Nudziarz - Piotr Bolc - ebook + książka

Nudziarz ebook

Piotr Bolc

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Malowniczo położona letniskowa miejscowość na Mazurach jawi się Iksowi, prywatnemu detektywowi, jako miejsce zasłużonego odpoczynku nie tylko od pracy, ale i od coraz bardziej skomplikowanego związku. Niewielki domek, wynajęty od samotnego mężczyzny, ma tylko jednego sąsiada – posesja należy do warszawskiego biznesmena, gdzie jego syn zaprasza czasem swoich znajomych na wakacje. Iks otrzymuje jasne instrukcje, by im nie przeszkadzać.

Gdy jego pierwszy samotny wieczór przerywa dramatyczny hałas dobiegający zza żywopłotu, Iks postanawia interweniować. Nie spodziewa się, że spotkani tam ludzie zmienią jego życie, a rozmowa z poznaną na tarasie dziewczyną wznieci iskrę, która przyniesie śmierć.

Piotr Bolc wprowadza czytelnika w mroczny świat przemocy, podejrzanych dyskotek, nielegalnych układów, handlu narkotykami i – miłości owianej widmem przerażającej tajemnicy i lokalnych legend. Sielankowy nastrój mazurskiej wsi rozpływa się wraz z pierwszą brutalną konfrontacją z jej mieszkańcami. Wszystko zgodnie z zasadą, że ludzie nawet raj na ziemi potrafią zmienić w piekło.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 365

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja: Mag­da­lena Gonta-Bier­nat
Ko­rekta: Ola Ju­rysz­czak
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Piotr Bolc 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2024
ISBN 978-83-68037-51-7
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Wyplą­tać się z ob­jęć snu nie było ła­two. Ile­kroć pró­bo­wa­łem wy­sta­wić głowę po­nad koł­drę, ty­le­kroć sen na­su­wał ją na mnie z po­wro­tem z taką mocą, że co­raz trud­niej było mi po­na­wiać próby. Mimo to nie my­śla­łem usta­wać w pró­bach, tylko odło­ży­łem je na póź­niej. Po­zo­sta­wa­nie na gra­nicy snu i rze­czy­wi­sto­ści jest w końcu przy­jemne. Nie tylko le­ni­stwo ciała pę­tało moją wolę – znacz­nie bar­dziej pę­tało ją le­ni­stwo umy­słu. Czu­łem się, jak­bym prze­by­wał głę­boko pod wodą – nie sły­sza­łem ni­czego oprócz de­li­kat­nego szumu, a moje my­śli plą­sały wolno.

Prze­cią­gną­łem się, od­zy­sku­jąc stop­niowo czu­cie. Trzask ze­sztyw­nia­łych ko­ści wy­dał mi się nie­po­ko­jąco wy­raźny. Wy­cią­gną­łem ra­miona spod koł­dry. Po­wiew chłodu zdjął z pa­ru­ją­cej skóry kilka kro­pel potu. No tak, by­łem nagi.

Moje ręce po­now­nie po­wę­dro­wały pod koł­drę, tym ra­zem w po­szu­ki­wa­niu dru­giego ciała, które po­winno spo­czy­wać obok mo­jego. Na­tra­fiły je­dy­nie na opusz­czone, wgnie­cione miej­sce. Wtedy otwo­rzy­łem oczy. Pierw­sze spoj­rze­nie skie­ro­wa­łem na po­zo­sta­wione przy łóżku torby. Przy­po­mniały mi one o cze­ka­ją­cym na mnie za­da­niu. Nie było chwili do stra­ce­nia. Prze­su­ną­łem się na brzeg łóżka, a po­tem zrzu­ci­łem z sie­bie koł­drę jed­nym zde­cy­do­wa­nym ru­chem. Moje ciało za­wyło prze­raź­li­wie w ze­tknię­ciu z chłod­nym po­wie­trzem, ale w tej chwili nie bar­dzo na to zwa­ża­łem. Wsta­łem. Pod­sze­dłem do okna. Wyj­rza­łem na ulicę. Słońce, wy­chy­la­jące się znad da­chów bu­dyn­ków, bu­dziło ulicę do ży­cia – gdzie­kol­wiek padł jego pro­mień, tam można było do­strzec ruch. W jed­nym miej­scu za­lśniła uchy­lana szyba okienna, w in­nym zaś można było zo­ba­czyć błysk ka­ro­se­rii od­pa­la­nego sa­mo­chodu. Sło­wem – pro­mie­nie sło­neczne za­pa­lały na śpią­cej do tej pory ulicy ty­siące po­chod­nych świa­teł.

Róż­nica tem­pe­ra­tur za oknem i w po­miesz­cze­niu fa­lo­wała de­li­kat­nie mo­imi wło­sami. Uspo­ko­iłem je jed­nym ru­chem dłoni. Wtedy fi­glarny po­dmuch prze­niósł się na pierś, pro­stu­jąc po­ra­sta­jące ją włosy. Pal­cami nada­łem im na po­wrót ich za­lotny, łu­ko­waty kształt. Po­dmuch nie da­wał jed­nak za wy­graną, spły­wa­jąc w dół po pa­sie owło­sie­nia ota­cza­ją­cego pę­pek. To spra­wiło, że mniej my­śla­łem o ści­ga­niu wi­chru, a wię­cej o oso­bie, któ­rej kształt utrwa­lił się na ma­te­racu. Spoj­rza­łem raz jesz­cze na łóżko. Obok niego spo­czy­wały dwie wiel­kie torby po­dróżne, przy­po­mi­na­jące mi o kimś. Osoba, która po­ma­gała je wczo­raj pa­ko­wać, musi wciąż znaj­do­wać się w miesz­ka­niu.

Wcią­gną­łem na sie­bie bok­serki, po czym wy­sze­dłem z sy­pialni. Wtedy nie­spo­dzie­wa­nie zna­la­złem się na­prze­ciw niej. Po­pa­trzyła na mnie bez za­wsty­dze­nia, jak ko­bieta przy­zwy­cza­jona do wszyst­kich aspek­tów prze­by­wa­nia z fa­ce­tem. Ak­cep­to­wa­łem jej po­dej­ście, choć moje spoj­rze­nie było zu­peł­nie inne. Je­stem es­tetą, a praw­dziwy es­teta nie może się opa­no­wać na wi­dok piękna, i nie jest ważne, jak czę­sto z nim ob­cuje. Mój wzrok wprost nie mógł się na­cie­szyć wi­do­kiem jej gę­stych wło­sów, któ­rych dłu­gość i ucze­sa­nie pod­kre­ślały owal jej twa­rzy. Nie mógł się na­sy­cić wi­do­kiem nie­bie­skich oczu i mię­si­stych warg, któ­rych wiel­kość nie­raz prze­szka­dzała jej w wy­sła­wia­niu się, czy­niąc jej spo­sób mó­wie­nia uro­czo po­dob­nym do dzie­cię­cego. Miała na so­bie nie­bie­ski, lekki ża­kiet, tego sa­mego ko­loru spodnie, na tyle krót­kie, by wi­dać było nie­zwy­kle szczu­płe, opa­lone łydki, a także buty na wy­so­kim ob­ca­sie, na­da­jące no­gom wy­jąt­kowo po­nętny kształt.

– Wy­glą­dasz pięk­nie – stwier­dzi­łem, na co wzru­szyła lekko ra­mio­nami, jakby nie ce­niła so­bie mo­ich kom­ple­men­tów. – Nie jest to jed­nak strój na wa­ka­cje.

Zro­biła nie­szczę­śliwą minę. Wy­glą­dała, jakby zna­la­zła się na­gle w trud­nej sy­tu­acji i roz­pacz­li­wie szu­kała wyj­ścia. Od­nio­słem wra­że­nie, że przez mo­ment za­sta­na­wiała się nad tym, czy mnie prze­pra­sza­jąco nie ob­jąć, ale naj­wi­docz­niej wy­co­fała się z tego. Moje spo­cone ciało na pewno zo­sta­wi­łoby ślad na jej sta­ran­nej to­a­le­cie, którą przed chwilą po­chwa­li­łem.

– Mu­sisz po­je­chać sam. Do­łą­czę do cie­bie po paru dniach, mak­sy­mal­nie po ty­go­dniu – za­częła mi tłu­ma­czyć bar­dzo spo­koj­nie i ostroż­nie, zu­peł­nie jak­bym był krnąbr­nym dziec­kiem, które ła­two można zra­nić. – Iks! – ode­zwała się do mnie, uży­wa­jąc mo­jej sta­rej ksywki, zna­nej jesz­cze z cza­sów pod­sta­wówki, a mnie szczęka opa­dła zdzi­wie­nia pod wpły­wem tych słów. – Iks! Mu­szę już je­chać! – do­dała, przy­bie­ra­jąc prze­pra­sza­jący ton matki, która zo­sta­wia w łóżku chore dziecko, bo musi je­chać do pracy.

– Do­kąd mu­sisz je­chać? – Wło­ży­łem w to krót­kie py­ta­nie mak­si­mum po­czu­cia za­wodu.

– Mam trudną sy­tu­ację w pracy. Po­win­nam dzi­siaj tam być.

– Więk­szość two­ich ko­le­ża­nek, ma­jąc trudną sy­tu­ację w pracy, ro­bi­łaby wszystko, by za­ła­twić so­bie urlop, a gdyby to się nie udało, zwol­nie­nie le­kar­skie. Wró­ci­łyby do­piero wtedy, gdy by­łoby po wszyst­kim. Tylko ty za­wsze ro­bisz wszystko od­wrot­nie. Skąd to się u cie­bie bie­rze? Brak sprytu czy nad­miar am­bi­cji? – od­par­łem nieco iro­nicz­nie.

Pierw­sze za­sko­cze­nie mi­nęło. Za­czy­na­łem się iry­to­wać. Jesz­cze wczo­raj zgod­nie pa­ko­wa­li­śmy torby!

– Ra­czej to dru­gie, cho­ciaż nie na­zwa­ła­bym tego nad­mia­rem am­bi­cji, tylko po­czu­ciem obo­wiązku. Na­prawdę mamy te­raz dużo pracy. Może inni tak ro­bią, ale ja nie je­stem osobą, która w trud­nej chwili zo­sta­wia wszyst­kich na pa­stwę losu.

– Może i masz pro­blemy w pracy, ale są one ni­czym w po­rów­na­niu z pro­ble­mami, które ja ci mogę spra­wić, je­żeli nie po­je­dziesz ze mną. Osta­tecz­nie to tylko praca i nie może być waż­niej­sza od na­szego związku.

– Pró­bu­jesz mi gro­zić? – Jej nieco se­ple­niący głos, który za­wsze wy­da­wał mi się tak uro­czy, w tym wy­padku za­brzmiał zło­wrogo jak syk węża. – Poza tym, że je­stem z tobą, peł­nię też inne funk­cje. Sta­ram się, jak mogę, go­dzić ży­cie za­wo­dowe z pry­wat­nym, ale nie każ mi wy­bie­rać mię­dzy jed­nym a dru­gim. Wszy­scy mamy ja­kieś obo­wiązki. Je­śli chcesz, to znajdź so­bie ko­goś, kto bę­dzie w każ­dej chwili do two­jej dys­po­zy­cji. Ja nie je­stem twoją za­bawką. Na­wia­sem mó­wiąc, ko­rzy­stasz, ile wle­zie z tego, jak roz­wija się moja ka­riera. Przy­po­mnę ci, że z two­jej pen­syjki na pewno nie ży­li­by­śmy na ta­kim po­zio­mie.

– Te­raz to ty za­czy­nasz mi gro­zić. Jako de­tek­tyw za­ra­biam oczy­wi­ście mniej od cie­bie, ale nie znowu tak mało. Chcia­łem tylko po­wie­dzieć, że ostat­nio utra­ci­łaś rów­no­wagę, o któ­rej mó­wisz. Pra­cu­jesz po dwa­na­ście go­dzin dzien­nie. Ni­czego ra­zem nie ro­bimy. Tak wła­ści­wie to łą­czy nas tylko ad­res.

– Na­prawdę? Mnie wszystko po­tra­fisz wy­tknąć, a sie­bie trak­tu­jesz na in­nych za­sa­dach. Łą­czy nas tylko ad­res? Mnie cza­sami się wy­daje, że miesz­kam sama. Ile razy mu­sia­łam spać sama, bo ty by­łeś nocą na mie­ście?

– Taką mam pracę. Jest zle­ce­nie, to trzeba dzia­łać, nie­za­leż­nie od pory dnia. Spró­buj to zro­zu­mieć.

– To ty w ta­kim ra­zie spró­buj zro­zu­mieć mnie i moją pracę.

– Moja jest cho­ciaż cie­kawa.

– Za moją cho­ciaż mi płacą.

Ob­ró­ci­łem się do­okoła wła­snej osi w ner­wo­wym pi­ru­ecie. Czu­łem, że gdy­bym nie wy­ła­do­wał swo­jego gniewu w ten dzie­cinny spo­sób, mógł­bym nie wy­trzy­mać i zro­bić coś głu­piego. I rze­czy­wi­ście, zde­ner­wo­wa­nie ule­ciało wraz z po­dmu­chem wi­ru­ją­cego wo­kół mnie po­wie­trza. Z ob­rotu wy­sze­dłem uspo­ko­jony, ale mimo to wcale nie po­god­niej­szy. Tak na­prawdę było mi bar­dzo przy­kro, że ona ze mną nie je­dzie. A jesz­cze bar­dziej smutno było mi z po­wodu prze­biegu na­szej roz­mowy.

– Więc nie je­dziesz ze mną? Bę­dziesz pil­no­wać swo­jej do­brze płat­nej pracy?

– To nie tak, że będę cze­goś pil­no­wać. – Ro­ze­śmiała się z mo­jej na­iw­no­ści. – Ma­na­ge­ment oce­nia mnie jako jedną z klu­czo­wych osób, bez któ­rej kor­po­ra­cja nie mo­głaby funk­cjo­no­wać. Nie mu­szę oba­wiać się zwol­nie­nia.

– Czego więc bę­dziesz tam pil­no­wać? – za­py­ta­łem, nie chcąc ko­men­to­wać jej stwier­dze­nia. Wi­docz­nie my­ślała, że jej nie do­ce­niam. Wo­la­łem nie draż­nić jej am­bi­cji za­wo­do­wych.

– Z in-co­un­try przy­je­dzie Hari. To ważna osoba w kor­po­ra­cji. Mu­simy do­brze przed nim wy­paść. To wła­śnie to jest ta­kie ważne.

– Dla­czego aku­rat ty mu­sisz się tym za­jąć?

– Dla­tego, że po­zna­łam go oso­bi­ście, gdy mi­gro­wa­li­śmy pro­cesy z in-co­un­try do Gdań­ska. By­łam jedną z osób, które brały udział w tran­zy­cji. Hari był wtedy na sta­no­wi­sku, które ja po nim prze­ję­łam. Uczył mnie wszyst­kich pro­ce­sów, za­nim wró­ci­łam do Pol­ski. Po­tem go awan­so­wali. Ja po cza­sie też awan­so­wa­łam. Do dziś mamy do­bry kon­takt.

– Po co ta wi­zyta?

– Tego nikt z nas nie wie. In-co­un­try nie ma w zwy­czaju nas o czym­kol­wiek in­for­mo­wać. Lu­bią nas po­sta­wić przed fak­tem do­ko­na­nym. No cóż, ta­kie na­sze miej­sce w sze­regu. Nasz pol­ski ma­na­ge­ment bar­dzo się boi tego spo­tka­nia.

– Czy ta wi­zyta była wcze­śniej za­pla­no­wana?

Przez chwilę mie­rzyła mnie wzro­kiem, za­nim zde­cy­do­wała się od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie.

– Wiem, że mie­li­śmy ten urlop za­pla­no­wany od dawna – przy­znała.

– Od bar­dzo dawna. Od roku.

– Je­żeli o to ci cho­dzi, to rok temu nie wie­dzia­łam, że Hari po­sta­nowi przy­je­chać aku­rat w cza­sie na­szego urlopu.

– Na jak długo on przy­jeż­dża?

Na jej twa­rzy zo­ba­czy­łem wa­ha­nie. Po­sta­no­wi­łem uwol­nić ją od ko­niecz­no­ści wy­my­śla­nia ko­lej­nych uspra­wie­dli­wień.

– On przy­jeż­dża na dwa ty­go­dnie, prawda?

W od­po­wie­dzi ski­nęła je­dy­nie głową.

– Więc nie przy­je­cha­ła­byś na­wet po ty­go­dniu, tak jak po­cząt­kowo mó­wi­łaś?

– Prze­stań mnie ła­pać za słówka! – Za­wrzała na­gle gnie­wem. – Kim ty je­steś, żeby mnie tak prze­py­ty­wać? Moim oj­cem? Po­wie­dzia­łam ci, że nie mogę z tobą je­chać, bo coś mi wy­pa­dło w pracy, i to ci po­winno wy­star­czyć! Co ty je­steś małe dziecko, które czeka przez cały rok na wa­ka­cje z ro­dzi­cami? Weź się w końcu ogar­nij!

– Chcia­łaś mnie tam wy­słać, że­bym cze­kał jak głupi, by się na ko­niec do­wie­dzieć, że nie przy­je­dziesz?

– A co ty my­ślisz, że ja mam czas sie­dzieć przez dwa ty­go­dnie na ja­kimś od­lu­dziu? Fa­ceci mo­ich ko­le­ża­nek za­bie­rają je do Gre­cji, Hisz­pa­nii, na Cypr, a my je­dziemy do domku na Ma­zu­rach. Prze­cież to śmieszne! My­ślisz, że co ja tam będę ro­biła?

– Nie chcę je­chać ani do Hisz­pa­nii, ani na Cypr. Wolę na­sze Ma­zury. Osta­tecz­nie bę­dziesz ro­bić tam to samo, co ro­bi­ła­byś na Za­cho­dzie: wy­le­gi­wać się na plaży.

– Wy­le­gi­wać się na plaży? Może je­den dzień albo dwa. Na wię­cej szkoda by­łoby czasu. Czy ty na­prawdę nie wiesz, co można ro­bić w Hisz­pa­nii albo w Gre­cji?

– To samo co na Ma­zu­rach. – By­łem uparty.

– Boże, jaki ty nudny je­steś! – stwier­dziła z po­gardą w gło­sie. – Po­wiedz, Iks, czy ty kie­dy­kol­wiek by­łeś za gra­nicą?

– Nie mia­łem oka­zji.

– I na­prawdę nie chciał­byś zo­ba­czyć cze­goś in­nego od tego syfu, który masz na co dzień w Pol­sce? Skąd wiesz, czy by ci się nie spodo­bało?

– A ty od­po­wiedz mi z ko­lei: czy wszy­scy lu­dzie na świe­cie mu­szą być tacy sami? Czy wszy­scy wcza­so­wi­cze świata mu­szą jeź­dzić aku­rat do Gre­cji?

– Nie­ważne. Ważne, że do­ko­nu­jesz złych wy­bo­rów. Można wy­brać le­piej niż wa­ka­cje na Ma­zu­rach.

– A kto de­cy­duje, co jest lep­sze, a co gor­sze? Ko­le­żanki z pracy?

– Ko­le­żanki nie mają tu nic do ga­da­nia. Wiesz, co jest naj­waż­niej­sze? Żeby do­brze żyć. Jak my­ślisz, kto ma lep­sze ży­cie: ten, który je­dzie na wa­ka­cje do Gre­cji, czy ten, który je­dzie na Ma­zury?

– Dziew­czyno, to tylko wa­ka­cje!

– Wa­ka­cje są raz w roku. Trzeba ten czas do­brze wy­ko­rzy­stać. W wa­ka­cje trzeba coś prze­żyć, ro­zu­miesz? Na Ma­zury bę­dziesz jeź­dził, jak bę­dziesz stary i eme­ry­tura nie bę­dzie ci wy­star­czała na dro­gie wy­cieczki. Dla­tego na­stęp­nym ra­zem nie wy­ska­kuj mi z ta­kimi pro­po­zy­cjami jak wa­ka­cje na Ma­zu­rach, ja­sne? Wolę iść do pracy, niż je­chać na Ma­zury, ro­zu­miesz?

– Ro­zu­miem – od­po­wie­dzia­łem, mi­mo­wol­nie zwie­sza­jąc głowę. Ta roz­mowa za­czy­nała po­woli mnie mę­czyć. Moje ar­gu­menty od­bi­jały się od niej jak od ściany. – Nie ro­zu­miem tylko jed­nego: my­śla­łem, że nie­ważne, gdzie się je­dzie, ważne z kim. Na­rze­kasz, że tak mało spę­dzamy ra­zem czasu. Gdzie mie­li­by­śmy go dla sie­bie wię­cej niż na od­lud­nej ma­zur­skiej wsi? Na pewno wię­cej niż w roz­hu­ka­nym grec­kim albo hisz­pań­skim ku­ror­cie.

– Oj, Iks, wi­dzę, że ni­czego nie zro­zu­mia­łeś! – Po­krę­ciła po­nuro głową nad moją na­iw­no­ścią. – My­ślisz tylko o so­bie. Dla­czego nie my­ślisz o tym, czego ja chcę? W ogóle o mnie nie dbasz!

– Nie, w ogóle o cie­bie nie dbam! – prze­drzeź­nia­łem ją jak echo.

– Wi­dzisz, sam to przy­zna­łeś! – od­po­wie­działa, świa­doma swo­jej wy­gra­nej.

Po­wie­dziaw­szy to, po­de­szła do lu­stra, prze­sta­jąc się mną zu­peł­nie in­te­re­so­wać. Zi­ry­to­wało mnie to, nie da­łem jed­nak upu­stu ner­wom. Wy­co­fa­łem się do sy­pialni, nie chcąc pa­trzeć, jak wy­cho­dzi. Usia­dłem na łóżku, lą­du­jąc, jak na iro­nię, w miej­scu wy­żło­bio­nym przez jej ciało. Za­czą­łem roz­pa­mię­ty­wać to, w jak bez­ce­re­mo­nialny spo­sób spraw­czyni tego wy­żło­bie­nia po­ra­dziła so­bie z mo­imi ma­rze­niami o urlo­pie na Ma­zu­rach. Po chwili moje my­śli za­częły wę­dro­wać w stronę mo­jego biura. Skoro nie jadę na urlop, będę mu­siał się tam dziś po­ja­wić. Spę­dze­nie urlopu w miesz­ka­niu by­łoby jesz­cze głup­szym po­my­słem niż sa­motny wy­jazd. Po­my­śla­łem o tym, że czę­sto lu­dzie znaj­dują so­bie part­ne­rów po to, by nie być sa­mot­nymi. Nie ma w ży­ciu nic bar­dziej złud­nego niż prze­ko­na­nie, że drugi czło­wiek może od nas ode­gnać sa­mot­ność. Prze­ko­na­łem się o tym na wła­snej skó­rze tego pięk­nego po­ranka.

Przez ścianę do­tarł do mnie trzask za­my­ka­nych drzwi. Wy­szła. Do tej swo­jej pracy. Zo­sta­wiła mnie. I to bez po­że­gna­nia. Nie musi się mną przej­mo­wać. Prze­cież nie mam ni­kogo in­nego poza nią.

Wtedy mój wzrok padł na dwie torby po­dróżne spo­czy­wa­jące obok łóżka. Jedna z nich na pewno nie zo­sta­nie już dzi­siaj za­brana. Ale druga?

Za­czą­łem się po­śpiesz­nie ubie­rać. Nie my­śla­łem już o tym, że jadę sam, sta­ra­łem się też nie pa­mię­tać tego, co dzi­siaj od niej usły­sza­łem – li­czyło się tylko to, że jadę na za­słu­żone, dawno wy­cze­ki­wane wa­ka­cje. Nie chcia­łem zro­bić jej na prze­kór – w ogóle sta­ra­łem się tego nie uj­mo­wać w ten spo­sób. To za­tru­łoby mi po­byt na Ma­zu­rach. Nie pró­bo­wa­łem też ni­czego jej w ten spo­sób udo­wad­niać. Moim ce­lem było wy­przeć ją z pa­mięci na naj­bliż­sze dwa ty­go­dnie, sku­pić się tylko na so­bie i na tym, by jak naj­peł­niej wy­po­cząć. Już dawno od­kry­łem, że nic tak nie po­trafi za­truć ży­cia, jak po­strze­ga­nie go z per­spek­tywy in­nych lu­dzi. Cza­sami le­piej jest się sku­pić wy­łącz­nie na so­bie, wsłu­chać się we wła­sne po­trzeby, a nie w ocze­ki­wa­nia in­nych lu­dzi, któ­rym naj­czę­ściej nie spo­sób do­go­dzić. To wła­śnie te­raz sta­ra­łem się zro­bić. Skoro wy­bra­łem Ma­zury, to dla­czego nie miał­bym tam po­je­chać, na­wet je­śli ona wo­lała za­gra­niczne wa­ka­cje?

Skom­ple­to­waw­szy gar­de­robę, ro­zej­rza­łem się po po­koju. Za­sta­na­wia­łem się, czy wczo­raj udało mi się wszystko spa­ko­wać. Wy­da­wało mi się, że mam to, co po­trzebne, a z tą my­ślą spły­nęło na mnie po­czu­cie lek­ko­ści, któ­rego od dawna nie za­zna­łem. Naj­trud­niej jest się do cze­goś ze­brać, pod­jąć de­cy­zję. Po­tem, gdy już wy­bie­rze się drogę, można je­dy­nie sku­pić się na tym, by jak naj­pew­niej nią po­dą­żać. To daje kom­fort psy­chiczny, czyli coś ta­kiego, co od­czu­wa­łem w tym mo­men­cie.

Pod­nio­słem torbę jedną ręką. Prze­nio­słem ją do przed­po­koju, gdzie usta­wi­łem bli­sko drzwi wyj­ścio­wych. Ro­zej­rza­łem się raz jesz­cze po miesz­ka­niu, jak to mam w zwy­czaju, gdy jako ostatni wy­cho­dzę z domu. Zaj­rza­łem do sa­lonu z anek­sem i do ła­zienki. Okna za­mknięte, kurki za­krę­cone, gaz wy­łą­czony, świa­tła zga­szone. Chyba mogę wy­cho­dzić. Wtedy nie­spo­dzie­wa­nie lek­kość mo­jego ba­gażu wzbu­dziła we mnie nie­po­kój. Cze­goś mi za­bra­kło. Wró­ci­łem po raz ostatni do sy­pialni. Prze­lot­nie spoj­rza­łem na łóżko, wciąż za­słane, z wy­raź­nym wgłę­bie­niem. Nie za­trzy­ma­łem się na­wet przed nim. Jego uprząt­nię­cie po­sta­no­wi­łem zo­sta­wić mo­jej part­nerce. W końcu to ona bę­dzie w nim dzi­siaj spała, a nie ja. Sta­ną­łem za to przed umo­co­wa­nym na ścia­nie sej­fem. Grube pan­cerne drzwiczki ode­rwały się od ściany, da­jąc wgląd do wy­żło­bio­nego w środku otworu. Na jego dnie le­żał mój po­czciwy glock, oto­czony nie­zbęd­nymi przy­bo­rami i pu­deł­kiem z na­bo­jami. Był je­dyną bli­ską mi rze­czą, która po­je­dzie ze mną na Ma­zury. Bo trak­to­wa­łem go jak jedną z bli­skich mi rze­czy. Zbyt wiele razy mnie ra­to­wał, bym śmiał my­śleć o nim ina­czej.

Torba z gloc­kiem i przy­bo­rami na­brała cię­żaru. Wy­sta­wi­łem ją na ko­ry­tarz, raz jesz­cze omio­tłem wzro­kiem miesz­ka­nie, a po­tem osta­tecz­nie za­mkną­łem za sobą drzwi. Brzęk klu­czy ob­ra­ca­nych w zamku miał ostre, in­ten­sywne brzmie­nie, był jak za­po­wiedź przy­gody. Wie­dzia­łem, że czeka mnie sa­mot­ność, bo poza gloc­kiem nie bę­dzie tam ze mną ni­kogo zna­jo­mego, nie li­cząc kilku chwi­lo­wych i prze­lot­nych zna­jo­mo­ści, ja­kich wiele na­wią­zuje się przy oka­zji po­dob­nych wy­jaz­dów. Mimo to od­czu­wa­łem pod­nie­ce­nie po­dobne temu, ja­kie od­czuwa się, gdy na ho­ry­zon­cie ma­ja­czy coś nie­zba­da­nego. Po­dobno na Ma­zu­rach nie da się ni­czego prze­żyć. Tak przy­naj­mniej twier­dziła moja dziew­czyna. Ja sporo so­bie obie­cy­wa­łem po wa­ka­cjach na Ma­zu­rach.

Stasz­czy­łem torbę po wy­słu­żo­nych scho­dach, po czym zna­la­złem się w pod­ziem­nej hali ga­ra­żo­wej. Pod jed­nym z fi­la­rów zna­la­złem swoje miej­sce par­kin­gowe. Wy­peł­niał je pół­nocny są­siad mo­jego pi­sto­letu au­striac­kiej pro­duk­cji. Wrzu­ci­łem torbę do ba­gaż­nika i za­sia­dłem przed kie­row­nicą. Wzią­łem do ręki na­wi­ga­cję sa­te­li­tarną, a na­stęp­nie za­czą­łem spraw­dzać, czy na­pro­wa­dzi mnie ona do wsi o wdzięcz­nej na­zwie Rogi, gdzie wy­na­ją­łem do­mek let­ni­skowy. GPS od­na­lazł rze­czoną miej­sco­wość, wy­zna­czył na­wet naj­krót­szą moż­liwą trasę, mo­głem więc być pewny, że ja­koś tam do­trę. Wes­tchną­łem głę­boko, ale ra­do­śnie, po czym od­pa­li­łem sil­nik. Droga z pod­ziem­nej hali ga­ra­żo­wej na ulicę była ła­twa jak zwy­kle: w nic nie wje­cha­łem, o nic się nie otar­łem. Wy­glą­dało to jak zwy­czajna droga do pracy. Ale ja, glock i jego pół­nocny są­siad wie­dzie­li­śmy, że nie jest to zwy­czajna droga do pracy.

Nie było ła­two o tej po­rze wy­je­chać z mia­sta. Pa­mię­tam czasy, gdy jazda au­to­bu­sem z cen­trum do szkoły po­ło­żo­nej na obrze­żach zaj­mo­wała wcze­snym ran­kiem trzy­na­ście mi­nut. W chwili obec­nej po­ko­na­nie tej sa­mej trasy zaj­mo­wało co naj­mniej dwa razy wię­cej czasu. Za­sta­na­wia­łem się, co było tego przy­czyną, bo na pewno nie droga, po­nie­waż ta nie zmie­niła się ani tro­chę przez te lata. Je­dyne, zwięk­szyła się liczba sa­mo­cho­dów. O ile nie­gdyś więk­szość lu­dzi wy­bie­rała au­to­bus, to dziś każdy wo­lał po­ru­szać się swoim au­tem. No tak, ale wtedy nie było jesz­cze uła­twio­nego do­stępu do uży­wa­nych sa­mo­cho­dów spro­wa­dza­nych zza za­chod­niej gra­nicy. Tak więc mu­sia­łem stać w korku, przed ma­ską ma­jąc volks­wa­geny, któ­rym po wieku doj­rza­łym, spę­dzo­nym na za­dba­nych nie­miec­kich au­to­stra­dach przy­szło spę­dzać eme­ry­turę na sfa­ty­go­wa­nych pol­skich dro­gach.

W końcu udało mi się wy­je­chać z mia­sta. Ale i tu­taj nie dało się po­czuć prze­strzeni, a to za sprawą sznura sa­mo­cho­dów cią­gną­cych z oko­lic Mal­borka w stronę mo­jej miej­sco­wo­ści. Cie­szy­łem się je­dy­nie, że po­dą­ża­jąc tędy, nie na­po­tkam po dro­dze mo­jej dziew­czyny, bo ona pra­co­wała w sa­mym Trój­mie­ście. Mo­głem więc bez stra­chu za­glą­dać w szyby naj­bliż­szych sa­mo­cho­dów, bę­dąc pew­nym, że nie na­tra­fię na jej wzrok. Przy­znam, że nie by­łoby to przy­jemne. Nie po tym, w ja­kim to­nie prze­bie­gła na­sza ostat­nia roz­mowa.

Z taką my­ślą wjeż­dża­łem przez most na No­ga­cie do cen­trum Mal­borka. Nie opusz­czała mnie na­wet wtedy, gdy czer­wone świa­tło na­ka­zało mi się za­trzy­mać na przej­ściu dla pie­szych. Po pra­wej stro­nie mia­łem nie­wielki park z wy­ty­czo­nymi alej­kami, ocie­niony drze­wami, pod któ­rymi można było się skryć, sia­da­jąc na schlud­nych i czy­stych ław­kach. Z ko­lei po le­wej stro­nie wi­dzia­łem za­byt­kowe bu­dynki z czer­wo­nej ce­gły. Na wprost cią­gnęła się aż po ho­ry­zont nitka dwu­pa­smo­wej drogi, do któ­rej w od­dali przy­le­gały bu­dynki wznie­sione w epoce ko­mu­ni­stycz­nej.

Prze­je­cha­łem swoim sa­mo­cho­dem tro­chę da­lej, ku ko­lej­nym świa­tłom. Dzie­się­cio­pię­trowe ko­mu­ni­styczne punk­towce przy­bli­żyły się, mia­łem je te­raz nie­mal w za­sięgu ręki. Pa­ste­lowy ma­ki­jaż, w jaki je przy­brano, nie po­tra­fił za­ma­sko­wać ich szpe­toty. Nie pa­so­wały one do ni­skiej za­bu­dowy cen­trum mia­sta oraz do szla­chet­nych ce­gla­nych bu­dowli i oka­la­ją­cej je zie­leni.

Ko­lejny most, roz­pięty nad to­rami ko­le­jo­wymi, że­gnał mnie z Mal­bor­kiem. Kra­jo­braz się zmie­nił, bo re­pre­zen­ta­cyjne bu­dynki zo­stały za­stą­pione przez bocz­nice ko­le­jowe, wy­peł­nione rdze­wie­ją­cym ta­bo­rem, oraz przez za­kłady prze­my­słowe i hur­tow­nie. Droga zwę­ziła się z dwóch pa­sów do jed­nego, co upew­niło mnie, że opusz­czam mia­sto. W końcu za­kłady prze­my­słowe, hur­tow­nie i składy znik­nęły, a je­dy­nym śla­dem ich bli­skiej obec­no­ści były cię­ża­rówki mi­ja­jące mnie na wą­skiej dro­dze. Z cza­sem zo­stały za­stą­pione przez domy jed­no­ro­dzinne, co­raz rzad­sze, we­ge­tu­jące przy po­bo­czu drogi. Wkrótce i one znik­nęły, za­stą­pione przez kar­ło­wate drzewa, nie­które no­szące ślady wy­pad­ków sa­mo­cho­do­wych.

W cza­sie swo­jej po­dróży mi­ja­łem wiele miej­sco­wo­ści, które po­ja­wiały się bły­ska­wicz­nie i rów­nie szybko zni­kały: Za­rze­cze, Kró­lewo, Stare Pole i inne. Omi­ną­łem El­bląg, wi­dząc z od­le­gło­ści jego od­da­la­jące się mury. Or­neta. Wpa­dłem w co­raz więk­sze za­my­śle­nie, z któ­rego wy­rwał mnie do­piero głos lek­torki, za­chę­ca­jący do zje­cha­nia w boczną drogę. Otrzeź­wiło mnie to. Przy­po­mnia­łem so­bie o wska­zów­kach do­ty­czą­cych do­jazdu, które te­le­fo­nicz­nie prze­ka­zał mi wła­ści­ciel domku let­ni­sko­wego. Pa­mię­ta­łem, że w Or­ne­cie mia­łem po­szu­kać pew­nego zjazdu, który do­pro­wa­dzi mnie nie­mal pro­sto do wsi, gdzie ma się znaj­do­wać let­ni­sko. Zlek­ce­wa­ży­łem więc na­po­mnie­nia lek­torki, sku­pi­łem się za to na po­szu­ki­wa­niu zjazdu. Zna­la­złem go przy znaku wska­zu­ją­cym drogę na Do­bre Mia­sto i na Olsz­tyn. Tam też ru­szy­łem, pe­wien, że ob­ra­łem wła­ściwy kie­ru­nek. Je­żeli zdać się na wska­zówki wła­ści­ciela domku let­ni­sko­wego, by­łem już bli­sko. Lek­torka z na­wi­ga­cji sa­mo­cho­do­wej, lu­biąca mieć za­wsze ra­cję, w mgnie­niu oka prze­li­czyła trasę na nowo, po czym oświad­czyła do­bit­nie, że kie­ruję się w do­brą stronę.

Je­cha­łem po wą­skich dro­gach, po­cęt­ko­wa­nych dziu­rami, które na­le­żało spraw­nie omi­jać, aby nie stra­cić za­wie­sze­nia, a przy oka­zji nie wejść w ko­li­zję z in­nymi uczest­ni­kami ru­chu. Ob­ser­wo­wa­łem przez za­ku­rzoną szybę su­rowe kra­jo­brazy tych ziem: na­gie pola się­ga­jące aż po ho­ry­zont, któ­rych mo­no­to­nię psuły po­je­dyn­cze chaty oraz słupy wy­so­kiego na­pię­cia. Nie­kiedy na­tra­fia­łem na wsie, opusz­czone, po­nure i smutne, z jed­nym skle­pem, jed­nym do­mem go­ścin­nym i ko­ścio­łem.

Za­je­cha­łem do ostat­niej więk­szej wsi na mo­jej dro­dze do let­ni­ska. We wska­za­nym przez wła­ści­ciela miej­scu skrę­ci­łem w grun­tową drogę pro­wa­dzącą do lasu. Mu­sia­łem zna­cząco zwol­nić, ale nie mar­twi­łem się tym, bo wie­dzia­łem, że je­stem już na­prawdę bli­sko. Cie­szył mnie gęst­nie­jący po obu stro­nach drogi las. Był za­po­wie­dzią tego, że znajdę tu­taj tak po­trzebny mi spo­kój. Ma­new­ro­wa­łem na kiep­skiej na­wierzchni, szu­ka­jąc w prze­świ­tach mię­dzy drze­wami da­chów do­mów. Wie­dzia­łem, że ich wi­dok bę­dzie do­wo­dem na to, że zna­la­złem miej­sco­wość, któ­rej szu­ka­łem. W końcu udało mi się je­den dach wy­pa­trzyć. Ten był zwia­stu­nem ko­lej­nych, usta­wio­nych w rządku. Prze­stał za­sta­na­wiać mnie ten rzą­dek, gdy przez prze­świt do­strze­głem ta­flę je­ziora. Domki mu­siały być naj­wi­docz­niej usta­wione wzdłuż jego brzegu.

Piasz­czy­stą drogą do­tar­łem do cen­trum wsi, wy­glą­da­ją­cej na opusz­czoną. Je­dy­nymi ży­wymi isto­tami były kury, prze­cha­dza­jące się sa­mo­pas po dro­dze, psy, wy­jące na mnie zza pło­tów, oraz dwóch męż­czyzn w nie­okre­ślo­nym wieku, spo­glą­da­ją­cych po­nuro w moją stronę spod wej­ścia do sklepu. Za­gad­ną­łem ich o drogę do domku let­ni­sko­wego, który wy­na­ją­łem. Na­gle się, oży­wili. Drogę wska­zali mi chęt­nie. Po­dą­ża­jąc za ich radą, uje­cha­łem ka­wa­łek wzdłuż ostat­nich praw­dzi­wych go­spo­darstw we wsi, po czym ru­szy­łem od­waż­nie w dół piasz­czy­stego zjazdu. Był on na tyle stromy, że by­łem pe­wien, że zimą nie da się tam pod­je­chać. Po­tem su­ną­łem wolno wzdłuż dom­ków, które prze­świ­ty­wały wcze­śniej mię­dzy drze­wami. Je­den z nich przez dwa ty­go­dnie bę­dzie na­le­żał do mnie. I tylko do mnie. Su­per.

Po­zna­łem go po nu­me­rze na bra­mie oraz po wy­glą­dzie, który za­pa­mię­ta­łem ze zdję­cia. Brama była otwarta, wła­ści­ciel wi­docz­nie na mnie cze­kał. Prze­je­cha­łem przez nią śmiało, na tra­wia­stym placu przed bu­dyn­kiem znaj­du­jąc rze­czy­wi­ście auto z ta­bli­cami re­je­stra­cyj­nymi NLI. Swoje auto z ta­bli­cami GTC za­trzy­ma­łem tuż obok. Opu­ści­łem je, cie­kawy spo­tka­nia z wła­ści­cie­lem. Do tej pory zna­łem tylko jego głos. Z po­zo­stałą czę­ścią jego je­ste­stwa mia­łem za­po­znać się do­piero te­raz.

Nie po­ja­wił się, cho­ciaż mu­siał usły­szeć, jak na jego działkę wjeż­dża moje auto. Ob­sze­dłem drew­niany par­te­rowy do­mek, szu­ka­jąc wej­ścia. Nie był roz­le­gły, to­też po krót­kim spa­ce­rze do­sze­dłem do roz­pię­tego przed wej­ściem ta­rasu. Wstą­pi­łem na niego, prze­cho­dząc po sa­mot­nym stop­niu. De­ski ta­rasu za­skrzy­piały pod moim cię­ża­rem. To po­winno po raz drugi za­alar­mo­wać wła­ści­ciela. Rzu­ci­łem okiem na sto­lik usta­wiony na jego skraju oraz na do­sta­wione do niego krze­sło.

Od­głos kro­ków do­cho­dzący z wnę­trza domku za­trzy­mał mnie w drzwiach. Wy­ło­nił się z nich śniady męż­czy­zna w śred­nim wieku, niż­szy ode mnie, lecz le­piej zbu­do­wany, bro­daty, o mię­si­stej twa­rzy i wło­sach gru­bych, si­wych i weł­ni­stych, na­da­ją­cych mu wy­gląd ba­rana. Mo­głem się prze­ko­nać, że jego ręka rów­nież była mię­si­sta, gdy mi ją po­dał do uści­śnię­cia.

– Ali Mu­chla – przed­sta­wił się gło­sem, który zna­łem do­brze z na­szej roz­mowy te­le­fo­nicz­nej.

W re­wanżu po­da­łem swoje na­zwi­sko. – Niech pan wej­dzie, po­każę panu wszystko.

Zna­leź­li­śmy się w ob­szer­nym drew­nia­nym sa­lo­nie, za wy­strój któ­rego słu­żyła ro­gówka, wą­ski sto­lik ob­ło­żony krze­słami oraz stary czarno-biały te­le­wi­zor z wy­cią­gniętą an­teną. Na prze­ciw­le­głym końcu znaj­do­wała się wnęka ku­chenna z pod­sta­wo­wym wy­po­sa­że­niem, mi­kro­fa­lówką oraz lo­dówką, a także wej­ście do ła­zienki. Sa­lon na pierw­szy rzut oka spra­wiał wra­że­nie skrom­nego, lecz czy­stego. Mu­chla, za­po­znaw­szy mnie z sa­lo­nem, otwo­rzył drzwi do ła­zienki. Była ona nie­wielka, mie­ściła za­le­d­wie ka­binę prysz­ni­cową, se­des oraz zlew. Nie by­łem jed­nak wy­ma­ga­jący – na moje po­trzeby było to aż nadto. Ważne, że było schlud­nie. Na­stęp­nie za­pro­wa­dził mnie do dwóch po­koi na tym sa­mym pię­trze, które oka­zały się od­dziel­nymi sy­pial­niami. W jed­nym mie­ściło się je­dy­nie duże mał­żeń­skie łóżko, zaś w dru­gim dwa wą­skie łóżka pię­trowe. To było wszystko, je­żeli cho­dzi o ten do­mek. Chwilę po­tem za jego prośbą wy­szli­śmy na ze­wnątrz. Po­ka­zał mi nie­wielką przy­bu­dówkę, w któ­rej znaj­do­wała się łódka, osprzęt węd­kar­ski oraz sprzęt do grilla. Mu­chla ostrzegł mnie, że dawno łódki nie uży­wał i że może prze­cie­kać. Ta in­for­ma­cja tro­chę nie pa­so­wała do ob­razu tego domku, który choć skromny, wy­dał mi się za­dbany. Wie­dzia­łem, że mimo wszystko za­ry­zy­kuję sko­rzy­sta­nie z łódki. Na ko­niec po­pro­wa­dził mnie drogą wzdłuż prze­wyż­sza­ją­cych nas szu­wa­rów, które w pew­nym miej­scu roz­stą­piły się przed nami, uka­zu­jąc pro­wa­dzący do je­ziora drew­niany po­most. Do­szli­śmy na sam jego skraj, a ja dzi­wi­łem się w du­chu, w jak do­brym jest sta­nie. Wi­dok na je­zioro ucie­szył moje serce: woda była tak czy­sta, że na­wet z miej­sca, w któ­rym sta­li­śmy, do­strzec można było dno. Je­zioro było roz­le­głe, z na­szej strony osła­niały je nu­rza­jące się w wo­dzie szu­wary, zaś z prze­ciw­nej osła­niała je zwarta li­nia drzew. Pa­no­wała tu­taj nie­ziem­ska ci­sza, prze­ry­wana z rzadka przez okrzyki na­wo­łu­ją­cego się ptac­twa i plu­ski wod­nych stwo­rzeń. Wszystko to trzy­mane było w unie­ru­cho­mie­niu i w ci­szy przez cięż­kie let­nie słońce.

– Wi­dzę, że się tu­taj panu po­doba – ode­zwał się Mu­chla.

Do­piero te­raz do­tarło do mnie, że od dłuż­szego czasu nie spusz­cza ze mnie wzroku.

– To prawda – przy­zna­łem szcze­rze. – To miej­sce jest tym, czego szu­kam. Znajdę tu­taj spo­kój, ci­szę, bli­skość na­tury. Za­zdrosz­czę panu tego domku.

– Chyba na­prawdę po­trze­buje pan wy­ci­sze­nia, skoro przy­jeż­dża pan sam.

– Mia­łem przy­je­chać z kimś, ale to nie wy­pa­liło. Może na­wet le­piej. W sa­mot­no­ści można naj­le­piej od­po­cząć. Można się w pełni sku­pić na so­bie, ro­zu­mie pan?

– Ro­zu­miem – od­po­wie­dział, wciąż się we mnie wpa­tru­jąc. – Wiem też, że nie jest do­brze, gdy sa­mot­ność trwa zbyt długo. Wtedy czło­wieka do­pa­dają my­śli, które nor­mal­nie skrywa. Mam tak czę­sto, gdy cho­dzę po le­sie w po­szu­ki­wa­niu grzy­bów. To uczu­cie przy­po­mina mi atak pa­niki. Czuję się, jak­bym był dziec­kiem i ro­dzice zgu­bili mnie w le­sie. Nie wiem, ja­kie w ta­kich chwi­lach na­cho­dzą pana my­śli. Ale pana nic nie ura­tuje przed sa­mym sobą, niech pan o tym pa­mięta. Ni­kogo tu­taj nie bę­dzie.

– Po­ra­dzę so­bie. Kim jest czło­wiek, który nie po­trafi so­bie po­ra­dzić z sa­mym sobą? Wie­rzę, że można mieć pro­blemy z dru­gim czło­wie­kiem, ale ze sobą? – za­py­ta­łem, jed­nak mój głos nie brzmiał pew­nie, cho­ciaż chcia­łem nadać mu taki wła­śnie ton.

– Gdyby kie­dy­kol­wiek do­ku­czała panu sa­mot­ność, niech pan po­je­dzie do let­ni­ska. To tam. – Wska­zał mi dło­nią od­le­głe miej­sce po prze­ciw­nej stro­nie je­ziora, na które wcze­śniej nie zwró­ci­łem uwagi. Tam li­nia drzew roz­stę­po­wała się, uka­zu­jąc ka­wa­łek piasz­czy­stej plaży, przy­stań dla łó­dek oraz sze­reg bia­łych bu­dyn­ków, z da­leka wy­glą­da­ją­cych na ja­dło­daj­nie, wy­po­ży­czal­nie sprzętu wod­nego oraz na ośrodki wcza­sowe. – Znaj­dzie pan tam bar, dys­ko­tekę – uzu­peł­nił Mu­chla, jakby czy­tał w mo­ich my­ślach. – A przede wszyst­kim znaj­dzie pan tam lu­dzi. Niech mi pan wie­rzy, z ludźmi cza­sami nie spo­sób żyć, ale by­wają chwile, gdy bez nich też żyć się nie da. – Nie my­śląc do­da­wać ni­czego wię­cej, zszedł z po­mo­stu.

Nie po­zo­stało mi nic in­nego, jak tylko ru­szyć za nim, choć mia­łem chęć po­pa­trzeć jesz­cze na od­le­głe let­ni­sko. Po­sze­dłem jed­nak, nie chcąc zo­stać w tyle. We­szli­śmy po­now­nie do domku, gdzie sta­nę­li­śmy przy licz­niku. Mu­chla spi­sał jego stan na wy­rwa­nej z no­tesu kar­teczce. Po­tem po­pro­sił mnie o wpła­ce­nie kau­cji. Nie było o tym mowy wcze­śniej, ale się zgo­dzi­łem. Na ko­niec wy­szli­śmy na ta­ras. My­śla­łem, że te­raz się roz­sta­niemy, jed­nak Mu­chla za­py­tał mnie, czy może jesz­cze usiąść. Przy­tak­ną­łem. Usiadł przy sto­liku, a ja do­łą­czy­łem do niego. Wtedy wy­cią­gnął mapę, którą wcze­śniej trzy­mał zło­żoną w kie­szeni. Od razu zwró­ci­łem uwagę, że jest to mapa woj­skowa i to na tyle sfa­ty­go­wana, by po­cho­dzić jesz­cze z cza­sów ko­mu­ni­stycz­nej Pol­ski. Za­sta­no­wiło mnie, skąd Mu­chla może mieć do­stęp do ta­kich map, ale nie śmia­łem py­tać. Słu­cha­łem, jak tłu­ma­czy, gdzie w oko­licy można zna­leźć miej­sca godne od­wie­dze­nia. Po­ka­zał mi też na tej ma­pie szlaki grzy­biar­skie oraz naj­lep­sze sta­no­wi­ska ry­bac­kie. Sta­ra­łem się to wszystko za­pa­mię­tać, pe­wien, że ta wie­dza może mi się przy­dać pod­czas dłu­gich dwóch ty­go­dni sa­mot­no­ści.

– I niech pan pa­mięta o let­ni­sku – do­dał na ko­niec. – Pro­szę tam zaj­rzeć. Na­pije się pan tam, po­tań­czy. Spo­tka pan tam wielu let­ni­ków, ale też tu­byl­ców, któ­rzy zo­stali i już chyba na za­wsze po­zo­staną w tej wsi. Niech pan się ich nie boi. Bieda tu­taj aż pisz­czy, ale kra­dzieże się nie zda­rzają. Jak cza­sami ja­kiś tu­by­lec po­prosi pana o pie­nią­dze albo po­może w czymś, to niech pan coś mu da. Tak bę­dzie naj­le­piej.

– W oko­licy nie ma ni­kogo? Naj­bliżsi lu­dzie są albo we wsi, albo w let­ni­sku? – za­py­ta­łem, przy­po­mi­na­jąc so­bie o in­nych dom­kach, które wi­dzia­łem.

– Obok mo­jego stoi jesz­cze je­den do­mek – od­parł Mu­chla, wska­zu­jąc głową miej­sce ukryte za ży­wo­pło­tem z tui. – Na­leży do pana Cu­piała, ale ten rzadko się w nim po­ja­wia. To przed­się­biorca bu­dow­lany, ale nie ża­den krę­tacz. Uczciwy czło­wiek. I bar­dzo za­jęty. Tacy jak on mają wiele, ale nie mają moż­li­wo­ści, by z tego ko­rzy­stać. Tak to już jest. Mogą się tu zja­wić jego dzieci. Niech pan nie zwraca na nich uwagi. Wia­domo, jak to z gów­nia­rzami jest: po­krzy­czą, po­ha­ła­sują, schleją się od razu, a po­tem śpią do po­łu­dnia. Ale może nie przy­jadą.

Nic na to nie od­po­wie­dzia­łem. Mu­chla spoj­rzał na mnie smutno, po czym się skrzy­wił. Nie dał mi dużo czasu do na­my­słu nad tym, co miał ozna­czać ten gry­mas, bo za­raz po tym wstał, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że bę­dzie się że­gnał.

– Je­żeli bę­dzie pan miał ja­ki­kol­wiek pro­blem, niech pan nie waha się za­dzwo­nić – po­wie­dział na ko­niec, wrę­cza­jąc mi klu­cze.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki