63,75 zł
Kim był Sándor Márai – ów kassański patrycjusz, pisarz podróżnik, pełnokrwisty dziennikarz, bywalec niewielkich karczm i kawiarni, a zarazem człowiek, jak ujęła to jego dobra znajoma, „o naturze jeża”, wycofany i samotny? Jakie wydarzenia go uformowały, nadały kształt jego życiu i sposobowi myślenia? Aby objaśnić zagadki w życiorysie jednego z najwybitniejszych twórców węgierskiej i europejskiej literatury XX wieku, Tibor Mészáros sięga do dawnych artykułów prasowych, listów, zachowanych w archiwach rękopisów, w tym dziennika Loli, żony Máraiego, a także wspomnień jego przyjaciół i znajomych. Wiele miejsca poświęca jego utworom, również tym nieznanym polskiemu czytelnikowi. Podkreśla organiczną jedność życia i twórczości pisarza, dla którego „pisać” i „żyć” było niemal tym samym.
Od roku 2000 Czytelnik jest wydawcą utworów Sándora Máraiego po polsku. Począwszy od poczytnego i tłumaczonego na wiele języków Żaru, ukazało się dotychczas ponad trzydzieści tytułów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 482
Cztery lata temu Dorota Nieznalska poprosiła mnie o napisanie tekstu do katalogu jej wystawy o śmierci Stanisława Pyjasa. Wystawa miała się odbyć w Europejskim Centrum Solidarności. Wykręcałem się, bo niewiele wiedziałem o Pyjasie. W chwili jego śmierci miałem jedenaście lat, mieszkałem w małym miasteczku nad morzem i zajmowałem się kopaniem piłki. Było to na tyle daleko od Krakowa, że nie wychowałem się na jego legendzie. O wszystkim dowiedziałem się bardzo późno, na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, gdy zaczęła o tym pisać „Gazeta Wyborcza”. Wiadomo: student, buntownik, marzyciel, współpracownik KOR-u, który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. A potem było mnóstwo filmów, reportaży, programów śledczych, które próbowały zgłębić tę tajemnicę. Bez skutku. Cóż więcej mogłem zrobić?
Śmierć Pyjasa jest jak ropiejąca, niezagojona rana. Poczucie krzywdy i bezradność. Setki hipotez, śledztw dziennikarskich i prokuratorskich – i nadal nie wiemy, kto go zabił. Jedno tylko jest pewne: niewątpliwie maczała w tym palce Służba Bezpieczeństwa. To można przeczytać na pomniku Staszka Pyjasa, stojącym przed akademikiem Żaczek w Krakowie, gdzie mieszkał, i na tablicy wmurowanej w kamienicę przy Szewskiej, gdzie umarł.
Trzy lata temu siedziałem niedaleko tego miejsca, w budynku z czerwonej cegły przy ulicy Reformackiej, naprzeciwko kościoła świętego Kazimierza, w pokoiku Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Studiowałem akta jednego z najdłuższych śledztw w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości. W dziewięćdziesięciu jeden papierowych teczkach spiętych gumką i związanych płócienną tasiemką były zeznania świadków, protokoły wizji lokalnych, sekcji zwłok, ekshumacji, teczki współpracowników SB, wymięte opakowanie po pabialginie i paczka wysuszonych na wiór papierosów sport, które znaleziono wtedy w kieszeni denata.
Wierzyłem, że na tych dwudziestu tysiącach kartek znajdę odpowiedź na wszystkie moje pytania – a być może i nazwisko mordercy. Wierzyłem, że odnajdę ślad i rozwiążę zagadkę śmierci Stanisława Pyjasa.
Telefon dzwoni o godzinie 17.46.
Głos w słuchawce jest rozdygotany, rozmowa chaotyczna, rozmówcy nerwowi.
Dzwoniący to Bogusław Sonik, który jednak zapomniał się przedstawić. Telefonuje z Krakowa, z automatu przy hotelu Pod Kotwicą, mieszczącego się na Szpitalnej. Nie zna osobiście Jacka Kuronia, ale wie, że można do niego dzwonić w ważnych sprawach. Tak przeczytał w biuletynie Komitetu Obrony Robotników.
Mówi, że chodzi o Staszka z polonistyki, którego zabili ubecy. Obaj od miesięcy byli zaangażowani i pomagali KOR-owi, dlatego bezpieka deptała im po piętach i miała ich na oku. Staszek wyszedł wczoraj po południu z akademika, nie wrócił na noc, nikt nie wie, gdzie był, a rano milicjanci zapukali do jego kolegów i powiedzieli, że znaleźli go martwego na klatce schodowej w centrum Krakowa. Nie wiadomo, dlaczego był na Szewskiej. Ludzi z akademika przesłuchiwali rano, ale wypytywali o wódkę, narkotyki i myśli samobójcze, a nie, jak zwykle, o ulotki, gazetki i petycje. W Krakowie Staszek był na pierwszej linii frontu. Dlatego nie wygląda to wcale na zwykły wypadek, chyba że przy pracy.
– Nie gadaj, jak nie wiesz! – denerwuje się Kuroń. – Poczekaj, wszystko sprawdzimy. Ktoś do was wkrótce przyjedzie – uspokajająco rzuca do słuchawki. Tuż po jej odłożeniu grobowym głosem mówi do Joanny Szczęsnej: „Zamordowali Pyjasa”.
Potem zapisuje zdarzenie w dzienniku pokładowym. Tak nazywa brulion, w którym notuje przychodzące z całej Polski zgłoszenia o represjach. Jego numer telefonu (39 39 64) i adres (Mickiewicza 27/4) drukowany jest od kilku miesięcy w wydawanym własnym sumptem biuletynie KOR-u. Każdy może przyjść do jego mieszkania lub zadzwonić i poskarżyć się na opresyjność socjalistycznego państwa. KOR sprawdza wszystkie te informacje, a po zweryfikowaniu przekazuje zachodnim korespondentom bądź publikuje w kolejnym biuletynie, drukowanym na powielaczu. A kto czyta, musi się zadumać nad kondycją władz ojczyzny proletariatu, które wciąż prześladują klasę robotniczą.
Jednak Staszek Pyjas to coś zupełnie innego. To nie jakaś kolejna anonimowa ofiara, zaciągnięta na komisariat, wypałowana czy zwolniona z pracy. To młody chłopak, który od pół roku pomagał KOR-owi i stracił życie w dość dziwnych, niejasnych okolicznościach. To pierwszy taki przypadek w ośmiomiesięcznej historii KOR-u, więc to, co dzieje się na Mickiewicza po jego śmierci, jest dokładnie monitorowane przez SB1.
O 18.03 Kuroń przekazuje telefonicznie informację o zamordowaniu Pyjasa synowi Jana Józefa Lipskiego – Tomaszowi, a o 18.15 – współpracującemu z KOR-em Wojciechowi Ostrowskiemu. (Ostrowski proponuje, żeby podać wiadomość o morderstwie do wiadomości publicznej, z sugestią, że dokonać go mogła Służba Bezpieczeństwa).
O 18.47 Kuroń dzwoni do Jana Józefa Lipskiego z KOR-u. Tłumaczy, że to nie może być przypadek, bo chłopak zbierał dla nich pieniądze i podpisy pod petycjami, a kilka dni temu przysłał swój pierwszy list do redakcji biuletynu.
O 19.01 Grażyna Kuroń o tym samym opowiada Sewerynowi Blumsztajnowi („Sewkowi nie chce się wierzyć, aby milicja zrobiła taki «numer»” – notuje SB), a o 20.14 Marcie Miklaszewskiej, żonie mecenasa Jana Olszewskiego, który od lat broni Jacka w sądzie.
O 20.47 znowu odzywa się Wojciech Ostrowski. Mówi, że w Krakowie zna pewnego studenta, Lesława Maleszkę, i że można mu ufać; o 22.18 Ludwika Wujec informuje, że własnymi kanałami potwierdziła informację o śmierci studenta w Krakowie.
Tuż przed północą Kuroń rozmawia o tym z przebywającym w Paryżu rzecznikiem prasowym KOR-u Aleksandrem Smolarem. Jest on najważniejszym pośrednikiem w kontaktach KOR-u ze światem. To centrala telefoniczna czynna całą dobę i jednoosobowa agencja prasowa. Telefoniczne rozmowy z Warszawą nagrywa na magnetofon, przepisuje, redaguje, tłumaczy, a potem rozsyła komunikaty do zaprzyjaźnionych redakcji francuskich i angielskich gazet, Radia Wolna Europa, Głosu Ameryki i BBC.
Do Krakowa Kuroń wysyła dwóch swoich współpracowników – trzydziestojednoletniego Seweryna Blumsztajna i trzydziestoletniego Pawła Bąkowskiego. Obaj byli harcerzami w jego drużynie walterowskiej, obaj w 1968 roku brali udział w wiecach na Uniwersytecie Warszawskim i obaj trafili za to do pudła. W KOR-ze mają status współpracowników i w odróżnieniu od dostojnych założycieli zajmują się czarną robotą: drukiem, kolportażem, akcjami ulotkowymi. Blumsztajn jest redaktorem biuletynu wydawanego przez KOR, Bąkowski – łącznikiem KOR-u z akademicką młodzieżą Krakowa. Na miejscu mają zweryfikować informacje przekazane przez Sonika.
Zanim Blumsztajn z Bąkowskim wyjadą z Warszawy, spotykają się z adwokatem Andrzejem Grabińskim w jego mieszkaniu przy ulicy Długiej. Grabiński od lat sześćdziesiątych jest obrońcą w procesach politycznych. Bronił studentów kolportujących List do Partii autorstwa Kuronia i Modzelewskiego, uczestników wydarzeń marcowych 1968 roku, a ostatnio wyrzucanych z pracy robotników z Radomia i Ursusa. Teraz ma przygotować Blumsztajna i Bąkowskiego do wizyty w Krakowie, wytłumaczyć, o co mają pytać i na co zwrócić szczególną uwagę. Bąkowski pamięta, że mecenas Grabiński przygotował im długą listę spraw do załatwienia na miejscu, ale najważniejsze były trzy: przesłuchać lokatorów kamienicy, w której znaleziono ciało, wysłać do prosektorium jakiegoś zaufanego lekarza, znaleźć adwokata, który poprowadzi sprawę na miejscu.
