasę.
– Hi, hi, hi! Jeśli myślisz, że się spotkamy, w co wątpię, to nazywam się Zibi Szelest. Szukaj mnie w Polsce!
– Ja jestem Naser „Waluciarz”! Nie szukaj mnie więcej tutaj, hi, hi! Które chcesz? – zapytał.
– Obojętnie – odparłem.
– Niezły interes, ale i tak cię zrobił w jajo! On niby odda za darmo, a i tak zarobi! – skomentował Dżamal.
Mimo wszystko jednak miałem poczucie, że tych kilka monet nabyłem w dobrej cenie. Zadowolony z siebie, schowałem je do kieszeni i ruszyliśmy w kierunku auta.
– To co? Napijemy się, aby uczcić nasze wakacyjne spotkanie? – nieśmiało zapytał Dżamal.
– Ja nie mam, tak jak ty, wątroby ze stali, ale skoro nalegasz…
Ruszyliśmy z piskiem opon w kierunku hotelu.
Dżamal otworzył butelkę rakı. Dolał trochę wody z kranu i ku memu zdziwieniu wódka zmieniła kolor na mlecznobiały.
– Co to za czary-mary? – zapytałem.
– My, muzułmanie, nie możemy pić alkoholu, ale mleko tak!
Ale cwany ten gatunek – pomyślałem. Zabarwił gorzałę, żeby Allah z nieba nie widział. Czyżby można było oszukać Boga?
– Zdrowie, Zibi!
Po wypiciu zaczęło mi się odbijać anyżem. Z dołu balkonu mego hotelowego pokoju, na którym odbywała się konsumpcja pustych kalorii, dochodził do nas hałas powodowany przez wszędobylskie cykady. Przed nami roztaczał się wspaniały widok na morze oblewające skalistą wyspę, którą, jak wyjaśnił Dżamal, ktoś nabył drogą kupna. Słońce powoli zatapiało się w błękitnej tafli wody, sprawiając wrażenie, jakby za chwilę z głośnym sykiem miało zgasnąć.
– Polej, przyjacielu, a ja w tym czasie sfilmuję ten piękny zachód.
Sięgnąłem po kamerę, ustawiłem ją na statywie i włączyłem.
– Oj, chyba zgarniesz Spielbergowi sprzed nosa Oscara! Trzeba to uczcić! – roześmiał się Dżamal.
Podnieśliśmy więc szklaneczki i wychyliliśmy je do dna, przegryzając czarnymi oliwkami nadziewanymi papryką. Po kilku minutach, kiedy słońce niczym Titanica pochłonęły morskie głębiny, wyłączyłem kamerę, jednocześnie wypijając następną kolejkę anyżowego alkoholu.
– Jakie plany na następne dni? – zagaił Turek.
– Zwiedzanie, picie, plaża, zwiedzanie, picie, plaża…
– Okej, nie kończ, wiem wszystko! Pokaż lepiej, jak się sfilmowało zachodzące słoneczko.
Wszedłem do pokoju i podłączyłem kamerę do telewizora. Po chwili na ekranie ukazał się zarejestrowany przed chwilą obraz.
– No pięknie! – zachwycał się Dżamal. – Tylko dlaczego widzę cztery słońca?
– Jedno na niebie, drugie w wodzie, a to trzecie i czwarte pojawiło się po wypiciu rakı – odparłem.
– No to żeby nam nie zgasły! – Ochoczo podniósł szklaneczkę, trącając moją.
– Hamuj, przyjacielu, bo zaraz wywrócimy się kołami do góry!
Nagle mój kompan od kieliszka zastygł jak posąg z martwym wzrokiem wbitym w ekran monitora.
– Chyba od tego ciągłego pijaństwa mam już zwidy – stwierdził. – Zibi, spójrz! W prawym dolnym rogu!
Wytężyłem wzrok.
– Co to jest, u licha? – zapytałem.
Oprócz topiącej się w morzu tarczy słonecznej w centrum obrazu na bliższym planie u dołu stała toyota z dwiema osobami w środku. Kierowca patrzył przez lornetkę w naszym kierunku, a obok niego siedział delikwent o znajomej nam twarzy.
Spojrzeliśmy jednocześnie na siebie i jednym susem wyskoczyliśmy na balkon. Toyoty już nie było.
– Naser „Waluciarz”! – niemalże krzyknąłem. – A on tu czego?
Cofnąłem film i zacząłem odtwarzać od początku. Nie ulegało wątpliwości, że to był on! Czyżby nas śledził? Jeśli tak, to w jakim celu? Czy wie, że został przez nas zauważony? – nasuwały się pytania.
– Co o tym myślisz? – zapytałem Dżamala.
– Może to jakiś dziwny zbieg okoliczności? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Dżamalku, polej, może nam się w łepetynach rozjaśni.
Posłusznie, ochoczo i z nieukrywanym zadowoleniem spełnił moją prośbę, wręczając mi „podajnik” z zawartością. Sięgnąłem po papierosa i zacząłem szukać wzrokiem zapalniczki. Nie znalazłem. Włożyłem rękę do kieszeni. Wraz z monetami było tam też poszukiwane zippo.
– Jasny gwint! Monety! – krzyknąłem. – Nawet się im nie przyjrzałem. Małolatowi kazałem wybrać jakiekolwiek, zapłaciłem i wrzuciłem do kieszeni. Może one nas oświecą? Trzeba je dokładnie obejrzeć.
Wyłożyłem zawartość kieszeni na stolik i przy świetle nocnej lampki antyczna kasa została poddana amatorskiej analizie.
– Gdybym miał tyle forsy, to pewnie uciekłbym z domu – skomentował Dżamal.
– To tylko trzydzieści dolców za dziesięć monet.
– Zaraz, moment! Coś mi tu nie gra w tej kasie. Zibi, chyba ilość się nie zgadza – zauważył.
– Wiedziałem, że zrobi nas w konia! – zbulwersowałem się.
– Raczej on sam się zrobił w konia albo dostałeś od niego bonus lub napiwek, ha, ha – roześmiał się Dżamal.
Przeliczyłem jeszcze raz. Inaczej wyjść nie chciało. Było o jedną więcej, czyli jedenaście. Zaczęliśmy się im kolejno przyglądać. Prawie każda została efektownie postarzona. Można było odnieść wrażenie, że przed chwilą zostały wykopane z jakiegoś antycznego likijskiego grobowca. Jedne przedstawiały jakieś znaki, których do niczego nie mogłem przypiąć, na innych były litery wyglądające na greckie lub też słabo widoczne wizerunki ludzi oraz roślin. Monety różniły się od siebie kształtem i wielkością.
Czuliśmy, że brniemy w ślepy zaułek. Żadne skojarzenia nie przychodziły nam do mózgownic. Może tylko jedna wyglądała bardziej współcześnie – nie była zaśniedziała jak pozostałe, lecz błyszczała, jakby niedawno została wybita w mennicy. Miała kształt ośmiokąta o równych bokach, wielkością nie odbiegała od typowych monet o dużych nominałach. Z jednej strony (nie wiem, czy to awers czy rewers) widniały krzyż, gwiazda Dawida oraz półksiężyc z gwiazdą. Te trzy symbole zostały wpisane w wierzchołki trójkąta równobocznego, ze środka którego patrzyło na nas wygrawerowane oko, które zamiast źrenicy miało przewiercony na wylot otwór. Na odwrocie zaś znajdowało się oblicze brodatego mężczyzny z długimi włosami i napis – Inde Deus abest.
Stambuł. Tutaj teraźniejszość przeplata się z przeszłością. Przez tysiąc pięćset lat dzierżył miano stolicy jednego z największych imperiów w historii. Trudno jest znaleźć tutaj stereotypowe zadymione bazary, degustatorów fajek wodnych i amatorów łaźni. Bogactwo pamiątek przeszłości sąsiaduje ze zdobyczami współczesnej kultury. Chociaż muezin codziennie nawołuje wiernych do modlitwy, świątynie świecą pustkami. Wszyscy są zajęci pogonią za pieniądzem i wzorowaniem się na zachodnim stylu życia. To nie znaczy, że mieszkańcy miasta przekreślają dorobek dwóch tysięcy lat. Wydaje się, że są nieco zmęczeni brzemieniem wszechobecnych śladów historii. Mimo że wiele tutaj bizantyjskich i chrześcijańskich zabytków, to przyćmiewają je pełne przepychu osmańskie budowle.
Cieśnina Bosfor oddziela Europę od Azji i łączy Morze Czarne z Morzem Marmara. Grecki mit mówi o Zeusie, który zdradził Herę z kapłanką; jego żona oczywiście wpadła we wściekłość, a władca bogów, chcąc uniknąć kłopotów, zamienił kochankę w jałówkę. Hera jednak okazała się mściwa i nasłała na swoją rywalkę gza, który boleśnie ją użądlił. Ta w obłędzie przeprawiła się przez cieśninę, którą nazwano później Bosfor, co znaczy „krowi bród”. Akwen ów pokonali również legendarni Argonauci Jazona podczas wyprawy po złote runo. Już w czasach antycznej Grecji wody te stały się jedną z najważniejszych dróg morskich na świecie, łączących zachód ze wschodem. W 1936 roku Bosfor stał się międzynarodową drogą morską na mocy konwencji z Montreux. W tymże roku cieśninę przepłynęło sto pięćdziesiąt statków, dziś ich liczba sięga czterdzieści pięć tysięcy rocznie. Obserwując maleńkie statki rybackie i przeładowane promy lawirujące między gigantycznymi tankowcami, trudno uwierzyć, że nie doszło jeszcze do katastrofy.
*
Przy przystani promowej, która znajduje się obok zatoki Złoty Róg i niedaleko Bazaru Egipskiego, stał przycumowany jeden z wielu luksusowych pełnomorskich jachtów pod grecką banderą. Pełnia księżyca odbijająca się w wodach Bosforu oświetlała burtę, na której widniał czerwony napis „Gladiator”. Na pokładzie wierciło się czterech osiłków, którzy pomimo gorącego wieczoru wciśnięci byli w czarne garnitury. Pod rozpiętymi marynarkami tkwiły w kaburach spluwy z magazynkami pełnymi pestek. Na dolnym pokładzie w komfortowo wyposażonym salonie na skórzanych sofach siedziało trzech mężczyzn ze szklaneczkami w dłoniach, sącząc z nich jakiś alkohol o złocistej barwie.
Towarzystwo to wyglądało, delikatnie mówiąc, hmm… dziwnie. Nie tylko ze względu na reprezentowane przez nich sprzeczne światopoglądy, ale również na ich szaty i wygląd, które jakby się ze sobą kłóciły. Trudno nazwać to harmonią – czarną sutannę w połączeniu z ortodoksyjnymi żydowskimi pejsami i jarmułką oraz turbanem. To prawie tak, jakbyście widzieli okładkę bodajże jednej z płyt grupy U2, na której znalazły się razem krzyż, gwiazda Dawida oraz półksiężyc z gwiazdą. Nawiasem mówiąc, wokalista tego zespołu, Bono, zerżnął ten obrazek ze stacji metra w Nowym Jorku, gdzie na ścianie widniało takie samo graffiti, którego autorem był Polak.
– Wszystko gotowe! – oznajmił brodaty facet w turbanie.
– Kto to zrobi? – zapytał ortodoksyjny Żyd.
– Zrobią to ci, którzy wielbią Allaha! Świat o nich usłyszał, kiedy padły strzały na placu św. Piotra.
– Szare Wilki?! – obruszyła się osoba w sutannie.
– Dokładnie! Chyba ksiądz do tej roboty nie zatrudniłby swojego ministranta?!
– Jeśli świat odkryje, kto to uczynił, wszyscy odwrócą się od Turcji, a wtedy wasze szanse wejścia do chrześcijańskiej Europy będą równe zeru!
Muzułmanin zaś w zadumie pogładził się po zarośniętej brodzie, a następnie zaciągając się fajką wodną, rzekł:
– To już nie jest kontynent Chrystusa! Żyje tam wiele religii, a gdyby nie polski król Sobieski, który odbił Wiedeń podczas nawałnicy naszych braci Turków, mielibyśmy dziś na miejscu wieży Eiffla w Paryżu najwspanialszy meczet na świecie!
– Ale na pewno w dzisiejszych czasach nie byłby on zwany błękitnym, tylko czerwonym! – niemalże krzyknął zbulwersowany rabin.
– Co masz, rabinie, na myśli?
– Kolejną nawałnicę w Europie, ale tym razem komunistów, na początku dwudziestego wieku. Rosjanie zostali cudem zatrzymani nad Wisłą, znowu przez Polaków – odparł już nieco spokojniejszy Żyd. – To niepokorny naród. Niejednemu pomieszał szyki. Nie należy ich się bać, ale trzeba czuć przed nimi respekt. Bądźmy więc ostrożni.
Rabin, mówiąc to, zaczął lewą ręką kręcić pejsy, a prawą obracać w dłoni medalion z wizerunkiem brodatego mężczyzny i symbolami trzech największych religii.
– To nie jest argument! – zaoponował muzułmanin.
– A właśnie że tak! – odparł chrześcijański duchowny. – Polacy umieją walczyć w obronie Boga, honoru i ojczyzny! Inna sprawa, że zawsze byli, są i będą głupi, dlatego że nie umieją z tego wynieść korzyści.
Następnego dnia obudził nas kac gigant. Po szybkim prysznicu, nie czekając na windę, błyskawicznie teleportowaliśmy się do hotelowego drink-baru, aby ugasić pragnienie, bynajmniej niespowodowane tutejszym upałem. Popijając, a właściwie żłopiąc zimne piwo Efes, niechcący głośno pomyślałem:
– Jeśli resztę wakacji mam spędzić w taki sposób z tobą, mój przyjacielu, to zabij mnie już teraz.
– Nie pękaj, Zibi, dasz radę! Prawdziwy mężczyzna nie je miodu, tylko żuje pszczoły!
Na tę jego złotą myśl zrobiłem bardzo głupią minę. Nie powiem, że zrozumiałem, ale zapewne coś w tym było.
– Co o tym myślisz? – zapytał.
– Ty mi każesz myśleć o tej porze?! Na kacu?! Zapytaj może jakąś bakterię, może ona teraz więcej wymyśli niż ja! – Chyba podniosłem głos, gdyż barman, polerując szklankę, odwrócił twarz w naszą stronę.
– Zwiedziłeś już Bodrum?
– Nie miałem okazji, bo byłem pijany. Tylko plaża i piwo.
– Zatem cię trochę obwiozę.
– Zaraz zwymiotuję.
Skierowaliśmy się w stronę Bodrum. Turgutreis, gdzie odpoczywałem, w porównaniu z tą miejscowością okazało się senną mieściną. Widoki były przepiękne. Trudno uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno kurort ten był wioską rybacką. Teraz zjeżdżają się tutaj tureckie elity i turyści z całej Europy. W czasach antycznych miejsce to nazywano Halikarnas i pochodził stąd Herodot, którego uznano za ojca historii.
Pędziliśmy autostradą. Poniżej rysował się fragment półwyspu oblewanego przez Morze Egejskie. Wyrastały na nim jak grzyby po deszczu hotele, restauracje i całe zaplecze turystyczne. Moją uwagę przykuł jednak cypel, przy którym znajdował się port, a obok którego górowały wieże Zamku Świętego Piotra. Twierdza ta została wzniesiona przez joannitów w 1522 roku. Za budulec posłużyły fragmenty mauzoleum uznawanego za jeden z cudów ówczesnego świata. W murach zamku można dostrzec elementy kolumn starożytnej budowli. Joannici przybyli tu w 1402 roku, ale gdy Sulejman Wspaniały ze swoją armią zajął Rodos, zakon ten przezornie opuścił fortecę.
Podjechaliśmy najbliżej zamku, jak tylko było można. Niestety, kawałek w tym skwarze musieliśmy jeszcze przejść.
– Dżamalku, ja już idę na oparach. Potrzebuję płynu!
– Z ust mi to wyjąłeś! Trzeba uzupełnić płyny. Dwa piwka poproszę!
Po chwili znowu żłopaliśmy piwo w jednym z pubów niedaleko zamku.
– Dużo jeszcze jest pubów po drodze? Bo chciałbym zobaczyć zamek od środka – zapytałem pełen obaw.
– Piwa ci u nas dostatek, a zabytków jeszcze więcej!
Faktycznie, to, co zobaczyłem w środku twierdzy, przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. Samo to, że dotykałem kamieni jednego z siedmiu cudów świata już robiło wrażenie. Najpierw Muzeum Archeologii Podwodnej, gdzie znajdował się wrak statku bizantyjskiego z siódmego wieku z kolekcją przedmiotów kultury mykeńskiej. Następnie Sala Wraku Szklanego Statku, a dalej Sala Wraków Uluburun, gdzie umieszczono jedną z najstarszych odnalezionych na świecie łodzi, która poszło na dno w czternastym wieku przed naszą erą, a w znalezionym we wraku pojemniku były wosk i pieczęć królowej Nefretete.
Oglądając to wszystko, wyglądałem pewnie jak karp w wieczór wigilijny: miałem szeroko otwartą gębę.
Brnęliśmy dalej. Dotarliśmy do Wieży Gatineau, która służyła jako to lochy krzyżowców. Rezonans akustyczny wnętrz pozwala wyobrazić sobie jęki uwięzionych nieszczęśników, a napis Inde Deus abest przeraża, zwłaszcza gdy zwiedzający uświadamia sobie, że wyryli go mnisi.
Było jak zwykle upalnie. Większość turystów smażyła się, leżąc w tym czasie plackiem na plaży, ale wielu też szukało kojącego chłodu w murach zamku. Angole, Szkopy, Ruski i my – „para” turecko-polska. Wszyscy niemal, udając światowych koneserów historii i sztuki starożytnej, trzymali się za brody w udawanej zadumie. Szczególnie zakompleksieni latami zacofania Rosjanie próbowali chyba nadrobić w kilka godzin dziesiątki lat, udając aktywnie zainteresowanych znawców, co nie grało z ich zachowaniem. Byli pijani jak my, ich ubiór wzbudzał kontrowersje, a makijaż i zachowanie kobiet były zbyt wyzywające.
Na nas nikt nie zwracał uwagi, chyba że… Kątem oka przez szklaną gablotę z artefaktami dostrzegłem jakby przyglądającą się nam postać. Zanim ta informacja wzrokowa dotarła przez moje długie zwoje mózgowe do centrum dowodzenia mą świadomością i spojrzałem w tamtym kierunku, postać zniknęła. Ale nie miałem wątpliwości. To był znowu ten małolat z targu.
– Dżamal, zwijamy się stąd, i to z prędkością światła!
Niemalże wybiegliśmy z zamku, wzbudzając tym razem zainteresowanie zwiedzających. Z przyjemnych chłodnych murów wydostaliśmy się na zewnątrz, a tam buchnął we mnie gorąc upalnego dnia, zapierając mi dech w piersiach.
– Ja mu, kurna, dam żonę i gromadkę bachorów! – mamrotałem pod nosem zbulwersowany. Rozejrzeliśmy się dookoła. Po naszym „przyjacielu” ani śladu. Zresztą nie było pewności, czy jest gdzieś tutaj czy jeszcze wewnątrz.
– To jak szukanie igły w stogu siana – wysapałem.
– O co tutaj chodzi? Wracamy do hotelu?
Zrezygnowany skinąłem głową.
Dżamal odpalił jeepa. Bez pośpiechu przedzieraliśmy się główną autostradą w kierunku Turgutreis, podziwiając z samochodu wspaniałe widoki na morze. Droga obfitowała w zakręty, podjazdy i zjazdy. Nie mogłem oderwać oczu od cudownie bajecznej panoramy, ale zaczęło mi się wydawać, że coś za szybko zaczyna mi ona uciekać i się zmieniać.
– Przyjacielu, nie masz za ciężkiej nogi na tym gazie?
Dżamal kilkukrotnie nacisnął hamulec, ale auto nie zareagowało.
– A to stary rzęch! Zibi, chyba mamy kłopoty!
Samochód mknął jak oszalały i na styk wpasowywał się w zakręty, ledwo omijając auta nadjeżdżające z przeciwnej strony. Po lewej mieliśmy strome zbocza opadające ku morzu (już nie takie piękne, jak mi się wydawało przed chwilą), nadziane drzewami oliwnymi i sporadycznymi rolniczymi zagrodami, a po prawej piętrzyła się ściana skał. Wybór był trudny, jeśli chodzi o dokonanie żywota.
– Ja pierdolę, wysiadam! – krzyknąłem. Najlepsze było to, że tym kraju rzadko stosują barierki zabezpieczające przed stoczeniem się w dół.
Nagle zza zakrętu wyłonił się traktor z przyczepką załadowaną arbuzami. Widziałem przerażone oczy kierowcy tego pojazdu, wielkości kurzych jaj. Moje chyba były podobne do strusich. Całe życie stanęło mi przed oczami… i zobaczyłem ciemność…
Nie wiem, po jakim czasie, ale otworzyłem oczy. Było już ciemno. Dookoła było słychać tylko wszędobylskie cykady. Leżałem w jakiejś nietypowej dla mnie pozycji, próbując sobie przypomnieć ostatnie wydarzenia. Były to tylko urywki – zamek, autostrada i traktor, a potem już nic. Gdzie ja jestem i co tu robię? – pomyślałem.
Ni stąd, ni zowąd na wprost mej twarzy zobaczyłem oświetloną przez księżyc, zarośniętą przerażającą mordę, z której niemiłosiernie capiło, z rogami i ogromnymi dzikimi, zwierzęcymi oczami.
– O kurczę, diabeł! A więc jestem w piekle!
Chciałem się przeżegnać, ale nie mogłem unieść prawej ręki.
– Pan Bóg mi wybaczy, może lewą się uda?
Niestety chyba nie wybaczył, pewnie pomyślał, że nawet w piekle lewą ręką żegnać się nie można, i jej też nie pozwolił podnieść.
– Może modlitwa poskutkuje?
Ale jak to w życiu bywa, czasem zapomina się swojego nazwiska czy też numeru PIN do karty kredytowej, a ja w tym momencie żadnej modlitwy w sensowny sposób nie mogłem sobie przypomnieć. Miałem nadzieję, że to chwilowa amnezja. Postanowiłem więc nic nie robić i czekać na rozwój wydarzeń.
Tymczasem domniemany Lucyfer, mrożąc mnie diabelskim wzrokiem i stukając kopytami, zionął w moje nozdrza okropnym smrodem, od którego aż pociemniało mi w oczach.
Jak tak się zaczyna moja piekielna męka, to co będzie dalej?! – pomyślałem i spanikowałem.
– Ratunkuuuu!!! – zacząłem się drzeć w niebogłosy.
– Czego się wydzierasz, Zibi? Mordują cię czy co?
– Gorzej! Ty też tu jesteś? Musieliśmy w życiu sporo nagrzeszyć, ale miło spotkać tutaj kogoś znajomego… Co oni nam zrobią, będą smażyć w kotle ze smołą?
– Jak się za chwilę z tej kupy złomu nie wyczołgamy, to naprawdę się usmażymy. Czuję zapach paliwa! Wyłaź z auta, i to szybko!
– To w piekle mają samochody? – zdziwiłem się. – Nigdzie nie wychodzę, oni na nas czekają na zewnątrz i pewnie chcą nas piekielnym ogniem wykurzyć, a potem wieczne męki i potępienie na nas uskuteczniać.
– Klepki ci się w łepetynie pomieszały czy co?! Jakie piekło? Jacy oni? Wyłaź, bo mnie jasna cholera zaraz weźmie!!! – tym razem wydarł się Dżamal.
– Skoro nalegasz… – odparłem posłusznie, przeciskając się przez coś, co było teraz zdeformowanym otworem po oknie, ale bez szyby.
Szło mi to z wielkim trudem, biorąc pod uwagę fakt, iż trochę przytyłem, a przerażenie, że sam się pcham w diabelskie łapy, paraliżowało moje ruchy. W ciemności pełzałem powolutku, wytężając wzrok i wypatrując demonów piekieł, a rękoma z obawą szukałem krawędzi prowadzących do piekielnych czeluści.
Miałem wrażenie, że moje życie chyba za szybko się skończyło. Nic nie osiągnąłem, nie mam żony, nie spłodziłem syna, nie wybudowałem domu i nie posadziłem drzewa. Pewnie tacy goście są Bogu niepotrzebni, dlatego mnie wyeliminował. Nie odpowiadam jego kryteriom. Ale dlaczego aż piekło? Przecież nikogo nie zabiłem ani niczego nie ukradłem.
Gdy tak pełzałem, w pewnym momencie w miejscu, z którego się wydostałem, zauważyłem najpierw mały płomyk, a potem płomień ognia oświetlającego mnie, mojego przyjaciela i całe towarzystwo diabelskich istot.
– No to witaj w piekle! – krzyknął Dżamal, widząc moje wielkie oczy i otwartą szeroko jak wrota od stodoły gębę.
Na czworakach popędziłem z prędkością pocisku ze starej przedwojennej armaty w kierunku Turka, obejmując go za szyję w morderczym uścisku.
– Puszczaj! Odjebało ci czy co? Kozy nigdy nie widziałeś? – zaczął się bronić.
– Kozy?
Dopiero teraz oprócz bicia swojego serca zacząłem słyszeć beczenie tych pożytecznych – lecz nadal twierdzę, że śmierdzących – zwierzątek.
Wytężyłem wzrok. Było ich całkiem spore stadko. Pasło się na łące wokół wraku naszego samochodu i gdy ten zaczął się palić, stworzenia bez zbytniego pośpiechu zaczęły, instynktownie wyczuwając zagrożenie, powoli się od niego oddalać.
Z trudem łapałem oddech. Krople potu zalewały mi oczy i tępym wzrokiem patrzyłem na zwierzęta i palące się auto. Cały drżałem i nie mogłem wypowiedzieć ani słowa. Z ulgą pomyślałem tylko, że ta śmierdząca i zasrana łąka jest teraz dla mnie rajem, jakiego w życiu nie widziałem. Spojrzałem na Dżamala, który z tylnej kieszeni spodni wyciągnął piersiówkę. Pociągnął łyka, a następnie poczęstował mnie. Wychyliłem do dna.
– Ej, ej, ej! Koziego mleka byś się lepiej napił, bo po rakı to tobie odwala!
– Odwalać to mi się będzie anyżem po tym trunku.
Coś zaczęło się tłuc i szamotać wewnątrz jeepa.
– Kurde, pewnie jakaś głupia koza tam wlazła i gdy zaczęło ją przypiekać, stwierdziła, że musi wyjść, a jednak nie może – stwierdził osmański potomek.
Pobiegliśmy w tamtym kierunku. Płomień i żar były coraz większe, ale istniała jeszcze szansa, aby zadziałać mimo ryzyka eksplozji. Przez otwór, którym wydostałem się na zewnątrz, zajrzałem do środka. Dym drażnił oczy i gardło, a widoczność równa była zeru. Słyszeliśmy jedynie tupanie, odgłosy dławienia się i jęki, bynajmniej nie kozie. Rękoma zacząłem błądzić wewnątrz. Chwyciłem za coś, co przypominało sierść.
– Ałaa! Puszczaj! Chcesz mnie oskalpować?
– Ups, sorki. Coś ubogi ten skalp, chwały by mi on nie przysporzył.
– Zibi, czy kozy mają dwie nogi i noszą sportowe buty?
– Co za pytanie! Teraz słyszę, że tobie odbija!
– Mówię serio! Czy przypadkiem nie trzymam za twoje piszczele? Pytam, bo w tym dymie nic nie widzę, a moje to one nie są na pewno.
Zrobiłem kilka ruchów rękoma, próbując namacać dłonie Dżamala. Faktycznie, ręce miał zaciśnięte na jakichś butach, które trochę wierzgały. Jaki czort?! – pomyślałem.
– Pomóż mi! – krzyknął Dżamal.
– Skoro nalegasz!
Wychyliłem głowę na zewnątrz, aby zaczerpnąć trochę tlenu. Kilka głębokich oddechów spowodowało zawroty głowy. Jako nałogowy palacz doszedłem do wniosku, że to świeże powietrze kiedyś mnie zabije. Zanurkowałem jeszcze raz w kłęby dymu; intuicja i mózgowa nawigacja mnie nie zawiodły. Bez problemu dotarłem moimi górnymi kończynami do dolnych kończyn delikwenta. Wspólnie zaczęliśmy go pośpiesznie wyciągać, gdyż ogień bezlitośnie połykał coraz więcej powierzchni gruchota, a dym rozsadzał nasze płuca. Nogi kolesia przestały wierzgać, a jego ciało stało się bezwładne i wiotkie. Pomyślałem, że pewnie stracił przytomność. Przez otwór, którym wlazłem, udało nam się wydostać prawie bez problemu. Przemieszczaliśmy się z pośpiechem z „zawartością” naszych rąk jak najdalej od strefy zero. Ogień już zabrał naszą „autosugestię”. Płomienie wydawały się wyższe, a ciepło mimo dużej odległości było wyczuwalne. Nagle jak pierdolnęło, to myślałem, że się nie pozbieram. Chyba pod wpływem eksplozji nasza „koza” się ocknęła.
– No to chyba zguba z Bodrum się odnalazła. Zibi, spójrz!
Oczom moim ukazało się znajome lico młodzieniaszka, który poprzedniego dnia wcisnął mi na targu kilka monet, a potem zapuszczał żurawia na mój balkon, aż w końcu jego odstające uszy zobaczyłem dziś w odbiciu szyby gabloty z artefaktami w zamku, w którym tak niedawno byliśmy.
– A kuku, przyjacielu! – zagaiłem konwersację, jednocześnie klepiąc go po gębie, aby nieboraka zresetować, gdyż chyba poważnie się zawiesił.
– Gdzie jestem? – Ocknął się.
– Tam, gdzie chyba nie powinieneś być!
– W tej chwili chyba tego żałuję! – oświadczył Naser, wskazując palcem autostradę, z której się stoczyliśmy.
Tam też zajaśniało od kogutów policji i straży pożarnej. Chyba szukali drogi, aby dotrzeć do nas na dół. Z dala słychać było wycie syren, ale coś mi te odgłosy zakłócało… i to, o dziwo, z nieba.
W chwili gdy o tym pomyślałem, z niebios oślepił nas snop światła. No nie! Chyba popadam w jakąś huśtawkę zdarzeń… Ze skrajności w skrajność… Najpierw piekło, a potem niebo się o mnie upomina? – kotłowało się w mojej mózgownicy.
Próbując przysłonić oczy rękoma, usłyszałem coraz bardziej natarczywy turkot łopat wirnika helikoptera. Na naszej zasranej łące zapanował chaos. Kozy rozpierzchnęły się w panice, w ustach i na twarzy miałem mnóstwo jakichś paprochów (miałem tylko nadzieję, że nie pochodzą one od kóz), a nasze i tak ubogie odzienie sprawiało wrażenie, jakby chciało nam przypomnieć, iż kiedyś, dawno temu, w raju, nie było strojem obowiązkowym.
Lekko się kołysząc, śmigłowiec wylądował. Tymczasem policyjne auta i straż pożarna widocznie znalazły drogę i dzielił nas od nich może jakiś kilometr.
– No proszę, jakie mamy sprawne organy ścigania! Szybko nas osaczyli! – z niedowierzaniem, a zarazem obawą w głosie krzyczał do mego ucha Dżamal.
Skinieniem głowy przyznałem mu rację, w myślach konfrontując jego stwierdzenie z polskimi realiami. Nie wyszło to dla nas najlepiej.
Prawie jak w filmach drzwi latającej maszyny się rozsunęły i wybiegło z niej trzech delikwentów. Nie byli chyba pokojowo do nas nastawieni, gdyż w rękach trzymali jakieś destrukcyjne żelastwo. Stawianie oporu nie miało sensu. Pozwoliliśmy się zagnać jak stado baranów – a może kóz – do helikoptera. Byliśmy przekonani, że jesteśmy w rękach policji. Maszyna się uniosła, a z góry widzieliśmy tylko migające światła nadjeżdżających radiowozów i słup ognia i dymu nad naszym autkiem.
Ogarniając wzrokiem wnętrze wehikułu, w którym niechcący się znaleźliśmy, odniosłem wrażenie, jakby wystrój i zachowanie pasażerów nie współgrały ze standardami odpowiadającymi tym, którym podlegały organy ścigania. Nigdy nie byłem aresztowany czy zatrzymany przez policję, ale inaczej sobie takie rzeczy wyobrażałem. Intuicyjne czułem, że komuś chyba zależało na tym, aby być wcześniej na miejscu zdarzenia i wcześniej podjąć nas z ziemi.
Naser wydawał się spokojniejszy, co mnie trochę zdziwiło, a z kolei Dżamal, aby się uspokoić, nie wiadomo skąd znowuż ciągnął z buteleczki wiadomą ciecz.
– Masz bimbrownię przy sobie czy co? Topisz problemy w alkoholu? Nie rób tego, one umieją świetnie pływać!
Dżamal, spoglądając przez okienko na grzbiety fal, nad którymi lecieliśmy, z zadumą i żalem stwierdził, że więcej ludzi utonęło w kieliszku wódki niż w morzach i oceanach. Chyba tym stwierdzeniem zaniepokoił mnie bardziej niż sytuacja, w której było nam się dane znaleźć.
Słońce zaczęło już wschodzić. Helikopter gwałtownie zmienił kurs i skierowaliśmy w stronę lądu, a po chwili rzeczą oczywistą było, że lecimy wzdłuż linii brzegowej.
– Hoş geldiniz[1]! – z zadowoleniem w głosie wreszcie odezwał się Naser.
Nabrałem pewności, że uczestniczę w czymś niezwykłym, w czymś, co zakłóciło moje spokojne, ustabilizowane, aczkolwiek marne i do dupy życie.
[1]Hoş geldiniz (tur.) – Witamy!
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Nowy święty Graal
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-406-6
© Zibi Szelest i Wydawnictwo Novae Res 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Magdalena Wołoszyn
Korekta: Małgorzata Knight
Okładka: Grzegorz Araszewski
Foto: salajean / shutterstock.com, Romolo Tavani / shutterstock.com
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek