Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Malowniczo położona letniskowa miejscowość na Mazurach jawi się Iksowi, prywatnemu detektywowi, jako miejsce zasłużonego odpoczynku nie tylko od pracy, ale i od coraz bardziej skomplikowanego związku. Niewielki domek, wynajęty od samotnego mężczyzny, ma tylko jednego sąsiada – posesja należy do warszawskiego biznesmena, gdzie jego syn zaprasza czasem swoich znajomych na wakacje. Iks otrzymuje jasne instrukcje, by im nie przeszkadzać.
Gdy jego pierwszy samotny wieczór przerywa dramatyczny hałas dobiegający zza żywopłotu, Iks postanawia interweniować. Nie spodziewa się, że spotkani tam ludzie zmienią jego życie, a rozmowa z poznaną na tarasie dziewczyną wznieci iskrę, która przyniesie śmierć.
Piotr Bolc wprowadza czytelnika w mroczny świat przemocy, podejrzanych dyskotek, nielegalnych układów, handlu narkotykami i – miłości owianej widmem przerażającej tajemnicy i lokalnych legend. Sielankowy nastrój mazurskiej wsi rozpływa się wraz z pierwszą brutalną konfrontacją z jej mieszkańcami. Wszystko zgodnie z zasadą, że ludzie nawet raj na ziemi potrafią zmienić w piekło.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
1
Wyplątać się z objęć snu nie było łatwo. Ilekroć próbowałem wystawić głowę ponad kołdrę, tylekroć sen nasuwał ją na mnie z powrotem z taką mocą, że coraz trudniej było mi ponawiać próby. Mimo to nie myślałem ustawać w próbach, tylko odłożyłem je na później. Pozostawanie na granicy snu i rzeczywistości jest w końcu przyjemne. Nie tylko lenistwo ciała pętało moją wolę – znacznie bardziej pętało ją lenistwo umysłu. Czułem się, jakbym przebywał głęboko pod wodą – nie słyszałem niczego oprócz delikatnego szumu, a moje myśli pląsały wolno.
Przeciągnąłem się, odzyskując stopniowo czucie. Trzask zesztywniałych kości wydał mi się niepokojąco wyraźny. Wyciągnąłem ramiona spod kołdry. Powiew chłodu zdjął z parującej skóry kilka kropel potu. No tak, byłem nagi.
Moje ręce ponownie powędrowały pod kołdrę, tym razem w poszukiwaniu drugiego ciała, które powinno spoczywać obok mojego. Natrafiły jedynie na opuszczone, wgniecione miejsce. Wtedy otworzyłem oczy. Pierwsze spojrzenie skierowałem na pozostawione przy łóżku torby. Przypomniały mi one o czekającym na mnie zadaniu. Nie było chwili do stracenia. Przesunąłem się na brzeg łóżka, a potem zrzuciłem z siebie kołdrę jednym zdecydowanym ruchem. Moje ciało zawyło przeraźliwie w zetknięciu z chłodnym powietrzem, ale w tej chwili nie bardzo na to zważałem. Wstałem. Podszedłem do okna. Wyjrzałem na ulicę. Słońce, wychylające się znad dachów budynków, budziło ulicę do życia – gdziekolwiek padł jego promień, tam można było dostrzec ruch. W jednym miejscu zalśniła uchylana szyba okienna, w innym zaś można było zobaczyć błysk karoserii odpalanego samochodu. Słowem – promienie słoneczne zapalały na śpiącej do tej pory ulicy tysiące pochodnych świateł.
Różnica temperatur za oknem i w pomieszczeniu falowała delikatnie moimi włosami. Uspokoiłem je jednym ruchem dłoni. Wtedy figlarny podmuch przeniósł się na pierś, prostując porastające ją włosy. Palcami nadałem im na powrót ich zalotny, łukowaty kształt. Podmuch nie dawał jednak za wygraną, spływając w dół po pasie owłosienia otaczającego pępek. To sprawiło, że mniej myślałem o ściganiu wichru, a więcej o osobie, której kształt utrwalił się na materacu. Spojrzałem raz jeszcze na łóżko. Obok niego spoczywały dwie wielkie torby podróżne, przypominające mi o kimś. Osoba, która pomagała je wczoraj pakować, musi wciąż znajdować się w mieszkaniu.
Wciągnąłem na siebie bokserki, po czym wyszedłem z sypialni. Wtedy niespodziewanie znalazłem się naprzeciw niej. Popatrzyła na mnie bez zawstydzenia, jak kobieta przyzwyczajona do wszystkich aspektów przebywania z facetem. Akceptowałem jej podejście, choć moje spojrzenie było zupełnie inne. Jestem estetą, a prawdziwy esteta nie może się opanować na widok piękna, i nie jest ważne, jak często z nim obcuje. Mój wzrok wprost nie mógł się nacieszyć widokiem jej gęstych włosów, których długość i uczesanie podkreślały owal jej twarzy. Nie mógł się nasycić widokiem niebieskich oczu i mięsistych warg, których wielkość nieraz przeszkadzała jej w wysławianiu się, czyniąc jej sposób mówienia uroczo podobnym do dziecięcego. Miała na sobie niebieski, lekki żakiet, tego samego koloru spodnie, na tyle krótkie, by widać było niezwykle szczupłe, opalone łydki, a także buty na wysokim obcasie, nadające nogom wyjątkowo ponętny kształt.
– Wyglądasz pięknie – stwierdziłem, na co wzruszyła lekko ramionami, jakby nie ceniła sobie moich komplementów. – Nie jest to jednak strój na wakacje.
Zrobiła nieszczęśliwą minę. Wyglądała, jakby znalazła się nagle w trudnej sytuacji i rozpaczliwie szukała wyjścia. Odniosłem wrażenie, że przez moment zastanawiała się nad tym, czy mnie przepraszająco nie objąć, ale najwidoczniej wycofała się z tego. Moje spocone ciało na pewno zostawiłoby ślad na jej starannej toalecie, którą przed chwilą pochwaliłem.
– Musisz pojechać sam. Dołączę do ciebie po paru dniach, maksymalnie po tygodniu – zaczęła mi tłumaczyć bardzo spokojnie i ostrożnie, zupełnie jakbym był krnąbrnym dzieckiem, które łatwo można zranić. – Iks! – odezwała się do mnie, używając mojej starej ksywki, znanej jeszcze z czasów podstawówki, a mnie szczęka opadła zdziwienia pod wpływem tych słów. – Iks! Muszę już jechać! – dodała, przybierając przepraszający ton matki, która zostawia w łóżku chore dziecko, bo musi jechać do pracy.
– Dokąd musisz jechać? – Włożyłem w to krótkie pytanie maksimum poczucia zawodu.
– Mam trudną sytuację w pracy. Powinnam dzisiaj tam być.
– Większość twoich koleżanek, mając trudną sytuację w pracy, robiłaby wszystko, by załatwić sobie urlop, a gdyby to się nie udało, zwolnienie lekarskie. Wróciłyby dopiero wtedy, gdy byłoby po wszystkim. Tylko ty zawsze robisz wszystko odwrotnie. Skąd to się u ciebie bierze? Brak sprytu czy nadmiar ambicji? – odparłem nieco ironicznie.
Pierwsze zaskoczenie minęło. Zaczynałem się irytować. Jeszcze wczoraj zgodnie pakowaliśmy torby!
– Raczej to drugie, chociaż nie nazwałabym tego nadmiarem ambicji, tylko poczuciem obowiązku. Naprawdę mamy teraz dużo pracy. Może inni tak robią, ale ja nie jestem osobą, która w trudnej chwili zostawia wszystkich na pastwę losu.
– Może i masz problemy w pracy, ale są one niczym w porównaniu z problemami, które ja ci mogę sprawić, jeżeli nie pojedziesz ze mną. Ostatecznie to tylko praca i nie może być ważniejsza od naszego związku.
– Próbujesz mi grozić? – Jej nieco sepleniący głos, który zawsze wydawał mi się tak uroczy, w tym wypadku zabrzmiał złowrogo jak syk węża. – Poza tym, że jestem z tobą, pełnię też inne funkcje. Staram się, jak mogę, godzić życie zawodowe z prywatnym, ale nie każ mi wybierać między jednym a drugim. Wszyscy mamy jakieś obowiązki. Jeśli chcesz, to znajdź sobie kogoś, kto będzie w każdej chwili do twojej dyspozycji. Ja nie jestem twoją zabawką. Nawiasem mówiąc, korzystasz, ile wlezie z tego, jak rozwija się moja kariera. Przypomnę ci, że z twojej pensyjki na pewno nie żylibyśmy na takim poziomie.
– Teraz to ty zaczynasz mi grozić. Jako detektyw zarabiam oczywiście mniej od ciebie, ale nie znowu tak mało. Chciałem tylko powiedzieć, że ostatnio utraciłaś równowagę, o której mówisz. Pracujesz po dwanaście godzin dziennie. Niczego razem nie robimy. Tak właściwie to łączy nas tylko adres.
– Naprawdę? Mnie wszystko potrafisz wytknąć, a siebie traktujesz na innych zasadach. Łączy nas tylko adres? Mnie czasami się wydaje, że mieszkam sama. Ile razy musiałam spać sama, bo ty byłeś nocą na mieście?
– Taką mam pracę. Jest zlecenie, to trzeba działać, niezależnie od pory dnia. Spróbuj to zrozumieć.
– To ty w takim razie spróbuj zrozumieć mnie i moją pracę.
– Moja jest chociaż ciekawa.
– Za moją chociaż mi płacą.
Obróciłem się dookoła własnej osi w nerwowym piruecie. Czułem, że gdybym nie wyładował swojego gniewu w ten dziecinny sposób, mógłbym nie wytrzymać i zrobić coś głupiego. I rzeczywiście, zdenerwowanie uleciało wraz z podmuchem wirującego wokół mnie powietrza. Z obrotu wyszedłem uspokojony, ale mimo to wcale nie pogodniejszy. Tak naprawdę było mi bardzo przykro, że ona ze mną nie jedzie. A jeszcze bardziej smutno było mi z powodu przebiegu naszej rozmowy.
– Więc nie jedziesz ze mną? Będziesz pilnować swojej dobrze płatnej pracy?
– To nie tak, że będę czegoś pilnować. – Roześmiała się z mojej naiwności. – Management ocenia mnie jako jedną z kluczowych osób, bez której korporacja nie mogłaby funkcjonować. Nie muszę obawiać się zwolnienia.
– Czego więc będziesz tam pilnować? – zapytałem, nie chcąc komentować jej stwierdzenia. Widocznie myślała, że jej nie doceniam. Wolałem nie drażnić jej ambicji zawodowych.
– Z in-country przyjedzie Hari. To ważna osoba w korporacji. Musimy dobrze przed nim wypaść. To właśnie to jest takie ważne.
– Dlaczego akurat ty musisz się tym zająć?
– Dlatego, że poznałam go osobiście, gdy migrowaliśmy procesy z in-country do Gdańska. Byłam jedną z osób, które brały udział w tranzycji. Hari był wtedy na stanowisku, które ja po nim przejęłam. Uczył mnie wszystkich procesów, zanim wróciłam do Polski. Potem go awansowali. Ja po czasie też awansowałam. Do dziś mamy dobry kontakt.
– Po co ta wizyta?
– Tego nikt z nas nie wie. In-country nie ma w zwyczaju nas o czymkolwiek informować. Lubią nas postawić przed faktem dokonanym. No cóż, takie nasze miejsce w szeregu. Nasz polski management bardzo się boi tego spotkania.
– Czy ta wizyta była wcześniej zaplanowana?
Przez chwilę mierzyła mnie wzrokiem, zanim zdecydowała się odpowiedzieć na to pytanie.
– Wiem, że mieliśmy ten urlop zaplanowany od dawna – przyznała.
– Od bardzo dawna. Od roku.
– Jeżeli o to ci chodzi, to rok temu nie wiedziałam, że Hari postanowi przyjechać akurat w czasie naszego urlopu.
– Na jak długo on przyjeżdża?
Na jej twarzy zobaczyłem wahanie. Postanowiłem uwolnić ją od konieczności wymyślania kolejnych usprawiedliwień.
– On przyjeżdża na dwa tygodnie, prawda?
W odpowiedzi skinęła jedynie głową.
– Więc nie przyjechałabyś nawet po tygodniu, tak jak początkowo mówiłaś?
– Przestań mnie łapać za słówka! – Zawrzała nagle gniewem. – Kim ty jesteś, żeby mnie tak przepytywać? Moim ojcem? Powiedziałam ci, że nie mogę z tobą jechać, bo coś mi wypadło w pracy, i to ci powinno wystarczyć! Co ty jesteś małe dziecko, które czeka przez cały rok na wakacje z rodzicami? Weź się w końcu ogarnij!
– Chciałaś mnie tam wysłać, żebym czekał jak głupi, by się na koniec dowiedzieć, że nie przyjedziesz?
– A co ty myślisz, że ja mam czas siedzieć przez dwa tygodnie na jakimś odludziu? Faceci moich koleżanek zabierają je do Grecji, Hiszpanii, na Cypr, a my jedziemy do domku na Mazurach. Przecież to śmieszne! Myślisz, że co ja tam będę robiła?
– Nie chcę jechać ani do Hiszpanii, ani na Cypr. Wolę nasze Mazury. Ostatecznie będziesz robić tam to samo, co robiłabyś na Zachodzie: wylegiwać się na plaży.
– Wylegiwać się na plaży? Może jeden dzień albo dwa. Na więcej szkoda byłoby czasu. Czy ty naprawdę nie wiesz, co można robić w Hiszpanii albo w Grecji?
– To samo co na Mazurach. – Byłem uparty.
– Boże, jaki ty nudny jesteś! – stwierdziła z pogardą w głosie. – Powiedz, Iks, czy ty kiedykolwiek byłeś za granicą?
– Nie miałem okazji.
– I naprawdę nie chciałbyś zobaczyć czegoś innego od tego syfu, który masz na co dzień w Polsce? Skąd wiesz, czy by ci się nie spodobało?
– A ty odpowiedz mi z kolei: czy wszyscy ludzie na świecie muszą być tacy sami? Czy wszyscy wczasowicze świata muszą jeździć akurat do Grecji?
– Nieważne. Ważne, że dokonujesz złych wyborów. Można wybrać lepiej niż wakacje na Mazurach.
– A kto decyduje, co jest lepsze, a co gorsze? Koleżanki z pracy?
– Koleżanki nie mają tu nic do gadania. Wiesz, co jest najważniejsze? Żeby dobrze żyć. Jak myślisz, kto ma lepsze życie: ten, który jedzie na wakacje do Grecji, czy ten, który jedzie na Mazury?
– Dziewczyno, to tylko wakacje!
– Wakacje są raz w roku. Trzeba ten czas dobrze wykorzystać. W wakacje trzeba coś przeżyć, rozumiesz? Na Mazury będziesz jeździł, jak będziesz stary i emerytura nie będzie ci wystarczała na drogie wycieczki. Dlatego następnym razem nie wyskakuj mi z takimi propozycjami jak wakacje na Mazurach, jasne? Wolę iść do pracy, niż jechać na Mazury, rozumiesz?
– Rozumiem – odpowiedziałem, mimowolnie zwieszając głowę. Ta rozmowa zaczynała powoli mnie męczyć. Moje argumenty odbijały się od niej jak od ściany. – Nie rozumiem tylko jednego: myślałem, że nieważne, gdzie się jedzie, ważne z kim. Narzekasz, że tak mało spędzamy razem czasu. Gdzie mielibyśmy go dla siebie więcej niż na odludnej mazurskiej wsi? Na pewno więcej niż w rozhukanym greckim albo hiszpańskim kurorcie.
– Oj, Iks, widzę, że niczego nie zrozumiałeś! – Pokręciła ponuro głową nad moją naiwnością. – Myślisz tylko o sobie. Dlaczego nie myślisz o tym, czego ja chcę? W ogóle o mnie nie dbasz!
– Nie, w ogóle o ciebie nie dbam! – przedrzeźniałem ją jak echo.
– Widzisz, sam to przyznałeś! – odpowiedziała, świadoma swojej wygranej.
Powiedziawszy to, podeszła do lustra, przestając się mną zupełnie interesować. Zirytowało mnie to, nie dałem jednak upustu nerwom. Wycofałem się do sypialni, nie chcąc patrzeć, jak wychodzi. Usiadłem na łóżku, lądując, jak na ironię, w miejscu wyżłobionym przez jej ciało. Zacząłem rozpamiętywać to, w jak bezceremonialny sposób sprawczyni tego wyżłobienia poradziła sobie z moimi marzeniami o urlopie na Mazurach. Po chwili moje myśli zaczęły wędrować w stronę mojego biura. Skoro nie jadę na urlop, będę musiał się tam dziś pojawić. Spędzenie urlopu w mieszkaniu byłoby jeszcze głupszym pomysłem niż samotny wyjazd. Pomyślałem o tym, że często ludzie znajdują sobie partnerów po to, by nie być samotnymi. Nie ma w życiu nic bardziej złudnego niż przekonanie, że drugi człowiek może od nas odegnać samotność. Przekonałem się o tym na własnej skórze tego pięknego poranka.
Przez ścianę dotarł do mnie trzask zamykanych drzwi. Wyszła. Do tej swojej pracy. Zostawiła mnie. I to bez pożegnania. Nie musi się mną przejmować. Przecież nie mam nikogo innego poza nią.
Wtedy mój wzrok padł na dwie torby podróżne spoczywające obok łóżka. Jedna z nich na pewno nie zostanie już dzisiaj zabrana. Ale druga?
Zacząłem się pośpiesznie ubierać. Nie myślałem już o tym, że jadę sam, starałem się też nie pamiętać tego, co dzisiaj od niej usłyszałem – liczyło się tylko to, że jadę na zasłużone, dawno wyczekiwane wakacje. Nie chciałem zrobić jej na przekór – w ogóle starałem się tego nie ujmować w ten sposób. To zatrułoby mi pobyt na Mazurach. Nie próbowałem też niczego jej w ten sposób udowadniać. Moim celem było wyprzeć ją z pamięci na najbliższe dwa tygodnie, skupić się tylko na sobie i na tym, by jak najpełniej wypocząć. Już dawno odkryłem, że nic tak nie potrafi zatruć życia, jak postrzeganie go z perspektywy innych ludzi. Czasami lepiej jest się skupić wyłącznie na sobie, wsłuchać się we własne potrzeby, a nie w oczekiwania innych ludzi, którym najczęściej nie sposób dogodzić. To właśnie teraz starałem się zrobić. Skoro wybrałem Mazury, to dlaczego nie miałbym tam pojechać, nawet jeśli ona wolała zagraniczne wakacje?
Skompletowawszy garderobę, rozejrzałem się po pokoju. Zastanawiałem się, czy wczoraj udało mi się wszystko spakować. Wydawało mi się, że mam to, co potrzebne, a z tą myślą spłynęło na mnie poczucie lekkości, którego od dawna nie zaznałem. Najtrudniej jest się do czegoś zebrać, podjąć decyzję. Potem, gdy już wybierze się drogę, można jedynie skupić się na tym, by jak najpewniej nią podążać. To daje komfort psychiczny, czyli coś takiego, co odczuwałem w tym momencie.
Podniosłem torbę jedną ręką. Przeniosłem ją do przedpokoju, gdzie ustawiłem blisko drzwi wyjściowych. Rozejrzałem się raz jeszcze po mieszkaniu, jak to mam w zwyczaju, gdy jako ostatni wychodzę z domu. Zajrzałem do salonu z aneksem i do łazienki. Okna zamknięte, kurki zakręcone, gaz wyłączony, światła zgaszone. Chyba mogę wychodzić. Wtedy niespodziewanie lekkość mojego bagażu wzbudziła we mnie niepokój. Czegoś mi zabrakło. Wróciłem po raz ostatni do sypialni. Przelotnie spojrzałem na łóżko, wciąż zasłane, z wyraźnym wgłębieniem. Nie zatrzymałem się nawet przed nim. Jego uprzątnięcie postanowiłem zostawić mojej partnerce. W końcu to ona będzie w nim dzisiaj spała, a nie ja. Stanąłem za to przed umocowanym na ścianie sejfem. Grube pancerne drzwiczki oderwały się od ściany, dając wgląd do wyżłobionego w środku otworu. Na jego dnie leżał mój poczciwy glock, otoczony niezbędnymi przyborami i pudełkiem z nabojami. Był jedyną bliską mi rzeczą, która pojedzie ze mną na Mazury. Bo traktowałem go jak jedną z bliskich mi rzeczy. Zbyt wiele razy mnie ratował, bym śmiał myśleć o nim inaczej.
Torba z glockiem i przyborami nabrała ciężaru. Wystawiłem ją na korytarz, raz jeszcze omiotłem wzrokiem mieszkanie, a potem ostatecznie zamknąłem za sobą drzwi. Brzęk kluczy obracanych w zamku miał ostre, intensywne brzmienie, był jak zapowiedź przygody. Wiedziałem, że czeka mnie samotność, bo poza glockiem nie będzie tam ze mną nikogo znajomego, nie licząc kilku chwilowych i przelotnych znajomości, jakich wiele nawiązuje się przy okazji podobnych wyjazdów. Mimo to odczuwałem podniecenie podobne temu, jakie odczuwa się, gdy na horyzoncie majaczy coś niezbadanego. Podobno na Mazurach nie da się niczego przeżyć. Tak przynajmniej twierdziła moja dziewczyna. Ja sporo sobie obiecywałem po wakacjach na Mazurach.
Staszczyłem torbę po wysłużonych schodach, po czym znalazłem się w podziemnej hali garażowej. Pod jednym z filarów znalazłem swoje miejsce parkingowe. Wypełniał je północny sąsiad mojego pistoletu austriackiej produkcji. Wrzuciłem torbę do bagażnika i zasiadłem przed kierownicą. Wziąłem do ręki nawigację satelitarną, a następnie zacząłem sprawdzać, czy naprowadzi mnie ona do wsi o wdzięcznej nazwie Rogi, gdzie wynająłem domek letniskowy. GPS odnalazł rzeczoną miejscowość, wyznaczył nawet najkrótszą możliwą trasę, mogłem więc być pewny, że jakoś tam dotrę. Westchnąłem głęboko, ale radośnie, po czym odpaliłem silnik. Droga z podziemnej hali garażowej na ulicę była łatwa jak zwykle: w nic nie wjechałem, o nic się nie otarłem. Wyglądało to jak zwyczajna droga do pracy. Ale ja, glock i jego północny sąsiad wiedzieliśmy, że nie jest to zwyczajna droga do pracy.
Nie było łatwo o tej porze wyjechać z miasta. Pamiętam czasy, gdy jazda autobusem z centrum do szkoły położonej na obrzeżach zajmowała wczesnym rankiem trzynaście minut. W chwili obecnej pokonanie tej samej trasy zajmowało co najmniej dwa razy więcej czasu. Zastanawiałem się, co było tego przyczyną, bo na pewno nie droga, ponieważ ta nie zmieniła się ani trochę przez te lata. Jedyne, zwiększyła się liczba samochodów. O ile niegdyś większość ludzi wybierała autobus, to dziś każdy wolał poruszać się swoim autem. No tak, ale wtedy nie było jeszcze ułatwionego dostępu do używanych samochodów sprowadzanych zza zachodniej granicy. Tak więc musiałem stać w korku, przed maską mając volkswageny, którym po wieku dojrzałym, spędzonym na zadbanych niemieckich autostradach przyszło spędzać emeryturę na sfatygowanych polskich drogach.
W końcu udało mi się wyjechać z miasta. Ale i tutaj nie dało się poczuć przestrzeni, a to za sprawą sznura samochodów ciągnących z okolic Malborka w stronę mojej miejscowości. Cieszyłem się jedynie, że podążając tędy, nie napotkam po drodze mojej dziewczyny, bo ona pracowała w samym Trójmieście. Mogłem więc bez strachu zaglądać w szyby najbliższych samochodów, będąc pewnym, że nie natrafię na jej wzrok. Przyznam, że nie byłoby to przyjemne. Nie po tym, w jakim tonie przebiegła nasza ostatnia rozmowa.
Z taką myślą wjeżdżałem przez most na Nogacie do centrum Malborka. Nie opuszczała mnie nawet wtedy, gdy czerwone światło nakazało mi się zatrzymać na przejściu dla pieszych. Po prawej stronie miałem niewielki park z wytyczonymi alejkami, ocieniony drzewami, pod którymi można było się skryć, siadając na schludnych i czystych ławkach. Z kolei po lewej stronie widziałem zabytkowe budynki z czerwonej cegły. Na wprost ciągnęła się aż po horyzont nitka dwupasmowej drogi, do której w oddali przylegały budynki wzniesione w epoce komunistycznej.
Przejechałem swoim samochodem trochę dalej, ku kolejnym światłom. Dziesięciopiętrowe komunistyczne punktowce przybliżyły się, miałem je teraz niemal w zasięgu ręki. Pastelowy makijaż, w jaki je przybrano, nie potrafił zamaskować ich szpetoty. Nie pasowały one do niskiej zabudowy centrum miasta oraz do szlachetnych ceglanych budowli i okalającej je zieleni.
Kolejny most, rozpięty nad torami kolejowymi, żegnał mnie z Malborkiem. Krajobraz się zmienił, bo reprezentacyjne budynki zostały zastąpione przez bocznice kolejowe, wypełnione rdzewiejącym taborem, oraz przez zakłady przemysłowe i hurtownie. Droga zwęziła się z dwóch pasów do jednego, co upewniło mnie, że opuszczam miasto. W końcu zakłady przemysłowe, hurtownie i składy zniknęły, a jedynym śladem ich bliskiej obecności były ciężarówki mijające mnie na wąskiej drodze. Z czasem zostały zastąpione przez domy jednorodzinne, coraz rzadsze, wegetujące przy poboczu drogi. Wkrótce i one zniknęły, zastąpione przez karłowate drzewa, niektóre noszące ślady wypadków samochodowych.
W czasie swojej podróży mijałem wiele miejscowości, które pojawiały się błyskawicznie i równie szybko znikały: Zarzecze, Królewo, Stare Pole i inne. Ominąłem Elbląg, widząc z odległości jego oddalające się mury. Orneta. Wpadłem w coraz większe zamyślenie, z którego wyrwał mnie dopiero głos lektorki, zachęcający do zjechania w boczną drogę. Otrzeźwiło mnie to. Przypomniałem sobie o wskazówkach dotyczących dojazdu, które telefonicznie przekazał mi właściciel domku letniskowego. Pamiętałem, że w Ornecie miałem poszukać pewnego zjazdu, który doprowadzi mnie niemal prosto do wsi, gdzie ma się znajdować letnisko. Zlekceważyłem więc napomnienia lektorki, skupiłem się za to na poszukiwaniu zjazdu. Znalazłem go przy znaku wskazującym drogę na Dobre Miasto i na Olsztyn. Tam też ruszyłem, pewien, że obrałem właściwy kierunek. Jeżeli zdać się na wskazówki właściciela domku letniskowego, byłem już blisko. Lektorka z nawigacji samochodowej, lubiąca mieć zawsze rację, w mgnieniu oka przeliczyła trasę na nowo, po czym oświadczyła dobitnie, że kieruję się w dobrą stronę.
Jechałem po wąskich drogach, pocętkowanych dziurami, które należało sprawnie omijać, aby nie stracić zawieszenia, a przy okazji nie wejść w kolizję z innymi uczestnikami ruchu. Obserwowałem przez zakurzoną szybę surowe krajobrazy tych ziem: nagie pola sięgające aż po horyzont, których monotonię psuły pojedyncze chaty oraz słupy wysokiego napięcia. Niekiedy natrafiałem na wsie, opuszczone, ponure i smutne, z jednym sklepem, jednym domem gościnnym i kościołem.
Zajechałem do ostatniej większej wsi na mojej drodze do letniska. We wskazanym przez właściciela miejscu skręciłem w gruntową drogę prowadzącą do lasu. Musiałem znacząco zwolnić, ale nie martwiłem się tym, bo wiedziałem, że jestem już naprawdę blisko. Cieszył mnie gęstniejący po obu stronach drogi las. Był zapowiedzią tego, że znajdę tutaj tak potrzebny mi spokój. Manewrowałem na kiepskiej nawierzchni, szukając w prześwitach między drzewami dachów domów. Wiedziałem, że ich widok będzie dowodem na to, że znalazłem miejscowość, której szukałem. W końcu udało mi się jeden dach wypatrzyć. Ten był zwiastunem kolejnych, ustawionych w rządku. Przestał zastanawiać mnie ten rządek, gdy przez prześwit dostrzegłem taflę jeziora. Domki musiały być najwidoczniej ustawione wzdłuż jego brzegu.
Piaszczystą drogą dotarłem do centrum wsi, wyglądającej na opuszczoną. Jedynymi żywymi istotami były kury, przechadzające się samopas po drodze, psy, wyjące na mnie zza płotów, oraz dwóch mężczyzn w nieokreślonym wieku, spoglądających ponuro w moją stronę spod wejścia do sklepu. Zagadnąłem ich o drogę do domku letniskowego, który wynająłem. Nagle się, ożywili. Drogę wskazali mi chętnie. Podążając za ich radą, ujechałem kawałek wzdłuż ostatnich prawdziwych gospodarstw we wsi, po czym ruszyłem odważnie w dół piaszczystego zjazdu. Był on na tyle stromy, że byłem pewien, że zimą nie da się tam podjechać. Potem sunąłem wolno wzdłuż domków, które prześwitywały wcześniej między drzewami. Jeden z nich przez dwa tygodnie będzie należał do mnie. I tylko do mnie. Super.
Poznałem go po numerze na bramie oraz po wyglądzie, który zapamiętałem ze zdjęcia. Brama była otwarta, właściciel widocznie na mnie czekał. Przejechałem przez nią śmiało, na trawiastym placu przed budynkiem znajdując rzeczywiście auto z tablicami rejestracyjnymi NLI. Swoje auto z tablicami GTC zatrzymałem tuż obok. Opuściłem je, ciekawy spotkania z właścicielem. Do tej pory znałem tylko jego głos. Z pozostałą częścią jego jestestwa miałem zapoznać się dopiero teraz.
Nie pojawił się, chociaż musiał usłyszeć, jak na jego działkę wjeżdża moje auto. Obszedłem drewniany parterowy domek, szukając wejścia. Nie był rozległy, toteż po krótkim spacerze doszedłem do rozpiętego przed wejściem tarasu. Wstąpiłem na niego, przechodząc po samotnym stopniu. Deski tarasu zaskrzypiały pod moim ciężarem. To powinno po raz drugi zaalarmować właściciela. Rzuciłem okiem na stolik ustawiony na jego skraju oraz na dostawione do niego krzesło.
Odgłos kroków dochodzący z wnętrza domku zatrzymał mnie w drzwiach. Wyłonił się z nich śniady mężczyzna w średnim wieku, niższy ode mnie, lecz lepiej zbudowany, brodaty, o mięsistej twarzy i włosach grubych, siwych i wełnistych, nadających mu wygląd barana. Mogłem się przekonać, że jego ręka również była mięsista, gdy mi ją podał do uściśnięcia.
– Ali Muchla – przedstawił się głosem, który znałem dobrze z naszej rozmowy telefonicznej.
W rewanżu podałem swoje nazwisko. – Niech pan wejdzie, pokażę panu wszystko.
Znaleźliśmy się w obszernym drewnianym salonie, za wystrój którego służyła rogówka, wąski stolik obłożony krzesłami oraz stary czarno-biały telewizor z wyciągniętą anteną. Na przeciwległym końcu znajdowała się wnęka kuchenna z podstawowym wyposażeniem, mikrofalówką oraz lodówką, a także wejście do łazienki. Salon na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie skromnego, lecz czystego. Muchla, zapoznawszy mnie z salonem, otworzył drzwi do łazienki. Była ona niewielka, mieściła zaledwie kabinę prysznicową, sedes oraz zlew. Nie byłem jednak wymagający – na moje potrzeby było to aż nadto. Ważne, że było schludnie. Następnie zaprowadził mnie do dwóch pokoi na tym samym piętrze, które okazały się oddzielnymi sypialniami. W jednym mieściło się jedynie duże małżeńskie łóżko, zaś w drugim dwa wąskie łóżka piętrowe. To było wszystko, jeżeli chodzi o ten domek. Chwilę potem za jego prośbą wyszliśmy na zewnątrz. Pokazał mi niewielką przybudówkę, w której znajdowała się łódka, osprzęt wędkarski oraz sprzęt do grilla. Muchla ostrzegł mnie, że dawno łódki nie używał i że może przeciekać. Ta informacja trochę nie pasowała do obrazu tego domku, który choć skromny, wydał mi się zadbany. Wiedziałem, że mimo wszystko zaryzykuję skorzystanie z łódki. Na koniec poprowadził mnie drogą wzdłuż przewyższających nas szuwarów, które w pewnym miejscu rozstąpiły się przed nami, ukazując prowadzący do jeziora drewniany pomost. Doszliśmy na sam jego skraj, a ja dziwiłem się w duchu, w jak dobrym jest stanie. Widok na jezioro ucieszył moje serce: woda była tak czysta, że nawet z miejsca, w którym staliśmy, dostrzec można było dno. Jezioro było rozległe, z naszej strony osłaniały je nurzające się w wodzie szuwary, zaś z przeciwnej osłaniała je zwarta linia drzew. Panowała tutaj nieziemska cisza, przerywana z rzadka przez okrzyki nawołującego się ptactwa i pluski wodnych stworzeń. Wszystko to trzymane było w unieruchomieniu i w ciszy przez ciężkie letnie słońce.
– Widzę, że się tutaj panu podoba – odezwał się Muchla.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że od dłuższego czasu nie spuszcza ze mnie wzroku.
– To prawda – przyznałem szczerze. – To miejsce jest tym, czego szukam. Znajdę tutaj spokój, ciszę, bliskość natury. Zazdroszczę panu tego domku.
– Chyba naprawdę potrzebuje pan wyciszenia, skoro przyjeżdża pan sam.
– Miałem przyjechać z kimś, ale to nie wypaliło. Może nawet lepiej. W samotności można najlepiej odpocząć. Można się w pełni skupić na sobie, rozumie pan?
– Rozumiem – odpowiedział, wciąż się we mnie wpatrując. – Wiem też, że nie jest dobrze, gdy samotność trwa zbyt długo. Wtedy człowieka dopadają myśli, które normalnie skrywa. Mam tak często, gdy chodzę po lesie w poszukiwaniu grzybów. To uczucie przypomina mi atak paniki. Czuję się, jakbym był dzieckiem i rodzice zgubili mnie w lesie. Nie wiem, jakie w takich chwilach nachodzą pana myśli. Ale pana nic nie uratuje przed samym sobą, niech pan o tym pamięta. Nikogo tutaj nie będzie.
– Poradzę sobie. Kim jest człowiek, który nie potrafi sobie poradzić z samym sobą? Wierzę, że można mieć problemy z drugim człowiekiem, ale ze sobą? – zapytałem, jednak mój głos nie brzmiał pewnie, chociaż chciałem nadać mu taki właśnie ton.
– Gdyby kiedykolwiek dokuczała panu samotność, niech pan pojedzie do letniska. To tam. – Wskazał mi dłonią odległe miejsce po przeciwnej stronie jeziora, na które wcześniej nie zwróciłem uwagi. Tam linia drzew rozstępowała się, ukazując kawałek piaszczystej plaży, przystań dla łódek oraz szereg białych budynków, z daleka wyglądających na jadłodajnie, wypożyczalnie sprzętu wodnego oraz na ośrodki wczasowe. – Znajdzie pan tam bar, dyskotekę – uzupełnił Muchla, jakby czytał w moich myślach. – A przede wszystkim znajdzie pan tam ludzi. Niech mi pan wierzy, z ludźmi czasami nie sposób żyć, ale bywają chwile, gdy bez nich też żyć się nie da. – Nie myśląc dodawać niczego więcej, zszedł z pomostu.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko ruszyć za nim, choć miałem chęć popatrzeć jeszcze na odległe letnisko. Poszedłem jednak, nie chcąc zostać w tyle. Weszliśmy ponownie do domku, gdzie stanęliśmy przy liczniku. Muchla spisał jego stan na wyrwanej z notesu karteczce. Potem poprosił mnie o wpłacenie kaucji. Nie było o tym mowy wcześniej, ale się zgodziłem. Na koniec wyszliśmy na taras. Myślałem, że teraz się rozstaniemy, jednak Muchla zapytał mnie, czy może jeszcze usiąść. Przytaknąłem. Usiadł przy stoliku, a ja dołączyłem do niego. Wtedy wyciągnął mapę, którą wcześniej trzymał złożoną w kieszeni. Od razu zwróciłem uwagę, że jest to mapa wojskowa i to na tyle sfatygowana, by pochodzić jeszcze z czasów komunistycznej Polski. Zastanowiło mnie, skąd Muchla może mieć dostęp do takich map, ale nie śmiałem pytać. Słuchałem, jak tłumaczy, gdzie w okolicy można znaleźć miejsca godne odwiedzenia. Pokazał mi też na tej mapie szlaki grzybiarskie oraz najlepsze stanowiska rybackie. Starałem się to wszystko zapamiętać, pewien, że ta wiedza może mi się przydać podczas długich dwóch tygodni samotności.
– I niech pan pamięta o letnisku – dodał na koniec. – Proszę tam zajrzeć. Napije się pan tam, potańczy. Spotka pan tam wielu letników, ale też tubylców, którzy zostali i już chyba na zawsze pozostaną w tej wsi. Niech pan się ich nie boi. Bieda tutaj aż piszczy, ale kradzieże się nie zdarzają. Jak czasami jakiś tubylec poprosi pana o pieniądze albo pomoże w czymś, to niech pan coś mu da. Tak będzie najlepiej.
– W okolicy nie ma nikogo? Najbliżsi ludzie są albo we wsi, albo w letnisku? – zapytałem, przypominając sobie o innych domkach, które widziałem.
– Obok mojego stoi jeszcze jeden domek – odparł Muchla, wskazując głową miejsce ukryte za żywopłotem z tui. – Należy do pana Cupiała, ale ten rzadko się w nim pojawia. To przedsiębiorca budowlany, ale nie żaden krętacz. Uczciwy człowiek. I bardzo zajęty. Tacy jak on mają wiele, ale nie mają możliwości, by z tego korzystać. Tak to już jest. Mogą się tu zjawić jego dzieci. Niech pan nie zwraca na nich uwagi. Wiadomo, jak to z gówniarzami jest: pokrzyczą, pohałasują, schleją się od razu, a potem śpią do południa. Ale może nie przyjadą.
Nic na to nie odpowiedziałem. Muchla spojrzał na mnie smutno, po czym się skrzywił. Nie dał mi dużo czasu do namysłu nad tym, co miał oznaczać ten grymas, bo zaraz po tym wstał, dając do zrozumienia, że będzie się żegnał.
– Jeżeli będzie pan miał jakikolwiek problem, niech pan nie waha się zadzwonić – powiedział na koniec, wręczając mi klucze.