Z Warszawy wyjeżdżają pośpiesznym Wigry o 2.12. Do Krakowa docierają o świcie i idą do Sonika, który mieszka na Floriańskiej, obok Jamy Michalika, na pierwszym piętrze. Przyjmuje ich w wielkim pokoju z oknami wychodzącymi na ulicę. (Na pamiątkę po poprzednim lokatorze nazywany „pokojem wisielca”). Musi być bardzo wcześnie, bo gospodarz jest jeszcze w piżamie.
1. W 1977 roku Paweł Bąkowski był łącznikiem KOR-u z akademicką młodzieżą Krakowa. To on zorganizował przywiezienie dziesiątków tysięcy ulotek, za pomocą których krakowscy studenci próbowali zatrzymać juwenalia. Od 1980 roku Bąkowski należał do „Solidarności”, a po wprowadzeniu stanu wojennego w grudniu 1981 działał w podziemiu. Po ujawnieniu się w 1983 roku wyemigrował do USA. Jest pomysłodawcą i organizatorem corocznych spotkań weteranów SKS-u w Gorcu
W mieszkaniu jest ktoś jeszcze. Długi, chudy, z rozwianymi włosami – wygląda jak niepościelone łóżko, z którego wygrzebał się na ich widok. To Leszek Maleszka, nazywany Malechą – jeden z najbliższych przyjaciół zabitego Staszka Pyjasa. Czekał tu od wieczora, by być ich przewodnikiem w Krakowie. Poznali się ze Staszkiem na praktykach studenckich, jeszcze przed rozpoczęciem pierwszego roku. Obaj byli spoza Krakowa – Staszek z Gilowic, góralskiej wioski pod Żywcem, Malecha – z Zakopanego. Obaj kochali książki i ciężką muzykę.
Wspólnie odkrywali semiotykę kultury Eco, rosyjską semiologię i wiedeńskich pozytywistów – Reichenbacha i Poppera. Fascynowali się strukturalizmem i teorią buntu – czytali Drogi kontrkultury i Oblicza studenckiego buntu.
Byli anarchistami zafascynowanymi paryskim Majem ’68. (Ich anarchizm był mocno antyklerykalny. Mieli w pogardzie nie tylko Kościół, ale też drobnomieszczański Kraków i inteligencję, która podlizywała się władzy). Studiowali rosyjskich anarchistów – Kropotkina i Bakunina; próbowali zrozumieć racje stojące za terrorystami z Grupy Baader-Meinhof.
Razem jeździli do Wrocławia na misteria Jerzego Grotowskiego i razem biegali tam boso po rozżarzonych węglach. Czytali autorów zakazanych w PRL-u – Gombrowicza, Hłaskę, Miłosza, Sołżenicyna – i marzyli, by wyrwać się w świat. Słuchali Led Zeppelin (choć Malecha zawsze wolał Beatlesów), palili sporty (za 3,50 zł), pili wódkę – czystą (za 57 zł) lub żytnią (za 62 zł), a także piwo – wiosną barbakan (za 3,60 zł) w barze Tramp na Błoniach, zimą krakus (za 3,80 zł) w Rotundzie naprzeciw akademika. (Tylko Maleszka zbyt dużo wypić nie mógł).
Wszystko zaczęło się w Rotundzie po koncercie Wojciecha Młynarskiego. Podszedł do nich chłopak, którego znali trochę z widzenia. Wcisnął im do ręki Rodowody niepokornych Bohdana Cywińskiego. Tak wkroczyła w ich życie wielka polityka. Przepisywali ręcznie komunikaty KOR-u, zbierali pieniądze dla rodzin prześladowanych robotników i podpisy pod petycją o zwolnienie ich z więzień.
Sam Staszek przyniósł ich ponad setkę. Dlatego wezwali jego rodziców na uczelnię. Profesor Weiss powiedział wprost, że byli u niego i jeśli Staszek nie zerwie z KOR-em, będzie miał nieprzyjemności. „Może stać się coś złego, coś najgorszego” – ostrzegał.
Nieprzyjemności nadeszły pod koniec kwietnia w błękitnych kopertach. W środku same kalumnie. „Śmierdziel”, „kurdupel”, „gnój”, „skurwysyn”, „zasraniec”, „skunks” i „kapuś”. Dostało je pięciu najbliższych kolegów Staszka. We wszystkich była sugestia, że jest esbeckim kapusiem, a w jednym, że trzeba go załatwić („Tępić takich skurwysynów wszelkimi sposobami”2). Wszyscy czuli, że za anonimami stoi SB, bo od dawna wokół nich węszyło i deptało po piętach, ale jednoznacznych dowodów nie było. Malecha namawiał ich, by nie odpuszczać, Sonik, student prawa, mówił, że jest na to paragraf, i napisał pismo do prokuratury.
W czwartek 5 maja złożyli w prokuraturze zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa: „Nieznany nam autor domaga się rozprawienia ze studentem Stanisławem Pyjasem. Tego rodzaju podburzanie do przestępstwa i tworzenie atmosfery zagrożenia w stosunku do człowieka stanowi działalność przestępczą”.
W piątek 6 maja Staszek wyszedł z Żaczka około czternastej, dwie godziny później pojawił się na chwilę w mieszkaniu Sonika przy Floriańskiej i nikt go już później żywego nie widział.
Następnego dnia rano milicjanci przyszli do Żaczka, obudzili kierownika domu studenckiego Jana Maurera i kazali się zaprowadzić na czwarte piętro, do pokoju 441. Gdy o 10.30 trzech milicjantów zaczęło przeszukanie, nie było tam żadnego z lokatorów. Pierwszy pojawił się Leszek Czarnecki – student drugiego roku filozofii. Niczego mu nie tłumaczyli, niczego nie wyjaśnili, tylko wręczyli wezwanie na przesłuchanie.
Zabrali ze sobą indeks Staszka (numer 30534), książeczkę oszczędnościową PKO (z wkładem pięciu złotych), zapisane na kartkach wyrwanych z zeszytu wiersze, czarną walizkę z dermy, z którą przyjechał na studia do Krakowa, i zawieszoną na ścianie płachtę szarego, pakowego papieru, zapisaną tajemnymi ciągami liczb i nazwiskami. („Tam zapisywali swoje długi karciane” – mówi dziś Czarnecki).
O jedenastej rozpoczęły się przesłuchania na komisariacie przy placu Szczepańskim. Studenci z Żaczka siedzieli na korytarzu, nikt z nich nie wiedział, po co został wezwany. Byli przekonani, że znów chodzi o politykę – ulotki, petycje lub nielegalne gazetki.
Że Staszek nie żyje, Czarnecki dowiedział się dopiero po wejściu. „Pan wie, że Stanisław Pyjas nie żyje?” – to pierwsze pytanie, które zadał mu śledczy. Później było już standardowo: z kim utrzymywał kontakty, czy miał wrogów, myśli samobójcze, czy pił, zażywał narkotyki i kto go widział ostatni?
Sonik o śmierci Pyjasa dowiedział się dopiero po siedemnastej, gdy do mieszkania na Grodzką, gdzie mieszkała jego dziewczyna Liliana, przybiegł podekscytowany Malecha. Krzyczał od progu, że Staszka zabiła bezpieka, a potem powtórzył, czego dowiedział się w Żaczku. Że znaleźli go rano na klatce schodowej, że nie wiadomo, co robił na Szewskiej, że od popołudnia nikt go nie widział, że ta śmierć jest w ogóle tajemnicza i musi mieć związek z wysyłanymi kilkanaście dni wcześniej anonimami. A skoro z anonimami, to także z SB, bo nikt inny nie mógł ich napisać.
To właśnie Sonik próbował tłumaczyć Jackowi Kuroniowi, gdy dzwonił do niego w sobotę po południu.
Teraz to wszystko jeszcze raz opowiadają ze szczegółami jego wysłannikom – Blumsztajnowi i Bąkowskiemu – a potem prowadzą ich do najważniejszego ze świadków. To najbliższy przyjaciel Staszka. Na głowie ma afro jak Hendrix i jest w stanie szoku. (Tak to pierwsze spotkanie z Wildsteinem zapamiętał Paweł Bąkowski).
Bronisław Wildstein nie mieszka w Żaczku, bo jest z Krakowa. O śmierci przyjaciela dowiedział się w sobotę po południu, gdy do jego mieszkania na Chocimskiej przybiegli koledzy z tą tragiczną wiadomością. Gdy dotarł do Żaczka, w 441 trwała już narada. Było mnóstwo plotek i żadnych konkretów, więc postanowił dowiedzieć się więcej. Na plac Szczepański poszedł ze swoją dziewczyną Iwoną Galińską i z Jackiem Nowaczkiem. Dyżurny milicjant go spławił, ale wygadał, że ciało jest w Zakładzie Medycyny Sądowej po drugiej stronie Plant. Poszli tam i Wildstein powiedział, że jest bratem zmarłego. Cieć [w rzeczywistości był to laborant Władysław Machlowski] zawiózł ich windą do piwnicy, otworzył chłodnię i wystawił wózek. Staszek był przykryty białym płótnem. Umyty, wystrzyżony. Nie było widać krwi, tylko pękniętą wargę, rozbity nos, rozciętą brodę i dziurę wielkości paznokcia w kąciku oka. Większość ran po lewej stronie twarzy. „Jakby został pobity kastetem” – tak powiedział kolegom po powrocie do akademika. A prokuratorowi, z którym rozmawiał kilka dni później, oświadczył, że jest przekonany, iż Staszek został zamordowany.
Kolegom oznajmił wprost, że w kostnicy zobaczył twarz zakatowanego człowieka i że to pobicie musi się łączyć z SB, które za nimi chodziło. Mówił o tym każdemu, kto chciał słuchać.
To samo powtarza w niedzielę rano w akademiku przy Piastowskiej rodzicom Staszka, którzy przyjechali z Gilowic, i wysłannikom Kuronia. Wieść o zamordowanym studencie UJ zaczyna krążyć po Krakowie. W niedzielę rano dowiaduje się o tym nawet kardynał Wojtyła. (Przekazał mu tę informację duszpasterz studentów – ojciec Andrzej Kłoczowski).
Wątpliwość dotyczy już tylko tego, czy chłopaka zamordowano z premedytacją, by zastraszyć zbuntowane środowisko studenckie, czy był to wypadek przy pracy i ktoś przesadził z biciem.
Bąkowski wraca do Warszawy w niedzielę wieczorem, przekonany, że za śmierć Pyjasa odpowiedzialna jest Służba Bezpieczeństwa. Blumsztajn wyjeżdża z Krakowa w poniedziałek rano. Też w zasadzie przekonany o udziale SB w śmierci Pyjasa, choć ma drobne wątpliwości. Nie potrafi znaleźć sensownej odpowiedzi na pytanie: dlaczego właśnie Pyjas?
Był jednym z wielu, ale nikim ważnym – kolporterem bibuły, który zbierał podpisy pod petycją. Nie wziął nawet udziału w spotkaniu w Gorcach, gdzie kilka dni temu po raz pierwszy KOR spotkał się z akademicką młodzieżą Krakowa. Dlaczego on?
– Nie znaliśmy wtedy jeszcze żadnych szczegółów z Szewskiej – mówi dziś Blumsztajn. Nie wiedzieliśmy, po co tam poszedł i że był pijany. Nie mieliśmy dostępu do żadnych dokumentów i wiedzieliśmy tyle, ile dowiedzieliśmy się z rozmów z jego kolegami. Było dużo plotek, domysłów, podejrzeń i dramatyczna opowieść Bronka Wildsteina z kostnicy. Ale on przecież nie był lekarzem.
Dlatego przed wyjazdem Blumsztajn prosi najbardziej przebojową dziewczynę, którą wtedy spotkał – Lilkę Batko – by poszła jeszcze na Szewską porozmawiać z lokatorami.
Po powrocie do Warszawy próbuje o swoich wątpliwościach opowiedzieć Jackowi Kuroniowi, ale ten mówi, że nie ma to już znaczenia.
„Uznaliśmy, że to próba fizycznej rozprawy z nami i musimy iść na całość” – odpowiada i gasi dyskusję w zarodku.
– Fakty już Jacka nie interesowały. Miał wypracowaną koncepcję i nikogo nie zamierzał słuchać – mówi dziś Blumsztajn.
W poniedziałek gotowy był już komunikat KOR-u o śmierci Pyjasa, który powstawał w nocy z niedzieli na poniedziałek. „Jacek przeprowadzał coś w rodzaju ankiety” zanotowała po latach pisarka Anka Kowalska. Pamiętała, że spotkali się wieczorem kilkuosobową grupą w jakimś pustym, nieznanym mieszkaniu, do którego Kuroń miał klucze. „Co myślisz o tej śmierci?” – zapytał. „Wiedzieliśmy dość, żeby znać sprawców” – zapisała. „Adam [Michnik] powiedział: – Skończyły się żarty. Żarty to były przesłuchania, rewizje, zatrzymania, inwigilacja, pierwsze sankcje prokuratorskie, wylewanie z pracy i studiów, groźby, szantaże, anonimy, wywożenie porywanych na ulicy za miasto, porzucanie ich tam pobitych, bicie w komendach i poza nimi. […] Mimo wstrząsu i napięcia uznaliśmy […] śmierć Pyjasa za wypadek przy pracy. Jak się bije, można i zabić. W skleconym tej okropnej nocy oświadczeniu opisaliśmy znany nam wówczas stan rzeczy i zwróciliśmy uwagę na bezkarne tworzenie klimatu (prasa, prasa!), którego logicznym, choć przypadkowym zapewne skutkiem stać się może zbrodnia”3.
Napisali w nim, że zmarły student był ich współpracownikiem i dostawał pogróżki, zanim został znaleziony martwy, z urazem głowy. A stało się to dzień po tym, jak złożył zawiadomienie do prokuratury. W tekście nie ma oskarżeń wprost, że zabiła go bezpieka, ale jest mocna sugestia, że wcześniej zabiciem przez nieznanych sprawców Służba Bezpieczeństwa groziła innym współpracownikom KOR-u – Mirosławowi Chojeckiemu, Eugeniuszowi Klocowi, Andrzejowi Zdziarskiemu – a dwa dni przed śmiercią Pyjasa ciężko pobity został górnik z Gliwic, Władysław Sulecki.
Tekst jest wyważony, ostrożny, rzeczowy. Kończy się apelem o rzetelne zbadanie sprawy: „Okoliczności śmierci Stanisława Pyjasa wymagają publicznego wyjaśnienia przez kompetentne organy władzy i pociągnięcia do odpowiedzialności sądowej winnych zbrodni, bez względu na to, jakie zajmują stanowisko”4.
W nocy z poniedziałku na wtorek Kuroń konsultuje jeszcze ten komunikat z bratem Aleksandra, Eugeniuszem Smolarem – dziennikarzem sekcji polskiej BBC w Londynie. We wtorek rano, 10 maja, wysyła gotowe oświadczenie KOR-u zachodnim korespondentom w Warszawie. Pierwszy jest Jerzy Brodzki z amerykańskiej agencji prasowej Associated Press w Warszawie, który o 14.30 przesyła gotową już depeszę o śmierci Pyjasa teleksem do Wiednia, a stamtąd agencyjnymi łączami wędruje ona do redakcji na całym świecie. Radio Wolna Europa jako pierwsze informuje z Monachium o śmierci studenta, powołując się właśnie na informację AP.
Tekst depeszy w języku angielskim przygotował legendarny korespondent AP Alexander G. Higgins, przebywający wtedy przez kilka dni w Warszawie. (Za dwa lata jako szef biura AP w Teheranie będzie relacjonował upadek szacha Rezy Pahlawiego).
To zaledwie 437 słów, z których najważniejsze są te o przyczynach śmierci Pyjasa:
„Studenta blisko związanego z polskim dysydenckim Komitetem Obrony Robotników znaleziono pobitego na śmierć w budynku krakowskiej kamienicy – powiedział dziś rzecznik prasowy komitetu Jacek Kuroń.
Ciało 23-letniego Stanisława Pyjasa zostało znalezione w sobotę w innej części miasta niż ta, w której mieszkał. Zmarł około cztery godziny wcześniej z powodu urazów głowy.
«Jedno jest pewne – powiedział Kuroń – jego urazy głowy nie były spowodowane upadkiem. Został pobity czymś twardym»”5.
W Oborach koło Konstancina-Jeziorny w Domu Pracy Twórczej wieczornej audycji RWE słucha reporter Marian Brandys. „[P]odano sporo szczegółów o okolicznościach śmierci Pyjasa – notuje w swoim dzienniku. – Natomiast nasza prasa i radio (…) milczą jak zaklęte. Za to w dzisiejszej «Trybunie Ludu» znalazłem wiadomość o skrytobójstwie politycznym (…) w małym miasteczku środkowoamerykańskiego państewka Salwador. Czytelnicy «Trybuny» gotowi pomyśleć, że z odległym o wiele tysięcy kilometrów Salwadorem mamy lepszą komunikację niż z Krakowem”6.
Na Szewskiej pojawia się Liliana Batko z dwiema koleżankami z duszpasterstwa akademickiego „Beczka”. Sąsiedzi kierują je na drugie piętro, pod szóstkę, do mieszkania studentki Barbary Paneczko, której ojciec podobno jest oficerem milicji.
To pod jej drzwiami leżał rano chlebak Pyjasa, istnieje więc przypuszczenie, że może coś więcej wiedzieć o jego ostatniej nocy.
Batko podaje się za kuzynkę Staszka i wślizguje z koleżankami do kuchni. Dziewczyna jest zimna i nieprzyjemna. Mówi, że prawie Pyjasa nie znała. Ostatni raz widziała go półtora roku temu. I niczego więcej nie można się od niej dowiedzieć. Powtarza w kółko: „Nic nie słyszałam, nic nie widziałam, nic nie wiem”.
– Po tym oziębłym i szalenie nieprzyjemnym spotkaniu było oczywiste, że niczego się już od niej nie dowiemy, więc nie szukałam następnego kontaktu – mówi dziś Liliana. – Do momentu wizyty na Szewskiej nie wierzyłam w zabójstwo. Opowieści Bronka z prosektorium mogły być efektem szoku, Maleszka krzyczący: „Ubecja zabiła Staszka” mógł histeryzować. Ale w każdym, kto widział klatkę schodową na Szewskiej, musiały się zrodzić wątpliwości. Gdy tam poszłam, były jeszcze widoczne ślady krwi na posadzce. I na zdrowy rozum od razu było widać, że on nie mógł spaść ze schodów w to miejsce, w którym go znaleźli. Zaczęłam mieć wątpliwości.
Następnego dnia próbowałam w biurze ogłoszeń na Wiślnej zamieścić nekrolog w lokalnej gazecie. To była sucha informacja: imię, nazwisko, wiek i że zginął śmiercią tragiczną. Gdy podałam karteczkę z nazwiskiem Pyjasa, zobaczyłam strach w oczach pani z biura ogłoszeń. Zabrała fiszkę ze sobą, wyszła na zaplecze, a gdy wróciła, powiedziała bez słowa wyjaśnienia, że takiego nekrologu nie mogą zamieścić w gazecie. Nie, bo nie. W pozostałych dwóch gazetach było tak samo. Pomyślałam: „Coś tu nie gra”.
W środę notkę o pobitym na śmierć dysydenckim studencie w Krakowie publikuje u dołu siódmej strony londyński „The Times”. Z pięciu opublikowanych zdań najważniejsze są dwa: „Ciało pana Stanisława Pyjasa znaleziono w zeszłą sobotę w bloku mieszkalnym w innej części miasta, niż mieszkał. Zmarł około czterech godzin wcześniej z powodu obrażeń głowy”.
Jeszcze bardziej lapidarny jest tego dnia krakowski „Dziennik Polski”. Opis śmierci Stanisława P., jak piszą tam o Pyjasie, to tylko trzy zdania w kronice wypadków publikowanych na ostatniej stronie gazety: „Według informacji KW MO w Krakowie (…) śmierć nastąpiła w wyniku upadku ze schodów. Stwierdzono także u denata 2,6 promila alkoholu we krwi. Dochodzenie prowadzi prokuratura”.
Nikt w Krakowie w ten nieszczęśliwy wypadek nie wierzy. Profesor Karol Estreicher odnotowuje w swoim dzienniku podawane z ust do ust informacje i nastroje krakowskiej ulicy:
„Został zabity uderzeniem w tył głowy. Wywołano go nad ranem z domu akademickiego i zwłoki zostały podrzucone. «Sprawca nieznany», chociaż przesłuchiwana surowo i ostro młodzież i koledzy ze studiów rozpoznali, że Milicji zależy na stwierdzeniach, że zmarły był degeneratem, że pił, że był nienormalny. (…)
Wśród młodzieży panuje ogromne wzburzenie. Plotki, przesadzone wiadomości. Kraków jest podminowany.
Na murach i rynnach przyklejane są żałobne kartki ogłaszające nabożeństwo żałobne. Są one natychmiast zrywane przez Milicję. (…)
W Krakowie można spodziewać się rozruchów akademickich”7.
Jacek Kuroń też w upadek ze schodów nie wierzy.
Przed południem zwołuje na Mickiewicza konferencję prasową z zachodnimi dziennikarzami. Opowiada im o oględzinach zwłok dokonanych przez Wildsteina, tajemniczej znajomej Pyjasa z Szewskiej, zakłamanej notatce prasowej i oficjalnej, dość podejrzanej przyczynie zgonu – chłopak miał się zakrztusić krwią płynącą z rozciętej wargi. Jego zdaniem Pyjas został zamordowany przez Służbę Bezpieczeństwa, a ciało, w pośpiechu i niedbale, podrzucono na klatkę schodową i ułożono w miejscu, w którym w żaden sposób nie powinno się znaleźć, jeśli rzeczywiście spadł ze schodów. Zresztą upadek z drugiego piętra narobiłby sporo hałasu, a żaden z lokatorów niczego nie słyszał. Żeby jednak uprawdopodobnić wypadek, podrzucono plecak studenta pod drzwiami dziewczyny, do której czasem przychodził8.
To samo Kuroń powtarza Krzysztofowi Bobińskiemu, dziennikarzowi „The Financial Times”, który o 14.15 dzwoni z Krakowa z prośbą o dalsze szczegóły.
Dwudziestoośmioletni Bobiński to urodzony w Anglii syn polskich emigrantów. Po ukończeniu historii na Oxfordzie trafił do największego brytyjskiego dziennika finansowego i od 1976 roku jest jego korespondentem w Warszawie. Miał szczęście, bo jesienią, po strajkach w Radomiu i Ursusie, powstała w Warszawie pierwsza jawnie działająca w komunizmie opozycyjna organizacja – Komitet Obrony Robotników. Jej członkowie oświadczenia i apele podpisują własnymi nazwiskami, a w podziemnych gazetkach podają swoje adresy i numery telefonów. KOR broni praw człowieka, krytykuje komunistyczne władze, wspomaga finansowo robotników wyrzucanych z pracy, wydaje biuletyny i organizuje konferencje prasowe dla zachodnich dziennikarzy. Czegoś takiego nie było wcześniej w bloku wschodnim, więc wzbudza to duże zainteresowanie brytyjskiego czytelnika i jest o czym pisać.
– Jacek Kuroń był ważnym źródłem informacji dla wszystkich korespondentów w Warszawie i po prostu dzwonił, gdy miał coś ważnego do przekazania – mówi Bobiński. – Tak też było w ten wtorek, gdy zadzwonił, by powiedzieć, że w Krakowie zamordowany został współpracownik KOR-u. Wiedziałem tyle, ile dowiedziałem się od Kuronia: że prawdopodobnie stoi za tym milicja. Założyłem, że to prawda, ale nie miałem możliwości potwierdzić. To pierwsze polityczne zabójstwo od powstania KOR-u, ważne wydarzenie polityczne i przełomowy moment historii. Kraków buzował. Pojechałem tam, by zobaczyć z bliska wybuch społeczny – i jak sobie poradzi z nim władza.
Pierwsze kroki Bobiński kieruje na Franciszkańską, gdzie w pałacu biskupim urzęduje waleczny kardynał Karol Wojtyła. Ale zamiast z kardynałem, spotyka się z jego sekretarzem. Ksiądz Stanisław Dziwisz jest miły, ale na pytania dotyczące śmierci studenta nie odpowiada. Zaprasza Bobińskiego na niedzielę do Bieńczyc, gdzie kardynał ma uroczyście wyświęcić pierwszy kościół zbudowany w Nowej Hucie. „Zobaczymy, co Jego Eminencja tam powie” – zachęca Dziwisz tajemniczo.
– Tylko że Wojtyła o Pyjasie w ogóle nie wspomniał – dodaje dziś Bobiński. – Kościół mówił wtedy sporo o śmierci tego studenta, ale bezpiecznie. Że odszedł, umarł, zginął, ale nigdy, że został zamordowany – tłumaczy Bobiński.
Z Krakowa redaktor „The Financial Times” pamięta ciągnące na Szewską tłumy, czarne flagi, gniewnych ludzi przed wejściem do kamienicy, wiązanki kwiatów, płonące znicze, kobiety przekładające różaniec w palcach, szepty modlitw i atmosferę sanktuarium w sieni.
Na tarasie hotelu Cracovia spotyka się z chłopakiem, którego polecił mu Kuroń. Wysoki, szczupły, długie włosy. Nazwiska nie pamięta, ale mógł to być Maleszka. Chłopak mówi o determinacji i złości, która w nich narasta, i zapowiada największą manifestację studencką od Marca ’68.
Liliana Sonik pamięta z kolei, że zanim zdecydowali się na bojkot juwenaliów, mieli mnóstwo wątpliwości i dwa najważniejsze pytania, na które musieli sobie odpowiedzieć. Czy na pewno nie był to wypadek? Czy nie zarzucą im, że politycznie wykorzystują śmierć kolegi?
I wtedy odezwał się Józek Ruszar. „Staszkowi się coś od nas należy, nie zasłużył sobie, by jego śmierć została przemilczana” – powiedział.
Ale postanowili zapytać jeszcze Bronka Wildsteina, bo był najbliżej Staszka. Od chwili jego śmierci waletował w Żaczku, spał w łóżku przyjaciela, sporo pił, rzadko się budził, niewiele mówił i był nieprzytomny z rozpaczy. Wysłali do niego Sonika. Wybudził Bronka i zapytał, co sądzi o bojkocie. Wildstein bąknął coś tylko pod nosem, a oni to burknięcie wzięli za zgodę.
Przygotowania trwają od czwartku, gdy do Krakowa dojechali wysłannicy KOR-u: Bąkowski, Onyszkiewicz, Chojecki, Macierewicz. Mają wspierać studentów i pilnować, by nie wpadli na minę. Są kilka lat starsi od tych z Krakowa, zaprawieni w politycznych bojach, bardziej doświadczeni i bardziej nieufni wobec władzy. Każdy z nich ma za sobą polityczne doświadczenie Marca ’68, areszt, wyrok, odsiadkę, dziesiątki zatrzymań, rewizji, przesłuchań i poszturchiwań.
Gdy docierają wieczorem na ulicę Tarnowskiego, do mieszkania Józefa Ruszara, jest tam już sporo młodzieży. Ktoś wystukuje na maszynie tekst ulotki. Trwa spór, jak najskuteczniej zatrzymać rozpoczynające się za niecałą dobę juwenalia – największą, najhuczniejszą, najstarszą, najbardziej radosną studencką imprezę w Polsce, wizytówkę Socjalistycznego Związku Studentów Polskich, przygotowywaną od wielu miesięcy przez setki działaczy.
– Najbardziej bojowy był Ruszar, najbardziej spokojny i opanowany – Sonik, reszta pełna grozy, a wszyscy wciąż w szoku po śmierci Staszka – tak ich pamięta Paweł Bąkowski.
Zabawę mają powstrzymać czarne opaski, kokardy, chorągwie, moralna presja i tysiące ulotek-klepsydr, których treść nocą uzgadniają telefonicznie z Warszawą. Minimum słów – imię, nazwisko, że był studentem piątego roku polonistyki, że zginął tragicznie, że msza za jego duszę w najbliższą niedzielę. Najważniejsze przesłanie ma być wydrukowane na samym dole kartki: „W związku z zamordowaniem naszego kolegi Staszka Pyjasa apelujemy o nieuczestniczenie w imprezach juwenaliowych. Prosimy wszystkich o udział w trzydniowej żałobie”.
Na Stolarskiej u dominikanów swoją bazę ma Józef Ruszar, który kieruje grupą kilkudziesięciu licealistów z duszpasterskiego kółka dyskusyjnego.
Dziewczyny z „Beczki” chodzą natomiast po sklepach i wykupują czarną tkaninę. Ich mamy, ciocie i babcie szyją z tego żałobne opaski i flagi. Chłopcy w tym czasie przygotowują listewki, na których te flagi trzeba będzie osadzić.
Po południu rozpoczyna się zorganizowana przez Ruszara akcja okrywania miasta kirem. Spiskowcy wykorzystują druty rozpięte w poprzek uliczek przy rynku, na których wiszą zwykle miejskie ozdoby, i konspiracyjną technikę z czasów ostatniej wojny. Z jednej strony czarnego płótna zamocowana pinezkami listewka, z drugiej – półtorametrowy sznurek zakończony kamieniem. Jedna osoba trzyma sukno zwinięte wokół listewki, druga rzuca kamieniem. Sznurek okręca się wokół drutu i niełatwo to wszystko zdjąć.
Czarne flagi muszą widzieć kolorowi przebierańcy, zmierzający wieczorem w stronę Rynku.
Gdy o godzinie 21 na scenie przy wieży ratuszowej wiceprezydent Krakowa Zygmunt Sakiewicz wręcza studentom klucze do miasta, trzysta metrów dalej, w kościele Świętej Anny, trwa właśnie kolejne spotkanie konspiratorów. Jest na nim trzydzieści, może czterdzieści osób, którym Macierewicz tłumaczy podstawy konspiracyjnego bhp.
Akcja ulotkowa ma się zacząć w sobotę po południu. Na czterech rogach Rynku Głównego staną warszawscy opozycjoniści – ruchome skrzynki z ulotkami. Będą oni chronieni przez studentów z czarnymi opaskami. Kolporterzy będą odbierać ulotki ze skrzynek i rozdawać je przechodniom.
2. „Ukazanie się pierwszych ulotek na mieście – klepsydr oraz «Oświadczeń» KOR-u w rejonach Dworca Głównego PKP, Rynku Głównego oraz ulic: Floriańskiej, Sławkowskiej, Szewskiej, Solskiego, Anny, Karmelickiej i w Miasteczku Studenckim w Krakowie. Kolportaż trwał do późnych godzin wieczornych” – zapisano w dokumentach milicyjnych pod datą 13 maja godzina 13.00
Po pierwsze: nikt nie może dać się złapać.
Po drugie: wszyscy mają trzymać się razem.
Po trzecie: przy próbie zatrzymania krzyczeć i wzywać pomocy. A gdy zacznie się gromadzić tłum, mówić, że bezpieka chce zamordować kolejną ofiarę.
Po czwarte: żądać od milicjantów legitymacji służbowych, numerów identyfikacyjnych i nazwisk.
Gdy po naradzie wychodzą z kościoła, na ulicy Świętej Anny płynie już radosny tłum przebierańców, którego nic prócz zabawy nie interesuje.
– Wtedy zwątpiłem, czy uda nam się to zatrzymać – mówi dzisiaj Bąkowski.
„Miasto podminowane – notuje w swoim dzienniku pisarz Jan Józef Szczepański, który w piątek wieczorem spacerował po Krakowie. – Milicja zdziera klepsydry Pyjasa. W niedzielę ma być msza żałobna. Rozwiesza się juwenaliowe transparenty, tu i ówdzie krążą już grupki przebierańców, ale nastroje napięte. Na Pędzichowie koło nas niechlujny transparent «Śmiej się razem z nami». (…)
Na Szewskiej, przed bramą, w której znaleziono ciało, stał radiowóz nadający beatową muzykę i odbywała się loteria fantowa”9.
Pierwsze ulotki docierają do Krakowa porannym ekspresem. Przywozi je w dwóch wielkich torbach szkolny kolega Pawła Bąkowskiego – Jan Walewski. Bąkowski odbiera je na dworcu i niesie do zakrystii kościoła Świętej Anny, skąd wysyłane są do punktów kolporterskich.
Najważniejszy jest w Żaczku, w pokoju 518, gdzie ulotki przydzielane są konkretnym osobom.
Według instrukcji Bąkowskiego mają być wkładane w witryny sklepów, naklejane na przystankach autobusowych, wręczane przechodniom – ale tak, żeby tekst przeczytało co najmniej kilka osób. („W związku z zamordowaniem naszego kolegi Staszka Pyjasa apelujemy o nieuczestniczenie w imprezach juwenaliowych”).
3. By utrudnić komunikację między Krakowem a resztą Polski, władza w sobotę 14 maja zawiesiła połączenia telefoniczne z Krakowem. Telegram wysłany do Jacka Kuronia przez Jana Korowskiego
Na drugim piętrze kamienicy przy Grodzkiej 27, w mieszkaniu studentki Liliany Batko nie zamykają się drzwi. W pokoju trwa niekończąca się narada, a w kuchni gotuje się klej z mąki. Tym klejem studenci smarują wielkie afisze namalowane w nocy przez studentów Akademii Sztuk Pięknych, skrzykniętych przez Joannę Barczyk. Na szarym papierze pakowym to samo co na ulotkach, tylko łagodniej, za to wielkimi, bijącymi po oczach literami: ZGINĄŁ ŚMIERCIĄ TRAGICZNĄ”, „PROSIMY O WSPÓŁUDZIAŁ W ŻAŁOBIE” i „APELUJEMY O NIEUCZESTNICZENIE W JUWENALIACH”.
Pod naklejonymi na murach plakatami przechodnie składają kwiaty, zapalają znicze i stają na chwilę, by wysłuchać komunikatu odczytywanego przez młodych ludzi: „Okoliczności śmierci Stanisława Pyjasa wymagają publicznego wyjaśnienia przez kompetentne organy władzy i pociągnięcia do odpowiedzialności sądowej winnych zbrodni, bez względu na to, jakie zajmują stanowisko”.
– Prosimy o uszanowanie naszej żałoby – apelują do przechodniów studenci.
Na Rynku są dwie estrady, przebierańcy, muzyka, tańce i wygłupy. Gdy zbliżają się kolejni roześmiani studenci, doskakują do nich chłopcy Ruszara, wtykają w ręce ulotki i opowiadają o zamordowanym koledze. To zwykle wystarcza, by zniechęcić świętujących do dalszej zabawy i powrotu do akademika, więc Rynek wypełnia się milczącą, żałobną masą, wokół której krążą ciemne napoleońskie kapelusze. To gwardia juwenaliowa SZSP. Tropią kolporterów ulotek i tych w czarnych opaskach, którzy pod pretekstem żałoby chcą zepsuć zabawę studentom.
W nocy z soboty na niedzielę to właśnie oni usuwają kwiaty, znicze i wszystkie plakaty dotyczące tragicznej śmierci Stanisława Pyjasa. Nic to nie daje, bo w mieszkaniu Lilianny Batko na Grodzkiej przyjaciele i znajomi Staszka powołują w tym czasie Studencki Komitet Solidarności im. Stanisława Pyjasa. Tak ma się nazywać ta pierwsza, działająca jawnie, studencka organizacja opozycyjna, stworzona po to, by wyjaśnić tajemniczą śmierć ich kolegi.
Słowo „komitet” w nazwie zostało zapożyczone od KOR-u, ale „solidarność” to ich własny pomysł.
– Oznaczało, że nikt nie będzie sam, że możemy liczyć na siebie, że będziemy się wspierać i pracować razem. Słowo to wisiało w powietrzu, często było używane przez kardynała Wojtyłę i stało się dla nas inspiracją – mówi dziś Liliana Batko-Sonik. Nie pamięta jednak, kto to słowo wtedy wymyślił.
To, co dzieje się na Rynku Głównym, z okna pierwszego piętra Szarej Kamienicy obserwuje szef komisji kultury zarządu krakowskiego SZSP i organizator juwenaliów – Waldemar Janda. Ma swoją siedzibę nad klubem Pod Jaszczurami i stamtąd kieruje organizacją studenckiego święta, do którego przygotowywał się przez rok. Ma dwadzieścia pięć lat, jest absolwentem AGH (ukończony w 1976 roku wydział elektrotechniki, elektroniki i fizyki atomowej) i może się pochwalić pasmem sukcesów organizacyjnych. Ostatnio szefował zakończonemu w ubiegłym miesiącu Festiwalowi Piosenki Studenckiej, którego laureatem został dwudziestoletni student polonistyki – Jacek Kaczmarski. (Pamięta, że Kaczmarski śpiewał piosenkę o młodych wilkach, uciekających przed obławą).
O śmierci Stanisława Pyjasa dowiedział się od kolegi, Piotra Szczerskiego, studenta polonistyki. Szczerski twierdził, że Staszka zamordowało SB, i próbował namówić Jandę do odwołania juwenaliów i ogłoszenia żałoby.
– Nie mogliśmy tego zrobić – mówi dziś Janda. – Po prostu nie wierzyliśmy, że został zamordowany. Nie był aż tak ważną postacią w opozycji, by władza miała ochotę ryzykować bunt społeczny z powodu śmierci chłopaka, który otarł się o KOR.
Zresztą nie było żadnych dowodów na udział SB. Jeszcze przed rozpoczęciem juwenaliów przyszedł do nas prokurator Henryk Sołga i wszystko wyjaśnił. Powiedział, że to był wypadek. Pijany Pyjas potknął się i upadł tak nieszczęśliwie, że uderzył twarzą o betonową posadzkę, zadławił się krwią i umarł z powodu uduszenia. Nie mieliśmy podstaw, by mu nie wierzyć.
Gdy w niedzielę o dziewiątej rano w kościele Świętej Trójcy przy Stolarskiej rozpoczyna się msza żałobna za duszę Stanisława Pyjasa, dwieście metrów dalej, w siedzibie SZSP, dyżur przy teleksie rozpoczyna Krzysztof Balon, wysyłający do Warszawy komunikaty z pola ideologicznej walki.
„W tej chwili trwa Msza akademicka (…) ksiądz mimo zapewnień potępia studentów że się bawią, gdy ich kolega zginął” – relacjonuje to, co się dzieje w kościele, a potem wystukuje na klawiaturze to, co widzi przez okno: „[P]rocesja luźna wyszła z Kościoła Dominikanów przez Rynek i Dominikańską na ul. Szewską, na końcu szła grupa z czarnymi flagami, całość liczyła (…) ok. 2000 osób (…) nie wiemy, co zrobią dalej”.
Kolejny teleks dotyczy Szewskiej:
„[A]pelowano do zebranych o upowszechnianie nastroju żałoby i zerwanie Juwenaliów (…) by zebrać się o godz. 21 w trakcie finalnej uroczystości koronacji najmilszej [studentki] w celu jej zbojkotowania”.
4. „Tuż po zakończeniu nabożeństwa na ul. Grodzkiej w pobliżu Rynku gromadzą się tłumy. Jest poczet sztandarowy – 15 czarnych flag. Ludzie ruszają za nimi, formując się w pochód. Po okrążeniu Rynku, manifestanci wchodzą w ul. Szewską, gdzie wisi transparent «Święto Uniwersytetu Krakowskiego». Na krawężnikach gromadzą się mieszkańcy. Spokój, milczenie, powaga”. Od lewej w pierwszym rzędzie idą: NN, Mirosław Swatek, Jerzy Geresz, Jan Piotr Jarosz, NN, Paweł Bąkowski; w drugim rzędzie pierwszy od prawej Jerzy Budyń
Po chwili kolejny: „[O]becnie istnieją dwa punkty, gdzie gromadzą się ludzie mianowicie na Sukiennicach (…) i przy «kapliczce» na Szewskiej odczytuje się tam odezwę KOR i podaje «okoliczności» śmierci Pyjasa (…)
na Rynku pod Sukiennicami jest ok. 50 osób (…) na Szewskiej około 150–200 osób, które też się wymieniają. (…) Ludzie się rozchodzą, zresztą pada deszcz organizatorzy jednak stoją cały czas z czarnymi flagami (…)
Nastroje w porządku. Aktyw dzielny. Trzymamy się”10.
Wieczorem jest jeszcze więcej ludzi. Cała Szewska wypełniona po brzegi. Są czarne flagi, świece i znicze. Stąd wielotysięczny tłum wyrusza w kierunku Wawelu. Tylko że wejścia na Rynek strzeże kordon ludzi trzymających się za ręce. Więc ci, którym nie udało się przedrzeć, robią w tył zwrot i docierają na Wawel przez Planty. Na placu Świętego Idziego na odwróconym koszu na śmieci stoi Józef Ruszar, odczytujący deklarację założycielską Studenckiego Komitetu Solidarności (z nazwy w ostatniej chwili wycięte zostało nazwisko Pyjasa).
„W odpowiedzi na wstrząsający fakt zabójstwa zrodziła się wśród studentów krakowskich spontaniczna inicjatywa zbojkotowania imprez juwenaliowych. Żałoba studentów i mieszkańców Krakowa była wielokrotnie naruszana przez funkcjonariuszy SB i SZSP. (…) Tym samym SZSP straciło ostatecznie moralne prawo do reprezentowania środowiska studenckiego. Dlatego (…) powołaliśmy Studencki Komitet Solidarności dla zainicjowania prac nad stworzeniem autentycznej i niezależnej organizacji studenckiej”11.
Najwięcej w oświadczeniu jest o śmierci Pyjasa i o tym, że trzeba ją wyjaśnić, pociągnąć do odpowiedzialności winnych i ukarać tych, którzy sprofanowali żałobę („bez względu na to, jakie zajmują stanowisko”).
Pod deklaracją podpisało się z imienia i nazwiska dziesięcioro studentów, m.in. Lesław Maleszka, Andrzej Balcerek, Liliana Batko, Bogusław Sonik, Józef Ruszar i Bronisław Wildstein. Spoza Uniwersytetu Jagiellońskiego jest tylko Joanna Barczyk – studentka Akademii Sztuk Pięknych.
W „The Financial Times” Krzysztof Bobiński pisze następnego dnia o tysiącach ludzi, którzy przyszli opłakiwać tragicznie zmarłego studenta z Krakowa. Ale także o nierozstrzygniętym sporze, czy zginął pijany, spadając ze schodów, jak twierdzi władza, czy raczej został zabity przez komunistycznych zbrodniarzy w odwecie za swoją polityczną działalność, jak uważają jego koledzy.
– Ten znak zapytania sprawił, że ta śmierć nie poruszyła świata – mówi dziś Bobiński. – Bo ileż razy można roztrząsać, czy został zamordowany? Nie było na to jednoznacznych dowodów, nikt nie był niczego pewny, a władza powtarzała, że był to tylko nieszczęśliwy wypadek.
Zainteresowanie zachodnich mediów śmiercią Pyjasa kończy się w niedzielę późnym wieczorem, po odśpiewaniu przez manifestantów pod Wawelem kościelnej pieśni Boże, coś Polskę.
Następnego dnia świat chce się dowiedzieć, co stało się z liderami Komitetu Obrony Robotników – Jackiem Kuroniem, Adamem Michnikiem, Sewerynem Blumsztajnem i Janem Lityńskim, którzy zostali zatrzymani na Dworcu Centralnym w Warszawie, gdy w sobotę wieczorem wyjeżdżali na mszę żałobną do Krakowa.
– I na tym skupiła się nasza uwaga – mówi Bobiński.
Ze starych meldunków, zeznań, milicyjnych notatek, wycinków prasowych i rozmów próbuję odtworzyć to, co się wydarzyło 7 maja 1977 roku.
Dzień był chłodny i pochmurny: zachmurzenie umiarkowane, wiatr słaby i umiarkowany, północno-zachodni, temperatura od 13°C do 16°C, w nocy od 3°C do 7°C (według krakowskiego biura prognoz Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej).
Londyn przygotowywał się do koncertu finałowego XXII konkursu Eurowizji (wygra go Marie Myriam z Francji), Warszawa do obchodów 32. rocznicy rozgromienia „hitlerowskiego faszyzmu” (zgodnie z rozkazem ministra obrony narodowej zostaną oddane 24 salwy armatnie), a Kraków do meczu Wisły z Szombierkami Bytom (Wisła wygra 3 : 1, a dwie bramki strzeli Zdzisław Kapka).
Tego dnia rano o 6.57 z mieszkania na trzecim piętrze przy Szewskiej 7 wyszedł dwudziestoczteroletni inżynier Stanisław Pagacz, zatrudniony na stanowisku referenta krakowskiego Zakładu Opakowań Blaszanych. Gdy zszedł na dół, zobaczył chłopaka leżącego przy schodach. Mężczyzna był ubrany w niebieską marynarkę i ciemne spodnie. Leżał na brzuchu, z rękami wyciągniętymi wzdłuż tułowia, wciśnięty między ścianę a posadzkę. Pagacz chciał go wybudzić, ale ciało było bierne i bezwładne. Gdy zauważył zakrwawioną brodę, próbował wyczuć puls, a kiedy go nie znalazł, pobiegł do automatu telefonicznego pod Sukiennicami, by wezwać milicję.
Po latach pamiętał głównie nienaturalne ułożenie ciała.
„Położenie ciała S. Pyjasa wskazywało, że nie mógł on spaść ze schodów (…), gdyż niemożliwe jest, aby po takim upadku kończyny były tak równolegle, wzdłuż tułowia ułożone – pisał. – A ponadto ciało S. Pyjasa usytuowane było w takim miejscu, że nad jego głową przebiegał kolejny (prostopadły do ściany, wzdłuż której leżał) odcinek schodów w odległości około 40 cm od ich krawędzi. Oznacza to, że spadając musiałby on o coś zahaczyć, aby ciało jego zostało podrzucone i spadło właśnie pod ten odcinek schodów. Wówczas jednak na pewno nie leżałby tak, jak leżał”12.
5., 6. Oględzin miejsca znalezienia zwłok na Szewskiej dokonał inspektor wydziału kryminalnego komendy dzielnicowej Kraków Śródmieście Sylwester Wiśniewski. Przesłuchiwany 45 lat później zeznał, że był wtedy przekonany, iż Pyjas zginął na skutek upadku ze schodów. Zdjęcia operacyjne zwłok Stanisława Pyjasa
O 7.07 dyżurny Komendy Wojewódzkiej Milicji zapisał w książce zdarzeń zgłoszenie numer 8148: „W bramie budynku leży człowiek – nie daje znaku życia”. I wysłał na miejsce jednostkę 09 – czyli radiowóz z dwoma milicjantami, sierżantami Henrykiem Noszczykiem i Czesławem Żurkiem. To oni przekazali kolejny meldunek o wezwaniu karetki pogotowia. Zespół ratunkowy z ulicy Łazarza przyjechał o 7.15 w składzie: kierowca, sanitariusz, pielęgniarka i lekarka. Doktor Marianna Głogowska zapamiętała półmrok i wiszących na poręczach sąsiadów. Denat leżał na lewym boku pod ścianą, twarzą do posadzki. Kazała go obrócić. Wtedy zauważyła gęstą brodę sklejoną zakrzepłą krwią. Widziała też zapadniętą żuchwę, więc pomyślała, że być może została złamana. Nie zauważyła na ciele plam opadowych ani stężenia pośmiertnego. Denat miał zimne kończyny, ale korpus utrzymywał jeszcze ciepło, co świadczyło o tym, że zgon nastąpił nie tak dawno, najwyżej kilka godzin wcześniej. Dokładnej godziny śmierci nie potrafiła jednak wskazać. Tak jak przyczyny zgonu.
„Znaleziony w klatce schodowej bez oznak życia”13 – zapisała na skierowaniu do Zakładu Medycyny Sądowej.
Dopiero po odjeździe karetki sierżant Noszczyk przeszukał kieszenie denata. W górnej marynarki znalazł dowód osobisty, książeczkę wojskową i kartę biblioteczną. Poczytał i poszedł przekazać dyżurnemu kolejny meldunek. Dyżurny zapisał w książce interwencji, że NN z Szewskiej nazywa się „Tyjas Stanisław”.
Gdy na miejsce dotarł dwudziestoośmioletni inspektor Sylwester Wiśniewski z wydziału kryminalnego komendy dzielnicowej Kraków Śródmieście, ciało leżało na wznak i było przykryte papierem pakowym, który ktoś przyniósł z pobliskiej cukierni Kropka.
„Zwłoki ubrane są: w spodnie i kurtkę z materiału Teksas: koloru szaro-niebieskiego, koszulę: koloru żółtego, półbuty koloru brązowego, skarpety koloru niebieskiego. (…) Garderoba denata nie uszkodzona i nie nosi śladów, które mogłyby świadczyć o stoczonej bójce lub pobiciu”14 – zanotował Wiśniewski. – „[D]olne kończyny lekko rozchylone, stopy rozwarte na zewnątrz. Lewa górna kończyna odchylona jest od tułowia pod kątem prostym, lekko ugięta w stawie łokciowym, dłonią skierowana w kierunku ściany (…). Prawa ręka lekko odchylona od tułowia (…). Głowa potylicą spoczywa na posadzce. Twarz w okolicy brody, lewego policzka, lewego oczodołu, lewej skroni pokryta skrzepłą krwią. W okolicy głowy (…) widoczna jest plama koloru brunatnego o kształcie nieregularnym”15.
Około ósmej do zespołu śledczego dołączył dochodzeniowiec Jan Rusek i technik kryminalistyczny Zygmunt Supernak. Rusek zajął się przygotowaniem protokołu oględzin zwłok, a Supernak dokumentacją fotograficzną klatki schodowej i zmarłego. (To właśnie jego zdjęcia są od trzydziestu lat wykorzystywane w tysiącach publikacji poświęconych Stanisławowi Pyjasowi).
Sylwester Wiśniewski przemierzał kolejne piętra kamienicy, przepytując lokatorów, czy nie zauważyli w nocy czegoś niepokojącego.
Pod piątką na pierwszym piętrze mieszkała samotna emerytka Waleria Derewacz. Okno jej sypialni wychodziło na klatkę schodową, więc, jak twierdziła, słyszała każde skrzypnięcie schodów i każde kliknięcie włącznika światła na korytarzu. Ale tej akurat nocy nic nie wzbudziło jej niepokoju. Tylko o 2.45 (spojrzała wtedy na zegarek) obudził ją jakiś hałas. „Przypuszczałam, że coś się na klatce schodowej spadło, określam to jako upadek z wysokości – mógł to być tynk lub kawałek muru”16 – tak opisała ten dźwięk Wiśniewskiemu.
Pod numerem 6a, na drugim piętrze, mieszkał rencista Mieczysław Czubak. Usłyszał tej nocy coś dziwnego: ktoś nacisnął klamkę do jego mieszkania i uchylił lekko drzwi, aż stawiły opór. Szerzej nie mógł ich otworzyć, bo zabezpieczone były łańcuchem. Wtedy cicho je zamknął i się wycofał.
„Tak jakby pomylił drzwi” – powiedział Czubak i przyniósł Wiśniewskiemu płócienny, zielony chlebak, który znalazł rano pod drzwiami sąsiadki. Wiśniewski zajrzał do środka – zobaczył tam jakąś książkę, zeszyt z notatkami i plik zszytych kartek papieru, zatytułowany Konstytucja.
„Ale gdy znalazłem w torbie tą «konstytucję», to uznałem, że sprawą powinni zająć się mądrzejsi ode mnie”17 – zeznał w prokuraturze. Wywołał przez radiotelefon dyżurnego milicji i poprosił o wsparcie. Na Szewską przyjechali wtedy: prokurator Teresa Mąka z prokuratury Kraków Śródmieście, doktor Jan Kołodziej z Zakładu Medycyny Sądowej oraz mnóstwo milicjantów i esbeków.
Uwaga śledczych skupiła się na dwudziestopięcioletniej studentce geografii Barbarze Paneczko spod szóstki, córce emerytowanego majora milicji. Mieszkała sama, ale czasami odwiedzali ją koledzy ze studiów. Tak powiedzieli milicji jej sąsiedzi. I to pod jej drzwiami Czubak znalazł zielony chlebak tego chłopaka leżącego na dole.
O 8.50 zaczęło się pierwsze z dziesiątków przesłuchań Barbary. Milicjanci sprowadzili ją na parter i kazali rozpoznać denata. Przypomniała sobie, że miał na imię Stanisław, ale twierdziła, że nie zna nazwiska. Mówiła, że poznała go dwa lata wcześniej, kiedy przyszedł do jej mieszkania z Bronkiem Wildsteinem. (Wildsteina znała, bo uczyli się w tej samej klasie w liceum). Brodatego Stanisława widywała czasami na mieście w towarzystwie kolegi Wildsteina. Ale kiedyś przyszedł do niej wieczorem sam. Był mocno pijany i go spławiła. To było półtora roku temu. Potem już nigdy go nie widziała.
Ostatniej nocy nic nie słyszała, nic nie widziała. Uczyła się do późna, a potem zgasiła światło i zasnęła. Rano obudzili ją dobijający się do drzwi milicjanci. Wtedy dowiedziała się, że ktoś leży na dole.
Śledczy jej nie uwierzyli. Przypuszczali, że Pyjas mógł być w jej mieszkaniu, dlatego zarządzili przeszukanie. Żadnych śladów jego bytności tam nie znaleźli.
Podporucznik Jan Rusek szczegóły swojej wizyty na Szewskiej opisał w raporcie, który sporządził po powrocie na komisariat. To on pierwszy, jeszcze zanim pojawiły się wyniki sekcji zwłok, postawił tezę o upadku ze schodów. („Posiadał obrażenia głowy, które najprawdopodobniej powstały wskutek upadku z wysokości, tzn. ze schodów na beton”18).
Żadnych wątpliwości nie miał też drugi z milicjantów wezwany na Szewską – Sylwester Wiśniewski. Przesłuchiwany w 2012 roku zeznał, że podczas oględzin klatki schodowej zwrócił uwagę na bardzo nisko osadzone poręcze przy schodach. Sięgały mu uda, więc sam bardzo ostrożnie poruszał się tam, żeby nie spaść. Ta niska poręcz i pozostawiony przy drzwiach na drugim piętrze chlebak ostatecznie przekonały go, że Pyjas mógł spaść z wysokości.
„[P]atrząc na zwłoki tego mężczyzny (…), byłem przekonany, że (…) zginął na skutek upadku ze schodów, choć nie można wykluczyć, że został wypchnięty”19 – dodał.
Jeszcze tego samego dnia milicja wysłała do krakowskiego Zakładu Medycyny Sądowej plutonowego Kubasa, który dotarł tam w trakcie badania ciała i rozmawiał z przeprowadzającym sekcję doktorem Janem Kołodziejem. Po spotkaniu sporządził notatkę, w której napisał, czego się dowiedział: obrażenia nie były śmiertelne, Pyjas zmarł po godzinie z powodu zachłyśnięcia się krwią i miał w chwili śmierci 2,6 promila alkoholu we krwi.
„Na podstawie przeprowadzonej sekcji nasuwa się wniosek, że Pyjos [tak plutonowy zapisał nazwisko ofiary] doznał obrażeń na skutek uderzenia (nie wyklucza się działania osób trzecich) lub też upadku – utraty równowagi na skutek wypitego alkoholu”20 – zanotował Kubas.
Czeka na mnie przy stoliku w dawnej krakowskiej fabryce Oskara Schindlera. Zapuścił wąsy, osiwiał, przytył i się postarzał. W ogóle nie przypomina tego czarnowłosego chłopca o jasnym spojrzeniu ze zdjęcia w ankiecie służbowej.
Wiem o nim tyle, ile napisał o sobie w ankiecie personalnej (numer 06357), którą wypełniał, gdy starał się o pracę w SB.
Pochodzi z małego miasteczka na południu Polski. I do dziewiątej klasy był pod dużym wpływem bardzo religijnej matki. A potem pod wpływem ojca zrewidował swój niewłaściwy światopogląd, przestał chodzić na religię i zorganizował w liceum koło młodych racjonalistów. Marzył, by zostać pilotem, ale w szkole lotniczej, do której zdawał, zdyskwalifikowały go testy medyczne, więc wybrał socjologię na krakowskim uniwersytecie.
Na drugim roku zapisał się do Partii, na trzecim do ORMO, a na czwartym złożył podanie o przyjęcie do Służby Bezpieczeństwa. W SB pracował od września 1972 roku do lipca 1980. Wyróżniony brązową odznaką „Za Zasługi w Ochronie Porządku Publicznego”. Z powodu podejrzeń o przekazywanie informacji członkom SKS-u odsunięty od działań operacyjnych i przeniesiony w 1978 roku do wydziału szkolenia MO. Dwa lata później zwolniony ze służby za brak szczerości (nie poinformował przełożonych o wyjeździe siostry i szwagra do USA). Po odejściu ze służby objęty zakazem wyjazdów do krajów kapitalistycznych i Jugosławii.
Nieufny. Gdy kilkanaście lat temu został sfilmowany ukrytą kamerą i stał się gwiazdą głośnego dokumentu, wielu znajomych dowiedziało się, czym zajmował się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku i odwróciło od niego. Dlatego chciałby pozostać anonimowy.
Marek Borys – to jego fikcyjne nazwisko. Znali je ci, z którymi współpracował.
Był od nich dwa, trzy lata starszy. I tak jak oni waletował w Żaczku, spał w pawlaczu i jadł najtańsze płucka na kwaśno w studenckim barze przy akademiku. Tylko że trafił do pokoju z matematykami, którzy całymi nocami grali w karty, a nie rozmawiali o literaturze i polityce. Gdyby trafił na polonistów, może wcześniej by przejrzał na oczy, mniej by się angażował, nie zapisał do Partii, nie spotkał Stefana Bujaka i nie dał się ściągnąć do Firmy. Bujak był tam pierwszy i roztoczył przed nimi iluzję. „Chłopaki – mówił – co za wspaniałe miejsce, co za wspaniali ludzie, co za wspaniałe perspektywy”.
– Do Służby Bezpieczeństwa szedłem z przekonania – mówi. – Rodzice też nie byli przeciw, bo uważali, że to miła, przyjemna i dobrze płatna praca. Tylko narzeczona kręciła nosem.
We wrześniu 1972 roku od razu trafił do wydziału III – od zwalczania działalności antypaństwowej i dywersji ideologicznej, a także opieki nad studentami.
Sekretarzem Partii był wtedy Edward Gierek, premierem Piotr Jaroszewicz, a szefem MSW Wiesław Ociepka, który na początku 1973 roku zginął w katastrofie lotniczej. Zastąpił go ściągnięty z KC Stanisław Kowalczyk. Ale resortem tak naprawdę rządzili dwaj jego zastępcy – Mirosław Milewski wywodzący się z UB i Bogusław Stachura z aparatu partyjnego. Generałowi Stachurze podlegały trzy najważniejsze departamenty MSW – Biuro Śledcze, departament IV (do walki z Kościołem i klerem) oraz departament III (do walki z opozycją).
Dyrektorem departamentu III był wtedy generał Adam Krzysztoporski – ściągnięty z Gdańska inżynier budowy okrętów, władający biegle kilkoma językami. Reformator i wizjoner. Pierwszy wprowadził w swoim departamencie komputerowy system rejestracji informacji operacyjnych. Podlegało mu czterdziestu dziewięciu naczelników wydziałów III w terenie.
Struktura resortu w terenie była bardzo zawiła. Komendanci wojewódzcy milicji podlegali bezpośrednio komendantowi głównemu MO, ale już ich zastępcy do spraw SB – ministrowi spraw wewnętrznych i jego zastępcom. Jeszcze bardziej skomplikowane zależności obowiązywały w terenowych wydziałach SB, nadzorowanych przez zastępców komendantów wojewódzkich do spraw SB, ale także dyrektorów poszczególnych departamentów w Warszawie.
W Krakowie od roku 1975 roku szefem SB był znajomy Gierka z Sosnowca – pułkownik Stefan Gołębiowski. Miał pod sobą pół tysiąca funkcjonariuszy, podzielonych na wydziały i sekcje. W wydziale III, zajmującym się wykładowcami akademickimi, dziennikarzami, artystami i studentami, było ich sześćdziesięciu. Kierował nimi ppłk Jan Bill, który zaczynał po wojnie jako szesnastolatek od stanowiska gońca w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Bochni.
Wydział III dzielił się na pięć sekcji, a sekcją zabezpieczenia uczelni, do której trafił po studiach Borys, dowodził kapitan Stanisław Nowak. Miał do dyspozycji sześciu ludzi, którzy siedzieli w pokoiku na drugim piętrze gmachu SB przy placu Wolności, z którego okien widać było pomnik braterstwa broni z Armią Czerwoną, ustawiony na skwerze.
Polska rosła w siłę (za zachodnie kredyty), a ludziom żyło się dostatniej (niż za Gomułki). Nie istniała jeszcze zorganizowana opozycja, ale wyszli już z więzień organizatory protestów w 1968 roku i ci, którzy w 1970 roku chcieli wysadzić pomnik Lenina oraz spalić jego muzeum w Poroninie.
Praca była mocno biurowa. Rano piło się dużo kawy i czytało gazety, a potem zwykła, codzienna papierkowa robota i pisanie raportów. Po południu służbowe wyjście na miasto, żeby się czego dowiedzieć.
– Nuda, rutyna, „byle do przodu” – wspomina Borys. – W swoich raportach pisaliśmy, jak ciężko pracujemy, by odnaleźć wroga i udowodnić potrzebę swojego istnienia. A jeżeli nie ma prawdziwego wroga, podkładającego bomby i strzelającego zza węgła? To trzeba go sobie stworzyć. A jak się go stworzy i da się nim sterować, to będą sukcesy, pochwały i premie.
O ósmej dyżur w Zakładzie Medycyny Sądowej rozpoczął trzydziestosiedmioletni Jan Kołodziej. Miał doświadczenie – dziesięć lat praktyki w ZMS i drugi stopień specjalizacji z medycyny sądowej.
O znalezieniu ciała w bramie dowiedział się od milicjantów z sekcji zabójstw, którzy wysłali po niego radiowóz. Na Szewską dotarł około 9.30 i był tam pół godziny. Na podstawie stężenia pośmiertnego i plam opadowych określił wstępnie, że zgon nastąpił sześć do siedmiu godzin wcześniej. Dokładniejszy czas miała ustalić sekcja zwłok. (Badanie pośmiertne wykonuje się zwykle najwcześniej po dwunastu godzinach od śmierci, gdy zwłoki są wychłodzone).
7. Karetka do transportu zwłok przywiozła ciało do Zakładu Medycyny Sądowej na Grzegórzeckiej 7 maja 1977 roku po dziesiątej. Do Księgi Przyjęć Zwłok Stanisław Pyjas został wpisany pod numerem 529/77
Karetka do transportu zwłok przywiozła ciało do ZMS na Grzegórzeckiej po dziesiątej.
Do Księgi Przyjęć Zwłok Stanisław Pyjas został wpisany pod numerem 529/77.
W rubryce „przyjmujący zwłoki” wystukane są tylko dwie litery – „Ka” (to skrót nazwiska laboranta Józefa Kapary), w rubryce „skierowany przez” – „lekarz dyżurny stacji pogotowia ratunkowego m. Krakowa”, w rubryce „treść doniesienia”: „zgon w klatce schodowej” i ręczny dopisek: „zabójstwo? ew.[entualnie] upadek z wysokości”.
To miała rozstrzygnąć poniedziałkowa sekcja.
Tylko że między godziną dziesiątą a jedenastą wszystko stanęło na głowie. Do doktora Kołodzieja zadzwonił jeden z milicjantów spotkanych na Szewskiej. Powiedział, że sprawa jest bardzo pilna i budzi takie zainteresowanie Warszawy, że ktoś już leci do nich z centrali. Prosił, by z tego powodu – wbrew obowiązującym zasadom – badanie pośmiertne wykonać natychmiast.
Doktor Kołodziej pod nieobecność kierownika ZMS profesora Zdzisława Marka ściągnął do Zakładu pięćdziesięciosześcioletniego docenta Kazimierza Jaegermanna i czterdziestoletnią adiunkt – doktor Barbarę Próchnicką. (W wypadku podejrzenia o zabójstwo zwyczajowo sekcję zwłok przeprowadza dwóch lekarzy, pod nadzorem kierownika katedry bądź wyznaczonego przez niego zastępcy. W tym wypadku był to dr Jaegermann).
Badanie rozpoczęło się około południa. Autopsji dokonywał trzyosobowy zespół: Kołodziej badał, Próchnicka spisywała na maszynie protokół, a Jaegermann nadzorował.
Przy stole sekcyjnym stała jeszcze jedna osoba – fotograf Zbigniew Lisowski, który wykonywał serię zdjęć denata.
– Pracowałem już ze świadomością, że nie jest to tuzinkowa sprawa i że oczekiwany jest bardzo dokładny opis – mówi dziś doktor Kołodziej.
Przedmiotem badania były zwłoki mężczyzny budowy prawidłowej, odżywiania miernego, długości ciała 163 cm, o ciężarze 67 kg, ubrane w niebieską marynarkę z teksasu z guzikami metalowymi z napisem „LPO Legnica”, kolorowe majtki kąpielowe, żółty podkoszulek zaplamiony na przodzie zaschniętą krwią, skarpetki niebieskie, półbuty jasnobrązowe, welurowe21. Badanie było poszerzone, czyli niestandardowe. To dlatego, że istniało podejrzenie pobicia, więc obducent (Kołodziej) szczególną uwagę zwracał na obrażenia głowy. Siniaki najlepiej widać w tkance podskórnej, ale żeby tam dotrzeć, trzeba odpreparować powłoki miękkie twarzy, by stwierdzić podskórne podbiegnięcia krwawe i połamane kości. (W ZMS nie było wtedy jeszcze rentgena, a tomograf komputerowy to pieśń przyszłości).
– To bardzo precyzyjne i inwazyjne badanie, deformujące twarz, bo skóra wokół oczu i nosa jest bardzo delikatna. W rutynowym badaniu pośmiertnym tego się nie robi. Taka ingerencja czasem zmienia rysy twarzy zmarłego i jak się go oddaje rodzinie, efekt może być dla nich porażający – tłumaczy doktor Kołodziej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Kronika udziału Jacka Kuronia w przygotowaniu i realizacji prowokacyjnej akcji przeciwko juwenaliom w Krakowie, 13 czerwca 1977, IPN BU 0204/1155, t. 2. [wróć]
Anonim wysłany do Lesława Maleszki, IPN Kr 050/26, t. 1. [wróć]
Anka Kowalska, Folklor tamtych lat, Warszawa 2011, s. 104, 105. [wróć]
Oświadczenie o powołaniu Studenckiego Komitetu Solidarności z 15 maja 1977 roku, [w:] Opozycja małopolska w dokumentach 1976–1980, wybór i oprac. Adam Roliński, Kraków 2003, s. 24. [wróć]
Aleksander G. Higgins, depesza Associated Press, 10 maja 1977. [wróć]
Marian Brandys, Dziennik 1976–1977, Warszawa 1996, s. 231. [wróć]
Karol Estreicher jr, Dziennik wypadków, 1973–1977, t. 5, Kraków 2006, s. 667. [wróć]
Kronika udziału Jacka Kuronia w przygotowaniu i realizacji prowokacyjnej akcji przeciw juwenaliom w Krakowie, IPN BU 0204/1155, t. 2. [wróć]
Jan Józef Szczepański, Dziennik 1973–1980, t. 4, Kraków 2015, s. 370, 371. [wróć]
Rozmowy teleksowe działaczy Zarządu Krakowskiego SZSP z przedstawicielami Zarządu Głównego w Warszawie na temat sytuacji w czasie juwenaliów, [w:] Opozycja małopolska w dokumentach 1976–1980, dz. cyt., s. 661–668. [wróć]
Oświadczenie o powołaniu Studenckiego Komitetu Solidarności z 15 maja 1977 roku, [w:] Opozycja małopolska w dokumentach 1976–1980, dz. cyt., s. 24. [wróć]
Stanisław Pagacz, Jak zginął Stanisław Pyjas? List do redakcji „Więzi” Stanisława Pagacza, „Więź” 1992, r. 35, nr 10, s. 163, 164. [wróć]
Protokół przesłuchania świadka Marianny Głogowskiej z dnia 10 maja 1977, II Ds 32/77. [wróć]
Protokół oględzin miejsca znalezienia zwłok, sporządzony przez inspektora Sylwestra Wiśniewskiego, II Ds 32/77, t. 3. [wróć]
Tamże. [wróć]
Protokół przesłuchania świadka Walerii Derewacz z dnia 7 maja 1977, II Ds 32/77, t. 1. [wróć]
Protokół przesłuchania świadka Sylwestra Wiśniewskiego z dnia 21 czerwca 2012, IPN S 35/08/Zk, t. 46. [wróć]
Notatka ppor. Ruska z dnia 7 maja 1977, dokumenty dotyczące śmierci Stanisława Pyjasa, IPN Kr 050/26, t. 1. [wróć]
Protokół przesłuchania świadka Sylwestra Wiśniewskiego z dnia 21 czerwca 2012, IPN S 35/08/Zk, t. 46. [wróć]
Notatka plutonowego Kubasa z dnia 7 maja 1977, dokumenty dotyczące śmierci Stanisława Pyjasa, IPN Kr 050/26, t. 1. [wróć]
Protokół oględzin i sekcji sądowo-lekarskiej nr 529/77 z dnia 7 maja 1977 Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie, IPN S 35/08/Zk. [wróć]
Opracowanie graficzne i typograficzne: Ula Pągowska
Na okładce wykorzystano fotografię schodów w kamienicy przy ul. Szewskiej 7, wykonaną w 1977 r. przez milicyjnego technika
Redaktor prowadzący: Anna Rucińska Redakcja: Milena Schefs Korekta: Hanna Wachnowska
Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków.
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.
Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl
© Copyright for the edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2023 © Copyright by Cezary Łazarewicz, 2023
ISBN 978-83-07-03569-7