Opowieść wtajemniczonego, czyli jak pisać - Martin Amis - ebook

Opowieść wtajemniczonego, czyli jak pisać ebook

Martin Amis

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Autobiograficzna powieść o rodzinie i przyjaźni, seksie, miłości.

Impulsem do powstania Opowieści wtajemniczanego była śmierć Christophera Hitchensa, najbliższego przyjaciela Martina Amisa. To właśnie ich głęboka i wieloletnia relacja jest główną osią opisanych w tej książce historii – od wspólnej pracy zawodowej, pełnej recenzji nie tylko książek, miejsc i idei, ale też najświeższych plotek ze świata literatury, po meandry życia prywatnego i podboje miłosne (w tym ponętnie amoralną Phoebe Phelps, wobec której Amis żywił niezdrową obsesję).

Na kartach tej niezwykłej książki pojawiają się też inne, silne postacie, które współzawodniczą o wpływy na życie autora – Kingsley Amis, Iris Murdoch, Elizabeth Jane Howard, Saul Bellow czy też jego niedościgniony wzór, i wymykający się wszelkim etykietom Philip Larkin.

Poszukując własnej drogi, Amis zmaga się – z czułością i humorem – z najtrudniejszymi pytaniami: jak żyć, jak opłakiwać zmarłych i jak umierać. Próbując na nie odpowiedzieć, przywołuje nie tylko swoje prywatne doświadczenia, ale i historię najnowszą z jej najpotworniejszymi zdarzeniami i stara się dociec, w jaki sposób to wszystko nauczyło go pisać.

Owocem tych rozważań jest najintymniejsze dzieło Amisa, list miłosny, w którym otwiera się na czytelników, prezentując panoramę swego niezwykłego świata.

Mick Jagger literatury [...] Amis to mistrz najbardziej olśniewającej prozy w całej historii brytyjskiej beletrystyki. Mick Brown, „The Daily Telegraph”

Charyzmatyczna mieszanka faktów i fikcji [...] Martin Amis wciąż potrafi fenomenalnie zaskakiwać. - Parul Sehgal, „The New York Times”

Opowieść wtajemniczonego to książka [...] o seksie, Saulu Bellowie, literaturze, seksie, Philipie Larkinie, antysemityzmie, starzeniu się, papierosach, seksie, Christopherze Hitchensie, terroryzmie, samobójstwie [..] - Taylor Antrim, „Vogue”

To jest dziennik pisarza wciśnięty w ramy dyskursywnej powieści pełnej niekłamanego uroku. - David Friend, „Vanity Fair”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 846

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
espequer

Nie oderwiesz się od lektury

To mój mały prywatny hołd dla zmarłego w maju świetnego pisarza. Amis z błyskotliwością, polotem, dowcipem, erudycją i wielką kulturą słowa opisuje życie i ludzi, jakich napotkał na swojej drodze. Saul Bellow, antysemityzm, sny, religie, Jerozolima, Oz, holocaust, 11 września (to świetne fragmenty), uchodźctwo, Nabokov, Conrad, Larkin, choroba Alzheimera – czego tu nie ma. Amis swobodnie przechodzi z tematu na temat jak wprawiony gawędziarz. „Powieść samozadowolenia”. Ale przede wszystkim to opowieść osnuta wokół choroby i umierania jego wielkiego przyjaciela, pisarza Christophera Hitchensa. To najbardziej przejmujące fragmenty, gdy Amis duma o śmierci. Były ciary. To również jego ostatnia książka i testament literacki. Doskonała rzecz.
20

Popularność




Dla Isa­bel Eleny Fon­seki

Pre­lu­dium

Witaj! Ależ wejdź, wejdź! To dla mnie zaszczyt i bar­dzo się cie­szę! Pozwól, pomogę. Daj płaszcz, powie­szę go tutaj (tędy do łazienki, tak przy oka­zji). Usiądź sobie tu na kana­pie, dobrze? Zoba­czysz, czy odpo­wiada ci taka odle­głość od kominka.

Co mogę zapro­po­no­wać? Whi­sky? Roz­są­dek tak pod­po­wiada, bo pogoda pod psem. Prze­wi­dzia­łem, odga­dłem twoje potrzeby… Blend? Malt? Macal­lan? Dwu­na­sto­let­nia? Osiem­na­sto­let­nia? Z wodą sodową, z lodem… jak lubisz? Przy­niosę coś do pogry­za­nia, żebyś jakoś dotrwał do kola­cji.

…Pro­szę! I szczę­śli­wego dwa tysiące szes­na­stego!

Moja żona Elena wróci około wpół do ósmej. I dołą­czy do nas Inez. Zga­dza się – akcent na dru­giej syla­bie. W czerwcu koń­czy sie­dem­na­ście lat, to już ostat­nie dziecko, które jesz­cze jest z nami. Eliza, jej star­sza sio­stra, zro­biła sobie roczną prze­rwę przed pój­ściem na stu­dia i spę­dza ją w Lon­dy­nie; to w końcu jej rodzinne mia­sto (bo tam się uro­dziła. Inez zresztą też). W każ­dym razie tak się składa, że chciała nas wła­śnie odwie­dzić. Już wylą­do­wała na JFK. Tak więc będzie nas pię­cioro.

Jesz­cze z Eleną nie doszli­śmy do tego kolej­nego etapu w życiu, ale on maja­czy już na hory­zon­cie. Mówię o Pustym Gnieź­dzie… W prze­cięt­nym życiu jest co naj­wy­żej kilka praw­dzi­wych punk­tów zwrot­nych i Puste Gniazdo to, zdaje się, jeden z nich. I wyobraź sobie, nawet nie wiem, jak bar­dzo mam się tym przej­mo­wać.

Nie­któ­rzy zna­jomi w naszym wieku popa­dali w głę­bo­kie zała­ma­nie ner­wowe już w kilka minut po odpro­wa­dze­niu wzro­kiem ostat­niego pisklę­cia zni­ka­ją­cego w prze­stwo­rzach. Mówiąc oględ­nie, oboje z żoną zapewne poczu­jemy się jak ta para z Pnina, ludzie, któ­rzy zostali zupeł­nie sami w wiel­kim domu peł­nym hula­ją­cych prze­cią­gów, w domu, który „wisiał teraz na nich, jak – nie przy­mie­rza­jąc – zwiot­czała skóra i obwi­słe ubra­nie na głupcu, co z roz­my­słem zrzu­cił jedną trze­cią wagi”1… To słowa Nabo­kova (jed­nego z moich boha­te­rów) z 1953 roku.

A skoro już mowa o Vla­di­mi­rze Nabo­ko­vie – nie wiem, kto miałby więk­sze prawo do zmie­rze­nia się z powie­ścią auto­bio­gra­ficzną. Jego życie nie było „dziw­niej­sze od fik­cji” (ten zwrot zresztą gra­ni­czy z bez­sen­sem), toczyło się za to nad wyraz burz­li­wie i z towa­rzy­sze­niem geo­hi­sto­rycz­nego splen­doru. Uciekł z Rosji bol­sze­wic­kiej do sto­licy Repu­bliki Weimar­skiej, gdzie szu­kał azylu, ale osta­tecz­nie musiał ucie­kać z hitle­row­skich Nie­miec do Fran­cji. Kiedy z kolei Fran­cja wpa­dła w łapy nie­miec­kie, uciekł przed Wehr­mach­tem do Ame­ryki, gdzie też szu­kał azylu (wów­czas zresztą „azyl” było po czę­ści okre­śle­niem tego kraju) i wła­śnie tam naresz­cie go zna­lazł. Tak, tak, Nabo­kov był wyjąt­kowo rzad­kim przy­pad­kiem pisa­rza, z któ­rym naprawdę działy się różne rze­czy.

Przy oka­zji ostrze­gam, że zamie­rzam na tych stro­nach powie­dzieć to i owo na temat Hitlera i Sta­lina. Kiedy się uro­dzi­łem, w 1949 roku, Wąsik nie żył już od czte­rech lat, nato­miast Wąsacz (wciąż nazy­wany „wuj­kiem Joe” na łamach naszego „Daily Mir­ror”) miał przed sobą jesz­cze cztery lata życia. Napi­sa­łem dwie książki o Hitle­rze i dwie o Sta­li­nie, spę­dzi­łem więc już osiem lat w ich towa­rzy­stwie. Uwa­żam, że cokol­wiek by czło­wiek robił, nie uciek­nie przed żad­nym z nich.

* * *

Nie mia­łem tej – bez wąt­pie­nia fan­ta­stycz­nej – przy­jem­no­ści poznać VN oso­bi­ście, ale spę­dzi­łem jeden dzień z wdową po nim, Verą, zło­to­skórą pięk­no­ścią, Żydówką, dodam pew­nie nie­po­trzeb­nie; pozna­łem też jego syna Dmi­tri Vla­di­mi­ro­wi­cha (cudowne dziecko, ory­gi­nał i postrze­le­niec). Smu­tek mój był podwójny, kiedy Dmi­tri zmarł bez­po­tom­nie, kilka lat temu. Był jedy­nym synem Nabo­kova – uro­dził się w Ber­li­nie w 1934 roku, według ofi­cjal­nych doku­men­tów jako Mischling, ina­czej „kun­del”… Pod­czas lun­chu w szwaj­car­skim Mon­treux Vera i Dmi­tri odno­sili się do sie­bie z wielką czu­ło­ścią. Opo­wiem o nich wię­cej w roz­dziale zaty­tu­ło­wa­nym „Okto­ber”. Prze­sła­łem Verze foto­gra­fię mojego pier­wo­rod­nego, a ona odpo­wie­działa cza­ru­ją­cym listem, który oczy­wi­ście gdzieś zapo­dzia­łem…

Tak ogól­nie? Och, jestem bez­na­dziej­nie nie­so­lid­nym i pobłaż­li­wym rodzi­cem – co moje dzieci nie­jed­no­krot­nie miały oka­zję mi wyty­kać.

– Jesteś bar­dzo dobrym ojcem, tatu­siu – stwier­dziła kon­fi­den­cjo­nal­nie Eliza, gdy miała osiem albo dzie­więć lat, w dniu, w któ­rym oddano ją pod moją wyłączną opiekę. – Mamu­sia też jest dobrą matką. Ale cza­sami bywa tro­chę surowa.

Było oczy­wi­ste, co chce powie­dzieć. Jestem nie­zdolny do ucie­le­śnie­nia suro­wo­ści, nie mówiąc już o egze­kwo­wa­niu cze­go­kol­wiek. Żeby to zro­bić, trzeba poczuć auten­tyczny gniew, a mnie się to pra­wie ni­gdy nie udaje. Pró­bo­wa­łem być gniew­nym rodzi­cie­lem, ale tylko raz i tylko przez sześć, może sie­dem sekund. Nie w sto­sunku do moich córek, tylko wobec synów, Nata i Gusa (mają teraz mniej wię­cej po trzy­dzie­ści lat). Któ­re­goś dnia – kiedy oni też mieli osiem albo dzie­więć lat, do mojego gabi­netu weszła ich zroz­pa­czona matka, czyli moja pierw­sza żona Julia, i powie­działa:

– Są nie do wytrzy­ma­nia, jak ni­gdy. Pró­bo­wa­łam wszyst­kiego. Teraz ty tam idź!

Teraz ty tam idź i okaż tro­chę męskiej furii, taka w rze­czy samej padła suge­stia.

Posłusz­nie więc wpa­ro­wa­łem do ich pokoju.

– Co jest? O co cho­dzi, do jasnej cho­lery?

– O… – Nat marzy­ciel­sko uniósł brew – …smak tatu­sio­wego gniewu.

Była to sytu­acja, w któ­rej posu­ną­łem się naj­da­lej, jeśli cho­dzi o gniew.

Pro­blem polega na tym, że ja po pro­stu się na niego nie godzę. To zna­czy na gniew. Dobrze byłoby zre­wi­do­wać i uak­tu­al­nić Sie­dem Grze­chów Głów­nych, ale na razie nie zapo­mi­najmy, że do tego kla­sycz­nego sep­tetu słusz­nie zali­czany jest Gniew. Gniew – cui bono? Uli­tuj­cie się nad gnie­wem; uli­tuj­cie się nad tymi, z któ­rych on ema­nuje, a także nad tymi z jego dru­giego krańca. „Gniew” [ang. anger – dop. tł.]: ze sta­ro­nor­dyj­skiego angre „draż­nić”, angr „smu­tek”. Tak – smu­tek. Gniew jest uczu­ciem nie­mal tak samo jaw­nie maso­chi­stycz­nym jak Zawiść.

Tak więc w dome­nie rodzi­ciel­stwa nie można mnie oskar­żać o gniew, ale gdyby tak wyli­czać kolejne grze­chy główne, to na pewno jestem winien Leni­stwa – moral­nego leni­stwa. Zwa­la­nie na matkę więk­szej czę­ści roboty… Prze­strze­ga­łem przed tym Elenę, nie­mal bła­gal­nie (osta­tecz­nie mia­łem pięć­dzie­siąt lat, kiedy uro­dziła się Inez). Powie­dzia­łem: „Będę parens eme­ri­tus” (czyli ktoś, kto prze­szedł na eme­ry­turę jako rodzic, ale przy­słu­guje mu taki hono­rowy tytuł). Tak więc zasad­ni­czo gnu­śny ze mnie ojciec, ale przyj­muję ten zaszczyt, przyj­muję go skwa­pli­wie i z wdzięcz­no­ścią.

Trzy lata temu mia­łem wystą­pie­nie w szkole mojej środ­ko­wej córki, w szkole Świę­tej Anny, tu na Bro­okly­nie (do któ­rej cho­dzi też Inez). Eliza miała wtedy pięt­na­ście lat.

– To mogło być żenu­jące, tato – stwier­dził Gus (syn numer dwa), kiedy zabra­łem się do opi­sy­wa­nia sytu­acji, a jego star­szy brat Nat dodał:

– Zde­cy­do­wa­nie. Mnó­stwo powo­dów do zaże­no­wa­nia.

– Zgoda – odpar­łem. – Ale wcale tak nie było. Eliza ani tro­chę nie poczuła się zaże­no­wana. Mogę tego dowieść. Posłu­chaj­cie.

Szkoła urzą­dziła aulę w sąsia­du­ją­cej z nią świą­tyni – w praw­dzi­wym kościele (pro­te­stanc­kim) z mnó­stwem witraży i pole­ro­wa­nego drewna. Sta­łem przy kazal­nicy, mając przed sobą wielki zbór zło­żony z soczy­stych mło­dych twa­rzy (przy­pusz­czam, że uczest­nic­two było obo­wiąz­kowe dla wszyst­kich dzie­wią­tych klas); tchnęło od nich „sub­tel­nym wycze­ki­wa­niem” (by zacy­to­wać tu słowa, jakimi Law­rence opi­suje Gudrun i Ursulę na pierw­szych stro­nach Zako­cha­nych kobiet)2, kiedy postu­ka­łem w mikro­fon, powi­ta­łem moje słu­chaczki i przed­sta­wiw­szy się, zapy­ta­łem. „Która z was cho­ciaż raz pomy­ślała, że chce się zająć pisa­niem?”. Powiem ci, że w nie­spełna minutę pod­nio­sło się nawet sporo rąk.

– No cóż, tak się składa, że wy w zasa­dzie wie­cie, co to zna­czy być pisa­rzem – cią­gną­łem. – Jeste­ście wszyst­kie nasto­lat­kami. Czyli osią­gnę­ły­ście ten wiek, w któ­rym czło­wiek wspina się na nowy poziom samo­świa­do­mo­ści. Czy też nowy poziom sku­pie­nia. Jak­by­ście sły­szały jakiś głos, który jest niby waszym gło­sem, a jed­nak wcale tak nie brzmi. W każ­dym razie nie­zu­peł­nie; nie takie zawsze były­ście, bo ten głos jest teraz bar­dziej dobitny i spo­strze­gaw­czy, bar­dziej wni­kliwy i zara­zem roz­igrany, bar­dziej kry­tyczny (i samokry­tyczny), a także bar­dziej wyro­zu­miały i wiel­ko­duszny. Ten ulep­szony głos wam się podoba i żeby go zacho­wać, pisze­cie wier­sze albo może pamięt­nik, zaczy­na­cie też robić notatki. W bło­giej samot­no­ści prze­tra­wia­cie swoje myśli i uczu­cia, a nie­kiedy też cudze myśli i uczu­cia. W samot­no­ści. Takie wła­śnie jest życie pisa­rza. Ta ambi­cja rodzi się wła­śnie teraz, kiedy czło­wiek ma mniej wię­cej pięt­na­ście lat, i jeśli zostaje pisa­rzem, to jego życie tak naprawdę wcale się nie zmie­nia. Ja wciąż to robię pół wieku póź­niej, od rana do wie­czora. Pisa­rze to pod­sta­rzałe nasto­latki, któ­rym się podoba, że są pod­sta­rzałe; bar­dzo im się podoba ich domowy areszt… Wam świat wydaje się dziwny: ten doro­sły świat, któ­remu teraz z namy­słem się przy­glą­da­cie, z nie­unik­nio­nym lękiem, ale też z dość bez­piecz­nego dystansu. Otello raczy Des­de­monę opo­wie­ściami, które zdo­by­wają jej serce i spra­wiają, że doro­sły świat wydaje się jej „prze­dziwny”, ale też „tak wzru­sza­jący, tak dogłęb­nie smutny”3. Pisarz nie wycho­dzi z takiego zało­że­nia, nie posu­nąłby się do przodu w pisa­niu. Nie zapo­mi­naj, że osoba nasto­let­nia to wciąż dziecko, a dziecko patrzy na wszystko, niczego nie zakła­da­jąc z góry i nie pod­pie­ra­jąc się doświad­cze­niem.

Na zakoń­cze­nie wspo­mnia­łem, że lite­ra­tura głów­nie zaj­muje się miło­ścią i śmier­cią. Nie roz­wi­ną­łem tej myśli. Co w wieku pięt­na­stu lat wiesz o miło­ści, o ero­tycz­nej miło­ści? Co w tym wieku wiesz o śmierci? Wiesz, że ona przy­da­rza się myszo­skocz­kom i papuż­kom nie­roz­łącz­kom; być może wiesz już, że przy­da­rza się krew­nym w pode­szłym wieku, na przy­kład rodzi­com rodzi­ców. Ale jesz­cze nie wiesz, że tobie też się przy­da­rzy, i nie będziesz tego wie­dzieć jesz­cze przez trzy­dzie­ści lat. A gdy minie kolejne trzy­dzie­ści i ten naprawdę trudny pro­blem dotknie cię oso­bi­ście, wtedy już przyj­dzie ci się zmie­rzyć z nim w spo­sób naj­trud­niej­szy z trud­nych…

– A skąd pew­ność – wtrą­cił w sto­sow­nym momen­cie Nat – że Eliza nie poczuła się zaże­no­wana?

– Wła­śnie, tato – dodał Gus. – I jak tego dowie­dziesz?

– Bo kiedy nade­szła pora na zada­wa­nie pytań, nie ode­zwała się pierw­sza, ale też nie ostat­nia – odpar­łem. – Tak czy owak ode­zwała się, spój­nie i rze­czowo… A więc nie wydzie­dzi­czyła mnie. Powiem wręcz z dumą, że rościła sobie do mnie prawo. Zawłasz­czyła mnie, stwier­dzę z dumą, jak swo­jaka.

Aha, i kiedy spy­ta­łem słu­chaczki, ile z nich cho­ciaż raz pomy­ślało, że chce zająć się pisa­niem, jak dużo pod­nio­sło ręce? Co naj­mniej dwie trze­cie. Budząc we mnie zupeł­nie dotąd obce podej­rze­nie, że potrzeba pisa­nia jest czymś nie­mal powszech­nym. Bo tak być musi, prawda? Jak ina­czej czło­wiek pogo­dziłby się ze swym ist­nie­niem na Ziemi?

* * *

Jesteś uważ­nym czy­tel­ni­kiem i wciąż bar­dzo mło­dym. Już tylko to mogłoby ozna­czać, że też się zasta­na­wia­łeś, czy nie zostać pisa­rzem. A może już nad czymś pra­cu­jesz? Deli­katna kwe­stia, zasłu­że­nie deli­katna. Zwłasz­cza gdy cho­dzi o powie­ści, bo w nich ujaw­niasz, kim naprawdę jesteś. Żadna inna forma pisa­nia tego nie sprawi, żadne „wier­sze zebrane”, a już z pew­no­ścią nie auto­bio­gra­fia ani tak impre­syjny zbiór wspo­mnień jak Pamięci, prze­mów Nabo­kova. Jeśli czy­ta­łeś moje powie­ści, to wiesz już o mnie abso­lut­nie wszystko. Tak więc niniej­sza książka jest jedy­nie kolejną odsłoną, a szcze­góły są czę­sto przy­datne…

Mój ojciec, King­sley, do deli­kat­nych kwe­stii sto­so­wał wstęp­nie pewną zgrabną for­mułę: „Gadaj o tym tak dużo, jak chcesz, albo tak mało, jak chcesz”. Wyjąt­kowo uprzej­mie, no i… deli­kat­nie. Może będziesz chciał mówić o swo­ich spra­wach, a może nie. Ale ta nie­śmia­łość jest nie­po­trzebna. Powie­dzia­łeś tym swoim wielce żało­snym tonem: „Nie chcę, żeby to było o mnie”. No więc ja też nie chcę, żeby to było o mnie – ale takie jest moje zada­nie.

W każ­dym razie dam ci kilka przy­dat­nych wska­zó­wek tech­nicz­nych – na przy­kład jak skom­po­no­wać zda­nie, które będzie przy­jemne dla ucha czy­tel­nika. Tylko pamię­taj: porady, któ­rych będę ci może udzie­lał, trak­tuj lekko. Wszel­kie wska­zówki zwią­zane z pisa­niem należy trak­to­wać bar­dzo lekko. Tego się od cie­bie ocze­kuje. Pisa­rze muszą znaj­do­wać wła­sną drogę, by mówić wła­snym gło­sem.

Pró­bo­wa­łem już raz napi­sać tę książkę, dobre dzie­sięć lat temu. I pole­głem z kre­te­sem. Zaty­tu­ło­wa­łem ją wtedy pro­wi­zo­rycz­nie i pre­ten­sjo­nal­nie Życie (i z fał­szywą skrom­no­ścią doda­łem pod­ty­tuł Powieść). Był taki week­end w 2005 roku, w Uru­gwaju, kiedy uzbro­jony wewnętrz­nie zabra­łem się do czy­ta­nia cało­ści, od pierw­szego słowa do ostat­niego – a było tych słów mniej wię­cej sto tysięcy. I Życie oka­zało się mar­twe.

Że zmar­no­wa­łem – nie da się ukryć – mniej wię­cej trzy­dzie­ści mie­sięcy (trzy­dzie­ści mie­sięcy spę­dzo­nych na bro­dze­niu po jakimś błot­ni­stym cmen­ta­rzy­sku), to było jesz­cze naj­mniej­sze zło. Ja myśla­łem, że jestem skoń­czony. Naprawdę tak myśla­łem. Jakby szu­ka­jąc potwier­dze­nia – to działo się w Uru­gwaju, w poło­żo­nym na pół­nocy mia­steczku José Igna­cio, bli­sko Mal­do­nado, nie­da­leko gra­nicy z Bra­zy­lią – posze­dłem nad morze i zwy­cza­jowo przy­sia­dłem na kamie­niu z note­sem: fale połu­dnio­wego Atlan­tyku ude­rza­jące o brzeg, głazy wiel­ko­ści i kształtu drze­mią­cych dino­zau­rów, latar­nia mor­ska na tle dzie­cię­cego błę­kitu nieba… I nie spło­dzi­łem ani sylaby. Ta sce­ne­ria niczego we mnie nie obu­dziła. Myśla­łem, że jestem skoń­czony.

Potwor­nie obce uczu­cie, rodzaj anty­natch­nie­nia. Kiedy wpada ci do głowy pomysł na powieść, towa­rzy­szy temu zna­jome, a przy tym zawsze zaska­ku­jące poczu­cie, że dosta­łeś zastrzyk ener­gii; czu­jesz się bło­go­sła­wiony, wzmoc­niony i fan­ta­stycz­nie utwier­dzony co do swo­jej war­to­ści. Tym­cza­sem wła­śnie trwał odpływ. Jakby coś mi zostało odjęte; jakby coś się odda­lało – przy­ci­ska­jąc dłoń do ust, mówiło adieu…

Natu­ral­nie przy­zna­łem się Ele­nie, że nastą­pił zgon Życia: powieść. Nikomu jed­nak nie zdra­dzi­łem, że jestem skoń­czony. I zresztą wcale nie byłem. Po pro­stu nie mogłem napi­sać Życia. No wła­śnie. Ni­gdy nie zapo­mnę tego uczu­cia – uczu­cia gwał­tow­nego wymy­wa­nia się sensu. Pisa­rze umie­rają dwa razy. Wtedy na plaży pomy­śla­łem: Ach, oto i ona. Pierw­sza śmierć.

Za chwilę opo­wiem ci o pew­nym per­wer­syj­nym okre­sie umy­sło­wym, przez który prze­sze­dłem na wcze­snym eta­pie wieku śred­niego. Czę­sto się zasta­na­wiam, czy miał dużo wspól­nego z nadirem czy też kli­mak­te­rium prze­ży­tym na brzegu morza, z opę­tań­czym nurem w odmęty wiary w sie­bie. Chyba nie. Bo ta per­wer­syj­ność go wyprze­dziła i cią­gnęła się jesz­cze potem. Tak, te rze­czy długo, długo przy­cho­dzą i potem długo, długo odcho­dzą.

* * *

Moje naj­star­sze dziecko, Bob­bie. Pozna­łem ją, dopiero gdy skoń­czyła dzie­więt­na­ście lat. Była już wtedy w Oks­for­dzie (stu­dio­wała histo­rię).

– Tak, wła­śnie tak trzeba do tego pod­cho­dzić – powie­dział mój kum­pel Sal­man (aha, prze­pra­szam z góry za te poopusz­czane nazwi­ska. Przy­zwy­cza­isz się. Musia­łem. I zresztą to nie jest żadne opusz­cza­nie. Nie opusz­czasz prze­cież nazwi­ska, kiedy w wieku pię­ciu lat mówisz na kogoś „tato”). – Ich nie da się poznać, dopóki nie wyjadą do Oks­fordu – dodał.

Ład­nie powie­dziane, ale tak się tego nie robi, czego obaj byli­śmy świa­domi. I czę­sto odczu­wam żal, nie­kiedy nie­przy­jem­nie doj­mu­jący, że nie pozna­łem Bob­bie, gdy była nie­mow­lę­ciem, gdy racz­ko­wała, gdy zaczęła cho­dzić, gdy wyro­sła na nasto­latkę, gdy osią­gała doj­rza­łość. Ale jest, jak jest. Nie będzie tu wiele na jej temat: ode­grała już swoją rolę w książce, którą napi­sa­łem po śmierci mojego ojca w 1995 roku, a teraz dzieli ją ode mnie cały ocean…

Tak więc pomo­głem wycho­wać dwóch chłop­ców, pomo­głem wycho­wać dwie dziew­czynki. Znam się na chłop­cach i znam się na dziew­czyn­kach, mało nato­miast wiem o tym, jak to jest, gdy są z sobą prze­mie­szani. W ostat­nich latach Bob­bie „spre­zen­to­wała” mi dwoje wnu­cząt: ide­al­nego chłop­czyka i ide­alną dziew­czynkę. Może więc jed­nak dowiem się cze­goś – za jed­nym zama­chem, patrząc przez drugi koniec tele­skopu.

Z dru­giej strony sam dora­sta­łem jako środ­kowe dziecko: mia­łem star­szego brata i młod­szą sio­strę. Nico­las jest star­szy ode mnie o rok i dzie­sięć dni (to mój irlandzki bliź­niak4). Nato­miast Myfanwy (wyma­wia się Mywanłi), cztery lata ode mnie młod­sza, zmarła w 2000 roku. Tamto zda­rze­nie też długo przy­cho­dziło i długo odcho­dziło.

Słowo o moim nie­na­tu­ral­nym zain­te­re­so­wa­niu samo­bój­stwem – o tym prze­cią­ga­ją­cym się okre­sie, pod­czas któ­rego nawie­dzały mnie tak zwane myśli samo­bój­cze.

Ofi­cjal­nie zaczęło się to 12 wrze­śnia 2001 roku. Nie była to reak­cja na samo­bój­cze zda­rze­nia z poprzed­niego dnia (choć pew­nie zro­bi­łem się nad wyraz chłonny i podatny). Nie Usama Ibn Ladin mnie rzu­cił. Rzu­ciła mnie była dziew­czyna, nie­jaka Pho­ebe Phelps (która na pewno będzie się doma­gała, by czym prę­dzej wpu­ścić ją do tego tek­stu).

…Poeta Craig Raine powie­dział o Elia­sie Canet­tim (w związku z jego naj­bar­dziej znaną książką Masa i wła­dza), że myśli o ludz­kich masach „kłę­bią mu się w gło­wie jak osza­lałe roje psz­czół”. (A tak przy oka­zji wtrącę fra­pu­jącą plotkę, że ponoć Canetti, Dich­ter nobli­sta, był kochan­kiem mło­dej Iris Mur­doch – czło­wiek chcąc nie chcąc się zasta­na­wia, o czym też mogli roz­ma­wiać przed zaśnię­ciem). Ja przez Pho­ebe Phelps stale dosta­wa­łem kręćka – jakby wpusz­czała mi psz­czołę do głowy. Albo i cały rój.

Nie uwie­rzysz, ale w przy­padku męż­czyzn ukoń­cze­nie sześć­dzie­siątki przy­nosi ogromną ulgę. Bo, po pierw­sze, naresz­cie nie jesteś już męż­czyzną po pięć­dzie­siątce. Na tle sied­miu dekad trzy­dziestka kon­sty­tu­uje księ­cia, pięć­dzie­siątka żebraka. Zakła­da­łem, że po sześć­dzie­siątce będzie w zasa­dzie tak jak po pięć­dzie­siątce, tylko o wiele, wiele gorzej, a tym­cza­sem stwier­dzam, że to przej­ście na wyż­szy poziom jest nie­ocze­ki­wa­nie łagodne; wła­ści­wie to wyznam z zaże­no­wa­niem, że szczę­śliw­szy byłem tylko w dzie­ciń­stwie. Ow­szem, trzeba się upo­rać z nie­przy­jemną nową myślą, mia­no­wi­cie: „Sześć­dzie­siąt… hmm. No nic z tego dobrego nie będzie”. Ale nawet ta myśl jest lep­sza niż pra­wie wszyst­kie myśli po pięć­dzie­siątce (czyli z epoki, do któ­rej będę jesz­cze wra­cał. Z gory­czą.).

Nie­dawno naszło mnie pyta­nie: „Jak ja się stąd wydo­stanę? No jak? Jakim środ­kiem loko­mo­cji?”. Nie to, że mam aż taką ochotę odejść (nawet w samym szczy­cie myśli samo­bój­czych ani przez chwilę nie mia­łem). Po pro­stu czu­jesz, że wyj­ście się zbliża – bo cię cią­gnie (by użyć dostoj­nego wyra­że­nia pew­nego ame­ry­kań­skiego pisa­rza, któ­rego poznamy tu już wkrótce) w stronę „zakoń­cze­nia wła­snej rze­czy­wi­sto­ści”.

A zbliża się z nie­do­rzecz­nym pośpie­chem. W isto­cie za każ­dym razem, gdy otwie­rasz oczy i wsta­jesz z łóżka, czu­jesz się teraz jak jakiś tuman. Zegar psy­chiczny (pisze się o tym) zde­cy­do­wa­nie przy­spie­sza… Jak już prze­kro­czy­łem sześć­dzie­siątkę, dni moich uro­dzin zaczęły nasta­wać raz na dwa lata, póź­niej raz na trzy lata. „Ath­lan­tic Mon­thly” stop­niowo sta­wał się dwu­ty­go­dni­kiem, a teraz jest tygo­dni­kiem. Ostat­nio rów­nież golę się codzien­nie lub tak się czuję, jak­bym się codzien­nie golił (praw­do­po­dob­nie wcale tak nie jest). W „New York Time­sie” felie­tony Tho­masa L. Fried­mana poja­wiały się kie­dyś tylko w środy, ale teraz Fried­man pisze kolejny tekst raz na dobę (idąc za przy­kła­dem Gaila Col­linsa i Paula Krug­mana), a w złe dni mam wra­że­nie, że zasia­dam do lek­tury tych auto­rów co czter­dzie­ści pięć minut, przy nie­spiesz­nym śnia­da­niu (owoce, płatki śnia­da­niowe, jajko na miękko).

Czu­jesz się jak przy­głup i ofiara losu, bo jakimś spo­so­bem jest tak, jak­byś spi­sko­wał na rzecz wła­snego zgonu. Pewien poeta, który także nie­ba­wem się tu pojawi, ujął to bar­dziej ponuro w Aubade (aubade – wiersz albo utwór muzyczny na powi­ta­nie poranka):

Zanim brzegi zasłon blask roz­pali,

Widzę tę, która zawsze tam jest tak naprawdę:

Nie­stru­dzoną śmierć, teraz o cały dzień bliż­szą5.

Czas zaczął się upo­dab­niać do ucie­ka­ją­cego pociągu, który prze­myka niczym strzała przez kolejne sta­cje. Ale z kolei gdy wspi­na­łem się na drzewa, gra­łem w rugby i raz po raz bawi­łem się z dziew­czy­nami w klasy na szkol­nym boisku (tak nawia­sem, wszyst­kie te trzy aktyw­no­ści wydają mi się teraz pora­ża­jąco nie­bez­pieczne) – ucie­ka­jący pociąg wcale nie poru­szał się wol­niej. Nabo­kov podaje nawet jego pręd­kość: 5000 ude­rzeń serca na godzinę. Życie toczy się ku śmierci z pręd­ko­ścią 5000 us/h.

Zapewne wiesz, że taki pod­ga­tu­nek lite­ra­tury ist­nieje – i zapewne nie­raz cię kusiło, by zain­te­re­so­wać się „życio­pi­sa­niem”. Okre­śle­nie obej­muje wszystko, od Pro­usta po ogło­sze­nia oso­bi­ste, od Synów i kochan­ków po repor­taże z podróży, od Czy mój tyłek wygląda w tym grubo? po… zamie­rza­łem powie­dzieć: po rubrykę astro­lo­giczną Mistycz­nej Meg, ale Mistyczna Meg zadała sobie przy­naj­mniej ten trud, że wszystko zmy­śliła.

W pewien spo­sób to wyzwa­nie mnie pod­nieca, ale kło­pot z pisa­niem o życiu w wypadku powie­ścio­pi­sa­rza polega na tym, że życie posiada pewną cechę czy też wła­ści­wość nie do końca sprzy­ja­jącą pro­zie. Jest bez­kształtne, nie zmie­rza do żad­nego celu i nie sku­pia się na niczym. Nie jest też spójne. Jest mar­twe pod wzglę­dem arty­stycz­nym. Jest mar­twe.

To zna­czy pod wzglę­dem arty­stycz­nym. Bo oczy­wi­ście z punktu widze­nia przy­ziem­nego reali­zmu i mate­ria­li­zmu życie ma bystre oko, macha kitą i posiada to wszystko, co się o nim mówi. Ale osta­tecz­nie się koń­czy, pod­czas gdy sztuka trwa cho­ciaż odro­binę dłu­żej.

Przej­mu­je­cie się Wiel­kim Pre­ten­den­tem? Tym wodzi­re­jem, który zajął wła­śnie naj­do­god­niej­szą pozy­cję star­tową u repu­bli­ka­nów? Repu­bli­ka­nie raz na kilka lat odczu­wają potrzebę dowar­to­ścio­wa­nia jakie­goś tłuka (być może pamię­tasz Hydrau­lika Joego?)6. Podoba im się, że ich nowy czem­pion, geszef­ciarz dilu­jący bef­szty­kami i pod­ra­bia­nymi dyplo­mami, ma zero doświad­cze­nia i kwa­li­fi­ka­cji; jeżeli ów czem­pion wygra, to zosta­nie przy­wódcą wol­nego świata. Jesz­cze do nie­dawna był to co naj­wy­żej sto­sun­kowo nie­zły, nie­wy­bredny dow­ci­pas. Oba­wiam się jed­nak, że będziemy musieli zawie­sić na nim zbo­lałe, zwil­got­niałe oko nieco dłu­żej.

Trumpa widzia­łem na żywo tylko raz, jakieś pięt­na­ście lat temu; oboje z Eleną mie­li­śmy oka­zję bar­dzo dokład­nie mu się przyj­rzeć. Było to na maleń­kim lot­ni­sku na Long Island. Szedł żół­wim kro­kiem z samo­lotu do samo­chodu (nie jego samo­lotu, tylko lata­ją­cego waha­dłowo na wyspę), a tuż za nim, w przy­zwo­itej odle­gło­ści, podą­żały Miss USA i Miss Uni­verse, obie prze­pa­sane szar­fami. Spra­wiał wra­że­nie udrę­czo­nego i od dawna cier­pią­cego; jego limu­zyna cze­kała nie­do­god­nie daleko, a rów­ninny wiatr urzą­dzał sobie dzień na wyści­gach w jego czu­pry­nie.

* * *

Jak już mówi­łem, wtedy w Uru­gwaju nie dałem rady napi­sać tej powie­ści, ale chyba mogę napi­sać ją teraz – bo trzej odtwórcy głów­nych ról, trzej pisa­rze (poeta, powie­ściopisarz i publi­cy­sta) już nie żyją. Poeta zmarł w 1985 roku, powie­ściopisarz w 2005 roku, a publi­cy­sta w 2011 roku. Ten ostatni był moim naj­ser­decz­niej­szym i naj­star­szym przy­ja­cie­lem, a także rówie­śni­kiem. Nie­za­leż­nie od tego, co ta śmierć ze mną zro­biła (a dużo tego było), uży­czyła mi tematu i ozna­czała też, że Życie może sobie zasłu­żyć na pod­ty­tuł. Było wię­cej miej­sca do manew­ro­wa­nia, wię­cej swo­body, a proza to prze­cież swo­boda. Życie było mar­twe. Życie jest mar­twe – pod wzglę­dem arty­stycz­nym. Ina­czej niż Śmierć, która pod wzglę­dem arty­stycz­nym jest bar­dzo żywa.

Zapro­wa­dzę cię do two­jego pokoju. Czy raczej na twoje pię­tro. Ten dom skła­dał się kie­dyś z oddziel­nych miesz­kań. Na każ­dym pode­ście są grube drzwi z potęż­nym zam­kiem i juda­szem – oddzie­lają prze­strzeń pry­watną od publicz­nej. My tutaj nazy­wamy twoje pię­tro Thugz Man­sion7, przez zet. Albo po pro­stu Thugz. Nazwa przy­jęła się w cza­sach, gdy Nat i Gus wciąż jesz­cze tu miesz­kali. Jak chcesz, możesz ją zmie­nić, ale taki wła­śnie wid­nieje napis pod dzwon­kiem przy wej­ściu – Thugz. Dla­tego w razie czego uprze­dzaj gości.

Do stołu zasią­dziemy za pół godziny, masz więc teraz chwilę, żeby się odświe­żyć, odpo­cząć, roz­pa­ko­wać albo po pro­stu zapo­znać z oto­cze­niem. Thugz składa się z sypialni, gabi­netu, salonu i kuchni. Oraz dwóch łazie­nek. Tak, dwóch. W Cam­bridge miesz­ka­łem w domu z ośmioma sypial­niami i tylko jedną (cia­sną) łazienką tuż nad kotłow­nią na par­te­rze. Ale to są prze­cież Stany Zjed­no­czone. Można by długo mówić o tym, jak tu jest w tym kraju, jak jest w Ame­ryce.

W zasa­dzie ten dom to babi­niec: w porach posił­ków dołą­czam do Eleny, Elizy i Inez – czę­sto jest też z nimi Betty (teściowa) oraz Isa­be­lita (sio­strze­nica). Mój jedyny towa­rzysz i kum­pel płci męskiej, mój jedyny zio­mal to Spats, który jest kotem.

A oto i on. Sam się prze­ko­nasz, że to porządny gość, choć mały. I wyjąt­kowo przy­stojny, zda­niem Eleny. Kiedy oskar­żam ją o roz­piesz­cza­nie Spatsa, odpo­wiada: „Jak jesteś przy­stojny, to cię roz­piesz­czają”. Do kwe­stii wyglądu jesz­cze wró­cimy: do tej ludz­kiej sfery do głębi tajem­ni­czej i męczą­cej zara­zem.

A oto nad­cho­dzi… Zauwa­ży­łeś, jakie wynio­słe wydają się koty? Wynio­słe i samo­wy­star­czalne. Na tym polega główna róż­nica mię­dzy psami i kotami. Poza tym koty są mil­czące.

Ależ dzię­kuję ci bar­dzo, Spats!

Spryt­nie zgrał to w cza­sie, nie uwa­żasz? Tak, Spats, udało ci się. Nie będzie za bar­dzo prze­szka­dzał. Jeśli zosta­niesz tutaj, a my aku­rat wyje­dziemy i zacznie maru­dzić, że chce, by go wypu­ścić albo… pokażę ci, gdzie trzy­mamy jego suchą karmę i puszki. Puszki o nazwie „Wymyślna uczta”. Pew­nie spodoba ci się tak samo jak mnie, że sra w ogro­dzie.

Spatsa nie­długo już tu nie będzie. Prze­nosi się na eme­ry­turę do Hamp­tons, gdzie ma rodzinę. Elena też ma tam rodzinę – matkę, sio­strę i (cza­sami) brata… Mam nadzieję, że nie uznasz pobytu tutaj za cał­ko­wi­cie nie­in­spi­ru­jący. Będziemy odby­wali nasze wspólne sesje i zawsze też będziesz mile widziany przy stole, ale poza tym trak­tuj to miej­sce zgod­nie z jego prze­zna­cze­niem – jako blok miesz­kalny, do któ­rego masz wła­sne klu­cze.

Tak nawia­sem, ta ostat­nia wer­sja robo­cza będzie powsta­wała nie­praw­do­po­dob­nie długo – sza­cuję, że co naj­mniej dwa lata. Bo widzisz, w odróż­nie­niu od wier­szy, powie­ści można ulep­szać nie­ogra­ni­cze­nie, a wła­ści­wie to nie­skoń­cze­nie. Nie da się ich koń­czyć; można jedy­nie zosta­wić je za sobą… Tak więc na razie pra­wie każ­dego popo­łu­dnia przez godzinę, może dwie będziemy odby­wali „poga­du­chy o książ­kach”, by użyć tu okre­śle­nia Gore’a Vidala, dopóki nie prze­nie­siesz się do sie­bie. Wtedy sam będziesz zni­kał na długo, ja też zresztą. Sporo możemy zro­bić za pośred­nic­twem poczty. Ale naj­pierw trzeba spraw­dzić, jak nam idzie.

Ta książka opo­wiada o czy­imś życiu, o moim życiu, dla­tego nie będzie się czy­tała jak powieść – bar­dziej jak zbiór powią­za­nych z sobą opo­wia­stek z ese­istycz­nymi dygre­sjami. Tak najbar­dziej to chciał­bym, aby Opo­wieść wta­jem­ni­czo­nego czy­tano z dyk­to­wa­nych kapry­sem dosko­ków, mnó­stwo przy tym omi­ja­jąc, by odkła­dano książkę i potem czy­tano powtór­nie nie­które miej­sca – i oczy­wi­ście by robić sobie prze­rwy dla odde­chu. Serce mi się kraje, jak pomy­ślę o bied­nych spe­cach, zawo­dow­cach (redak­to­rach i recen­zen­tach), któ­rzy będą musieli prze­czy­tać całość od deski do deski, i to wal­cząc z cza­sem. Oczy­wi­ście sam też będę musiał to zro­bić, jakoś w 2018 roku albo może w 2019 – spraw­dzić po raz ostatni, zanim wci­snę WYŚLIJ.

A na razie ciesz się Nowym Jor­kiem. I jesz­cze raz – witaj na Strong Place!

Teraz napij się, a ja wezmę twoją torbę.

Żaden kło­pot. Jest winda… Ależ nie chcę o niczym sły­szeć – nie nada. To dla mnie zaszczyt. Jesteś moim gościem. Jesteś moim czy­tel­ni­kiem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przeł. Anna Kołyszko. Przy­ję­łam zasadę poda­wa­nia wszyst­kich tytu­łów po pol­sku, w przy­pi­sach zaś podaję ory­gi­nalne tytuły angiel­skie dzieł lite­rac­kich nie­tłu­ma­czo­nych na język pol­ski – przyp. tłum. [wróć]

Przeł. Irena Szy­mań­ska. [wróć]

Przeł. Sta­ni­sław Barań­czak. [wróć]

„Irlandz­kie bliź­nięta” – okre­śle­nie rodzeń­stwa uro­dzo­nego w odstę­pie roku. [wróć]

Cytaty z wier­szy Phi­lipa Lar­kina, jeśli nie zazna­czono ina­czej, zostały zaczerp­nięte z prze­kła­dów Jacka Deh­nela; ten wiersz w pol­skim prze­kła­dzie nosi tytuł Alba. [wróć]

Joe the Plum­ber – Samuel Wurzel­ba­cher, hydrau­lik z Ohio przy­wo­ły­wany sym­bo­licz­nie pod­czas ostat­niej debaty pre­zy­denc­kiej w wybo­rach 2008 roku, aktu­al­nie czło­nek par­tii repu­bli­kań­skiej. [wróć]

Thugz Man­sion to tytuł pierw­szego sin­gla rapera Tupaca Sha­kura z 2002 roku. W wol­nym tłu­ma­cze­niu „Gang­ster­skie domo­stwo”. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Inside Story

Copy­ri­ght © 2020, Mar­tin Amis

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Michał Paw­łow­ski/www.kre­ska­ikropka.pl

Na okładce foto­gra­fia Mar­tina Amisa i Chri­sto­phera Hit­chensa

© Angela Lemo­ine

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Opo­wieść wta­jem­ni­czo­nego, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-870-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer