Odurzeni. Naziści, CIA i sekretna historia psychodelików - Norman Ohler - ebook

Odurzeni. Naziści, CIA i sekretna historia psychodelików ebook

Norman Ohler

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Norman Ohler, autor bestsellera  Trzecia Rzesza na haju, powraca z niekonwencjonalną historią powojennego świata. Bazując na archiwalnych źródłach, ujawnia powiązania między nazistami a początkami badań nad narkotykami w Ameryce.
Ohler śledzi historię LSD: od substancji stworzonej do celów medycznych, przez szwajcarską firmę farmaceutyczną Sandoz, oraz nazistowskie eksperymenty wojskowe, aż po amerykańskie. Badania te dały początek cieszącemu się złą sławą programowi MK-ULTRA, który dotyczył sposobów „prania mózgu” i tortur psychicznych. To on ukierunkował oficjalną politykę władz amerykańskich w sprawie psychodelików na następne kilkadziesiąt lat.
„Stosowanie najpotężniejszego wariantu tej nowej klasy substancji, właśnie takich jak LSD, rozpoczęto tuż przed końcem pierwszej wojny światowej. Wtedy, w czasie odbudowy Europy, pojawił się wzmożony głód kolorów: wszystko, co leżało w gruzach i popiołach, miało zostać odnowione i pomalowane. Świat na nowo miał błyszczeć”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 264

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Der stärk­ste Stoff. Psy­che­de­li­sche Dro­gen: Waffe, Rau­sch­mit­tel, Me­di­ka­ment
Co­py­ri­ght © 2023, Ver­lag Kie­pen­heuer & Witsch, Köln Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024
Re­dak­torka ini­cju­jąca: Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk
Ko­rekta: Ka­ta­rzyna Dra­gan, Da­mian Paw­łow­ski
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Magda Bloch
Zdję­cie na okładce: Jac­ket de­sign by Gregg Ku­lick
Jac­ket pho­to­graph © Kut­suks / Getty Ima­ges
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68158-99-1
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla mo­ich Ro­dzi­ców

CZĘŚĆ I

LE­KAR­STWO

.

Gdy 8 kwiet­nia 1946 roku agent Fe­de­ral­nego Biura ds. Nar­ko­ty­ków (Fe­de­ral Bu­reau of Nar­co­tics) Ar­thur J. Giu­liani obej­mo­wał sta­no­wi­sko ofi­cera ds. kon­troli nar­ko­ty­ków (Nar­co­tics Con­trol Of­fi­cer) w ame­ry­kań­skim sek­to­rze Ber­lina, miał 37 lat, mó­wił wpraw­dzie tro­chę po fran­cu­sku i wło­sku, tyle co za­sły­szał na uli­cach No­wego Jorku, ale po nie­miecku nie znał ani słowa. Dawna sto­lica Rze­szy trwała w za­stoju, wszę­dzie wi­dać było wo­jenne rany, za­dane jej przez bomby bry­tyj­skie i ame­ry­kań­skie oraz ostrzał ro­syj­skiej ar­ty­le­rii. Gruzy two­rzyły za­szy­fro­waną pa­no­ramę, w któ­rej stra­szyły du­chy prze­szło­ści i jed­no­cze­śnie ry­so­wały się przy­szłe kon­flikty świa­to­wej po­li­tyki, a ciężko do­świad­czeni miesz­kańcy szu­kali cen­nego do­bra, ja­kim była wów­czas nor­mal­ność. Ber­lin wy­my­kał się spod kon­troli, spra­wiał wra­że­nie miej­sca nie­moż­li­wego do pod­da­nia re­gu­la­cjom, w któ­rym ko­bie­tom oczysz­cza­ją­cym ulice z gru­zów stop­niowo uda­wało się przy­wra­cać ich prze­jezd­ność. W tej zruj­no­wa­nej me­tro­po­lii ty­siące lu­dzi żyło w ru­inach, nie­mal wszy­scy po­zo­sta­wali bez­ro­botni i trwali w za­wie­sze­niu po­mię­dzy wy­cień­cze­niem a na­dzieją to­wa­rzy­szącą roz­po­czy­na­niu ży­cia od nowa.

Zruj­no­wana go­spo­darka two­rzyła raj dla zdzier­ców i di­le­rów. Za­opa­trze­nie w naj­po­trzeb­niej­sze ar­ty­kuły po­cho­dziło z czar­nego rynku, na któ­rym można było zdo­być wła­ści­wie wszystko, po­cząw­szy od pro­tez, a na poń­czo­chach skoń­czyw­szy. W po­nad trzech tu­zi­nach miejsc na wscho­dzie i za­cho­dzie znaj­do­wały się nie­le­galne tar­go­wi­ska. Pa­no­wała w nich at­mos­fera po­dejrz­li­wo­ści, de­spe­ra­cji i coś z na­stroju go­rączki złota. Uzna­wano to za prze­jaw „cał­ko­wi­tego za­mie­sza­nia i cy­ni­zmu pa­nu­ją­cego dziś w Ber­li­nie”, jak re­la­cjo­no­wał „Wa­shing­ton Da­ily News”[1].

Za do­bra kon­sump­cyjne ta­kie jak Her­shey’s Bars, Gra­ham Crac­kers, Oreo, But­ter­fin­ger, Mars, Jack Da­niel’s ciężko do­świad­czeni wojną Niemcy go­towi byli ofe­ro­wać swoje apa­raty fo­to­gra­ficzne marki Le­ica, a na­wet od­dać nerkę. Krzyż ka­wa­ler­ski za snic­kersa! Ze­ga­rek kie­szon­kowy za por­cję mar­ga­ryny. Ko­biety pin­drzyły się, trak­tu­jąc swoje ciała jak wy­stawę. Szczwane lisy w ka­pe­lu­szach za­wa­diacko zsu­nię­tych na kark, w miarę moż­no­ści z pe­tem w ustach, bie­gały tam i z po­wro­tem, szep­cząc coś do prze­chod­niów, pre­zen­tu­jąc rzędy ze­gar­ków na swo­ich nad­garst­kach i mnó­stwo me­dali na pod­szewce dłu­gich płasz­czy. Żoł­nie­rze alianccy przy­wo­ły­wali ich ski­nie­niem ręki peł­nej pie­nię­dzy, któ­rych nie wolno im było wy­sy­łać do do­mów. Współ­cze­sny kry­mi­no­log sfor­mu­ło­wał to pre­cy­zyj­nie: „Zja­wi­sko prze­stęp­czo­ści [...] przy­brało roz­miary i formy nie­spo­ty­kane w hi­sto­rii cy­wi­li­zo­wa­nych na­ro­dów Za­chodu”[2]. Da­wało się też za­uwa­żyć zja­wi­sko „de­pro­fe­sjo­na­li­za­cji prze­stęp­stwa”: „Każdy w tym mie­ście ma ta­jem­nicę. Każdy kręci i oszu­kuje, bo ina­czej nie prze­żyje”. Ma­chlojki stały się czę­ścią ży­cia co­dzien­nego sze­ro­kich mas spo­łecz­nych, pół­świa­tek miał nie­od­partą siłę przy­cią­ga­nia dla po­zo­sta­ło­ści spo­łe­czeń­stwa bur­żu­azyj­nego. Za­sad już nie prze­strze­gano, su­rowa dyk­ta­tura Hi­tlera była w tym cza­sie passé, te­raz wszystko wy­da­wało się do­zwo­lone: „śro­do­wi­sko, w któ­rym trans­ak­cje na czar­nym rynku sta­no­wią nor­malną formę ła­ma­nia prawa”[3]. Za­po­ży­czone z ję­zyka ro­syj­skiego słowo za­pza­rap, ozna­cza­jące „ode­bra­nie ko­muś cze­goś”, szybko i nie­po­strze­że­nie we­szło do słow­nika. Cztery mo­car­stwa oku­pa­cyjne – USA, Zwią­zek Ra­dziecki, Wielka Bry­ta­nia i Fran­cja – miały pełne ręce ro­boty w Ber­li­nie rzą­dzo­nym już nie przez na­zi­stów, lecz przez pier­wotne in­stynkty, wolę prze­trwa­nia. Po­mię­dzy alian­tami two­rzono „grupy ro­bo­cze” zaj­mu­jące się róż­nymi te­ma­tami, wśród ta­kich grup zna­la­zła się też ta zaj­mu­jąca się pilną kwe­stią ure­gu­lo­wa­nia po­zo­sta­ją­cego do­tych­czas poza kon­trolą han­dlu nar­ko­ty­kami.

Je­den z pro­ble­mów sta­no­wiły „ogromne ilo­ści nar­ko­ty­ków”, skra­dzione z za­pa­sów nie­ist­nie­ją­cego już We­hr­machtu lub „wy­do­byte z ruin zbom­bar­do­wa­nych bu­dyn­ków” i wpro­wa­dzone do ob­rotu[4]; za­wie­ra­jący me­tam­fe­ta­minę Per­vi­tin kon­cernu Tem­m­ler, he­ro­ina Bay­era, ko­ka­ina firmy Merck z Darm­stadt, po­dobno naj­lep­sza na świe­cie, Eu­ko­dal, wy­wo­łu­jący stany eu­fo­ryczne opioid, tego sa­mego pro­du­centa, bę­dący ulu­bio­nym nar­ko­ty­kiem Hi­tlera. Ze względu na trudne wa­runki ży­cia co­raz wię­cej osób się­gało po sub­stan­cje, które po­ma­gały prze­trwać dzień lub noc. Pod­czas gdy w pierw­szej po­ło­wie 1946 roku inna prze­stęp­czość zwięk­szyła się o 57 pro­cent, to w wy­padku prze­stępstw nar­ko­ty­ko­wych od­no­to­wano wzrost o 103 pro­cent. Na czar­nym rynku obo­wią­zy­wały „ogromne ceny za prze­my­cane nar­ko­tyki”: „20 ma­rek za strzy­kawkę mor­finy, 2400 ma­rek za pięć­dzie­siąt ta­ble­tek ko­ka­iny 0,003 g”[5]. Te wy­so­kie marże nie­po­ko­iły Giu­lia­niego, po­nie­waż „zy­ski mo­gły zo­stać wy­ko­rzy­stane przez na­zi­stow­skie pod­zie­mie”[6].

„Gdyby tak można było wy­obra­zić so­bie or­ga­ni­zo­wa­nie spraw­nego biura na Dzi­kim Za­cho­dzie w 1776 roku, wów­czas można by mieć je­dy­nie mgli­ste po­ję­cie o dzi­czy, w ja­kiej tu dzia­łamy”, re­la­cjo­no­wał jego po­przed­nik Sa­muel Bre­iden­bach w swoim ostat­nim li­ście do Wa­szyng­tonu, po czym się pod­dał. Ale no­wego czło­wieka nie tak ła­two było wy­trą­cić z rów­no­wagi, po­sta­no­wił za­pew­nić po­rzą­dek i wpro­wa­dzić nowe usta­wo­daw­stwo nar­ko­ty­kowe – dla ca­łych Nie­miec. Ofi­cer ds. kon­troli nar­ko­ty­ków w swoim no­wym ame­ry­kań­skim mun­du­rze woj­sko­wym z ra­do­ścią przy­jął to wy­zwa­nie, zwłasz­cza że Mi­ni­ster­stwo Wojny wy­pła­cało mu pen­sję o jedną czwartą wyż­szą od tej, którą otrzy­my­wałby na sta­no­wi­sku cy­wil­nym. Sprzeczne in­te­resy róż­nych władz oku­pa­cyj­nych, które pró­bo­wały prze­cią­gnąć Ber­lin na swoją stronę, nie ro­biły na Giu­lia­nim więk­szego wra­że­nia. W końcu jako Ame­ry­ka­nin przy­no­sił po­kój, do­bro­byt i wol­ność, cóż mo­gło być w tym złego?[7]

Nie wszy­scy po­strze­gali chaos ne­ga­tyw­nie. Sie­dem­na­sto­letni pi­sarz Hans Ma­gnus En­zens­ber­ger, który nie mu­siał w tym cza­sie cho­dzić do szkoły, bo jej jesz­cze nie było, opi­sy­wał upa­dły świat jako in­sty­tu­cję edu­ka­cyjną:

Rów­nież bez szkoły daje się na­uczyć wiele o po­li­tyce i spo­łe­czeń­stwie: na przy­kład tego, że kraj bez praw­dzi­wego rządu może być bar­dzo przy­jemny. Na czar­nym rynku czło­wiek uczy się, że ka­pi­ta­lizm za­wsze daje szansę lu­dziom za­rad­nym. Do­wia­duje się, że spo­łe­czeń­stwo jest czymś, co po­trafi or­ga­ni­zo­wać się samo, bez cen­tral­nego na­kazu i ste­ro­wa­nia. Do­wia­duje się wiele o praw­dzi­wych po­trze­bach lu­dzi w wa­run­kach nie­do­boru. Uczy się, że lu­dzie po­tra­fią być ob­rotni i naj­le­piej nie po­le­gać na ich uro­czy­stych prze­świad­cze­niach. Jed­nym zda­niem: mimo trud­no­ści to wspa­niały czas, je­śli jest się mło­dym i cie­ka­wym – krót­kie lato anar­chii[8].

Na­wet Ar­thur Giu­liani, który miał swoje biuro w ame­ry­kań­skiej kwa­te­rze głów­nej w dziel­nicy Ze­hlen­dorf, nie mógł za­prze­czyć swo­jej fa­scy­na­cji nie­spo­ty­ka­nymi wa­run­kami. „Po pro­stu nie można so­bie wy­obra­zić zu­peł­no­ści zbu­rze­nia Ber­lina”, pi­sał do Wa­szyng­tonu. „Być może za kilka lat uda się wy­do­być wiele in­for­ma­cji z piw­nic, gdzie obec­nie wszystko leży pod to­nami gruzu, który kie­dyś two­rzył bu­dynki, ale ten mo­ment nie ry­suje się jesz­cze na ho­ry­zon­cie”[9]. Tu­taj skru­pu­lat­nie coś skon­fi­sko­wał, tam ko­goś aresz­to­wał, a na do­wód swo­jej dzia­łal­no­ści prze­sy­łał zdję­cia do sie­dziby FBN, czyli Fe­de­ral­nego Biura ds. Nar­ko­ty­ków. Na zdję­ciach tych była para dam­skich bu­tów z pu­stymi w środku ob­ca­sami, wi­dok na drzwi sa­mo­cho­dów, w któ­rych schowki w pod­ło­kiet­ni­kach wy­peł­niono nar­ko­ty­kami, czy wy­drą­żone ziem­niaki. A także puszka ka­kao Her­shey’s wy­peł­niona ko­ka­iną, dam­skie majtki na­są­czone roz­two­rem he­ro­iny, książka, która do­star­czała nie tylko in­te­lek­tu­al­nej po­żywki dla mó­zgu.

Ta­kie małe suk­cesy śled­cze da­wały nie­wiele, pro­blem miał bo­wiem cha­rak­ter struk­tu­ralny. Po wy­eli­mi­no­wa­niu sta­rych władz na­zi­stow­skich po­wstała próż­nia, którą wy­ko­rzy­sty­wali nie­le­galni han­dla­rze. Jak Giu­liani miałby temu za­ra­dzić? Otóż po­ja­wiła się na­dzieja, choć z zu­peł­nie nie­ocze­ki­wa­nej strony. Były funk­cjo­na­riusz ge­stapo na­zwi­skiem Wer­ner Mit­tel­haus na­pi­sał list, w któ­rym in­for­mo­wał: „Od dawna no­si­łem się z za­mia­rem na­pi­sa­nia do Pana, po­nie­waż chciał­bym opo­wie­dzieć Panu o dzia­łal­no­ści Cen­tral­nego Urzędu Rze­szy ds. Zwal­cza­nia Prze­stęp­czo­ści Nar­ko­ty­ko­wej (Re­ich­szen­trale zur Be­kämp­fung von Rau­sch­gi­ftver­ge­hen) w ostat­nich la­tach wojny”[10].

Mit­tel­haus był tam za­trud­niony i w swoim li­ście wy­ra­ził na­stę­pu­jące ży­cze­nie: „Ja sam chciał­bym po­now­nie pra­co­wać w struk­tu­rach ści­ga­nia prze­stęp­czo­ści nar­ko­ty­ko­wej. Za­kła­dam, że jest Pan za­in­te­re­so­wany taką dzia­łal­no­ścią w Niem­czech i był­bym szczę­śliwy, gdy­bym mógł być po­mocny we wspól­nej walce z prze­my­tem nar­ko­ty­ków”. Swoją ofertę koń­czył sło­wami: „Ni­gdy nie by­łem człon­kiem SS, je­dy­nie człon­kiem NSDAP na po­le­ce­nie mo­jego wy­działu. Ist­nieją do­wody na moje an­ty­na­zi­stow­skie sta­no­wi­sko. Był­bym bar­dzo szczę­śliwy, otrzy­maw­szy od Pana od­po­wiedź”.

Oferta sta­wiała przed Giu­lia­nim pro­blem na­tury etycz­nej: Czy chciał otrzy­mać po­moc od by­łego na­zi­sty, ko­rzy­stać z jego eks­per­tyz i do­wie­dzieć się od niego, jak kon­tro­lo­wać ulice Ber­lina? Przed tym dy­le­ma­tem sta­nęli także inni za­chodni so­jusz­nicy, pod­czas gdy Ro­sja­nie w tej kwe­stii od­rzu­cali wszelki kom­pro­mis. Na­to­miast jego szef, Harry J. An­slin­ger, z któ­rym Giu­liani oma­wiał tę sprawę, nie miał skru­pu­łów i dał zie­lone świa­tło z Wa­szyng­tonu: „Mo­że­cie wziąć pod lupę tego Mit­tel­hausa, być może by­łoby to do­bre dla na­szej or­ga­ni­za­cji”[11].

W isto­cie szef Fe­de­ral­nego Biura ds. Nar­ko­ty­ków po­dzi­wiał upa­dłe pań­stwo na­zi­stow­skie za jego ry­go­ry­styczną po­li­tykę pro­hi­bi­cyjną: „Sy­tu­acja w Niem­czech [...] była cał­ko­wi­cie za­do­wa­la­jąca”[12].

W po­rów­na­niu z cha­otyczną Re­pu­bliką We­imar­ską na­zi­ści za­pew­nili po­rzą­dek: „Na przy­kład w 1939 roku, po­rów­nu­jąc z ro­kiem 1924, spa­dek kon­sump­cji mor­finy wy­niósł 25 pro­cent, a ko­ka­iny – 10 pro­cent”, no­to­wał An­slin­ger. Dzięki „skru­pu­lat­nej in­wi­gi­la­cji prze­myt był prak­tycz­nie nie­moż­liwy”, gdyż „ści­ga­nie karne środ­ków odu­rza­ją­cych w przed­wo­jen­nych Niem­czech było bar­dzo efek­tywne”[13]. Już w li­sto­pa­dzie 1945 roku An­slin­ger wy­chwa­lał stare na­zi­stow­skie ustawy nar­ko­ty­kowe jako wzór dla Ame­ryki: były one „bar­dziej ry­go­ry­styczne” i miały „lep­szą pod­stawę kon­sty­tu­cyjną niż na­sze”, dla­tego też zde­cy­do­wał się prze­stu­dio­wać me­cha­ni­zmy kon­tro­lne sto­so­wane w fa­szy­stow­skich Niem­czech i w kra­jach przez Niemcy oku­po­wa­nych[14]. Jego cel: „Stare i sku­teczne usta­wo­daw­stwo nie­miec­kie (po­winno) po­now­nie wejść w ży­cie tak szybko, jak to moż­liwe, i być sto­so­wane z taką samą su­ro­wo­ścią jak w prze­szło­ści”[15]. Na­zi­ści bły­ska­wicz­nie roz­pra­wiali się z oso­bami za­ży­wa­ją­cymi nar­ko­tyki, wy­sy­ła­jąc je do obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych – co dla An­slin­gera było pro­ce­durą godną po­chwały. Tego wy­so­kiego rangą ame­ry­kań­skiego urzęd­nika naj­wy­raź­niej nie gor­szył ide­olo­giczny kie­ru­nek ude­rze­nia na­zi­stow­skiej kam­pa­nii an­ty­nar­ko­ty­ko­wej wy­mie­rzo­nej w Ży­dów, wśród któ­rych od­se­tek osób za­ży­wa­ją­cych nar­ko­tyki rze­komo miał być więk­szy. Zresztą An­slin­ger otwar­cie przy­zna­wał się do swo­jego ra­si­zmu, a w okól­niku do sze­fów sta­cji FBN na­zwał afro­ame­ry­kań­skiego in­for­ma­tora „czar­nu­chem w ko­lo­rze im­biru”[16]. Inna zna­mienna wy­po­wiedź An­slin­gera przed Kon­gre­sem USA brzmiała: „Ma­ri­hu­ana po­zwala wie­rzyć ciem­no­skó­rym, że są tak samo do­brzy jak biali”[17]. Nic dziw­nego, że w Wa­szyng­to­nie nadano mu pseu­do­nim Mus­so­lini – i to nie tylko ze względu na nie­atrak­cyjny wy­gląd.

Dla Giu­lia­niego na­wią­za­nie kon­taktu z by­łym po­li­cjan­tem ge­stapo oka­zało się trudne: ten dawny urzęd­nik bu­dzą­cego nie­gdyś po­strach Głów­nego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy (Re­ichs­si­cher­he­it­shaup­tamt), pod­le­ga­ją­cego sze­fowi SS Him­m­le­rowi, w mię­dzy­cza­sie prze­niósł się bo­wiem do Ki­lo­nii, aby za­pew­nić so­bie bez­pie­czeń­stwo na wy­pa­dek wkro­cze­nia Ro­sjan. Tam, na wy­brzeżu, sta­cjo­no­wało woj­sko bry­tyj­skie, które rów­nież wy­ra­żało za­in­te­re­so­wa­nie współ­pracą z nim. „Roz­ma­wia­łem z ofi­ce­rem bez­pie­czeń­stwa sek­tora bry­tyj­skiego, który ko­mu­ni­ko­wał się ze swoim biu­rem w Ki­lo­nii”, pi­sał Giu­liani do An­slin­gera, „Mit­tel­haus naj­praw­do­po­dob­niej jest za­trud­niony przez po­li­cję kry­mi­nalną w bry­tyj­skiej stre­fie oku­pa­cyj­nej”[18]. An­glicy przed­sta­wiali po­zy­ska­nego in­for­ma­tora jako „nie­wąt­pli­wie spraw­nego i wia­ry­god­nego, wy­daj­nego i nie­za­wod­nego”, dys­po­nu­ją­cego „za­dzi­wia­ją­cymi kon­tak­tami”. Giu­liani oświad­czył, że oni [Bry­tyj­czycy] „nie mają za­miaru go wy­pusz­czać, co jest za­równo zro­zu­miałe, jak i roz­sądne, bio­rąc pod uwagę pro­blemy ka­drowe w ca­łych Niem­czech”. Za­chodni alianci szybko uwie­rzyli, że aby pod­trzy­mać ży­cie spo­łeczne w Niem­czech, po­trze­bują po­mocy by­łych funk­cjo­na­riu­szy na­zi­stow­skich. Zna­le­zie­nie per­so­nelu nie było wtedy ła­twe. „Wielu za­bi­tych leży pod gru­zami i ka­mie­niami Ber­lina, Frank­furtu i in­nych nie­miec­kich miast”, jak la­ko­nicz­nie ujął to Giu­liani.

Ten ofi­cer ds. kon­troli nar­ko­ty­ków zna­lazł jed­nak roz­wią­za­nie i za­miast z jed­nym spo­tkał się z in­nym by­łym pra­cow­ni­kiem ge­stapo, o na­zwi­sku Ac­ker­mann, „zdol­nym, ener­gicz­nym i in­te­li­gent­nym” eks­na­zi­stą, który mógł mu ujaw­nić „wszyst­kie [te] in­for­ma­cje, które prze­ka­załby Mit­tel­haus”. Cho­dziło mię­dzy in­nymi o in­for­ma­cje do­ty­czące nar­ko­ty­ko­wych prze­myt­ni­ków, ich ak­tu­al­nych miej­scach po­bytu, a także ko­pie for­mu­la­rzy ge­stapo słu­żą­cych do zgła­sza­nia prze­stępstw nar­ko­ty­ko­wych oraz in­struk­cje dla na­zi­stow­skiej po­li­cji nar­ko­ty­ko­wej w służ­bie czyn­nej[19]. Do­ku­menty te in­te­re­so­wały Ame­ry­ka­nów jako moż­liwe wzory dla ich wła­snych for­mu­la­rzy. Pod­czas spo­tkań Ac­ker­mann ubo­le­wał, że stare na­zi­stow­skie ustawy „zo­stały wy­pa­czone i w związku z tym tra­ciły swoją sku­tecz­ność”. Giu­liani za­pew­niał, że „dzia­ła­nia grupy ro­bo­czej tu­taj, w Ber­li­nie, na­pra­wią ten błąd”. Ame­ry­ka­nin ża­ło­wał, że nie mógł za­trud­nić Ac­ker­manna, ale gdyby to zro­bił, jego in­for­ma­tor „nie prze­szedłby [we­ry­fi­ka­cji] w na­szej stre­fie z po­wodu de­na­zy­fi­ka­cji”[20]. Giu­lia­niemu wy­da­wało się czymś oczy­wi­stym, że: „Je­dy­nym obie­cu­ją­cym suk­ces po­dej­ściem do opa­no­wa­nia roz­ra­sta­ją­cego się han­dlu nar­ko­ty­kami w Ber­li­nie i Niem­czech jest scen­tra­li­zo­wany or­gan, za któ­rego po­śred­nic­twem prze­ka­zy­wane są in­for­ma­cje o han­dlu nar­ko­ty­kami, za­równo le­gal­nym, jak i nie­le­gal­nym”. Taki or­gan, po­dob­nie jak dawny Urząd Zdro­wia Rze­szy (NS-Re­ichs­ge­sun­dhe­it­samt), po­wi­nien mieć „za­sięg ogól­no­kra­jowy”, po­nie­waż „ze względu na cha­rak­ter nie­le­gal­nego han­dlu nar­ko­ty­kami cał­ko­wite lek­ce­wa­że­nie przez niego gra­nic pań­stwo­wych i czę­sto sprawną or­ga­ni­za­cję na szcze­blu mię­dzy­na­ro­do­wym uwa­żam, że żadne przed­się­wzię­cie bez scen­tra­li­zo­wa­nej ad­mi­ni­stra­cji kra­jo­wej nie może sku­tecz­nie za­po­bie­gać roz­wo­jowi nie­le­gal­nego han­dlu nar­ko­ty­kami na sze­roką skalę w Niem­czech. Każda próba nie­za­leż­nej kon­troli w róż­nych stre­fach [oku­pa­cyj­nych], bez ści­słej in­spek­cji i kon­troli wszel­kiej poczty, han­dlu i po­dróży mię­dzy stre­fami, by­łaby nie­wy­star­cza­jąca”. An­slin­ger tak opi­sał pilną ko­niecz­ność pod­ję­cia scen­tra­li­zo­wa­nego dzia­ła­nia: „Mię­dzy­na­ro­dowe do­świad­cze­nie po­ka­zuje, że bez­pra­wie w dzie­dzi­nie prze­mytu nar­ko­ty­ków nie za­trzy­muje się na gra­ni­cach. [...] Gdyby roz­wi­nął się nie­le­galny han­del na dużą skalę, Stany Zjed­no­czone by­łyby jedną z jego głów­nych ofiar, nie­za­leż­nie od tego, w któ­rej stre­fie by się on roz­po­czął”[21].

Giu­liani su­ge­ro­wał na­stęp­nie pro­ste prze­ję­cie na­zi­stow­skich ustaw oraz prze­pi­sów do­ty­czą­cych nar­ko­ty­ków i za­stą­pie­nie nie­miec­kich nazw ich an­giel­skimi od­po­wied­ni­kami. Spo­rzą­dził na­stę­pu­jącą li­stę:

– Re­ichs­ge­sun­dhe­it­samt (Urząd Zdro­wia Rze­szy) po­wi­nien się na­zy­wać The Cen­tral Nar­co­tics Of­fice for each Zone of Oc­cu­pa­tion (Cen­tralny Urząd ds. Nar­ko­ty­ków dla każ­dej Strefy Oku­pa­cyj­nej);

– Lan­de­so­pium­stelle (Kra­jowy Urząd ds. Opium) po­wi­nien zo­stać prze­mia­no­wany na Opium Of­fice of the Land or Pro­vince (Urząd ds. Opium Kraju Związ­ko­wego lub Pro­win­cji);

– Re­ich­srat (Rada Rze­szy) miała otrzy­mać na­zwę Al­lied Con­trol Au­tho­rity (So­jusz­ni­czy Urząd Kon­troli);

– Re­ich­stag po­wi­nien się stać Al­lied Con­trol Au­tho­rity (Aliancki Urząd Kon­troli)[22].

An­slin­ge­rowi po­do­bało się to roz­wią­za­nie, zwłasz­cza pod przy­wódz­twem Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Dzia­ła­nia Giu­lia­niego w Ber­li­nie, zgod­nie z jego pla­nem, miały wpły­wać nie tylko na Niemcy. Głów­nym ce­lem naj­wyż­szego ame­ry­kań­skiego po­li­cjanta an­ty­nar­ko­ty­ko­wego było prze­for­so­wa­nie po­przez nowo utwo­rzoną Or­ga­ni­za­cję Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych glo­bal­nej „zmiany po­li­tyki w kie­runku po­li­tyki bar­dziej pro­hi­bi­cyj­nej”[23], stwo­rze­nie ram praw­nych dla zwal­cza­nia po woj­nie han­dlu nar­ko­ty­kami na ca­łym świe­cie. Ko­ty­nu­acja ra­si­stow­skiego po­dej­ścia na­zi­stów, któ­rzy udo­sko­na­lili „zwal­cza­nie środ­ków odu­rza­ją­cych” w celu uci­ska­nia mniej­szo­ści, ide­al­nie wpa­so­wy­wała się w jego świa­to­po­gląd[24]. Ze względu na wpły­wowy nie­miecki prze­mysł far­ma­ceu­tyczny przed wojną i po­łże­nie geo­po­li­tyczne w cen­trum Eu­ropy Niemcy od­gry­wały klu­czową rolę i sta­no­wiły swego ro­dzaju wzo­rzec. Gdyby udało się przy­wró­cić ści­słe kon­trole kra­jowe na ob­sza­rze mię­dzy Re­nem a Odrą, pra­do­po­dob­niej­sze by­łoby rów­nież wpro­wa­dze­nie jed­no­li­tego sys­temu mię­dzy­na­ro­do­wego. Pod­czas swo­jej wi­zyty in­au­gu­ra­cyj­nej w grud­niu 1946 roku jako przed­sta­wi­ciel USA w Ko­mi­sji Na­ro­dów Zjed­nocz­nych ds. Nar­ko­ty­ków (UN Com­mis­sion on Nar­co­tic) An­slin­ger, ba­zu­jąc na do­świad­cze­niach Giu­lia­niego z Ber­lina, przed­sta­wił glbal­nie ska­lo­walne, zdo­mi­no­wane przez Wa­szyng­ton, po­dej­ście do pro­hi­bi­cji nar­ko­ty­ko­wej. Za­mie­rzał prze­kształ­cić Ko­mi­sję Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych ds. Nar­ko­ty­ków w or­gan wy­ko­naw­czy, który miał wdra­żać środki re­pre­syjne oraz jed­no­lity pro­to­kół an­ty­nar­ko­ty­kowy obo­wią­zu­jący wszyst­kie kraje[1*]. W każ­dym ra­zie chciał unik­nąć sy­tu­acji, w któ­rej Ko­mi­sja sta­łaby się je­dy­nie plu­ra­li­stycz­nym fo­rum dys­ku­syj­nym po­zwa­la­ją­cym na wy­ra­ża­nie roz­ma­itych opi­nii na te­mat sub­stan­cji o sil­nych wła­ści­wo­ściach. Jego cel nie był ła­twy do zre­ali­zo­wa­nia, po­nie­waż nie wszyst­kie kraje po­dzie­lały po­dej­ście po­le­ga­jące na wpro­wa­dze­niu mię­dzy­na­ro­do­wego za­kazu, opór sta­wiały zwłasz­cza te, które pro­du­ko­wały bar­dzo do­cho­dowe opium, wśród nich Iran, Tur­cja, Ju­go­sła­wia czy Afga­ni­stan[2*].

W Ber­li­nie, który w pla­nie An­slin­gera miał od­gry­wać rolę pio­niera, sy­tu­acja stała się wy­zwa­niem ze względu na po­dział na cztery sek­tory. Na­wet je­śli alianci pod­kre­ślali, że chcą stwo­rzyć na­ro­dowe ramy dla Nie­miec, to jed­nak każdy kie­ro­wał się wła­snym in­te­re­sem, zwłasz­cza gdy do­ty­czyło to po­li­tyki an­ty­nar­ko­ty­ko­wej. Bry­tyj­czy­kom za­le­żało przede wszyst­kim na ogra­ni­cze­niu roz­woju znisz­czo­nego wojną prze­my­słu far­ma­ceu­tycz­nego, pod­czas gdy Fran­cuzi trak­to­wali tę kwe­stię po­błaż­li­wie. „Moje spo­tka­nie z Fran­cu­zem było bar­dzo nie­za­do­wa­la­jące, po­nie­waż nic nie wie­dział o pro­po­zy­cji, a tym bar­dziej o usta­wie opiu­mo­wej”, skar­żył się Giu­liani po roz­mo­wie ze swoim ko­legą z Pa­ryża. „Mó­wi­łem i mó­wi­łem, ale nie wy­czu­wa­łem u niego ani krzty in­te­li­gen­cji. Był nie­zwy­kle ser­deczny [...], ale mó­wie­nie w ob­li­czu jego igno­ran­cji było znie­chę­ca­jące”[25].

Plany Giu­lia­niego prze­kre­ślali Ro­sja­nie. Po pro­stu nie współ­pra­co­wali przy pla­no­wa­nym przy­ję­ciu na­zi­stow­skich roz­wią­zań. Każda próba Ame­ry­ka­nina, aby uzgod­nić za­kaz dla wszyst­kich stref oku­pa­cyj­nych na spo­tka­niach Grupy Ro­bo­czej ds. Kon­troli Nar­ko­ty­ków (Nar­co­tic Con­trol Wor­king Party), od­by­wa­ją­cych się co kilka ty­go­dni w po­koju 329 sie­dziby So­jusz­ni­czych Władz Kon­tro­l­nych w parku Kle­ist w Ber­li­nie, była od­rzu­cana przez jego od­po­wied­nika z czer­woną gwiazdą na woj­sko­wej czapce.

Co­raz bar­dziej sfru­stro­wany Giu­liani, zwra­ca­jąc się do Wa­szyng­tonu, pi­sał o „jaw­nym sa­bo­tażu ze strony So­wie­tów”[26]. Pry­wat­nie ro­zu­miał się z ma­jo­rem Kar­po­wem i czę­sto ja­dał z nim lunch: „Nie­for­mal­nie do­brze do­ga­duję się z So­wie­tami. Jed­nak on jest cięż­kim ide­olo­giem i po­dąża za wy­zna­czoną li­nią z za­dzi­wia­jącą mo­no­to­nią”[27]. Po roz­po­czę­ciu po­sie­dzeń „grupy ro­bo­czej”, Giu­lia­niemu „trudno było za­ła­twiać z nim in­te­resy”[28]. Za­równo Kar­pow, jak i jego ko­lega, ge­ne­rał dy­wi­zji Si­do­row, re­gu­lar­nie od­rzu­cali żą­da­nie utwo­rze­nia mię­dzy­sek­to­ro­wej ko­mi­sji an­ty­nar­ko­ty­ko­wej oraz za­ostrze­nia usta­wo­daw­stwa. Do­pro­wa­dzało to do go­rą­cych de­bat, pod­czas któ­rych de­le­gaci ze wszyst­kich stron wza­jem­nie „ob­rzu­cali się na­wet prze­kleń­stwami”. Giu­liani mó­wił o „do­bi­ja­ją­cej fru­stra­cji”, która „sta­no­wiła duże ob­cią­że­nie dla jego ner­wów”[29]. Do Wa­szyng­tonu pi­sał: „Za­wsze było ja­sne, że so­wiecki de­le­gat od sa­mego po­czątku chciał sa­bo­to­wać każdą próbę [...] wy­pra­co­wa­nia wspól­nego sta­no­wi­ska”[30]. Dwa ostat­nie spo­tka­nia nie przy­nio­sły żad­nego efektu.

Wku­rzony Giu­liani 14 li­sto­pada 1946 roku do­szedł do wnio­sku: „Oczy­wi­ście, So­wieci mają wszel­kie in­ten­cje za­blo­ko­wa­nia ogól­nej pro­po­zy­cji. Wszyst­kie ich ar­gu­menty zo­stały wy­ra­żone w ka­te­go­riach, które można okre­ślić tylko jako ego­istyczne. [...] Per­wer­sja”[31]. An­slin­ger za­żą­dał wów­czas od Giu­lia­niego „ra­portu [...] na te­mat sy­tu­acji w Niem­czech, po­ka­zu­ją­cego, co się dzieje w czte­rech stre­fach oku­pa­cyj­nych w za­kre­sie kon­troli nar­ko­ty­ków i jak z po­wodu braku urzędu cen­tral­nego sy­tu­acja ta stale się po­gar­sza. Pro­szę wska­zać też ro­syj­ską tak­tykę blo­ko­wa­nia, jak rów­nież fakt, że grupa ro­bo­cza jest nie­sku­teczna”[32].

Giu­liani wziął się do pracy i spo­rzą­dził wy­ma­gany ra­port z Ber­lina. An­slin­ger po­biegł z tym do­ku­men­tem do Ko­mi­sji Na­ro­dów Zjed­no­czo­nych ds. Nar­ko­ty­ków, gdzie oskar­żył Zwią­zek Ra­dziecki o chęć za­le­wa­nia Za­chodu środ­kami odu­rza­ją­cymi w celu de­sta­bi­li­za­cji de­mo­kra­tycz­nych spo­łe­czeństw – twier­dze­nie to znie­kształ­cało re­la­cję Giu­lia­niego[33].

Rów­nież na tym po­zio­mie uwi­dacz­niała się nie­moż­ność utrzy­ma­nia Ber­lina i Nie­miec w ca­ło­ści oraz uchro­nie­nia przed roz­pa­dem sek­tora za­chod­niego i wschod­niego. Ame­ry­ka­nom nie uda­wało się na­rzu­cić jed­no­li­tej pro­hi­bi­cyj­nej po­li­tyki nar­ko­ty­ko­wej, która obo­wią­zy­wa­łaby wszyst­kich, po­nie­waż blo­ko­wała to Mo­skwa. Nie­miecka sto­lica wciąż le­żała w gru­zach, po­dob­nie jak wy­siłki Giu­lia­niego jako ofi­cera ds. kon­troli nar­ko­ty­ków (Nar­co­tic Con­trol Of­fi­cer), a jego wnio­ski z dzia­łań w Ber­li­nie po­zo­sta­wały am­bi­wa­lentne: „Bez względu na to, co tu osią­gnę, na za­wsze za­pa­mię­tam to do­świad­cze­nie jako naj­bar­dziej nie­zwy­kłe w moim ży­ciu”[34]. Zdał so­bie rów­nież sprawę, że jego szef An­slin­ger po­trze­bo­wałby du­żej wy­trwa­ło­ści do prze­pro­wa­dze­nia glo­bal­nej wojny z nar­ko­ty­kami[3*].

OD BARW­NIKA DO LE­KAR­STWA

Kon­flikt mię­dzy Wscho­dem a Za­cho­dem o nar­ko­tyki na­si­lił się w chwili, gdy do świa­do­mo­ści lu­dzi do­tarł nowy ro­dzaj sub­stan­cji. Wcze­śniej ist­niały albo środki po­bu­dza­jące, albo znie­czu­la­jące, któ­rych sto­so­wa­nie i re­gu­la­cja po­wo­do­wały pro­blemy spo­łeczne ści­gane przez Giu­lia­niego wśród ruin Ber­lina. Ale po­ja­wiła się też trze­cia klasa sub­stan­cji, z któ­rymi po­stę­po­wa­nie było jesz­cze trud­niej­sze, a z bie­giem lat co­raz bar­dziej kon­tro­wer­syjne. W prze­ci­wień­stwie do am­fe­ta­miny czy nar­ko­ty­ków za­wie­ra­ją­cych opiaty – gdzie zwią­zek po­mię­dzy za­sto­so­wa­niem me­dycz­nym a za­gro­że­niami dla zdro­wia w po­staci uza­leż­nie­nia i fi­zycz­nego wy­nisz­cze­nia or­ga­ni­zmu wy­daje się zro­zu­miały – ta nowa ka­te­go­ria sta­nowi bez­pre­ce­den­sowe wy­zwa­nie dla le­ka­rzy, te­ra­peu­tów, twór­ców le­ków, pra­wo­daw­ców i wresz­cie dla kon­su­men­tów.

Mowa tu o tzw. środ­kach psy­cho­de­licz­nych, ta­kich jak LSD czy psy­lo­cy­bina, które w na­szych cza­sach prze­ży­wają praw­dziwy re­ne­sans, wpły­wa­jąc na wzrost cen ak­cji firm zaj­mu­ją­cych się nimi, a także roz­bu­dza­jąc na­dzieje tych, któ­rzy ocze­kują ulgi w trud­nych do wy­le­cze­nia cho­ro­bach, mię­dzy in­nymi de­men­cji, de­pre­sji czy za­bu­rzeń lę­ko­wych. Sub­stan­cje, z któ­rymi w co­raz więk­szym stop­niu bo­ry­kamy się do dzi­siaj, na­dal pod­le­gają tam­tej ju­rys­dyk­cji, przy­go­to­wa­nej jesz­cze przez Giu­lia­niego i jego szefa An­slin­gera. W prze­ci­wień­stwie do ko­nopi, które nie­ba­wem mają zo­stać za­le­ga­li­zo­wane na ca­łym świe­cie, sub­stan­cje sil­nie od­dzia­łu­jące na ludzki umysł ob­jęte są tabu, co spra­wia, że dys­kurs o nich zdo­mi­no­wany jest przez strach i dez­in­for­ma­cję. A to wła­śnie w tych sub­stan­cjach tkwi naj­więk­szy po­ten­cjał lecz­ni­czy.

Swego czasu tra­fi­łem na białą księgę (ang. White Pa­per) ame­ry­kań­skiego start-upu Eleu­sis, który po­sta­wił przed sobą za­da­nie „prze­kształ­ce­nia psy­cho­de­li­ków w le­kar­stwa”[1]. Wstępne ba­da­nia kli­niczne pro­wa­dzone w Im­pe­rial Col­lege w Lon­dy­nie wy­ka­zują, że LSD ak­ty­wuje re­cep­tory w mó­zgu (tzw. re­cep­tory 5-HT2A), które za­ni­kają w wy­niku cho­roby Al­zhe­imera. Po prze­czy­ta­niu tej in­for­ma­cji żywo za­in­te­re­so­wa­łem się te­ma­tem, bo­wiem kwe­stia do­ty­czyła mnie oso­bi­ście; na za­ostrza­jącą się formę de­men­cji cierpi moja matka. We­dług ra­portu opu­bli­ko­wa­nego w 2020 roku mózg wpro­wa­dzany stop­niowo przez cho­robę Al­zhe­imera w le­targ, głę­boki pa­to­lo­giczny sen, może zo­stać po­now­nie obu­dzony po­przez po­da­wa­nie mu w spo­sób cią­gły ni­skich da­wek LSD. Na­wet je­śli wiele te­stów jesz­cze przed nami, po­ja­wiają się oznaki, że sub­stan­cja ta jest „obie­cu­ją­cym le­kiem mo­dy­fi­ku­ją­cym prze­bieg cho­roby” Al­zhe­imera[2]. Wy­ka­zano, że sty­mu­luje ona wzrost neu­ro­pla­styczny (sie­cio­wa­nie mó­zgu) i zmniej­sza neu­ro­za­pal­ność, która jest współ­od­po­wie­dzialna za cho­roby de­men­cyjne. Sto­so­wa­nie naj­po­tęż­niej­szego wa­riantu tej no­wej klasy sub­stan­cji, wła­śnie ta­kich jak LSD, roz­po­częto tuż przed koń­cem pierw­szej wojny świa­to­wej. Wtedy, w cza­sie od­bu­dowy Eu­ropy, po­ja­wił się wzmo­żony głód ko­lo­rów: wszystko, co le­żało w gru­zach i po­pio­łach, miało zo­stać od­no­wione i po­ma­lo­wane. Świat na nowo miał błysz­czeć, być ko­lo­rowy, a roz­wo­jowi prze­my­słu che­micz­nego w Ba­zy­lei – mie­ście w środku Eu­ropy, oszczę­dzo­nym przez wojnę, jako że Szwaj­ca­ria za­cho­wała neu­tral­ność – sprzy­jała pro­duk­cja ze­ga­rów. San­doz, fran­cu­sko-szwaj­car­ska firma ro­dzinna pro­du­ku­jąca farby do­brze za­ra­biała na znacz­nie zwięk­szo­nym po­py­cie na swój to­war i za­in­we­sto­wała w li­nię far­ma­ceu­tyczną, po­nie­waż wła­śnie w tej branży upa­try­wano więk­szych szans roz­woju. W rze­czy­wi­sto­ści pro­ces ewo­lu­cji od pro­du­centa farb do pro­du­centa le­ków był pro­gre­sywny. Na prze­ło­mie wie­ków firmy w Niem­czech opra­co­wały che­miczne barw­niki, które znaj­do­wały także za­sto­so­wa­nie me­dyczne. Były to tzw. tia­zyny, związki wę­gla, azotu i siarki, wy­ka­zu­jące dzia­ła­nie uspo­ka­ja­jące. Nie­które z ko­lo­rów miały też wła­ści­wo­ści an­ty­bio­tyczne, tzw. czer­wień try­pa­nowa była sto­so­wana prze­ciwko śpiączce afry­kań­skiej, a błę­kit me­ty­le­nowy wy­ko­rzy­sty­wano w le­cze­niu ma­la­rii.

W każ­dym ra­zie de­cy­zja o eks­pan­sji od pro­du­centa farb do wy­twórcy le­ków wy­da­wała się eko­no­micz­nie uza­sad­niona: lu­dzie cho­ro­wali i mieli cho­ro­wać, zwłasz­cza po pierw­szej woj­nie świa­to­wej, któ­rej kon­se­kwen­cją były róż­nego ro­dzaju po­wi­kła­nia. Po­nadto co­raz wię­cej lu­dzi dys­po­no­wało także pie­niędzmi na leki. Tym sa­mym dla prze­my­słu far­ma­ceu­tycz­nego nad­cho­dziły złote lata, a jed­nym z jego pio­nie­rów – i mi­mo­wol­nych pra­oj­ców sub­stan­cji zmie­nia­ją­cych świa­do­mość – był Ar­thur Stoll, przez jed­nych na­zy­wany „po­two­rem”, a przez in­nych do­bro­czyńcą i czło­wie­kiem z „po­czu­ciem wspól­noty”[3].

Ar­thur Stoll uro­dził się w 1887 roku w szwaj­car­skiej wio­sce wi­niar­skiej Schin­znach. W wieku 22 lat po­znał w Szwaj­car­skim Fe­de­ral­nym In­sty­tu­cie Tech­no­lo­gii w Zu­ry­chu (Eid­ge­nös­si­sche Tech­ni­sche Hoch­schule) na­ukowca Ri­charda Wil­l­stät­tera, bio­che­mika, lau­re­ata Na­grody No­bla w dzie­dzi­nie che­mii za ba­da­nia barw­ni­ków ro­ślin­nych – spo­tka­nie z Wil­l­stät­te­rem to był łut szczę­ścia dla uta­len­to­wa­nego mło­dego Stolla.

W 1912 roku Stoll udał się za swoim men­to­rem do Ber­lina, do nowo po­wsta­łego In­sty­tutu Che­mii Ce­sa­rza Wil­helma (Ka­iser-Wil­helm-In­sti­tut für Che­mie), gdzie swoje ba­da­nia pro­wa­dził rów­nież Otto Hahn, na­uko­wiec, który póź­niej do­ko­nał tam pierw­szego roz­sz­cze­pie­nia ją­dra ato­mo­wego. W 1916 roku Wil­l­stät­ter i Stoll prze­nie­śli się na Uni­wer­sy­tet Lu­dwika Mak­sy­mi­liana w Mo­na­chium (Lu­dwig-Ma­xi­mi­lians-Uni­ver­si­tät Mün­chen), gdzie trzy­dzie­sto­letni Stoll zo­stał mia­no­wany do­ży­wot­nim pro­fe­so­rem kró­lew­sko-ba­war­skim przez króla Lu­dwika III. Ale tego praw­dzi­wego zdol­nia­chę mniej in­te­re­so­wały teo­ria i ba­da­nia pod­sta­wowe, bar­dziej prak­tyczne do­sko­na­le­nie pro­duk­cji le­ków, i nie tyle za­szczyty aka­de­mic­kie, ile zy­ski w dy­na­micz­nie roz­wi­ja­ją­cym się prze­my­śle far­ma­ceu­tycz­nym. Ku za­sko­cze­niu Wil­l­stät­tera jego naj­lep­szy uczeń opu­ścił go w trium­fal­nym mo­men­cie po­cząt­ków pro­fe­sury i po­wró­cił do Szwaj­ca­rii, gdzie miał two­rzyć nowy dział far­ma­ceu­tyczny w fir­mie San­doz – za­da­nie wy­jąt­kowe i wy­ma­ga­jące[4]. „La­bo­ra­to­rium, które prze­ją­łem 1 paź­dzier­nika 1917 roku jako pu­ste po­miesz­cze­nie bez żad­nych in­sta­la­cji i me­bli, wy­po­sa­żone było w naj­bar­dziej pod­sta­wowy sprzęt, w szkło i inne urzą­dze­nia”, opi­sy­wał Stoll skromne po­czątki swo­jej firmy[5].

Jak miałby ją zor­ga­ni­zo­wać, aby moż­liwe było szyb­kie wpro­wa­dze­nie na ry­nek sku­tecz­nego leku, a także za­do­wo­le­nie in­we­sto­rów i po­twier­dze­nie za­ufa­nia, któ­rym go ob­da­rzono? Stoll zde­cy­do­wał się na nie­ty­powe po­dej­ście i po­sta­wił wszystko na jedną kartę. Był prze­ko­nany, że pro­du­cent farb San­doz bę­dzie w sta­nie „na stałe za­ist­nieć i osią­gnąć cel w no­wej dzie­dzi­nie tylko wtedy, gdy zo­sta­niemy pio­nie­rami i nie za­do­wo­limy się je­dy­nie na­śla­do­wa­niem pre­pa­ra­tów kon­ku­ren­cji”[6]. Pod­czas gdy inni wi­dzieli przy­szłość w che­mii syn­te­tycz­nej, Stoll po­sta­wił na ba­da­nia sub­stan­cji na­tu­ral­nych i roz­szy­fro­wy­wa­nie świata ro­ślin w celu wy­twa­rza­nia in­no­wa­cyj­nych le­ków z na­tu­ral­nych związ­ków che­micz­nych. Re­pre­zen­to­wał przy tym po­dej­ście or­ga­niczne, któ­rego na­uczył się od Wil­l­stät­tera. Po­zo­sta­wało ono w kontrze do po­wszech­nej wiary w po­stęp, który na po­czątku XX wieku utoż­sa­miano ze sztucz­no­ścią. Stoll uwiel­biał jed­nak po­dej­mo­wać od­ważne de­cy­zje.

Za­sta­na­wiał się, jaka jesz­cze w du­żej mie­rze nie­zba­dana ro­ślina mo­głaby w krót­kim cza­sie gwa­ran­to­wać zwrot po­nie­sio­nych na­kła­dów? Uwagę sku­pił na kon­tro­wer­syj­nej sub­stan­cji bę­dą­cej przy­czyną po­rażki wielu che­mi­ków zaj­mu­ją­cych się sub­stan­cjami na­tu­ral­nymi. „Z nie­któ­rych le­ków po­cho­dze­nia ro­ślin­nego znane były już czy­ste sub­stan­cje czynne ta­kie jak: mor­fina, strych­nina, chi­nina, ko­fe­ina i wiele in­nych. Na­to­miast nie­ja­sna, a na­wet cał­ko­wi­cie owiana ta­jem­nicą po­zo­sta­wała wie­dza o na­tu­rze, skła­dzie i wła­ści­wo­ściach sub­stan­cji czyn­nych spo­ry­szu, który z po­wodu swego spe­cy­ficz­nego po­cho­dze­nia, jako pro­dukt grzyba nit­ko­wa­tego (strzęp­czaka), zaj­muje szcze­gólną po­zy­cję wśród le­ków”, pi­sał Stoll[7].

Spo­rysz to dziwny or­ga­nizm, bę­dący pur­pu­ro­wym pa­so­żyt­ni­czym grzy­bem zbo­żo­wym, zna­nym rów­nież pod na­zwą bu­ła­winka czer­wona (łac. cla­vi­ceps pur­pu­rea). W śre­dnio­wie­czu oba­wiano się skle­rot (prze­trwal­ni­ków) bu­ła­winki czer­wo­nej, czyli twar­dych, gę­sto splą­ta­nych strzę­pek grzyba, wy­jąt­kowo chęt­nie ata­ku­ją­cych żyto. Je­śli te lekko za­krzy­wione, ma­czu­go­wate „wil­cze zęby”, roz­wi­ja­jące się w miej­scu ziarna i osią­ga­jące dłu­gość do 6 cen­ty­me­trów nie zo­stały od­dzie­lone od ziarna przed zmie­le­niem, mo­gły skut­ko­wać za­tru­ciem chleba wy­pie­ka­nego z ta­kiej mąki, co prze­ra­dzało się w praw­dzi­wie apo­ka­lip­tyczne sce­na­riu­sze, wy­wo­ły­wało ma­sowe psy­chozy i trwogę wśród miesz­kań­ców ca­łych ob­sza­rów kraju. Spo­ży­cie spo­ry­szu wy­wo­ły­wało cho­robę zwaną ogniem św. An­to­niego, ob­ja­wia­jącą się kur­cze­niem na­czyń krwio­no­śnych, a w kon­se­kwen­cji utratą czę­ści ciała; cho­rym od­pa­dały palce u rąk i nóg[4*]. Nie­kiedy cier­pie­nie to my­lono z dżumą.

„Wśród lu­dzi roz­sza­lała się wielka plaga z obrzę­kami i pę­che­rzami, która uśmier­cała ich w wy­niku strasz­li­wego roz­kładu, spra­wia­ją­cego, że przed śmier­cią koń­czyny od­dzie­lały się od ciała i od­pa­dały”, czy­tamy w za­cho­wa­nym ra­por­cie na te­mat ma­so­wego za­tru­cia spo­ry­szem, do któ­rego do­szło na ob­sza­rze Dol­nego Renu w 857 roku[8]. Spo­rysz po­wo­do­wał także straszne ha­lu­cy­na­cje. Ob­razy Hie­ro­nima Bo­scha czy Ku­sze­nie św. An­to­niego Jo­osa van Cra­es­be­ecka świad­czą o po­ja­wia­niu się ta­kich epi­de­mii: eks­plo­du­jące czaszki, z któ­rych ucie­kają kosz­mary, dziw­nie zmu­to­wane owady wpeł­za­jące do ust, lu­bieżne, na­gie, hy­bry­dowe stwo­rze­nia w dzi­wacz­nych kra­jo­bra­zach, od­dzie­lone stopy i dziw­nie po­wy­krę­cane ręce – tok­syczny, sza­lony świat.

Stoll za­in­te­re­so­wał się tą nie­wy­ja­śnioną mocą spo­ry­szu i opie­ra­jąc się na spo­strze­że­niu Pa­ra­cel­susa – lo­kal­nego bo­ha­tera po­cho­dzą­cego z Ba­zy­lei – uznał, że nic nie jest tru­jące samo w so­bie, a se­kret tkwi w do­pusz­czal­nej dawce. Spo­rysz (niem. Mut­ter­korn, czyli ziarno matki) był tra­dy­cyj­nie uży­wany rów­nież do ce­lów lecz­ni­czych i słu­żył tym, od któ­rych po­cho­dziła jego na­zwa: mat­kom. Po­łożne zbie­rały ten pa­so­żyt­ni­czy grzyb, go­to­wały z niego wy­war i po­da­wały ro­dzą­cym „w celu za­po­bie­ga­nia lub za­trzy­ma­nia krwa­wie­nia po po­ro­dzie” lub sto­so­wały go, gdy po­ród się znacz­nie opóź­niał[9]. By­wało to jed­nak bar­dzo nie­bez­pieczne: „Za­war­tość sub­stan­cji czyn­nych w spo­ry­szu waha się w bar­dzo sze­ro­kich gra­ni­cach, za­leży od po­cho­dze­nia, czasu i spo­sobu prze­cho­wy­wa­nia leku [...], tak że wie­lo­krot­nie do­cho­dziło do fa­tal­nych w skut­kach nie­po­wo­dzeń, do­pro­wa­dza­ją­cych le­ka­rzy do roz­pa­czy”[10].

Cał­ko­wi­cie nie­ja­sna wciąż po­zo­sta­wała kwe­stia tego, co po­wo­do­wało tę bu­dzącą grozę moc spo­ry­szu. „Od­no­śnie do skład­ni­ków ak­tyw­nych tego dziw­nego leku – pi­sał Stoll w oświad­cze­niu we­wnętrz­nym – do tej pory każdy ba­dacz znaj­do­wał coś in­nego niż jego po­przed­nik”[11]. Uznane firmy far­ma­ceu­tyczne, ta­kie jak ame­ry­kań­ski Wel­l­come, na spo­ry­szu po­ła­mały so­bie zęby. Stale po­ja­wiały się trud­no­ści w jego do­zo­wa­niu, a wy­eks­tra­ho­wane sub­stan­cje ni­gdy nie po­zo­sta­wały wy­star­cza­jąco sta­bilne. Cięż­kich skut­ków ubocz­nych nie można było wy­eli­mi­no­wać, do­cho­dziło do przy­pad­ków zgonu. Po nie­zli­czo­nych pró­bach wio­dący che­mik firmy Wel­l­come skon­sta­to­wał zi­ry­to­wany, że nie udało się zna­leźć sub­stan­cji czyn­nej.

W marcu 1918 roku Ar­thur Stoll do­ko­nał cze­goś, co nie udało się jesz­cze ni­komu: wy­izo­lo­wał ze spo­ry­szu al­ka­loid o klu­czo­wym dzia­ła­niu. Na­zwa, którą mu nadał, to er­go­ta­mina. Ra­port la­bo­ra­to­ryjny na ten te­mat jest za­równo pre­cy­zyjny, jak i en­tu­zja­styczny:

W ode­ssa­nym ługu na­tych­miast, a w stę­żo­nym, fil­tro­wa­nym po około 1/4 go­dziny, roz­po­czy­nała się kry­sta­li­za­cja wspa­nia­łych, bar­dzo sil­nie za­ła­mu­ją­cych świa­tło pry­zma­tów i pły­tek, nie­jed­no­krot­nie od­gra­ni­czo­nych ko­pu­łami i bocz­nymi po­wierzch­niami pi­ra­mi­dal­nymi. Były to na­ro­dziny er­go­ta­miny, która po raz pierw­szy cał­ko­wi­cie czy­sto od­dzie­liła się dwiema czą­stecz­kami kry­sta­licz­nego ace­tonu i dwiema czą­stecz­kami wody kry­sta­licz­nej z za­wie­ra­ją­cego wodę ace­tonu, po­nie­waż ża­den inny skład­nik ak­tywny spo­ry­szu nie może kry­sta­li­zo­wać się w ten sam spo­sób. Dr Ste­iner [ko­lega Stolla – przyp. aut.] od­wie­dził mnie w tym mo­men­cie w la­bo­ra­to­rium i ra­zem ze mną po­dzi­wiał błysz­czące jak dia­ment krysz­tały. Obaj mie­li­śmy wra­że­nie, że od­kryte zo­stało coś pięk­nego. Jed­nak nie mie­li­śmy po­ję­cia o do­nio­sło­ści tego od­kry­cia[12].

Trzy lata póź­niej er­go­ta­mina pod na­zwą Gy­ner­gen zo­stała wpro­wa­dzona na ry­nek jako lek zwę­ża­jący na­czy­nia krwio­no­śne oraz sto­so­wany w krwa­wie­niach po­po­ro­do­wych i wkrótce od­nio­sła suk­ces. W ten spo­sób Stoll dał się po­znać jako wi­zjo­ner, któ­remu udało się prze­nieść ba­da­nia aka­de­mic­kie do prze­my­sło­wej pro­duk­cji le­ków. Jego po­dej­ście do wy­ko­rzy­sty­wa­nia sub­stan­cji na­tu­ral­nych w le­kach no­wej ge­ne­ra­cji oka­zało się prze­ło­mowe. Gdy w 1926 roku Gy­ner­gen za­częto sto­so­wać rów­nież jako śro­dek prze­ciwko mi­gre­nom, triumfu firmy San­doz nic już nie mo­gło po­wstrzy­mać. Stop­niowo ten no­wi­cjusz na rynku wy­prze­dzał dłu­go­let­nich kon­ku­ren­tów ta­kich jak: Bayer, Ho­echst, Sche­ring i Merck, któ­rych na po­czątku XX wieku na­dal uzna­wano za „ap­tekę świata”. Tym­cza­sem Stoll już w 1923 roku awan­so­wał na sta­no­wi­sko dy­rek­tora firmy[13]. Wy­da­wało się, że temu pio­nie­rowi far­ma­cji, który zy­skał sławę jako „nie­ustra­szony”, uda się do­słow­nie wszystko. Naj­więk­sze wy­zwa­nie miało jed­nak do­piero na­dejść.

NA DWORCU GŁÓW­NYM W ZU­RY­CHU

Po­sta­no­wi­łem po­je­chać do Szwaj­ca­rii, aby prze­szu­kać ar­chiwa firmy San­doz, która w 1996 roku po­łą­czyła się z Ciba-Ge­igy, two­rząc No­var­tis. Za­sta­na­wia­łem się, dla­czego LSD, które rów­nież po­wstało w wy­niku ba­dań nad spo­ry­szem i które we­dług dzi­siej­szego stanu wie­dzy jest tak obie­cu­jącą sub­stan­cją, ni­gdy nie zo­stało po­myśl­nie wpro­wa­dzone na ry­nek. W Zu­ry­chu zro­bi­łem so­bie prze­rwę w po­dróży z dość dzi­wacz­nego po­wodu, chcia­łem tam bo­wiem zdo­być tro­chę to­waru. Wpraw­dzie nie pla­no­wa­łem za­ży­wać daw­nego pre­pa­ratu firmy San­doz, ale po­sta­no­wi­łem mieć go przy so­bie pod­czas mo­ich dal­szych ba­dań jako swego ro­dzaju ta­li­zman, a może na­wet po to, by przy­bli­żyć się do przed­miotu mo­jego do­cho­dze­nia. My­śla­łem przy tym o ame­ry­kań­skim fil­mowcu Paulu Schra­de­rze, który, pi­sząc sce­na­riusz do mo­jego ulu­bio­nego filmu Tak­sów­karz, trzy­mał w szu­fla­dzie swo­jego biurka na­ła­do­wany pi­sto­let, żeby wpro­wa­dzić się w od­po­wiedni na­strój.

W Zu­ry­chu miesz­kał Pan, mój zna­jomy, co do któ­rego mia­łem na­dzieję, że bę­dzie mógł mi po­móc w tej kwe­stii. Pan jest uwa­żany za „psy­cho­nautę”, używa sub­stan­cji psy­cho­de­licz­nych, aby pod­nieść ra­dość ży­cia, a być może rów­nież w celu po­zna­nia sa­mego sie­bie. Gdy wy­ja­śni­łem mu przez te­le­fon, że chciał­bym się z nim spo­tkać, uni­ka­łem skrótu „LSD” ze względu na jego nie­le­gal­ność, ale ro­bi­łem alu­zje – Pan stwier­dził, że to nie pro­blem, i jako miej­sce spo­tka­nia za­pro­po­no­wał dwo­rzec główny, a kon­kret­nie małą ka­fejkę na końcu to­ro­wi­ska.

Mi­nęło kilka lat od na­szego ostat­niego spo­tka­nia, ser­decz­nie się uści­ska­li­śmy. Jego oczy błysz­czały.

– Och, mam dla cie­bie ma­te­riał pierw­szej klasy – po­wie­dział zre­lak­so­wany. – Szwaj­car­ska ja­kość pro­duktu. Po­cho­dzi z Ba­zy­lei, pier­wot­nej oj­czy­zny LSD. Wy­pro­du­ko­wany zo­stał za­le­d­wie kilka ki­lo­me­trów od daw­nego la­bo­ra­to­rium San­doz.

Po­wie­dzia­łem mu, że póź­niej tam wła­śnie jadę, mó­wi­łem o pla­no­wa­nych po­szu­ki­wa­niach w ar­chi­wach firmy. Za­py­ta­łem też z cie­ka­wo­ścią:

– A to, co przy­nio­słeś: czy znasz pro­du­centa?

Pan zro­bił krótką pauzę. Jego oczy już nie błysz­czały.

– Zna­łem go. To, co mam dla cie­bie, po­cho­dzi z jego ostat­niej par­tii.

– Dla­czego ostat­niej? – za­in­te­re­so­wałe się, po­pi­ja­jąc swoje cap­puc­cino.

Pan pa­trzył przez chwilę na sta­lową kon­struk­cję da­chu dworca, po czym od­po­wie­dział:

– Zgi­nął. Eks­plo­zja w jego la­bo­ra­to­rium.

– Jak to się stało? – zdzi­wi­łem się. Nie mia­łem po­ję­cia, jak wy­gląda pro­duk­cja LSD, ale wy­obra­ża­łem so­bie, że jest to pro­ces spo­kojny i bez­pieczny.

– To nie LSD przy­pie­czę­to­wało jego los – od­po­wie­dział Pan. – Go­to­wał też me­tam­fe­ta­minę. Wszystko wy­le­ciało w po­wie­trze.

– LSD i me­tam­fe­ta­mina w tym sa­mym la­bo­ra­to­rium? – Za­sko­czyło mnie to. O ile mi wia­domo, te dwie sub­stan­cje nie miały ze sobą nic wspól­nego, oprócz tego, że obie były za­ka­zane.

– Tak, w tym sa­mym – po­twier­dził Pan, grze­biąc w sa­szetce i wyj­mu­jąc z niej ko­pertę. – Dzie­więć sztuk, każda po sto mi­kro­gra­mów.

– Ile za to chcesz?

– Prze­stań z tymi bzdu­rami, to pre­zent! – krzyk­nął Pan i się uśmiech­nął. – Nie we­zmę od cie­bie żad­nych pie­nię­dzy za LSD!

WI­ZJA LO­KALNA:AR­CHI­WUM FIRMY NO­VA­RIS