Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Norman Ohler, autor bestsellera Trzecia Rzesza na haju, powraca z niekonwencjonalną historią powojennego świata. Bazując na archiwalnych źródłach, ujawnia powiązania między nazistami a początkami badań nad narkotykami w Ameryce.
Ohler śledzi historię LSD: od substancji stworzonej do celów medycznych, przez szwajcarską firmę farmaceutyczną Sandoz, oraz nazistowskie eksperymenty wojskowe, aż po amerykańskie. Badania te dały początek cieszącemu się złą sławą programowi MK-ULTRA, który dotyczył sposobów „prania mózgu” i tortur psychicznych. To on ukierunkował oficjalną politykę władz amerykańskich w sprawie psychodelików na następne kilkadziesiąt lat.
„Stosowanie najpotężniejszego wariantu tej nowej klasy substancji, właśnie takich jak LSD, rozpoczęto tuż przed końcem pierwszej wojny światowej. Wtedy, w czasie odbudowy Europy, pojawił się wzmożony głód kolorów: wszystko, co leżało w gruzach i popiołach, miało zostać odnowione i pomalowane. Świat na nowo miał błyszczeć”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Dla moich Rodziców
CZĘŚĆ I
LEKARSTWO
Gdy 8 kwietnia 1946 roku agent Federalnego Biura ds. Narkotyków (Federal Bureau of Narcotics) Arthur J. Giuliani obejmował stanowisko oficera ds. kontroli narkotyków (Narcotics Control Officer) w amerykańskim sektorze Berlina, miał 37 lat, mówił wprawdzie trochę po francusku i włosku, tyle co zasłyszał na ulicach Nowego Jorku, ale po niemiecku nie znał ani słowa. Dawna stolica Rzeszy trwała w zastoju, wszędzie widać było wojenne rany, zadane jej przez bomby brytyjskie i amerykańskie oraz ostrzał rosyjskiej artylerii. Gruzy tworzyły zaszyfrowaną panoramę, w której straszyły duchy przeszłości i jednocześnie rysowały się przyszłe konflikty światowej polityki, a ciężko doświadczeni mieszkańcy szukali cennego dobra, jakim była wówczas normalność. Berlin wymykał się spod kontroli, sprawiał wrażenie miejsca niemożliwego do poddania regulacjom, w którym kobietom oczyszczającym ulice z gruzów stopniowo udawało się przywracać ich przejezdność. W tej zrujnowanej metropolii tysiące ludzi żyło w ruinach, niemal wszyscy pozostawali bezrobotni i trwali w zawieszeniu pomiędzy wycieńczeniem a nadzieją towarzyszącą rozpoczynaniu życia od nowa.
Zrujnowana gospodarka tworzyła raj dla zdzierców i dilerów. Zaopatrzenie w najpotrzebniejsze artykuły pochodziło z czarnego rynku, na którym można było zdobyć właściwie wszystko, począwszy od protez, a na pończochach skończywszy. W ponad trzech tuzinach miejsc na wschodzie i zachodzie znajdowały się nielegalne targowiska. Panowała w nich atmosfera podejrzliwości, desperacji i coś z nastroju gorączki złota. Uznawano to za przejaw „całkowitego zamieszania i cynizmu panującego dziś w Berlinie”, jak relacjonował „Washington Daily News”[1].
Za dobra konsumpcyjne takie jak Hershey’s Bars, Graham Crackers, Oreo, Butterfinger, Mars, Jack Daniel’s ciężko doświadczeni wojną Niemcy gotowi byli oferować swoje aparaty fotograficzne marki Leica, a nawet oddać nerkę. Krzyż kawalerski za snickersa! Zegarek kieszonkowy za porcję margaryny. Kobiety pindrzyły się, traktując swoje ciała jak wystawę. Szczwane lisy w kapeluszach zawadiacko zsuniętych na kark, w miarę możności z petem w ustach, biegały tam i z powrotem, szepcząc coś do przechodniów, prezentując rzędy zegarków na swoich nadgarstkach i mnóstwo medali na podszewce długich płaszczy. Żołnierze alianccy przywoływali ich skinieniem ręki pełnej pieniędzy, których nie wolno im było wysyłać do domów. Współczesny kryminolog sformułował to precyzyjnie: „Zjawisko przestępczości [...] przybrało rozmiary i formy niespotykane w historii cywilizowanych narodów Zachodu”[2]. Dawało się też zauważyć zjawisko „deprofesjonalizacji przestępstwa”: „Każdy w tym mieście ma tajemnicę. Każdy kręci i oszukuje, bo inaczej nie przeżyje”. Machlojki stały się częścią życia codziennego szerokich mas społecznych, półświatek miał nieodpartą siłę przyciągania dla pozostałości społeczeństwa burżuazyjnego. Zasad już nie przestrzegano, surowa dyktatura Hitlera była w tym czasie passé, teraz wszystko wydawało się dozwolone: „środowisko, w którym transakcje na czarnym rynku stanowią normalną formę łamania prawa”[3]. Zapożyczone z języka rosyjskiego słowo zapzarap, oznaczające „odebranie komuś czegoś”, szybko i niepostrzeżenie weszło do słownika. Cztery mocarstwa okupacyjne – USA, Związek Radziecki, Wielka Brytania i Francja – miały pełne ręce roboty w Berlinie rządzonym już nie przez nazistów, lecz przez pierwotne instynkty, wolę przetrwania. Pomiędzy aliantami tworzono „grupy robocze” zajmujące się różnymi tematami, wśród takich grup znalazła się też ta zajmująca się pilną kwestią uregulowania pozostającego dotychczas poza kontrolą handlu narkotykami.
Jeden z problemów stanowiły „ogromne ilości narkotyków”, skradzione z zapasów nieistniejącego już Wehrmachtu lub „wydobyte z ruin zbombardowanych budynków” i wprowadzone do obrotu[4]; zawierający metamfetaminę Pervitin koncernu Temmler, heroina Bayera, kokaina firmy Merck z Darmstadt, podobno najlepsza na świecie, Eukodal, wywołujący stany euforyczne opioid, tego samego producenta, będący ulubionym narkotykiem Hitlera. Ze względu na trudne warunki życia coraz więcej osób sięgało po substancje, które pomagały przetrwać dzień lub noc. Podczas gdy w pierwszej połowie 1946 roku inna przestępczość zwiększyła się o 57 procent, to w wypadku przestępstw narkotykowych odnotowano wzrost o 103 procent. Na czarnym rynku obowiązywały „ogromne ceny za przemycane narkotyki”: „20 marek za strzykawkę morfiny, 2400 marek za pięćdziesiąt tabletek kokainy 0,003 g”[5]. Te wysokie marże niepokoiły Giulianiego, ponieważ „zyski mogły zostać wykorzystane przez nazistowskie podziemie”[6].
„Gdyby tak można było wyobrazić sobie organizowanie sprawnego biura na Dzikim Zachodzie w 1776 roku, wówczas można by mieć jedynie mgliste pojęcie o dziczy, w jakiej tu działamy”, relacjonował jego poprzednik Samuel Breidenbach w swoim ostatnim liście do Waszyngtonu, po czym się poddał. Ale nowego człowieka nie tak łatwo było wytrącić z równowagi, postanowił zapewnić porządek i wprowadzić nowe ustawodawstwo narkotykowe – dla całych Niemiec. Oficer ds. kontroli narkotyków w swoim nowym amerykańskim mundurze wojskowym z radością przyjął to wyzwanie, zwłaszcza że Ministerstwo Wojny wypłacało mu pensję o jedną czwartą wyższą od tej, którą otrzymywałby na stanowisku cywilnym. Sprzeczne interesy różnych władz okupacyjnych, które próbowały przeciągnąć Berlin na swoją stronę, nie robiły na Giulianim większego wrażenia. W końcu jako Amerykanin przynosił pokój, dobrobyt i wolność, cóż mogło być w tym złego?[7]
Nie wszyscy postrzegali chaos negatywnie. Siedemnastoletni pisarz Hans Magnus Enzensberger, który nie musiał w tym czasie chodzić do szkoły, bo jej jeszcze nie było, opisywał upadły świat jako instytucję edukacyjną:
Również bez szkoły daje się nauczyć wiele o polityce i społeczeństwie: na przykład tego, że kraj bez prawdziwego rządu może być bardzo przyjemny. Na czarnym rynku człowiek uczy się, że kapitalizm zawsze daje szansę ludziom zaradnym. Dowiaduje się, że społeczeństwo jest czymś, co potrafi organizować się samo, bez centralnego nakazu i sterowania. Dowiaduje się wiele o prawdziwych potrzebach ludzi w warunkach niedoboru. Uczy się, że ludzie potrafią być obrotni i najlepiej nie polegać na ich uroczystych przeświadczeniach. Jednym zdaniem: mimo trudności to wspaniały czas, jeśli jest się młodym i ciekawym – krótkie lato anarchii[8].
Nawet Arthur Giuliani, który miał swoje biuro w amerykańskiej kwaterze głównej w dzielnicy Zehlendorf, nie mógł zaprzeczyć swojej fascynacji niespotykanymi warunkami. „Po prostu nie można sobie wyobrazić zupełności zburzenia Berlina”, pisał do Waszyngtonu. „Być może za kilka lat uda się wydobyć wiele informacji z piwnic, gdzie obecnie wszystko leży pod tonami gruzu, który kiedyś tworzył budynki, ale ten moment nie rysuje się jeszcze na horyzoncie”[9]. Tutaj skrupulatnie coś skonfiskował, tam kogoś aresztował, a na dowód swojej działalności przesyłał zdjęcia do siedziby FBN, czyli Federalnego Biura ds. Narkotyków. Na zdjęciach tych była para damskich butów z pustymi w środku obcasami, widok na drzwi samochodów, w których schowki w podłokietnikach wypełniono narkotykami, czy wydrążone ziemniaki. A także puszka kakao Hershey’s wypełniona kokainą, damskie majtki nasączone roztworem heroiny, książka, która dostarczała nie tylko intelektualnej pożywki dla mózgu.
Takie małe sukcesy śledcze dawały niewiele, problem miał bowiem charakter strukturalny. Po wyeliminowaniu starych władz nazistowskich powstała próżnia, którą wykorzystywali nielegalni handlarze. Jak Giuliani miałby temu zaradzić? Otóż pojawiła się nadzieja, choć z zupełnie nieoczekiwanej strony. Były funkcjonariusz gestapo nazwiskiem Werner Mittelhaus napisał list, w którym informował: „Od dawna nosiłem się z zamiarem napisania do Pana, ponieważ chciałbym opowiedzieć Panu o działalności Centralnego Urzędu Rzeszy ds. Zwalczania Przestępczości Narkotykowej (Reichszentrale zur Bekämpfung von Rauschgiftvergehen) w ostatnich latach wojny”[10].
Mittelhaus był tam zatrudniony i w swoim liście wyraził następujące życzenie: „Ja sam chciałbym ponownie pracować w strukturach ścigania przestępczości narkotykowej. Zakładam, że jest Pan zainteresowany taką działalnością w Niemczech i byłbym szczęśliwy, gdybym mógł być pomocny we wspólnej walce z przemytem narkotyków”. Swoją ofertę kończył słowami: „Nigdy nie byłem członkiem SS, jedynie członkiem NSDAP na polecenie mojego wydziału. Istnieją dowody na moje antynazistowskie stanowisko. Byłbym bardzo szczęśliwy, otrzymawszy od Pana odpowiedź”.
Oferta stawiała przed Giulianim problem natury etycznej: Czy chciał otrzymać pomoc od byłego nazisty, korzystać z jego ekspertyz i dowiedzieć się od niego, jak kontrolować ulice Berlina? Przed tym dylematem stanęli także inni zachodni sojusznicy, podczas gdy Rosjanie w tej kwestii odrzucali wszelki kompromis. Natomiast jego szef, Harry J. Anslinger, z którym Giuliani omawiał tę sprawę, nie miał skrupułów i dał zielone światło z Waszyngtonu: „Możecie wziąć pod lupę tego Mittelhausa, być może byłoby to dobre dla naszej organizacji”[11].
W istocie szef Federalnego Biura ds. Narkotyków podziwiał upadłe państwo nazistowskie za jego rygorystyczną politykę prohibicyjną: „Sytuacja w Niemczech [...] była całkowicie zadowalająca”[12].
W porównaniu z chaotyczną Republiką Weimarską naziści zapewnili porządek: „Na przykład w 1939 roku, porównując z rokiem 1924, spadek konsumpcji morfiny wyniósł 25 procent, a kokainy – 10 procent”, notował Anslinger. Dzięki „skrupulatnej inwigilacji przemyt był praktycznie niemożliwy”, gdyż „ściganie karne środków odurzających w przedwojennych Niemczech było bardzo efektywne”[13]. Już w listopadzie 1945 roku Anslinger wychwalał stare nazistowskie ustawy narkotykowe jako wzór dla Ameryki: były one „bardziej rygorystyczne” i miały „lepszą podstawę konstytucyjną niż nasze”, dlatego też zdecydował się przestudiować mechanizmy kontrolne stosowane w faszystowskich Niemczech i w krajach przez Niemcy okupowanych[14]. Jego cel: „Stare i skuteczne ustawodawstwo niemieckie (powinno) ponownie wejść w życie tak szybko, jak to możliwe, i być stosowane z taką samą surowością jak w przeszłości”[15]. Naziści błyskawicznie rozprawiali się z osobami zażywającymi narkotyki, wysyłając je do obozów koncentracyjnych – co dla Anslingera było procedurą godną pochwały. Tego wysokiego rangą amerykańskiego urzędnika najwyraźniej nie gorszył ideologiczny kierunek uderzenia nazistowskiej kampanii antynarkotykowej wymierzonej w Żydów, wśród których odsetek osób zażywających narkotyki rzekomo miał być większy. Zresztą Anslinger otwarcie przyznawał się do swojego rasizmu, a w okólniku do szefów stacji FBN nazwał afroamerykańskiego informatora „czarnuchem w kolorze imbiru”[16]. Inna znamienna wypowiedź Anslingera przed Kongresem USA brzmiała: „Marihuana pozwala wierzyć ciemnoskórym, że są tak samo dobrzy jak biali”[17]. Nic dziwnego, że w Waszyngtonie nadano mu pseudonim Mussolini – i to nie tylko ze względu na nieatrakcyjny wygląd.
Dla Giulianiego nawiązanie kontaktu z byłym policjantem gestapo okazało się trudne: ten dawny urzędnik budzącego niegdyś postrach Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (Reichssicherheitshauptamt), podlegającego szefowi SS Himmlerowi, w międzyczasie przeniósł się bowiem do Kilonii, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo na wypadek wkroczenia Rosjan. Tam, na wybrzeżu, stacjonowało wojsko brytyjskie, które również wyrażało zainteresowanie współpracą z nim. „Rozmawiałem z oficerem bezpieczeństwa sektora brytyjskiego, który komunikował się ze swoim biurem w Kilonii”, pisał Giuliani do Anslingera, „Mittelhaus najprawdopodobniej jest zatrudniony przez policję kryminalną w brytyjskiej strefie okupacyjnej”[18]. Anglicy przedstawiali pozyskanego informatora jako „niewątpliwie sprawnego i wiarygodnego, wydajnego i niezawodnego”, dysponującego „zadziwiającymi kontaktami”. Giuliani oświadczył, że oni [Brytyjczycy] „nie mają zamiaru go wypuszczać, co jest zarówno zrozumiałe, jak i rozsądne, biorąc pod uwagę problemy kadrowe w całych Niemczech”. Zachodni alianci szybko uwierzyli, że aby podtrzymać życie społeczne w Niemczech, potrzebują pomocy byłych funkcjonariuszy nazistowskich. Znalezienie personelu nie było wtedy łatwe. „Wielu zabitych leży pod gruzami i kamieniami Berlina, Frankfurtu i innych niemieckich miast”, jak lakonicznie ujął to Giuliani.
Ten oficer ds. kontroli narkotyków znalazł jednak rozwiązanie i zamiast z jednym spotkał się z innym byłym pracownikiem gestapo, o nazwisku Ackermann, „zdolnym, energicznym i inteligentnym” eksnazistą, który mógł mu ujawnić „wszystkie [te] informacje, które przekazałby Mittelhaus”. Chodziło między innymi o informacje dotyczące narkotykowych przemytników, ich aktualnych miejscach pobytu, a także kopie formularzy gestapo służących do zgłaszania przestępstw narkotykowych oraz instrukcje dla nazistowskiej policji narkotykowej w służbie czynnej[19]. Dokumenty te interesowały Amerykanów jako możliwe wzory dla ich własnych formularzy. Podczas spotkań Ackermann ubolewał, że stare nazistowskie ustawy „zostały wypaczone i w związku z tym traciły swoją skuteczność”. Giuliani zapewniał, że „działania grupy roboczej tutaj, w Berlinie, naprawią ten błąd”. Amerykanin żałował, że nie mógł zatrudnić Ackermanna, ale gdyby to zrobił, jego informator „nie przeszedłby [weryfikacji] w naszej strefie z powodu denazyfikacji”[20]. Giulianiemu wydawało się czymś oczywistym, że: „Jedynym obiecującym sukces podejściem do opanowania rozrastającego się handlu narkotykami w Berlinie i Niemczech jest scentralizowany organ, za którego pośrednictwem przekazywane są informacje o handlu narkotykami, zarówno legalnym, jak i nielegalnym”. Taki organ, podobnie jak dawny Urząd Zdrowia Rzeszy (NS-Reichsgesundheitsamt), powinien mieć „zasięg ogólnokrajowy”, ponieważ „ze względu na charakter nielegalnego handlu narkotykami całkowite lekceważenie przez niego granic państwowych i często sprawną organizację na szczeblu międzynarodowym uważam, że żadne przedsięwzięcie bez scentralizowanej administracji krajowej nie może skutecznie zapobiegać rozwojowi nielegalnego handlu narkotykami na szeroką skalę w Niemczech. Każda próba niezależnej kontroli w różnych strefach [okupacyjnych], bez ścisłej inspekcji i kontroli wszelkiej poczty, handlu i podróży między strefami, byłaby niewystarczająca”. Anslinger tak opisał pilną konieczność podjęcia scentralizowanego działania: „Międzynarodowe doświadczenie pokazuje, że bezprawie w dziedzinie przemytu narkotyków nie zatrzymuje się na granicach. [...] Gdyby rozwinął się nielegalny handel na dużą skalę, Stany Zjednoczone byłyby jedną z jego głównych ofiar, niezależnie od tego, w której strefie by się on rozpoczął”[21].
Giuliani sugerował następnie proste przejęcie nazistowskich ustaw oraz przepisów dotyczących narkotyków i zastąpienie niemieckich nazw ich angielskimi odpowiednikami. Sporządził następującą listę:
– Reichsgesundheitsamt (Urząd Zdrowia Rzeszy) powinien się nazywać The Central Narcotics Office for each Zone of Occupation (Centralny Urząd ds. Narkotyków dla każdej Strefy Okupacyjnej);
– Landesopiumstelle (Krajowy Urząd ds. Opium) powinien zostać przemianowany na Opium Office of the Land or Province (Urząd ds. Opium Kraju Związkowego lub Prowincji);
– Reichsrat (Rada Rzeszy) miała otrzymać nazwę Allied Control Authority (Sojuszniczy Urząd Kontroli);
– Reichstag powinien się stać Allied Control Authority (Aliancki Urząd Kontroli)[22].
Anslingerowi podobało się to rozwiązanie, zwłaszcza pod przywództwem Stanów Zjednoczonych. Działania Giulianiego w Berlinie, zgodnie z jego planem, miały wpływać nie tylko na Niemcy. Głównym celem najwyższego amerykańskiego policjanta antynarkotykowego było przeforsowanie poprzez nowo utworzoną Organizację Narodów Zjednoczonych globalnej „zmiany polityki w kierunku polityki bardziej prohibicyjnej”[23], stworzenie ram prawnych dla zwalczania po wojnie handlu narkotykami na całym świecie. Kotynuacja rasistowskiego podejścia nazistów, którzy udoskonalili „zwalczanie środków odurzających” w celu uciskania mniejszości, idealnie wpasowywała się w jego światopogląd[24]. Ze względu na wpływowy niemiecki przemysł farmaceutyczny przed wojną i połżenie geopolityczne w centrum Europy Niemcy odgrywały kluczową rolę i stanowiły swego rodzaju wzorzec. Gdyby udało się przywrócić ścisłe kontrole krajowe na obszarze między Renem a Odrą, pradopodobniejsze byłoby również wprowadzenie jednolitego systemu międzynarodowego. Podczas swojej wizyty inauguracyjnej w grudniu 1946 roku jako przedstawiciel USA w Komisji Narodów Zjednocznych ds. Narkotyków (UN Commission on Narcotic) Anslinger, bazując na doświadczeniach Giulianiego z Berlina, przedstawił glbalnie skalowalne, zdominowane przez Waszyngton, podejście do prohibicji narkotykowej. Zamierzał przekształcić Komisję Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków w organ wykonawczy, który miał wdrażać środki represyjne oraz jednolity protokół antynarkotykowy obowiązujący wszystkie kraje[1*]. W każdym razie chciał uniknąć sytuacji, w której Komisja stałaby się jedynie pluralistycznym forum dyskusyjnym pozwalającym na wyrażanie rozmaitych opinii na temat substancji o silnych właściwościach. Jego cel nie był łatwy do zrealizowania, ponieważ nie wszystkie kraje podzielały podejście polegające na wprowadzeniu międzynarodowego zakazu, opór stawiały zwłaszcza te, które produkowały bardzo dochodowe opium, wśród nich Iran, Turcja, Jugosławia czy Afganistan[2*].
W Berlinie, który w planie Anslingera miał odgrywać rolę pioniera, sytuacja stała się wyzwaniem ze względu na podział na cztery sektory. Nawet jeśli alianci podkreślali, że chcą stworzyć narodowe ramy dla Niemiec, to jednak każdy kierował się własnym interesem, zwłaszcza gdy dotyczyło to polityki antynarkotykowej. Brytyjczykom zależało przede wszystkim na ograniczeniu rozwoju zniszczonego wojną przemysłu farmaceutycznego, podczas gdy Francuzi traktowali tę kwestię pobłażliwie. „Moje spotkanie z Francuzem było bardzo niezadowalające, ponieważ nic nie wiedział o propozycji, a tym bardziej o ustawie opiumowej”, skarżył się Giuliani po rozmowie ze swoim kolegą z Paryża. „Mówiłem i mówiłem, ale nie wyczuwałem u niego ani krzty inteligencji. Był niezwykle serdeczny [...], ale mówienie w obliczu jego ignorancji było zniechęcające”[25].
Plany Giulianiego przekreślali Rosjanie. Po prostu nie współpracowali przy planowanym przyjęciu nazistowskich rozwiązań. Każda próba Amerykanina, aby uzgodnić zakaz dla wszystkich stref okupacyjnych na spotkaniach Grupy Roboczej ds. Kontroli Narkotyków (Narcotic Control Working Party), odbywających się co kilka tygodni w pokoju 329 siedziby Sojuszniczych Władz Kontrolnych w parku Kleist w Berlinie, była odrzucana przez jego odpowiednika z czerwoną gwiazdą na wojskowej czapce.
Coraz bardziej sfrustrowany Giuliani, zwracając się do Waszyngtonu, pisał o „jawnym sabotażu ze strony Sowietów”[26]. Prywatnie rozumiał się z majorem Karpowem i często jadał z nim lunch: „Nieformalnie dobrze dogaduję się z Sowietami. Jednak on jest ciężkim ideologiem i podąża za wyznaczoną linią z zadziwiającą monotonią”[27]. Po rozpoczęciu posiedzeń „grupy roboczej”, Giulianiemu „trudno było załatwiać z nim interesy”[28]. Zarówno Karpow, jak i jego kolega, generał dywizji Sidorow, regularnie odrzucali żądanie utworzenia międzysektorowej komisji antynarkotykowej oraz zaostrzenia ustawodawstwa. Doprowadzało to do gorących debat, podczas których delegaci ze wszystkich stron wzajemnie „obrzucali się nawet przekleństwami”. Giuliani mówił o „dobijającej frustracji”, która „stanowiła duże obciążenie dla jego nerwów”[29]. Do Waszyngtonu pisał: „Zawsze było jasne, że sowiecki delegat od samego początku chciał sabotować każdą próbę [...] wypracowania wspólnego stanowiska”[30]. Dwa ostatnie spotkania nie przyniosły żadnego efektu.
Wkurzony Giuliani 14 listopada 1946 roku doszedł do wniosku: „Oczywiście, Sowieci mają wszelkie intencje zablokowania ogólnej propozycji. Wszystkie ich argumenty zostały wyrażone w kategoriach, które można określić tylko jako egoistyczne. [...] Perwersja”[31]. Anslinger zażądał wówczas od Giulianiego „raportu [...] na temat sytuacji w Niemczech, pokazującego, co się dzieje w czterech strefach okupacyjnych w zakresie kontroli narkotyków i jak z powodu braku urzędu centralnego sytuacja ta stale się pogarsza. Proszę wskazać też rosyjską taktykę blokowania, jak również fakt, że grupa robocza jest nieskuteczna”[32].
Giuliani wziął się do pracy i sporządził wymagany raport z Berlina. Anslinger pobiegł z tym dokumentem do Komisji Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków, gdzie oskarżył Związek Radziecki o chęć zalewania Zachodu środkami odurzającymi w celu destabilizacji demokratycznych społeczeństw – twierdzenie to zniekształcało relację Giulianiego[33].
Również na tym poziomie uwidaczniała się niemożność utrzymania Berlina i Niemiec w całości oraz uchronienia przed rozpadem sektora zachodniego i wschodniego. Amerykanom nie udawało się narzucić jednolitej prohibicyjnej polityki narkotykowej, która obowiązywałaby wszystkich, ponieważ blokowała to Moskwa. Niemiecka stolica wciąż leżała w gruzach, podobnie jak wysiłki Giulianiego jako oficera ds. kontroli narkotyków (Narcotic Control Officer), a jego wnioski z działań w Berlinie pozostawały ambiwalentne: „Bez względu na to, co tu osiągnę, na zawsze zapamiętam to doświadczenie jako najbardziej niezwykłe w moim życiu”[34]. Zdał sobie również sprawę, że jego szef Anslinger potrzebowałby dużej wytrwałości do przeprowadzenia globalnej wojny z narkotykami[3*].
OD BARWNIKA DO LEKARSTWA
Konflikt między Wschodem a Zachodem o narkotyki nasilił się w chwili, gdy do świadomości ludzi dotarł nowy rodzaj substancji. Wcześniej istniały albo środki pobudzające, albo znieczulające, których stosowanie i regulacja powodowały problemy społeczne ścigane przez Giulianiego wśród ruin Berlina. Ale pojawiła się też trzecia klasa substancji, z którymi postępowanie było jeszcze trudniejsze, a z biegiem lat coraz bardziej kontrowersyjne. W przeciwieństwie do amfetaminy czy narkotyków zawierających opiaty – gdzie związek pomiędzy zastosowaniem medycznym a zagrożeniami dla zdrowia w postaci uzależnienia i fizycznego wyniszczenia organizmu wydaje się zrozumiały – ta nowa kategoria stanowi bezprecedensowe wyzwanie dla lekarzy, terapeutów, twórców leków, prawodawców i wreszcie dla konsumentów.
Mowa tu o tzw. środkach psychodelicznych, takich jak LSD czy psylocybina, które w naszych czasach przeżywają prawdziwy renesans, wpływając na wzrost cen akcji firm zajmujących się nimi, a także rozbudzając nadzieje tych, którzy oczekują ulgi w trudnych do wyleczenia chorobach, między innymi demencji, depresji czy zaburzeń lękowych. Substancje, z którymi w coraz większym stopniu borykamy się do dzisiaj, nadal podlegają tamtej jurysdykcji, przygotowanej jeszcze przez Giulianiego i jego szefa Anslingera. W przeciwieństwie do konopi, które niebawem mają zostać zalegalizowane na całym świecie, substancje silnie oddziałujące na ludzki umysł objęte są tabu, co sprawia, że dyskurs o nich zdominowany jest przez strach i dezinformację. A to właśnie w tych substancjach tkwi największy potencjał leczniczy.
Swego czasu trafiłem na białą księgę (ang. White Paper) amerykańskiego start-upu Eleusis, który postawił przed sobą zadanie „przekształcenia psychodelików w lekarstwa”[1]. Wstępne badania kliniczne prowadzone w Imperial College w Londynie wykazują, że LSD aktywuje receptory w mózgu (tzw. receptory 5-HT2A), które zanikają w wyniku choroby Alzheimera. Po przeczytaniu tej informacji żywo zainteresowałem się tematem, bowiem kwestia dotyczyła mnie osobiście; na zaostrzającą się formę demencji cierpi moja matka. Według raportu opublikowanego w 2020 roku mózg wprowadzany stopniowo przez chorobę Alzheimera w letarg, głęboki patologiczny sen, może zostać ponownie obudzony poprzez podawanie mu w sposób ciągły niskich dawek LSD. Nawet jeśli wiele testów jeszcze przed nami, pojawiają się oznaki, że substancja ta jest „obiecującym lekiem modyfikującym przebieg choroby” Alzheimera[2]. Wykazano, że stymuluje ona wzrost neuroplastyczny (sieciowanie mózgu) i zmniejsza neurozapalność, która jest współodpowiedzialna za choroby demencyjne. Stosowanie najpotężniejszego wariantu tej nowej klasy substancji, właśnie takich jak LSD, rozpoczęto tuż przed końcem pierwszej wojny światowej. Wtedy, w czasie odbudowy Europy, pojawił się wzmożony głód kolorów: wszystko, co leżało w gruzach i popiołach, miało zostać odnowione i pomalowane. Świat na nowo miał błyszczeć, być kolorowy, a rozwojowi przemysłu chemicznego w Bazylei – mieście w środku Europy, oszczędzonym przez wojnę, jako że Szwajcaria zachowała neutralność – sprzyjała produkcja zegarów. Sandoz, francusko-szwajcarska firma rodzinna produkująca farby dobrze zarabiała na znacznie zwiększonym popycie na swój towar i zainwestowała w linię farmaceutyczną, ponieważ właśnie w tej branży upatrywano większych szans rozwoju. W rzeczywistości proces ewolucji od producenta farb do producenta leków był progresywny. Na przełomie wieków firmy w Niemczech opracowały chemiczne barwniki, które znajdowały także zastosowanie medyczne. Były to tzw. tiazyny, związki węgla, azotu i siarki, wykazujące działanie uspokajające. Niektóre z kolorów miały też właściwości antybiotyczne, tzw. czerwień trypanowa była stosowana przeciwko śpiączce afrykańskiej, a błękit metylenowy wykorzystywano w leczeniu malarii.
W każdym razie decyzja o ekspansji od producenta farb do wytwórcy leków wydawała się ekonomicznie uzasadniona: ludzie chorowali i mieli chorować, zwłaszcza po pierwszej wojnie światowej, której konsekwencją były różnego rodzaju powikłania. Ponadto coraz więcej ludzi dysponowało także pieniędzmi na leki. Tym samym dla przemysłu farmaceutycznego nadchodziły złote lata, a jednym z jego pionierów – i mimowolnych praojców substancji zmieniających świadomość – był Arthur Stoll, przez jednych nazywany „potworem”, a przez innych dobroczyńcą i człowiekiem z „poczuciem wspólnoty”[3].
Arthur Stoll urodził się w 1887 roku w szwajcarskiej wiosce winiarskiej Schinznach. W wieku 22 lat poznał w Szwajcarskim Federalnym Instytucie Technologii w Zurychu (Eidgenössische Technische Hochschule) naukowca Richarda Willstättera, biochemika, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie chemii za badania barwników roślinnych – spotkanie z Willstätterem to był łut szczęścia dla utalentowanego młodego Stolla.
W 1912 roku Stoll udał się za swoim mentorem do Berlina, do nowo powstałego Instytutu Chemii Cesarza Wilhelma (Kaiser-Wilhelm-Institut für Chemie), gdzie swoje badania prowadził również Otto Hahn, naukowiec, który później dokonał tam pierwszego rozszczepienia jądra atomowego. W 1916 roku Willstätter i Stoll przenieśli się na Uniwersytet Ludwika Maksymiliana w Monachium (Ludwig-Maximilians-Universität München), gdzie trzydziestoletni Stoll został mianowany dożywotnim profesorem królewsko-bawarskim przez króla Ludwika III. Ale tego prawdziwego zdolniachę mniej interesowały teoria i badania podstawowe, bardziej praktyczne doskonalenie produkcji leków, i nie tyle zaszczyty akademickie, ile zyski w dynamicznie rozwijającym się przemyśle farmaceutycznym. Ku zaskoczeniu Willstättera jego najlepszy uczeń opuścił go w triumfalnym momencie początków profesury i powrócił do Szwajcarii, gdzie miał tworzyć nowy dział farmaceutyczny w firmie Sandoz – zadanie wyjątkowe i wymagające[4]. „Laboratorium, które przejąłem 1 października 1917 roku jako puste pomieszczenie bez żadnych instalacji i mebli, wyposażone było w najbardziej podstawowy sprzęt, w szkło i inne urządzenia”, opisywał Stoll skromne początki swojej firmy[5].
Jak miałby ją zorganizować, aby możliwe było szybkie wprowadzenie na rynek skutecznego leku, a także zadowolenie inwestorów i potwierdzenie zaufania, którym go obdarzono? Stoll zdecydował się na nietypowe podejście i postawił wszystko na jedną kartę. Był przekonany, że producent farb Sandoz będzie w stanie „na stałe zaistnieć i osiągnąć cel w nowej dziedzinie tylko wtedy, gdy zostaniemy pionierami i nie zadowolimy się jedynie naśladowaniem preparatów konkurencji”[6]. Podczas gdy inni widzieli przyszłość w chemii syntetycznej, Stoll postawił na badania substancji naturalnych i rozszyfrowywanie świata roślin w celu wytwarzania innowacyjnych leków z naturalnych związków chemicznych. Reprezentował przy tym podejście organiczne, którego nauczył się od Willstättera. Pozostawało ono w kontrze do powszechnej wiary w postęp, który na początku XX wieku utożsamiano ze sztucznością. Stoll uwielbiał jednak podejmować odważne decyzje.
Zastanawiał się, jaka jeszcze w dużej mierze niezbadana roślina mogłaby w krótkim czasie gwarantować zwrot poniesionych nakładów? Uwagę skupił na kontrowersyjnej substancji będącej przyczyną porażki wielu chemików zajmujących się substancjami naturalnymi. „Z niektórych leków pochodzenia roślinnego znane były już czyste substancje czynne takie jak: morfina, strychnina, chinina, kofeina i wiele innych. Natomiast niejasna, a nawet całkowicie owiana tajemnicą pozostawała wiedza o naturze, składzie i właściwościach substancji czynnych sporyszu, który z powodu swego specyficznego pochodzenia, jako produkt grzyba nitkowatego (strzępczaka), zajmuje szczególną pozycję wśród leków”, pisał Stoll[7].
Sporysz to dziwny organizm, będący purpurowym pasożytniczym grzybem zbożowym, znanym również pod nazwą buławinka czerwona (łac. claviceps purpurea). W średniowieczu obawiano się sklerot (przetrwalników) buławinki czerwonej, czyli twardych, gęsto splątanych strzępek grzyba, wyjątkowo chętnie atakujących żyto. Jeśli te lekko zakrzywione, maczugowate „wilcze zęby”, rozwijające się w miejscu ziarna i osiągające długość do 6 centymetrów nie zostały oddzielone od ziarna przed zmieleniem, mogły skutkować zatruciem chleba wypiekanego z takiej mąki, co przeradzało się w prawdziwie apokaliptyczne scenariusze, wywoływało masowe psychozy i trwogę wśród mieszkańców całych obszarów kraju. Spożycie sporyszu wywoływało chorobę zwaną ogniem św. Antoniego, objawiającą się kurczeniem naczyń krwionośnych, a w konsekwencji utratą części ciała; chorym odpadały palce u rąk i nóg[4*]. Niekiedy cierpienie to mylono z dżumą.
„Wśród ludzi rozszalała się wielka plaga z obrzękami i pęcherzami, która uśmiercała ich w wyniku straszliwego rozkładu, sprawiającego, że przed śmiercią kończyny oddzielały się od ciała i odpadały”, czytamy w zachowanym raporcie na temat masowego zatrucia sporyszem, do którego doszło na obszarze Dolnego Renu w 857 roku[8]. Sporysz powodował także straszne halucynacje. Obrazy Hieronima Boscha czy Kuszenie św. Antoniego Joosa van Craesbeecka świadczą o pojawianiu się takich epidemii: eksplodujące czaszki, z których uciekają koszmary, dziwnie zmutowane owady wpełzające do ust, lubieżne, nagie, hybrydowe stworzenia w dziwacznych krajobrazach, oddzielone stopy i dziwnie powykręcane ręce – toksyczny, szalony świat.
Stoll zainteresował się tą niewyjaśnioną mocą sporyszu i opierając się na spostrzeżeniu Paracelsusa – lokalnego bohatera pochodzącego z Bazylei – uznał, że nic nie jest trujące samo w sobie, a sekret tkwi w dopuszczalnej dawce. Sporysz (niem. Mutterkorn, czyli ziarno matki) był tradycyjnie używany również do celów leczniczych i służył tym, od których pochodziła jego nazwa: matkom. Położne zbierały ten pasożytniczy grzyb, gotowały z niego wywar i podawały rodzącym „w celu zapobiegania lub zatrzymania krwawienia po porodzie” lub stosowały go, gdy poród się znacznie opóźniał[9]. Bywało to jednak bardzo niebezpieczne: „Zawartość substancji czynnych w sporyszu waha się w bardzo szerokich granicach, zależy od pochodzenia, czasu i sposobu przechowywania leku [...], tak że wielokrotnie dochodziło do fatalnych w skutkach niepowodzeń, doprowadzających lekarzy do rozpaczy”[10].
Całkowicie niejasna wciąż pozostawała kwestia tego, co powodowało tę budzącą grozę moc sporyszu. „Odnośnie do składników aktywnych tego dziwnego leku – pisał Stoll w oświadczeniu wewnętrznym – do tej pory każdy badacz znajdował coś innego niż jego poprzednik”[11]. Uznane firmy farmaceutyczne, takie jak amerykański Wellcome, na sporyszu połamały sobie zęby. Stale pojawiały się trudności w jego dozowaniu, a wyekstrahowane substancje nigdy nie pozostawały wystarczająco stabilne. Ciężkich skutków ubocznych nie można było wyeliminować, dochodziło do przypadków zgonu. Po niezliczonych próbach wiodący chemik firmy Wellcome skonstatował zirytowany, że nie udało się znaleźć substancji czynnej.
W marcu 1918 roku Arthur Stoll dokonał czegoś, co nie udało się jeszcze nikomu: wyizolował ze sporyszu alkaloid o kluczowym działaniu. Nazwa, którą mu nadał, to ergotamina. Raport laboratoryjny na ten temat jest zarówno precyzyjny, jak i entuzjastyczny:
W odessanym ługu natychmiast, a w stężonym, filtrowanym po około 1/4 godziny, rozpoczynała się krystalizacja wspaniałych, bardzo silnie załamujących światło pryzmatów i płytek, niejednokrotnie odgraniczonych kopułami i bocznymi powierzchniami piramidalnymi. Były to narodziny ergotaminy, która po raz pierwszy całkowicie czysto oddzieliła się dwiema cząsteczkami krystalicznego acetonu i dwiema cząsteczkami wody krystalicznej z zawierającego wodę acetonu, ponieważ żaden inny składnik aktywny sporyszu nie może krystalizować się w ten sam sposób. Dr Steiner [kolega Stolla – przyp. aut.] odwiedził mnie w tym momencie w laboratorium i razem ze mną podziwiał błyszczące jak diament kryształy. Obaj mieliśmy wrażenie, że odkryte zostało coś pięknego. Jednak nie mieliśmy pojęcia o doniosłości tego odkrycia[12].
Trzy lata później ergotamina pod nazwą Gynergen została wprowadzona na rynek jako lek zwężający naczynia krwionośne oraz stosowany w krwawieniach poporodowych i wkrótce odniosła sukces. W ten sposób Stoll dał się poznać jako wizjoner, któremu udało się przenieść badania akademickie do przemysłowej produkcji leków. Jego podejście do wykorzystywania substancji naturalnych w lekach nowej generacji okazało się przełomowe. Gdy w 1926 roku Gynergen zaczęto stosować również jako środek przeciwko migrenom, triumfu firmy Sandoz nic już nie mogło powstrzymać. Stopniowo ten nowicjusz na rynku wyprzedzał długoletnich konkurentów takich jak: Bayer, Hoechst, Schering i Merck, których na początku XX wieku nadal uznawano za „aptekę świata”. Tymczasem Stoll już w 1923 roku awansował na stanowisko dyrektora firmy[13]. Wydawało się, że temu pionierowi farmacji, który zyskał sławę jako „nieustraszony”, uda się dosłownie wszystko. Największe wyzwanie miało jednak dopiero nadejść.
NA DWORCU GŁÓWNYM W ZURYCHU
Postanowiłem pojechać do Szwajcarii, aby przeszukać archiwa firmy Sandoz, która w 1996 roku połączyła się z Ciba-Geigy, tworząc Novartis. Zastanawiałem się, dlaczego LSD, które również powstało w wyniku badań nad sporyszem i które według dzisiejszego stanu wiedzy jest tak obiecującą substancją, nigdy nie zostało pomyślnie wprowadzone na rynek. W Zurychu zrobiłem sobie przerwę w podróży z dość dziwacznego powodu, chciałem tam bowiem zdobyć trochę towaru. Wprawdzie nie planowałem zażywać dawnego preparatu firmy Sandoz, ale postanowiłem mieć go przy sobie podczas moich dalszych badań jako swego rodzaju talizman, a może nawet po to, by przybliżyć się do przedmiotu mojego dochodzenia. Myślałem przy tym o amerykańskim filmowcu Paulu Schraderze, który, pisząc scenariusz do mojego ulubionego filmu Taksówkarz, trzymał w szufladzie swojego biurka naładowany pistolet, żeby wprowadzić się w odpowiedni nastrój.
W Zurychu mieszkał Pan, mój znajomy, co do którego miałem nadzieję, że będzie mógł mi pomóc w tej kwestii. Pan jest uważany za „psychonautę”, używa substancji psychodelicznych, aby podnieść radość życia, a być może również w celu poznania samego siebie. Gdy wyjaśniłem mu przez telefon, że chciałbym się z nim spotkać, unikałem skrótu „LSD” ze względu na jego nielegalność, ale robiłem aluzje – Pan stwierdził, że to nie problem, i jako miejsce spotkania zaproponował dworzec główny, a konkretnie małą kafejkę na końcu torowiska.
Minęło kilka lat od naszego ostatniego spotkania, serdecznie się uściskaliśmy. Jego oczy błyszczały.
– Och, mam dla ciebie materiał pierwszej klasy – powiedział zrelaksowany. – Szwajcarska jakość produktu. Pochodzi z Bazylei, pierwotnej ojczyzny LSD. Wyprodukowany został zaledwie kilka kilometrów od dawnego laboratorium Sandoz.
Powiedziałem mu, że później tam właśnie jadę, mówiłem o planowanych poszukiwaniach w archiwach firmy. Zapytałem też z ciekawością:
– A to, co przyniosłeś: czy znasz producenta?
Pan zrobił krótką pauzę. Jego oczy już nie błyszczały.
– Znałem go. To, co mam dla ciebie, pochodzi z jego ostatniej partii.
– Dlaczego ostatniej? – zainteresowałe się, popijając swoje cappuccino.
Pan patrzył przez chwilę na stalową konstrukcję dachu dworca, po czym odpowiedział:
– Zginął. Eksplozja w jego laboratorium.
– Jak to się stało? – zdziwiłem się. Nie miałem pojęcia, jak wygląda produkcja LSD, ale wyobrażałem sobie, że jest to proces spokojny i bezpieczny.
– To nie LSD przypieczętowało jego los – odpowiedział Pan. – Gotował też metamfetaminę. Wszystko wyleciało w powietrze.
– LSD i metamfetamina w tym samym laboratorium? – Zaskoczyło mnie to. O ile mi wiadomo, te dwie substancje nie miały ze sobą nic wspólnego, oprócz tego, że obie były zakazane.
– Tak, w tym samym – potwierdził Pan, grzebiąc w saszetce i wyjmując z niej kopertę. – Dziewięć sztuk, każda po sto mikrogramów.
– Ile za to chcesz?
– Przestań z tymi bzdurami, to prezent! – krzyknął Pan i się uśmiechnął. – Nie wezmę od ciebie żadnych pieniędzy za LSD!
WIZJA LOKALNA:ARCHIWUM FIRMY NOVARIS