Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autobiograficzna powieść o rodzinie i przyjaźni, seksie, miłości.
Impulsem do powstania Opowieści wtajemniczanego była śmierć Christophera Hitchensa, najbliższego przyjaciela Martina Amisa. To właśnie ich głęboka i wieloletnia relacja jest główną osią opisanych w tej książce historii – od wspólnej pracy zawodowej, pełnej recenzji nie tylko książek, miejsc i idei, ale też najświeższych plotek ze świata literatury, po meandry życia prywatnego i podboje miłosne (w tym ponętnie amoralną Phoebe Phelps, wobec której Amis żywił niezdrową obsesję).
Na kartach tej niezwykłej książki pojawiają się też inne, silne postacie, które współzawodniczą o wpływy na życie autora – Kingsley Amis, Iris Murdoch, Elizabeth Jane Howard, Saul Bellow czy też jego niedościgniony wzór, i wymykający się wszelkim etykietom Philip Larkin.
Poszukując własnej drogi, Amis zmaga się – z czułością i humorem – z najtrudniejszymi pytaniami: jak żyć, jak opłakiwać zmarłych i jak umierać. Próbując na nie odpowiedzieć, przywołuje nie tylko swoje prywatne doświadczenia, ale i historię najnowszą z jej najpotworniejszymi zdarzeniami i stara się dociec, w jaki sposób to wszystko nauczyło go pisać.
Owocem tych rozważań jest najintymniejsze dzieło Amisa, list miłosny, w którym otwiera się na czytelników, prezentując panoramę swego niezwykłego świata.
Mick Jagger literatury [...] Amis to mistrz najbardziej olśniewającej prozy w całej historii brytyjskiej beletrystyki. Mick Brown, „The Daily Telegraph”
Charyzmatyczna mieszanka faktów i fikcji [...] Martin Amis wciąż potrafi fenomenalnie zaskakiwać. - Parul Sehgal, „The New York Times”
Opowieść wtajemniczonego to książka [...] o seksie, Saulu Bellowie, literaturze, seksie, Philipie Larkinie, antysemityzmie, starzeniu się, papierosach, seksie, Christopherze Hitchensie, terroryzmie, samobójstwie [..] - Taylor Antrim, „Vogue”
To jest dziennik pisarza wciśnięty w ramy dyskursywnej powieści pełnej niekłamanego uroku. - David Friend, „Vanity Fair”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 846
Dla Isabel Eleny Fonseki
Witaj! Ależ wejdź, wejdź! To dla mnie zaszczyt i bardzo się cieszę! Pozwól, pomogę. Daj płaszcz, powieszę go tutaj (tędy do łazienki, tak przy okazji). Usiądź sobie tu na kanapie, dobrze? Zobaczysz, czy odpowiada ci taka odległość od kominka.
Co mogę zaproponować? Whisky? Rozsądek tak podpowiada, bo pogoda pod psem. Przewidziałem, odgadłem twoje potrzeby… Blend? Malt? Macallan? Dwunastoletnia? Osiemnastoletnia? Z wodą sodową, z lodem… jak lubisz? Przyniosę coś do pogryzania, żebyś jakoś dotrwał do kolacji.
…Proszę! I szczęśliwego dwa tysiące szesnastego!
Moja żona Elena wróci około wpół do ósmej. I dołączy do nas Inez. Zgadza się – akcent na drugiej sylabie. W czerwcu kończy siedemnaście lat, to już ostatnie dziecko, które jeszcze jest z nami. Eliza, jej starsza siostra, zrobiła sobie roczną przerwę przed pójściem na studia i spędza ją w Londynie; to w końcu jej rodzinne miasto (bo tam się urodziła. Inez zresztą też). W każdym razie tak się składa, że chciała nas właśnie odwiedzić. Już wylądowała na JFK. Tak więc będzie nas pięcioro.
Jeszcze z Eleną nie doszliśmy do tego kolejnego etapu w życiu, ale on majaczy już na horyzoncie. Mówię o Pustym Gnieździe… W przeciętnym życiu jest co najwyżej kilka prawdziwych punktów zwrotnych i Puste Gniazdo to, zdaje się, jeden z nich. I wyobraź sobie, nawet nie wiem, jak bardzo mam się tym przejmować.
Niektórzy znajomi w naszym wieku popadali w głębokie załamanie nerwowe już w kilka minut po odprowadzeniu wzrokiem ostatniego pisklęcia znikającego w przestworzach. Mówiąc oględnie, oboje z żoną zapewne poczujemy się jak ta para z Pnina, ludzie, którzy zostali zupełnie sami w wielkim domu pełnym hulających przeciągów, w domu, który „wisiał teraz na nich, jak – nie przymierzając – zwiotczała skóra i obwisłe ubranie na głupcu, co z rozmysłem zrzucił jedną trzecią wagi”1… To słowa Nabokova (jednego z moich bohaterów) z 1953 roku.
A skoro już mowa o Vladimirze Nabokovie – nie wiem, kto miałby większe prawo do zmierzenia się z powieścią autobiograficzną. Jego życie nie było „dziwniejsze od fikcji” (ten zwrot zresztą graniczy z bezsensem), toczyło się za to nad wyraz burzliwie i z towarzyszeniem geohistorycznego splendoru. Uciekł z Rosji bolszewickiej do stolicy Republiki Weimarskiej, gdzie szukał azylu, ale ostatecznie musiał uciekać z hitlerowskich Niemiec do Francji. Kiedy z kolei Francja wpadła w łapy niemieckie, uciekł przed Wehrmachtem do Ameryki, gdzie też szukał azylu (wówczas zresztą „azyl” było po części określeniem tego kraju) i właśnie tam nareszcie go znalazł. Tak, tak, Nabokov był wyjątkowo rzadkim przypadkiem pisarza, z którym naprawdę działy się różne rzeczy.
Przy okazji ostrzegam, że zamierzam na tych stronach powiedzieć to i owo na temat Hitlera i Stalina. Kiedy się urodziłem, w 1949 roku, Wąsik nie żył już od czterech lat, natomiast Wąsacz (wciąż nazywany „wujkiem Joe” na łamach naszego „Daily Mirror”) miał przed sobą jeszcze cztery lata życia. Napisałem dwie książki o Hitlerze i dwie o Stalinie, spędziłem więc już osiem lat w ich towarzystwie. Uważam, że cokolwiek by człowiek robił, nie ucieknie przed żadnym z nich.
Nie miałem tej – bez wątpienia fantastycznej – przyjemności poznać VN osobiście, ale spędziłem jeden dzień z wdową po nim, Verą, złotoskórą pięknością, Żydówką, dodam pewnie niepotrzebnie; poznałem też jego syna Dmitri Vladimirowicha (cudowne dziecko, oryginał i postrzeleniec). Smutek mój był podwójny, kiedy Dmitri zmarł bezpotomnie, kilka lat temu. Był jedynym synem Nabokova – urodził się w Berlinie w 1934 roku, według oficjalnych dokumentów jako Mischling, inaczej „kundel”… Podczas lunchu w szwajcarskim Montreux Vera i Dmitri odnosili się do siebie z wielką czułością. Opowiem o nich więcej w rozdziale zatytułowanym „Oktober”. Przesłałem Verze fotografię mojego pierworodnego, a ona odpowiedziała czarującym listem, który oczywiście gdzieś zapodziałem…
Tak ogólnie? Och, jestem beznadziejnie niesolidnym i pobłażliwym rodzicem – co moje dzieci niejednokrotnie miały okazję mi wytykać.
– Jesteś bardzo dobrym ojcem, tatusiu – stwierdziła konfidencjonalnie Eliza, gdy miała osiem albo dziewięć lat, w dniu, w którym oddano ją pod moją wyłączną opiekę. – Mamusia też jest dobrą matką. Ale czasami bywa trochę surowa.
Było oczywiste, co chce powiedzieć. Jestem niezdolny do ucieleśnienia surowości, nie mówiąc już o egzekwowaniu czegokolwiek. Żeby to zrobić, trzeba poczuć autentyczny gniew, a mnie się to prawie nigdy nie udaje. Próbowałem być gniewnym rodzicielem, ale tylko raz i tylko przez sześć, może siedem sekund. Nie w stosunku do moich córek, tylko wobec synów, Nata i Gusa (mają teraz mniej więcej po trzydzieści lat). Któregoś dnia – kiedy oni też mieli osiem albo dziewięć lat, do mojego gabinetu weszła ich zrozpaczona matka, czyli moja pierwsza żona Julia, i powiedziała:
– Są nie do wytrzymania, jak nigdy. Próbowałam wszystkiego. Teraz ty tam idź!
Teraz ty tam idź i okaż trochę męskiej furii, taka w rzeczy samej padła sugestia.
Posłusznie więc wparowałem do ich pokoju.
– Co jest? O co chodzi, do jasnej cholery?
– O… – Nat marzycielsko uniósł brew – …smak tatusiowego gniewu.
Była to sytuacja, w której posunąłem się najdalej, jeśli chodzi o gniew.
Problem polega na tym, że ja po prostu się na niego nie godzę. To znaczy na gniew. Dobrze byłoby zrewidować i uaktualnić Siedem Grzechów Głównych, ale na razie nie zapominajmy, że do tego klasycznego septetu słusznie zaliczany jest Gniew. Gniew – cui bono? Ulitujcie się nad gniewem; ulitujcie się nad tymi, z których on emanuje, a także nad tymi z jego drugiego krańca. „Gniew” [ang. anger – dop. tł.]: ze staronordyjskiego angre „drażnić”, angr „smutek”. Tak – smutek. Gniew jest uczuciem niemal tak samo jawnie masochistycznym jak Zawiść.
Tak więc w domenie rodzicielstwa nie można mnie oskarżać o gniew, ale gdyby tak wyliczać kolejne grzechy główne, to na pewno jestem winien Lenistwa – moralnego lenistwa. Zwalanie na matkę większej części roboty… Przestrzegałem przed tym Elenę, niemal błagalnie (ostatecznie miałem pięćdziesiąt lat, kiedy urodziła się Inez). Powiedziałem: „Będę parens emeritus” (czyli ktoś, kto przeszedł na emeryturę jako rodzic, ale przysługuje mu taki honorowy tytuł). Tak więc zasadniczo gnuśny ze mnie ojciec, ale przyjmuję ten zaszczyt, przyjmuję go skwapliwie i z wdzięcznością.
Trzy lata temu miałem wystąpienie w szkole mojej środkowej córki, w szkole Świętej Anny, tu na Brooklynie (do której chodzi też Inez). Eliza miała wtedy piętnaście lat.
– To mogło być żenujące, tato – stwierdził Gus (syn numer dwa), kiedy zabrałem się do opisywania sytuacji, a jego starszy brat Nat dodał:
– Zdecydowanie. Mnóstwo powodów do zażenowania.
– Zgoda – odparłem. – Ale wcale tak nie było. Eliza ani trochę nie poczuła się zażenowana. Mogę tego dowieść. Posłuchajcie.
Szkoła urządziła aulę w sąsiadującej z nią świątyni – w prawdziwym kościele (protestanckim) z mnóstwem witraży i polerowanego drewna. Stałem przy kazalnicy, mając przed sobą wielki zbór złożony z soczystych młodych twarzy (przypuszczam, że uczestnictwo było obowiązkowe dla wszystkich dziewiątych klas); tchnęło od nich „subtelnym wyczekiwaniem” (by zacytować tu słowa, jakimi Lawrence opisuje Gudrun i Ursulę na pierwszych stronach Zakochanych kobiet)2, kiedy postukałem w mikrofon, powitałem moje słuchaczki i przedstawiwszy się, zapytałem. „Która z was chociaż raz pomyślała, że chce się zająć pisaniem?”. Powiem ci, że w niespełna minutę podniosło się nawet sporo rąk.
– No cóż, tak się składa, że wy w zasadzie wiecie, co to znaczy być pisarzem – ciągnąłem. – Jesteście wszystkie nastolatkami. Czyli osiągnęłyście ten wiek, w którym człowiek wspina się na nowy poziom samoświadomości. Czy też nowy poziom skupienia. Jakbyście słyszały jakiś głos, który jest niby waszym głosem, a jednak wcale tak nie brzmi. W każdym razie niezupełnie; nie takie zawsze byłyście, bo ten głos jest teraz bardziej dobitny i spostrzegawczy, bardziej wnikliwy i zarazem rozigrany, bardziej krytyczny (i samokrytyczny), a także bardziej wyrozumiały i wielkoduszny. Ten ulepszony głos wam się podoba i żeby go zachować, piszecie wiersze albo może pamiętnik, zaczynacie też robić notatki. W błogiej samotności przetrawiacie swoje myśli i uczucia, a niekiedy też cudze myśli i uczucia. W samotności. Takie właśnie jest życie pisarza. Ta ambicja rodzi się właśnie teraz, kiedy człowiek ma mniej więcej piętnaście lat, i jeśli zostaje pisarzem, to jego życie tak naprawdę wcale się nie zmienia. Ja wciąż to robię pół wieku później, od rana do wieczora. Pisarze to podstarzałe nastolatki, którym się podoba, że są podstarzałe; bardzo im się podoba ich domowy areszt… Wam świat wydaje się dziwny: ten dorosły świat, któremu teraz z namysłem się przyglądacie, z nieuniknionym lękiem, ale też z dość bezpiecznego dystansu. Otello raczy Desdemonę opowieściami, które zdobywają jej serce i sprawiają, że dorosły świat wydaje się jej „przedziwny”, ale też „tak wzruszający, tak dogłębnie smutny”3. Pisarz nie wychodzi z takiego założenia, nie posunąłby się do przodu w pisaniu. Nie zapominaj, że osoba nastoletnia to wciąż dziecko, a dziecko patrzy na wszystko, niczego nie zakładając z góry i nie podpierając się doświadczeniem.
Na zakończenie wspomniałem, że literatura głównie zajmuje się miłością i śmiercią. Nie rozwinąłem tej myśli. Co w wieku piętnastu lat wiesz o miłości, o erotycznej miłości? Co w tym wieku wiesz o śmierci? Wiesz, że ona przydarza się myszoskoczkom i papużkom nierozłączkom; być może wiesz już, że przydarza się krewnym w podeszłym wieku, na przykład rodzicom rodziców. Ale jeszcze nie wiesz, że tobie też się przydarzy, i nie będziesz tego wiedzieć jeszcze przez trzydzieści lat. A gdy minie kolejne trzydzieści i ten naprawdę trudny problem dotknie cię osobiście, wtedy już przyjdzie ci się zmierzyć z nim w sposób najtrudniejszy z trudnych…
– A skąd pewność – wtrącił w stosownym momencie Nat – że Eliza nie poczuła się zażenowana?
– Właśnie, tato – dodał Gus. – I jak tego dowiedziesz?
– Bo kiedy nadeszła pora na zadawanie pytań, nie odezwała się pierwsza, ale też nie ostatnia – odparłem. – Tak czy owak odezwała się, spójnie i rzeczowo… A więc nie wydziedziczyła mnie. Powiem wręcz z dumą, że rościła sobie do mnie prawo. Zawłaszczyła mnie, stwierdzę z dumą, jak swojaka.
Aha, i kiedy spytałem słuchaczki, ile z nich chociaż raz pomyślało, że chce zająć się pisaniem, jak dużo podniosło ręce? Co najmniej dwie trzecie. Budząc we mnie zupełnie dotąd obce podejrzenie, że potrzeba pisania jest czymś niemal powszechnym. Bo tak być musi, prawda? Jak inaczej człowiek pogodziłby się ze swym istnieniem na Ziemi?
Jesteś uważnym czytelnikiem i wciąż bardzo młodym. Już tylko to mogłoby oznaczać, że też się zastanawiałeś, czy nie zostać pisarzem. A może już nad czymś pracujesz? Delikatna kwestia, zasłużenie delikatna. Zwłaszcza gdy chodzi o powieści, bo w nich ujawniasz, kim naprawdę jesteś. Żadna inna forma pisania tego nie sprawi, żadne „wiersze zebrane”, a już z pewnością nie autobiografia ani tak impresyjny zbiór wspomnień jak Pamięci, przemów Nabokova. Jeśli czytałeś moje powieści, to wiesz już o mnie absolutnie wszystko. Tak więc niniejsza książka jest jedynie kolejną odsłoną, a szczegóły są często przydatne…
Mój ojciec, Kingsley, do delikatnych kwestii stosował wstępnie pewną zgrabną formułę: „Gadaj o tym tak dużo, jak chcesz, albo tak mało, jak chcesz”. Wyjątkowo uprzejmie, no i… delikatnie. Może będziesz chciał mówić o swoich sprawach, a może nie. Ale ta nieśmiałość jest niepotrzebna. Powiedziałeś tym swoim wielce żałosnym tonem: „Nie chcę, żeby to było o mnie”. No więc ja też nie chcę, żeby to było o mnie – ale takie jest moje zadanie.
W każdym razie dam ci kilka przydatnych wskazówek technicznych – na przykład jak skomponować zdanie, które będzie przyjemne dla ucha czytelnika. Tylko pamiętaj: porady, których będę ci może udzielał, traktuj lekko. Wszelkie wskazówki związane z pisaniem należy traktować bardzo lekko. Tego się od ciebie oczekuje. Pisarze muszą znajdować własną drogę, by mówić własnym głosem.
Próbowałem już raz napisać tę książkę, dobre dziesięć lat temu. I poległem z kretesem. Zatytułowałem ją wtedy prowizorycznie i pretensjonalnie Życie (i z fałszywą skromnością dodałem podtytuł Powieść). Był taki weekend w 2005 roku, w Urugwaju, kiedy uzbrojony wewnętrznie zabrałem się do czytania całości, od pierwszego słowa do ostatniego – a było tych słów mniej więcej sto tysięcy. I Życie okazało się martwe.
Że zmarnowałem – nie da się ukryć – mniej więcej trzydzieści miesięcy (trzydzieści miesięcy spędzonych na brodzeniu po jakimś błotnistym cmentarzysku), to było jeszcze najmniejsze zło. Ja myślałem, że jestem skończony. Naprawdę tak myślałem. Jakby szukając potwierdzenia – to działo się w Urugwaju, w położonym na północy miasteczku José Ignacio, blisko Maldonado, niedaleko granicy z Brazylią – poszedłem nad morze i zwyczajowo przysiadłem na kamieniu z notesem: fale południowego Atlantyku uderzające o brzeg, głazy wielkości i kształtu drzemiących dinozaurów, latarnia morska na tle dziecięcego błękitu nieba… I nie spłodziłem ani sylaby. Ta sceneria niczego we mnie nie obudziła. Myślałem, że jestem skończony.
Potwornie obce uczucie, rodzaj antynatchnienia. Kiedy wpada ci do głowy pomysł na powieść, towarzyszy temu znajome, a przy tym zawsze zaskakujące poczucie, że dostałeś zastrzyk energii; czujesz się błogosławiony, wzmocniony i fantastycznie utwierdzony co do swojej wartości. Tymczasem właśnie trwał odpływ. Jakby coś mi zostało odjęte; jakby coś się oddalało – przyciskając dłoń do ust, mówiło adieu…
Naturalnie przyznałem się Elenie, że nastąpił zgon Życia: powieść. Nikomu jednak nie zdradziłem, że jestem skończony. I zresztą wcale nie byłem. Po prostu nie mogłem napisać Życia. No właśnie. Nigdy nie zapomnę tego uczucia – uczucia gwałtownego wymywania się sensu. Pisarze umierają dwa razy. Wtedy na plaży pomyślałem: Ach, oto i ona. Pierwsza śmierć.
Za chwilę opowiem ci o pewnym perwersyjnym okresie umysłowym, przez który przeszedłem na wczesnym etapie wieku średniego. Często się zastanawiam, czy miał dużo wspólnego z nadirem czy też klimakterium przeżytym na brzegu morza, z opętańczym nurem w odmęty wiary w siebie. Chyba nie. Bo ta perwersyjność go wyprzedziła i ciągnęła się jeszcze potem. Tak, te rzeczy długo, długo przychodzą i potem długo, długo odchodzą.
Moje najstarsze dziecko, Bobbie. Poznałem ją, dopiero gdy skończyła dziewiętnaście lat. Była już wtedy w Oksfordzie (studiowała historię).
– Tak, właśnie tak trzeba do tego podchodzić – powiedział mój kumpel Salman (aha, przepraszam z góry za te poopuszczane nazwiska. Przyzwyczaisz się. Musiałem. I zresztą to nie jest żadne opuszczanie. Nie opuszczasz przecież nazwiska, kiedy w wieku pięciu lat mówisz na kogoś „tato”). – Ich nie da się poznać, dopóki nie wyjadą do Oksfordu – dodał.
Ładnie powiedziane, ale tak się tego nie robi, czego obaj byliśmy świadomi. I często odczuwam żal, niekiedy nieprzyjemnie dojmujący, że nie poznałem Bobbie, gdy była niemowlęciem, gdy raczkowała, gdy zaczęła chodzić, gdy wyrosła na nastolatkę, gdy osiągała dojrzałość. Ale jest, jak jest. Nie będzie tu wiele na jej temat: odegrała już swoją rolę w książce, którą napisałem po śmierci mojego ojca w 1995 roku, a teraz dzieli ją ode mnie cały ocean…
Tak więc pomogłem wychować dwóch chłopców, pomogłem wychować dwie dziewczynki. Znam się na chłopcach i znam się na dziewczynkach, mało natomiast wiem o tym, jak to jest, gdy są z sobą przemieszani. W ostatnich latach Bobbie „sprezentowała” mi dwoje wnucząt: idealnego chłopczyka i idealną dziewczynkę. Może więc jednak dowiem się czegoś – za jednym zamachem, patrząc przez drugi koniec teleskopu.
Z drugiej strony sam dorastałem jako środkowe dziecko: miałem starszego brata i młodszą siostrę. Nicolas jest starszy ode mnie o rok i dziesięć dni (to mój irlandzki bliźniak4). Natomiast Myfanwy (wymawia się Mywanłi), cztery lata ode mnie młodsza, zmarła w 2000 roku. Tamto zdarzenie też długo przychodziło i długo odchodziło.
Słowo o moim nienaturalnym zainteresowaniu samobójstwem – o tym przeciągającym się okresie, podczas którego nawiedzały mnie tak zwane myśli samobójcze.
Oficjalnie zaczęło się to 12 września 2001 roku. Nie była to reakcja na samobójcze zdarzenia z poprzedniego dnia (choć pewnie zrobiłem się nad wyraz chłonny i podatny). Nie Usama Ibn Ladin mnie rzucił. Rzuciła mnie była dziewczyna, niejaka Phoebe Phelps (która na pewno będzie się domagała, by czym prędzej wpuścić ją do tego tekstu).
…Poeta Craig Raine powiedział o Eliasie Canettim (w związku z jego najbardziej znaną książką Masa i władza), że myśli o ludzkich masach „kłębią mu się w głowie jak oszalałe roje pszczół”. (A tak przy okazji wtrącę frapującą plotkę, że ponoć Canetti, Dichter noblista, był kochankiem młodej Iris Murdoch – człowiek chcąc nie chcąc się zastanawia, o czym też mogli rozmawiać przed zaśnięciem). Ja przez Phoebe Phelps stale dostawałem kręćka – jakby wpuszczała mi pszczołę do głowy. Albo i cały rój.
Nie uwierzysz, ale w przypadku mężczyzn ukończenie sześćdziesiątki przynosi ogromną ulgę. Bo, po pierwsze, nareszcie nie jesteś już mężczyzną po pięćdziesiątce. Na tle siedmiu dekad trzydziestka konstytuuje księcia, pięćdziesiątka żebraka. Zakładałem, że po sześćdziesiątce będzie w zasadzie tak jak po pięćdziesiątce, tylko o wiele, wiele gorzej, a tymczasem stwierdzam, że to przejście na wyższy poziom jest nieoczekiwanie łagodne; właściwie to wyznam z zażenowaniem, że szczęśliwszy byłem tylko w dzieciństwie. Owszem, trzeba się uporać z nieprzyjemną nową myślą, mianowicie: „Sześćdziesiąt… hmm. No nic z tego dobrego nie będzie”. Ale nawet ta myśl jest lepsza niż prawie wszystkie myśli po pięćdziesiątce (czyli z epoki, do której będę jeszcze wracał. Z goryczą.).
Niedawno naszło mnie pytanie: „Jak ja się stąd wydostanę? No jak? Jakim środkiem lokomocji?”. Nie to, że mam aż taką ochotę odejść (nawet w samym szczycie myśli samobójczych ani przez chwilę nie miałem). Po prostu czujesz, że wyjście się zbliża – bo cię ciągnie (by użyć dostojnego wyrażenia pewnego amerykańskiego pisarza, którego poznamy tu już wkrótce) w stronę „zakończenia własnej rzeczywistości”.
A zbliża się z niedorzecznym pośpiechem. W istocie za każdym razem, gdy otwierasz oczy i wstajesz z łóżka, czujesz się teraz jak jakiś tuman. Zegar psychiczny (pisze się o tym) zdecydowanie przyspiesza… Jak już przekroczyłem sześćdziesiątkę, dni moich urodzin zaczęły nastawać raz na dwa lata, później raz na trzy lata. „Athlantic Monthly” stopniowo stawał się dwutygodnikiem, a teraz jest tygodnikiem. Ostatnio również golę się codziennie lub tak się czuję, jakbym się codziennie golił (prawdopodobnie wcale tak nie jest). W „New York Timesie” felietony Thomasa L. Friedmana pojawiały się kiedyś tylko w środy, ale teraz Friedman pisze kolejny tekst raz na dobę (idąc za przykładem Gaila Collinsa i Paula Krugmana), a w złe dni mam wrażenie, że zasiadam do lektury tych autorów co czterdzieści pięć minut, przy niespiesznym śniadaniu (owoce, płatki śniadaniowe, jajko na miękko).
Czujesz się jak przygłup i ofiara losu, bo jakimś sposobem jest tak, jakbyś spiskował na rzecz własnego zgonu. Pewien poeta, który także niebawem się tu pojawi, ujął to bardziej ponuro w Aubade (aubade – wiersz albo utwór muzyczny na powitanie poranka):
Zanim brzegi zasłon blask rozpali,
Widzę tę, która zawsze tam jest tak naprawdę:
Niestrudzoną śmierć, teraz o cały dzień bliższą5.
Czas zaczął się upodabniać do uciekającego pociągu, który przemyka niczym strzała przez kolejne stacje. Ale z kolei gdy wspinałem się na drzewa, grałem w rugby i raz po raz bawiłem się z dziewczynami w klasy na szkolnym boisku (tak nawiasem, wszystkie te trzy aktywności wydają mi się teraz porażająco niebezpieczne) – uciekający pociąg wcale nie poruszał się wolniej. Nabokov podaje nawet jego prędkość: 5000 uderzeń serca na godzinę. Życie toczy się ku śmierci z prędkością 5000 us/h.
Zapewne wiesz, że taki podgatunek literatury istnieje – i zapewne nieraz cię kusiło, by zainteresować się „życiopisaniem”. Określenie obejmuje wszystko, od Prousta po ogłoszenia osobiste, od Synów i kochanków po reportaże z podróży, od Czy mój tyłek wygląda w tym grubo? po… zamierzałem powiedzieć: po rubrykę astrologiczną Mistycznej Meg, ale Mistyczna Meg zadała sobie przynajmniej ten trud, że wszystko zmyśliła.
W pewien sposób to wyzwanie mnie podnieca, ale kłopot z pisaniem o życiu w wypadku powieściopisarza polega na tym, że życie posiada pewną cechę czy też właściwość nie do końca sprzyjającą prozie. Jest bezkształtne, nie zmierza do żadnego celu i nie skupia się na niczym. Nie jest też spójne. Jest martwe pod względem artystycznym. Jest martwe.
To znaczy pod względem artystycznym. Bo oczywiście z punktu widzenia przyziemnego realizmu i materializmu życie ma bystre oko, macha kitą i posiada to wszystko, co się o nim mówi. Ale ostatecznie się kończy, podczas gdy sztuka trwa chociaż odrobinę dłużej.
Przejmujecie się Wielkim Pretendentem? Tym wodzirejem, który zajął właśnie najdogodniejszą pozycję startową u republikanów? Republikanie raz na kilka lat odczuwają potrzebę dowartościowania jakiegoś tłuka (być może pamiętasz Hydraulika Joego?)6. Podoba im się, że ich nowy czempion, geszefciarz dilujący befsztykami i podrabianymi dyplomami, ma zero doświadczenia i kwalifikacji; jeżeli ów czempion wygra, to zostanie przywódcą wolnego świata. Jeszcze do niedawna był to co najwyżej stosunkowo niezły, niewybredny dowcipas. Obawiam się jednak, że będziemy musieli zawiesić na nim zbolałe, zwilgotniałe oko nieco dłużej.
Trumpa widziałem na żywo tylko raz, jakieś piętnaście lat temu; oboje z Eleną mieliśmy okazję bardzo dokładnie mu się przyjrzeć. Było to na maleńkim lotnisku na Long Island. Szedł żółwim krokiem z samolotu do samochodu (nie jego samolotu, tylko latającego wahadłowo na wyspę), a tuż za nim, w przyzwoitej odległości, podążały Miss USA i Miss Universe, obie przepasane szarfami. Sprawiał wrażenie udręczonego i od dawna cierpiącego; jego limuzyna czekała niedogodnie daleko, a równinny wiatr urządzał sobie dzień na wyścigach w jego czuprynie.
Jak już mówiłem, wtedy w Urugwaju nie dałem rady napisać tej powieści, ale chyba mogę napisać ją teraz – bo trzej odtwórcy głównych ról, trzej pisarze (poeta, powieściopisarz i publicysta) już nie żyją. Poeta zmarł w 1985 roku, powieściopisarz w 2005 roku, a publicysta w 2011 roku. Ten ostatni był moim najserdeczniejszym i najstarszym przyjacielem, a także rówieśnikiem. Niezależnie od tego, co ta śmierć ze mną zrobiła (a dużo tego było), użyczyła mi tematu i oznaczała też, że Życie może sobie zasłużyć na podtytuł. Było więcej miejsca do manewrowania, więcej swobody, a proza to przecież swoboda. Życie było martwe. Życie jest martwe – pod względem artystycznym. Inaczej niż Śmierć, która pod względem artystycznym jest bardzo żywa.
Zaprowadzę cię do twojego pokoju. Czy raczej na twoje piętro. Ten dom składał się kiedyś z oddzielnych mieszkań. Na każdym podeście są grube drzwi z potężnym zamkiem i judaszem – oddzielają przestrzeń prywatną od publicznej. My tutaj nazywamy twoje piętro Thugz Mansion7, przez zet. Albo po prostu Thugz. Nazwa przyjęła się w czasach, gdy Nat i Gus wciąż jeszcze tu mieszkali. Jak chcesz, możesz ją zmienić, ale taki właśnie widnieje napis pod dzwonkiem przy wejściu – Thugz. Dlatego w razie czego uprzedzaj gości.
Do stołu zasiądziemy za pół godziny, masz więc teraz chwilę, żeby się odświeżyć, odpocząć, rozpakować albo po prostu zapoznać z otoczeniem. Thugz składa się z sypialni, gabinetu, salonu i kuchni. Oraz dwóch łazienek. Tak, dwóch. W Cambridge mieszkałem w domu z ośmioma sypialniami i tylko jedną (ciasną) łazienką tuż nad kotłownią na parterze. Ale to są przecież Stany Zjednoczone. Można by długo mówić o tym, jak tu jest w tym kraju, jak jest w Ameryce.
W zasadzie ten dom to babiniec: w porach posiłków dołączam do Eleny, Elizy i Inez – często jest też z nimi Betty (teściowa) oraz Isabelita (siostrzenica). Mój jedyny towarzysz i kumpel płci męskiej, mój jedyny ziomal to Spats, który jest kotem.
A oto i on. Sam się przekonasz, że to porządny gość, choć mały. I wyjątkowo przystojny, zdaniem Eleny. Kiedy oskarżam ją o rozpieszczanie Spatsa, odpowiada: „Jak jesteś przystojny, to cię rozpieszczają”. Do kwestii wyglądu jeszcze wrócimy: do tej ludzkiej sfery do głębi tajemniczej i męczącej zarazem.
A oto nadchodzi… Zauważyłeś, jakie wyniosłe wydają się koty? Wyniosłe i samowystarczalne. Na tym polega główna różnica między psami i kotami. Poza tym koty są milczące.
Ależ dziękuję ci bardzo, Spats!
Sprytnie zgrał to w czasie, nie uważasz? Tak, Spats, udało ci się. Nie będzie za bardzo przeszkadzał. Jeśli zostaniesz tutaj, a my akurat wyjedziemy i zacznie marudzić, że chce, by go wypuścić albo… pokażę ci, gdzie trzymamy jego suchą karmę i puszki. Puszki o nazwie „Wymyślna uczta”. Pewnie spodoba ci się tak samo jak mnie, że sra w ogrodzie.
Spatsa niedługo już tu nie będzie. Przenosi się na emeryturę do Hamptons, gdzie ma rodzinę. Elena też ma tam rodzinę – matkę, siostrę i (czasami) brata… Mam nadzieję, że nie uznasz pobytu tutaj za całkowicie nieinspirujący. Będziemy odbywali nasze wspólne sesje i zawsze też będziesz mile widziany przy stole, ale poza tym traktuj to miejsce zgodnie z jego przeznaczeniem – jako blok mieszkalny, do którego masz własne klucze.
Tak nawiasem, ta ostatnia wersja robocza będzie powstawała nieprawdopodobnie długo – szacuję, że co najmniej dwa lata. Bo widzisz, w odróżnieniu od wierszy, powieści można ulepszać nieograniczenie, a właściwie to nieskończenie. Nie da się ich kończyć; można jedynie zostawić je za sobą… Tak więc na razie prawie każdego popołudnia przez godzinę, może dwie będziemy odbywali „pogaduchy o książkach”, by użyć tu określenia Gore’a Vidala, dopóki nie przeniesiesz się do siebie. Wtedy sam będziesz znikał na długo, ja też zresztą. Sporo możemy zrobić za pośrednictwem poczty. Ale najpierw trzeba sprawdzić, jak nam idzie.
Ta książka opowiada o czyimś życiu, o moim życiu, dlatego nie będzie się czytała jak powieść – bardziej jak zbiór powiązanych z sobą opowiastek z eseistycznymi dygresjami. Tak najbardziej to chciałbym, aby Opowieść wtajemniczonego czytano z dyktowanych kaprysem doskoków, mnóstwo przy tym omijając, by odkładano książkę i potem czytano powtórnie niektóre miejsca – i oczywiście by robić sobie przerwy dla oddechu. Serce mi się kraje, jak pomyślę o biednych specach, zawodowcach (redaktorach i recenzentach), którzy będą musieli przeczytać całość od deski do deski, i to walcząc z czasem. Oczywiście sam też będę musiał to zrobić, jakoś w 2018 roku albo może w 2019 – sprawdzić po raz ostatni, zanim wcisnę WYŚLIJ.
A na razie ciesz się Nowym Jorkiem. I jeszcze raz – witaj na Strong Place!
Teraz napij się, a ja wezmę twoją torbę.
Żaden kłopot. Jest winda… Ależ nie chcę o niczym słyszeć – nie nada. To dla mnie zaszczyt. Jesteś moim gościem. Jesteś moim czytelnikiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Przeł. Anna Kołyszko. Przyjęłam zasadę podawania wszystkich tytułów po polsku, w przypisach zaś podaję oryginalne tytuły angielskie dzieł literackich nietłumaczonych na język polski – przyp. tłum. [wróć]
Przeł. Irena Szymańska. [wróć]
Przeł. Stanisław Barańczak. [wróć]
„Irlandzkie bliźnięta” – określenie rodzeństwa urodzonego w odstępie roku. [wróć]
Cytaty z wierszy Philipa Larkina, jeśli nie zaznaczono inaczej, zostały zaczerpnięte z przekładów Jacka Dehnela; ten wiersz w polskim przekładzie nosi tytuł Alba. [wróć]
Joe the Plumber – Samuel Wurzelbacher, hydraulik z Ohio przywoływany symbolicznie podczas ostatniej debaty prezydenckiej w wyborach 2008 roku, aktualnie członek partii republikańskiej. [wróć]
Thugz Mansion to tytuł pierwszego singla rapera Tupaca Shakura z 2002 roku. W wolnym tłumaczeniu „Gangsterskie domostwo”. [wróć]
Tytuł oryginału: Inside Story
Copyright © 2020, Martin Amis
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Małgorzata Chwałek
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Michał Pawłowski/www.kreskaikropka.pl
Na okładce fotografia Martina Amisa i Christophera Hitchensa
© Angela Lemoine
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Opowieść wtajemniczonego, wyd. I, Poznań 2021)
ISBN 978-83-8188-870-7
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer