Ostatnie pięć minut. Byłam świadkiem 300 egzekucji w więzieniu Huntsville - Michelle Lyons - ebook

Ostatnie pięć minut. Byłam świadkiem 300 egzekucji w więzieniu Huntsville ebook

Michelle Lyons

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy egzekucje więźniów skazanych na śmierć mogą stać się rutyną?

Jakie słowa wypowiadają skazani, kiedy w ich żyłach krąży już śmiercionośny koktajl?

Jak to jest obserwować śmierć kogoś kto przez lata stał się Twoim przyjacielem?

12 lat pracy, niemal 300 egzekucji, jedna kobieta która zobaczyła blaski i cieni najwyższego wymiaru kary– śmierci.

Michelle Lyons najpierw jako reporter, a później jako rzecznik Departamentu Sprawiedliwości w Teksasie, była częstym gościem w Huntsville's Walls Unit – jednym z najcięższych zakładów karnych w Stanach Zjednoczonych, gdzie była oddelegowana jako świadek podczas egzekucji. Przez ponad dekadę autorka obserwowała ostatnie chwile życia najbardziej znanych przestępców w Stanach Zjednoczonych, w tym seryjni mordercy czy gwałciciele, których zbrodnie wstrząsnęły całym krajem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 294

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Michelle Lyons, 2018

We współudziale z Benem Dirsem

Copyright © by Virtualo, 2021

Redakcja: Melanż

Korekta: Melanż

Skład i łamanie: Melanż

Projekt okładki: Anna Jędrzejak

Fotografia na okładce: Kirsty Pargeter

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN 978-83-272-9974-1

Książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie osobom trzecim, upowszechnianie i upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Virtualo Sp. z o.o.

ul. Marszałkowska 104/122

00-017 Warszawa

www.virtualo.pl

OD AUTORKI

Choć zasadniczo jest to opowieść o mojej współpracy z Departamentem Sądownictwa Karnego stanu Teksas najpierw w roli reporterki, a potem rzeczniczki, nie powstałaby nigdy bez wkładu mojego bliskiego przyjaciela i byłego współpracownika Larry’ego Fitzgeralda, którego myśli i spostrzeżenia pojawiają się tutaj niemal na każdej stronie. Tym samym muszę podziękować Edowi Hancoxowi, twórcy filmu dokumentalnego BBC (Człowiek, który był świadkiem 219 egzekucji), który stał się zalążkiem tej książki. Ed był też na tyle miły, że udostępnił mi zapis prowadzonych przezeń wywiadów, które okazały się prawdziwą kopalnią cennego materiału. W sumie Larry i ja byliśmy świadkami niemal pięciuset egzekucji, z których wiele widzieliśmy razem. Był moim mentorem, cudownym człowiekiem, który na zawsze pozostanie twarzą teksaskiego systemu więziennictwa. To także jego historia, nie mniej niż moja.

Michelle Lyons,

maj 2018

PROLOGSAMOTNA ŁZA

Nie pamiętam, jak się nazywał, jaką popełnił zbrodnię ani z jakiego hrabstwa w Teksasie pochodził, lecz rysy jego twarzy są wyryte w mojej pamięci tak mocno, jakby stracono go wczoraj. Był czarnoskórym mężczyzną w średnim wieku, miał długi, dumny podbródek. Jednak najbardziej zapamiętałam nicość, kompletny brak. Brak krewnych, przyjaciół, słów pocieszenia. Może nie chciał, żeby tam przychodzili, może ich to nie obchodziło, a może po prostu nie miał krewnych ani przyjaciół. Nie przyszedł też nikt z bliskich jego ofiary. Przynajmniej tak to zapamiętałam. Może się bali, może nie było ich stać na podróż, może popełnił tę zbrodnię tak dawno temu, że władze nie mogły nikogo znaleźć. Tak czy inaczej, tylko przedstawiciel więzienia oraz dwoje dziennikarzy, w tym ja, patrzyło przez taflę szkła na tego człowieka, który z igłami wbitymi w obie ręce leżał przywiązany mocno do szpitalnego wózka i wpatrywał się w sufit.

Nie patrzył na boki. Dlaczego miałby to robić? W pokoju dla świadków nie było nikogo, kogo mógłby znać. Z pewnością był jednak świadom obecności naczelnika więzienia, stojącego u wezgłowia łóżka, oraz kapłana, który trzymał dłoń na jego nodze tuż pod kolanem. Kiedy naczelnik postąpił o krok do przodu i spytał, czy skazaniec chce wygłosić ostatnie słowo, mężczyzna tylko pokręcił w milczeniu głową i zaczął mrugać powiekami. I wtedy ją zobaczyłam: samotną łzę w kącie jego prawego oka. Łzę, którą chciał koniecznie ukryć, której nie chciał nam pokazać. Rosła przez chwilę, aż wreszcie spłynęła po jego policzku. Ta łza zrobiła na mnie takie wrażenie, jakiego nie mogłyby wywrzeć żadne słowa. Dyrektor dał sygnał, śmiertelne substancje zaczęły spływać do igieł, mężczyzna zakasłał, zakrztusił się i wypuścił powietrze z płuc. Do sali straceń wszedł lekarz, który stwierdził zgon mężczyzny, i zakrył mu głowę prześcieradłem.

Ponieważ wciąż mam przed oczami jego twarz, pewnie mogłabym przejrzeć swoje dokumenty i dowiedzieć się, kim był. Nie chcę znać jego nazwiska, zbrodni, którą popełnił, ani gdzie się to stało. Żadna z tych informacji nie ma znaczenia. Pamiętam jego egzekucję i to wystarczy. Prawdopodobnie już nigdy nie zobaczę kogoś równie samotnego i zapomnianego.

Kiedy obserwowałam mężczyzn i kobiety umierających w teksaskiej sali straceń – najpierw jako dziennikarka, potem jako część systemu penitencjarnego – pilnowałam, by nie wchodzić na tę drogę egzekucji. Gdy teraz przeglądam swoje notatki z egzekucji sprzed lat, widzę, że niektóre rzeczy mnie niepokoiły. Ponieważ jednak byłam młoda i zuchwała, wszystko wydawało mi się oczywiste, czarne lub białe. Jeśli zaczynały mi dokuczać jakieś wątpliwości, wpychałam je do specjalnej walizki w swoim umyśle i odrzucałam. Gdybym zaczęła się zastanawiać, jakie uczucia budzą we mnie egzekucje wtedy, gdy je oglądałam, albo gdybym poświęcała zbyt wiele czasu emocjom związanym z tymi wydarzeniami, jak mogłabym wracać do tej sali miesiąc po miesiącu, rok po roku? A gdybym tam szlochała? Gdyby ktoś dostrzegł strach na mojej twarzy? Nie mogłabym się więcej pokazać w tym miejscu. To swego rodzaju otępienie pozwalało mi zachować spokój i kontynuować moją pracę. W końcu jednak walizka była tak przepełniona, że z najwyższym trudem wciskałam do niej kolejne wątpliwości, a potem musiałam na niej szybko siadać, by się zamknęła.

Dopiero gdy odeszłam z systemu więziennictwa, obejrzawszy w ciągu jedenastu lat co najmniej dwieście osiemdziesiąt egzekucji, zaczęłam się bardziej zastanawiać nad tym, co widziałam. Nagle pojawiał się przed moimi oczami wielki plastikowy pojemnik z ponczem owocowym, przygotowany dla skazańca; gdy otwierałam paczkę chipsów, owiewał mnie zapach sali straceń: albo jakieś zdanie wypowiedziane w radiu przypominało mi rozmowę z więźniem, którą odbyłam kilka godzin przed jego śmiercią. Przypominałam sobie mężczyznę z samotną łzą na policzku albo matkę dzieciobójcy Ricky’ego McGinna. Choć już stareńka i krucha, przykuta do wózka inwalidzkiego, pani McGinn pojawiła się na egzekucji syna w swoich najlepszych ubraniach, kwiecistej sukience i perłach. Kiedy nadszedł czas, by McGinn wygłosił swoje ostatnie słowo, staruszka z trudem podniosła się z wózka i przycisnęła pomarszczoną dłoń do szyby, chciała bowiem mieć całkowitą pewność, że syn ją zobaczy, nim osunie się w otchłań.

Kiedy byłam małą dziewczynką, płakałam nocami w poduszkę, myśląc o tych wszystkich ludziach, których kochałam i którzy wcześniej czy później musieli umrzeć. Wciąż mam w pamięci jasnozielone ściany mojego pokoju i dźwięki telewizora dobiegające z parteru. Włączałam radio w nadziei, że muzyka zagłuszy moje myśli o śmierci. Spoglądałam zza uchylonych drzwi na światło w korytarzu, a łzy ciekły mi po policzkach strumieniami. Nigdy jednak nie przyszło mi do głowy, by iść na dół i powiedzieć rodzicom o swoich lękach, to była moja tajemnica i ja sama musiałam sobie z nią poradzić. Pocieszała mnie nieco myśl, że kiedy już wszyscy umrzemy, spotkamy się z powrotem w niebie. Po co bać się o najbliższych, skoro śmierć tak naprawdę nie była stratą? Przecież wszyscy spotkamy się ponownie, pozostaje tylko pytanie kiedy.

Gdy trochę podrosłam, mój strach przed śmiercią zamienił się w obawę, że zostanę zapomniana. Winię o to mojego pierwszego chłopaka ze szkoły średniej. Rozstaliśmy się, kiedy przeprowadziłam się z rodziną z Teksasu do Illinois, a już po kilku tygodniach on spotykał się z kimś innym. Byłam zdruzgotana. Najwyraźniej nie byłam dla niego tak ważna, jak mi się wydawało. Nie mogłam zrozumieć, jak ktoś mógł mnie tak bardzo kochać, a potem tak szybko zapomnieć. Brzmi idiotycznie, ale długo miałam z tym problem. Zawsze, gdy kończył się jakiś związek, myślałam: „Zrobiłam na nim wrażenie? Będzie o mnie pamiętał?”. Dlatego też chcę, by po śmierci moje ciało zostało skremowane, a prochy rozrzucone w jakimś ładnym miejscu. Nie ma nic smutniejszego niż jakiś mały kamienny nagrobek, którego nikt nie odwiedza. Samotny i zapomniany, jak człowiek, którego nazwiska i zbrodni nie pamiętam.

ROZDZIAŁ 1ZASYPIANIE

Gdyby w mojej obecności rozerwano człowieka na strzępy, nie wydawałoby mi się to tak odrażające jak ta pomysłowa i elegancka maszyna, którą w jednej sekundzie uśmiercili silnego, krzepkiego, zdrowego mężczyznę.

Lew Tołstoj o egzekucji Francisa Richeux, 6 kwietnia 1857

To była moja pierwsza egzekucja i nie miałam z nią żadnych problemów. Wielu, wielu ludzi pytało mnie, czy naprawdę dobrze się czuję. Owszem, naprawdę dobrze się czułam. Właściwie poczułam się źle, kiedy pomyślałam: „Mam być tym wstrząśnięta? Ludzie myślą, że jestem podła, bo mnie to nie poruszyło?”.

Z dziennika Michelle, po egzekucji Javiera Cruza, 1 października 1998

Pewien więzień powiedział mi kiedyś, że wnoszę do cel śmierci słońce. Nie on jeden. Wiecie, ilu ludzi mówiło mi, że emanuję blaskiem? Podczas niedawnej podróży do Londynu koleżanka z pracy wyznała, że lubi robić ze mną różne rzeczy, bo mam w sobie „prawdziwy entuzjazm”. Wielu ludzi oceniało mnie w podobny sposób: mówili, że promienieję dziecięcym entuzjazmem, że jestem młodzieńcza, że zawsze wydaję się zadowolona. Niektóre z tych stwierdzeń są zgodne z prawdą. Rzeczywiście cieszą mnie takie rzeczy jak rozkruszony lód, wachlarze, frytki z żółtym serem, świecące zabawki, kolorowe kubki i w zasadzie wszystko, co jest pokryte brokatem lub kryształami. Kiedy siadam do gier planszowych, ogarnia mnie dziwny duch rywalizacji i prawie nigdy nie pozwalam dzieciom wygrywać. Uwielbiam gry, w których trzeba zbierać ukryte przedmioty, zagadki detektywistyczne i pokoje zabawek. Zależy mi, by ludzie wierzyli, że to cała prawda o mnie, bo nie cierpię nikogo zawodzić, bez względu na to, jak mnie samą zawodzi życie czy inni ludzie. Spotykam się z przyjaciółmi przy stole, popijam koktajle i zabawiam ich sarkastycznymi dowcipami i opowieściami, bo tego właśnie inni ode mnie oczekują. Nieustannie żartuję, bo krępuje mnie rozmowa na poważne tematy. Mówię o sobie samej z komiczną autoironią, zwłaszcza o rzeczach, które sprawiają mi ból. W rzeczywistości jednak płaczę częściej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Kryje się we mnie głęboka ciemność, która czasami mnie pochłania i sprawia, że chciałabym oddzielić się całkiem od świata. Właśnie tak czuję się teraz, myśląc o rzeczach, które widziałam i słyszałam w sali straceń. Nie mogę powstrzymać łez, które spływają mi po policzkach.

Jeśli urodziłeś się w Galveston, masz powody do dumy. Mieszkańcy Teksasu nieodmiennie reagują na taką informację pytaniem: „Och, jesteś BOI?” (BOI to skrót od słów „born on the island”, czyli „urodzony na wyspie”). Mam nawet naklejkę BOI na zderzaku swojego samochodu. Mój brat urodził się na kontynencie, więc czasem się z nim droczę, mówiąc, że właśnie z tego powodu jest ode mnie gorszy.

Galveston to rzeczywiście świetne miejsce dla dzieciaków i dorastającej młodzieży, panuje tu atmosfera swobody i wyluzowania. Latem pracowałam w sklepie z kiczowatymi pamiątkami, a moi przyjaciele sprzedawali burgery albo byli ratownikami na plaży. Mieliśmy mieszkanie przy Seawall Boulevard z widokiem na plażę oraz domek myśliwski w Texas Hill Country, zbudowany od podstaw przez mojego tatę, wujków i dziadka. Nie było tam elektryczności, do ogrzewania służył piec opalany drewnem, a wodę czerpało się z wielkiego zbiornika na deszczówkę. Okolica była dzika i surowa, roiło się od skorpionów, wężów i wszelkiego rodzaju robactwa. Jedynym ustępstwem na rzecz cywilizacji było wielkie radio, z którego przez całą dobę płynęły stare piosenki country. Czułam się cudownie bezpieczna i zadowolona, gdy leżałam na łóżku zwinięta w kłębek, słuchając, jak dorośli rozmawiają i śmieją się przy grze w karty, a w tle gra cicho muzyka.

Mój ojciec zaczynał karierę jako dziennikarz w Galveston, dzięki czemu poznał moją mamę – był energicznym reporterem śledczym, ona zaś młodą, seksowną archiwistką w komendzie policji w Galveston. Pamiętam, jak tuliłam się do niego, gdy wracał z pracy w „Galveston County Daily News”, a moje nozdrza wypełniała uspokajająca woń farby drukarskiej. To wciąż jeden z moich ulubionych zapachów. Kiedy miałam szesnaście lat, przeprowadziliśmy się do Illinois, gdzie mój ojciec dostał pracę jako wydawca „The Benton Evening News”.

Benton to spokojne małe miasteczko, liczące nie więcej niż dziesięć tysięcy mieszkańców, lecz i ono poznało smak okrutnej zbrodni: niedługo przed naszym przyjazdem zamordowano tam brutalnie czworo członków rodziny Dardeenów. Okaleczone ciało ojca znaleziono na polu – morderca odciął mu genitalia i włożył w usta – a matka i syn zostali pobici na śmierć we własnej mieszkalnej przyczepie kempingowej. Co gorsza, w trakcie pobicia matka urodziła dziecko, które również zostało bezlitośnie zatłuczone. W dodatku jeden z głównych podejrzanych – niejaki Tommy Sells, który prawdopodobnie zabił w sumie ponad dwadzieścia osób – trafił wiele lat później do teksaskiej sali straceń, a ja zasiadłam z nim twarzą w twarz w pokoju przesłuchań.

Przeprowadzka do Benton oznaczała dla mnie rozstanie z moim chłopakiem i koniec pierwszej miłości, ale wkrótce znalazłam sobie nową: gazeta „Evening News” potrzebowała technika do ciemni fotograficznej, podjęłam więc tę pracę, mimo że chodziłam jeszcze do szkoły średniej. Zjawiałam się w pracy codziennie o szóstej rano, fotografowie przynosili mi swoje filmy, a ja je wywoływałam. Miałam okropnie zniszczone dłonie, a żrące chemikalia uszkodziły też większość moich ubrań, ale uwielbiałam tę pracę. W końcu zostałam fotografem i jako siedemnastolatka przygotowywałam fotorelacje z wypadków samochodowych i pożarów. Nie miałam z tym żadnych problemów, zbuntowałam się tylko raz, gdy miałam sfotografować wrak z wypadku, w którym uczestniczyła moja szkolna koleżanka. Poruszona, oznajmiłam, że nie podejdę do szczątków samochodu.

– Musisz tam iść! – protestował mój ojciec.

– Nie mogę – warknęłam. – Znam ją!

Wcisnęłam mu aparat w ręce i odeszłam. Później kładł mi do głowy, że jako dziennikarka będę musiała czasem oglądać bolesne i przerażające sceny, by potem przekazać wiadomości czytelnikom, bo za to mi płacono. Z czasem uświadomiłam sobie, że ma rację. Zrozumiałam, że wykonuję określoną pracę, i że zawsze powinnam robić to jak najlepiej, nawet jeśli oznacza to fotografowanie kogoś, kogo dobrze znasz, a kto został właśnie ciężko ranny.

Choć moi rodzice chcieli, bym zajęła się dziennikarstwem, ja byłam zbuntowaną nastolatką i postanowiłam studiować ekonomię na Texas A&M University. Nie wiedziałam, w jakiej branży chciałabym potem pracować, wyobrażałam sobie jednak, że będę nosić eleganckie kostiumy i zarabiać mnóstwo pieniędzy. Po kilku zajęciach z matematyki zrozumiałam jednak, że zupełnie się do tego nie nadaję. Wybrałam się na zajęcia z dziennikarstwa, by sprawdzić, czy mi się to spodoba. Spodobało, więc zmieniłam kierunek studiów, a cudowny wykładowca Ed Walraven znalazł mi pracę w miejscowej gazecie „The Bryan-College Station Eagle”. Stąd nie było już odwrotu.

Myślałam, że będę chodzić po restauracjach i pisać recenzje, ale zostałam dziewczyną od nekrologów. Dostawałam odpowiednie formularze od miejscowych domów pogrzebowych i opisywałam życie zmarłych niedawno ludzi – w niektórych przypadkach były fascynujące, w większości nudne. Przez pewien czas współpracowałam jako reporterka z policją, w tym czasie opisałam ucieczkę z więzienia okręgowego, do której doszło w sam dzień Bożego Narodzenia, oraz eksplozję na polu naftowym w miasteczku o nazwie Dime Box. Jeden z robotników stał w chwili wybuchu na platformie i tam zginął. Ogień nie pozwalał strażakom zabrać jego ciała, patrzyłam więc przez cały dzień, jak płonie, aż zamieniło się w czarny, na półzwęglony szkielet. Widok był makabryczny, ale ktoś musiał opisać tę historię. Choć byłam jeszcze studentką, pracowałam również jako dziennikarka i chciałam być w tym naprawdę dobra, pilnowałam więc, by nic mi nie umknęło.

Z perspektywy czasu widzę, że wcześniej czy później musiałam zająć się jakimś tematem związanym ze śmiercią, to było nieuniknione. Prawdą jest też, że zawsze coś ciągnęło mnie do makabry i że mam specyficzne poczucie humoru. Zawsze interesowałam się przestępczością, a w Teksasie dochodzi do najprzedziwniejszych zbrodni. Lubię powieści kryminalne, zagadki, łamigłówki – wszystko, co trzeba rozwiązywać. Pewnie dlatego interesują mnie osoby inteligentne, skomplikowane, wielowymiarowe. Co je odróżnia od normalnych ludzi? Dlaczego myślą w określony sposób? Co sprawia, że robią to, co robią? A system więziennictwa obejmuje całą populację osób, których umysły funkcjonują inaczej niż u zwykłych ludzi.

Po okresie współpracy z „Chicago Sun-Times” oraz gazetą z Leavenworth w stanie Kansas mój tata został wydawcą „The Huntsville Item”, dziennika wychodzącego w miejscowości położonej o sto dziesięć kilometrów na północ od Houston i czterdzieści pięć minut jazdy od College Station, gdzie wciąż wówczas studiowałam. Spotkałam redaktora naczelnego „Item” na targach pracy w 1998 roku, dowiedziałam się, że mają wakat, poszłam na rozmowę o pracę i dostałam ją. Mój tata o niczym nie wiedział. Pewnego dnia naczelny wszedł do jego biura i oznajmił:

– Cześć, mam dobre wieści. Znaleźliśmy nowego reportera.

– Świetnie – odparł tata. – Kto to?

Dowiedziawszy się, że chodzi o mnie, miał pewne wątpliwości, czy to dobry pomysł, o czym powiedział mi dopiero znacznie później. Obawiał się wówczas, że albo ludzie uznają, że mnie faworyzuje, albo też będzie musiał wymagać ode mnie więcej niż od innych. W końcu wybrał to drugie rozwiązanie.

Najpierw opisywałam działania władz miasta i zajmowałam się pomniejszymi tematami, takimi jak miejscowy szpital, oraz pisałam różne reportaże. Ponieważ była to mała gazeta, zatrudniająca tylko troje dziennikarzy, nieraz zdarzało mi się pisać nawet kilka artykułów dziennie. Nagle stałam się ważną figurą i bardzo mi się to podobało. Pewnego dnia dziennikarka zajmująca się Departamentem Sądownictwa Karnego Stanu Teksas (Texas Department of Criminal Justice, TDCJ) nie mogła być świadkiem przy egzekucji, więc poproszono mnie, bym ją zastąpiła – w pokoju przylegającym do sali straceń znajduje się miejsce nie tylko dla najbliższych skazańca i ofiary, ale i dla pięciorga dziennikarzy, w tym także dla przedstawiciela „Item”. Tata wezwał mnie wtedy do swojego gabinetu i spytał:

– Dasz sobie radę?

– Tak, spokojnie – odparłam. – To dla mnie żaden problem.

Kobieta, którą miałam zastąpić, opowiedziała mi pokrótce, co zdarzy się tego wieczoru: pójdę do budynku naprzeciwko Walls Unit, gdzie odbywają się wszystkie egzekucje w Teksasie, i spotkam się tam z niejakim Larrym Fitzgeraldem, który kieruje Biurem Prasowym TDCJ. Larry zabierze mnie do swojego biura, gdzie będziemy czekać na sygnał. Potem zaprowadzą mnie do pokoju świadków przy sali straceń. Skazaniec będzie już leżał na szpitalnym łóżku, podłączony do kroplówki. Wygłosi ostatnie słowo i zaśnie, a ja wrócę do redakcji i napiszę artykuł. Tak mi to przedstawiono i właśnie tak to wyglądało.

W 1991 roku w San Antonio Javier Cruz zabił dwóch starszych mężczyzn, szłam więc do sali straceń, myśląc: „Hm, ten człowiek zatłukł młotkiem dwóch staruszków, a teraz po prostu zaśnie? Chyba sobie z tym poradzę…”. Rzeczywiście, wcale nie byłam szczególnie poruszona, do tego stopnia, że niewiele pamiętam z tamtej egzekucji. Wróciłam do redakcji, tata spytał mnie, czy dobrze się czuję, a ja odparłam:

– Tak, w porządku, zaraz napiszę ten artykuł.

Przygotowałam relację w niecałą godzinę. Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata.

Spoglądając na swoją rodzinę, powtarzając „Nie martwcie się” i rezygnując z możliwości wygłoszenia ostatniego słowa, czterdziestojednoletni Javier Cruz zmarł w czwartkowy wieczór – jako piętnasta osoba stracona tego roku w Teksasie…

Z artykułu Michelle o Javierze Cruzie, „The Huntsville Item”, 2 października 1998

ROZDZIAŁ 2ZWYKŁA PRACA

Kara śmierci jest niesprawiedliwa, arbitralna, nieprzewidywalna, zasądzana często w wyniku uprzedzeń rasowych i osobistych.

Bianca Jagger, aktywistka przeciwna karze śmierci

Ciągle mi powtarzał: „Zabiłem już troje ludzi i zabiję też ciebie…”

Lisa Blackburn, ostatnia ofiara Gary’ego Grahama

Kiedy w 2001 roku Kate Winslet zakończyła zdjęcia do rozgrywającego się w Huntsville filmu Życie za życie, udzieliła wywiadu, w którym nazwała to miasto „jednym olbrzymim więzieniem” i mówiła o „przenikającym je poczuciu śmierci”. To była bardzo niesprawiedliwa ocena. Mówiąc dosadniej, była to kompletna bzdura. Szczerze wątpię, czy Kate Winslet spędziła w Huntsville dość czasu, by wydawać takie opinie. Nie przypominam sobie, by stała w kolejce w Whataburger, a filmowcy z pewnością nie zebrali zbyt wiele informacji na temat naszego miasta. Widzieliśmy Kate tylko raz, gdy nagrywała finałową scenę. Biegnie w niej od cel skazańców do Walls Unit, pokonując dystans, który w rzeczywistości liczyłby sobie około pięćdziesięciu kilometrów, rzuca się na ziemię i zaczyna krzyczeć, by wstrzymali egzekucję. Stałam tam, patrzyłam na nią i kręciłam głową z niedowierzaniem. W pewnym momencie Kate trochę się zdenerwowała, uznawszy, że przygląda się jej zbyt wielu gapiów, musieliśmy więc się rozejść. Chyba ograniczaliśmy jej swobodę artystyczną.

Odebrałam tę krytykę bardzo osobiście, bo Huntsville zawsze traktowało mnie bardzo dobrze. Liczące 38 548 mieszkańców miasto (według najnowszych danych) leży między Houston a Dallas, co jest jednym z jego największych atutów. Jest jednak piękne samo w sobie, znajduje się bowiem między łagodnymi wzgórzami i lasami, które tworzą obszar zwany Piney Woods. Hunstville jest tak malownicze, że gdyby ktoś zatrzymał się tutaj, nie wiedząc, że w mieście funkcjonuje siedem więzień i że zostało nazwane przez europejskie media „egzekucyjną stolicą świata”, mógłby tu spędzić całkiem miły dzień i wyjechać nieświadom tych faktów. W Huntsville wcale nie ma jakiejś ciężkiej, groźnej atmosfery, która otulałaby całą okolicę niczym czarna mgła. To typowe amerykańskie miasto, udekorowane w okresie Bożego Narodzenia kolorowymi światełkami, obwieszone amerykańskimi flagami podczas świąt narodowych i pełne kościołów. Kiedy przyjechałam do Huntsville, zamierzałam zostać tu przez pół roku, po czym przenieść się do większego miasta. Pół roku zamieniło się jednak w rok, potem w pięć lat, a później w dziesięć. Teraz mieszkam tu już od dwudziestu lat i jestem bardzo zadowolona.

Walls Unit – a właściwie Huntsville Unit – otwarto w 1849 roku, co oznacza, że jest to najstarsze więzienie stanowe w Teksasie. Do 1924 roku w całym stanie stosowano karę śmierci przez powieszenie, przy czym zajmowały się tym poszczególne hrabstwa. Jednak od 1924 roku wszystkie egzekucje w stanie Teksas wykonuje się w sali straceń Walls Unit. W latach 1924–1964 stracono 361 skazańców przy pomocy „Old Sparky”, czyli krzesła elektrycznego. Pierwszym więźniem pozbawionym w ten sposób życia był Charles Reynolds z hrabstwa Red River, a ostatnim Joseph Johnson z hrabstwa Harris. W 1972 roku Sąd Najwyższy uznał karę śmierci za niekonstytucyjną, stwierdzając, że jest to okrutny i niespotykany środek represji. Jednak Teksas przywrócił ją niecałe dwa lata później, a w 1977 roku wprowadził śmiertelny zastrzyk jako nowy sposób wykonywania egzekucji. W 1982 roku po raz pierwszy zastosowano tę nową, mniej dramatyczną metodę, uśmiercając Charliego Brooksa.

Ponieważ zakład karny Walls Unit został zbudowany tak dawno temu, dokoła wyrosło całe miasto, w którym największym pracodawcą jest właśnie system więziennictwa. Na drugim miejscu plasuje się uniwersytet, ale i tu znaczącą rolę odgrywa sądownictwo karne – ludzie przyjeżdżają z całego świata, by uczyć się o systemie penitencjarnym na Sam Houston State University. Podobno w czasie Wielkiego Kryzysu Huntsville było jedynym miastem w Teksasie, które nie odczuło skutków załamania gospodarki, bo nadal zamykano tu mnóstwo ludzi, może nawet więcej niż zwykle, gdyż bieda skutkuje wzrostem przestępczości.

Jeśli dany mieszkaniec Huntsville nie pracuje dla systemu więziennictwa, to prawdopodobnie robi to ktoś z jego rodziny. W samym mieście i okolicy na każdym kroku można spotkać pracowników TDCJ albo ich najbliższych. Na ulicach Huntsville w każdej chwili da się wypatrzyć funkcjonariuszy służb więziennych, ubranych w charakterystyczne mundury – szare spodnie i szarą lub niebieską koszulę z herbem stanu. Sklepy oferują zniżki pracownikom więzień, a nawet świadczą usługi więźniom, których niedawno wypuszczono na wolność. Kiedy więzień zostaje zwolniony warunkowo, otrzymuje cywilne ubrania, które zwykle do niczego się nie nadają. Dostaje jednak również czek o wartości pięćdziesięciu dolarów, więc niektóre firmy oferują spieniężenie tego czeku, a inne sprzedają tanie koszulki, bezrękawniki czy opaski na głowę, praktycznie wszystko, czego może potrzebować człowiek wypuszczony właśnie na wolność.

Choć Huntsville położone jest blisko College Station, gdzie uczęszczałam na studia, i choć wiedziałam, że właśnie w Huntsville odbywają się egzekucje, nie zastanawiałam się zbytnio nad kwestią kary śmierci, dopóki nie zobaczyłam, jak Javier Cruz umiera na szpitalnym łóżku w sali straceń. Prawdę mówiąc, i później niewiele o tym rozmyślałam. Byłam zwolenniczką kary śmierci, uważałam, że właśnie w ten sposób należy traktować sprawców niektórych przestępstw, takich jak gwałt, morderstwo czy dzieciobójstwo. Jeśli gwałcisz i zabijasz dziecko, jesteś naprawdę głęboko zaburzony, nie ma już dla ciebie ratunku. Jednak choć karę śmierci stosuje się w Teksasie od dziesięcioleci, rzadko ktokolwiek porusza ten temat. Podobnie jak w przypadku wielu innych kwestii społecznych ludzie wolą się tym nie zajmować, jeśli rzecz ich bezpośrednio nie dotyczy. Dla większości Teksańczyków kara śmierci to abstrakcyjna idea, o której wspomina się czasem przy kolacji.

Dla mnie jednak idea ta nabrała całkiem rzeczywistych wymiarów, gdy w styczniu 2000 roku przejęłam w imieniu „The Huntsville Item” opiekę redakcyjną nad kwestiami więziennictwa. W 1995 roku George W. Bush został gubernatorem Teksasu i po stosunkowo niemrawym początku – w 1996 roku stracono w stanie trzy osoby – cele dla skazańców znów się zaludniły. W 1997 wykonano trzydzieści siedem egzekucji, w 1998 roku dwadzieścia, a w 1999 – trzydzieści pięć. Nie mogłam jednak w żaden sposób przewidzieć tego, co wydarzyło się potem. W ciągu pierwszego miesiąca mojej współpracy z więzieniem byłam świadkiem śmierci pięciu skazańców. W roku 2000 w Huntsville stracono czterdzieścioro mężczyzn i kobiet, co stanowiło rekordową liczbę egzekucji rocznie w odniesieniu do jednego stanu, a przy tym niemal równało się liczbie straceń dokonanych we wszystkich pozostałych stanach USA.

Podczas pierwszej egzekucji, którą obserwowałam już w nowej roli, uśmiercono Earla Carla Heiselbetza juniora, skazanego za zabicie matki i jej dwuletniej córki w hrabstwie Sabine w 1991 roku. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Kocham was wszystkich, do zobaczenia po drugiej stronie”. Kiedy jednak przeglądam swoje notatki z tych pierwszych egzekucji, przede wszystkim rzucają mi się w oczy prozaiczne szczegóły. Heiselbetz „wciąż nosił okulary”; Betty Lou Beets, która zamordowała dwóch spośród swoich pięciu mężów, a trzeciego postrzeliła w plecy (i była dopiero drugą kobietę straconą w Teksasie od czasów wojny secesyjnej), miała „maleńkie stopy”; Jeffrey Dillingham, płatny zabójca, który poderżnął gardło kobiecie w Fort Worth, „miał dołki w brodzie i właściwie był bardzo przystojnym facetem”.

Wielu spośród skazańców przypominało mi innych ludzi. Spencer Goodman, który zamordował żonę Billa Hama, menadżera ZZ Top, „wyglądał jak mój znajomy, Jeremy Johnson – byli takiej samej postury i mieli podobne kostki i stopy”; Odell Barnes junior, stracony za gwałt i morderstwo, których dopuścił się w 1989 roku w Wichita Falls, „był podobny do gwiazdy serialu komediowego Hangin’ with Mr Cooper; Orien Joiner, który w 1986 roku zamordował w Lubbock dwie kelnerki, „przywodził na myśl Pingwina z filmu Batman; Thomas Mason, który w 1991 roku zabił w Whitehouse matkę i babkę swojej byłej żony, „przypominał do złudzenia mojego dziadka (…) tak samo jak on ciągle się krzywił i mrugał”. Co więcej, podobnie jak Mason mój dziadek pochodził z Tennessee, był twardzielem, który nigdy nie rozstawał się z bronią i ciągle groził, że kogoś zastrzeli. Różniło ich jedno: mój dziadek nigdy tego nie zrobił.

Psycholog miałby pewnie coś do powiedzenia na temat wszystkich tych sobowtórów, które widziałam na szpitalnym łóżku w teksaskiej sali straceń – może stwierdziłby, że podświadomie próbowałam uczłowieczyć wszystkich tych ludzi, którzy dopuścili się takich strasznych zbrodni, by złagodzić jakoś wpływ egzekucji na moją psychikę, ja jednak przypuszczam, że byłam po prostu zblazowanym dzieciakiem. Nie przeszkadzało mi wcale, że Thomas Mason przypominał mojego dziadka – nie płakałam z tego powodu, bo przecież tak naprawdę wcale nie był moim dziadkiem.

Kiedy zamieszkałam sama, zanim jeszcze zaczęłam oglądać egzekucje, bałam się, że po powrocie do domu znajdę jakiegoś złoczyńcę ukrytego w szafie. Mój lęk przybierał rozmiary obsesji, choć znajomi powtarzali mi, że „naprawdę takie rzeczy się nie zdarzają”. Tymczasem więzień stracony podczas jednej z pierwszych egzekucji, których byłam świadkiem, zrobił właśnie coś takiego. James Clayton włamał się do mieszkania obcej kobiety, ukrył się w szafie, a gdy kobieta wróciła do domu, zabił ją, podobno dlatego, że chciała z nim zerwać jego dziewczyna. Jednak obejrzawszy egzekucję Claytona, wróciłam do siebie i spokojnie przygotowałam relację.

Innym razem krewni skazańca zaatakowali nas słownie w pokoju dla świadków, mówiąc, że jesteśmy częścią tej „morderczej machiny”. Jednak i to nie zrobiło na mnie większego wrażenia, bo wcale tak nie myślałam. Byłam tylko dziennikarką, opisywałam to, co widziałam. Nie uważałam się za część czegokolwiek. Młody wiek był wielkim atutem w tej pracy. Miałam zaledwie dwadzieścia cztery lata, gdy zaczęłam pisać relacje z więzienia, a to oznaczało, że znacznie łatwiej przychodziło mi oddzielać się od trudnych przeżyć i od rzeczy, które widziałam.

Przyjaciele żartowali z mojej pracy, wysyłali mi niestosowne e-maile i SMS-y. Z drugiej strony policjanci z wydziału zabójstw w Houston – ludzie, którzy oglądali ofiary zabójstw, postrzelone, zakłute czy rozczłonkowane – mówili mi, że nie byliby w stanie oglądać egzekucji, nawet gdyby ktoś im za to płacił. Mój brat, który widział znacznie gorsze sceny podczas dwóch tur służby wojskowej w Iraku, nie rozumiał, jak mogłam niemal dzień w dzień wchodzić do sali straceń i patrzeć na umierających ludzi. Tymczasem – i nie chcę, by zabrzmiało to nonszalancko – nigdy nie mogłabym się zajmować strzyżeniem włosów. Kiedy zauważę włos w jedzeniu, zbiera mi się na wymioty. Jedna z moich najlepszych przyjaciółek była fryzjerką, a ja mówiłam jej nieraz: „Jak możesz to robić?”. Każdy ma swoją piętę achillesową i może każdy jest w pewien sposób predestynowany do zawodu, który wykonuje.

Kiedy już strażnicy więzienni poznali mnie lepiej i przekonali się, że bez problemów znoszę tego rodzaju widoki, zaczęli mi pokazywać zdjęcia więźniów, którzy popełnili samobójstwo, w tym jednego z lokatorów celi śmierci, który sam poderżnął sobie gardło tak głęboko, że omal nie odpadła mu głowa. To również nie robiło na mnie większego wrażenia. Jeśli jesteś dziennikarzem, a zwłaszcza dobrym dziennikarzem, masz psychikę, która pozwala ci oddzielić się od tematu swojej pracy, zachować obojętność i obiektywizm. Oglądanie egzekucji było tylko jednym z moich obowiązków, a po zakończeniu pracy potrafiłam o tym zapomnieć.

W moim dzienniku pojawiają się jednak sygnały świadczące o tym, że wcale nie radziłam sobie tak dobrze, jak mi się wydawało. Miejscami moje zapiski wydają się wręcz paranoidalne. Po kilku egzekucjach zaczynam narzekać na zapach sali straceń. Czuję go w gabinecie mojego taty i gdy otwieram paczkę Cheetos, a po którymś ze śmiertelnych spektakli stwierdzam, że tym zapachem przesiąkła moja guma do żucia. Myślałam, że to zapach trzech substancji chemicznych, którymi uśmierca się skazańców, ale w rzeczywistości było to niemożliwe, bo trucizna jest szczelnie zamknięta w strzykawkach. Tymczasem po kolejnej egzekucji w moich zapiskach pojawia się niemal paniczny ton. „Zastanawiam się, czy od samego zapachu tych substancji mogą się też zapaść MOJE płuca?” Nienawidziłam tej woni. Nigdy nie czułam czegoś podobnego i nie chcę czuć nigdy więcej. Dlatego właśnie cieszyłam się, gdy ktoś zdołał przemycić papieros do ostatniego posiłku skazańca, bo wtedy w powietrzu unosił się zapach dymu.

Dobrze, że prowadziłam ten dziennik, inaczej opowiadałabym teraz wszystkim, że kiedy byłam młoda, oglądanie egzekucji nie robiło na mnie żadnego wrażenia. W moich zapiskach widać jednak ślady empatii, której istnieniu tak długo zaprzeczałam.

Billy Hughes był pierwszym więźniem, z którym przeprowadziłam wywiad w celi śmierci, a zarazem pierwszym, który udzielił mi wywiadu, a potem zmarł na moich oczach w sali straceń. Był bardzo elokwentny i bystry, a przy tym bardzo, bardzo sympatyczny. Osiągnął naprawdę wiele podczas dwudziestu czterech lat, które spędził w więzieniu (był to, w tym czasie, drugi co do długości pobyt w historii teksaskich cel skazańców). Skończył dwa kierunki studiów, tłumaczył książki na brajla, prowadził firmę wytwarzającą kartki z życzeniami, wydał przewodnik turystyczny dla jeźdźców konnych, narysował komiks i działał jako zarejestrowany lobbysta na rzecz zniesienia kary śmierci.

Przed egzekucją dowiedziałam się, że Hughes był pod wrażeniem artykułu, który o nim napisałam, o czym poinformował mnie jego przewodnik duchowy. Zanotowałam w swoim dzienniku, że zaczęły mnie wtedy piec oczy. Pewnie czułam osobliwą dumę, że mój tekst był jedną z ostatnich rzeczy, jakie czytał. Jednak po egzekucji matka ofiary nazwała Hughesa „manipulantem”, zastanawiałam się więc, czy i ja nie zostałam przezeń zmanipulowana. Jak usłyszałam później od Larry’ego, Hughes uważał, że nie zasługuje, bym była dla niego taka miła, co ogromnie mnie przygnębiło. Choć istniała hipoteza głosząca, że Hughes mierzył do swojej żony, skazano go i stracono za zabicie policjanta stanowego, a ja – działając zgodnie z etyką mojego zawodu – nie mogłam po prostu zapisać wszystkiego, co powiedział mi więzień.

W 1986 roku stracono Williama Kitchensa, skazanego za zgwałcenie i zamordowanie Patricii Webb w Abilene. W swoim dzienniku zapisałam, że gdy wygłaszał ostatnie słowo, moje oczy wypełniły się łzami, pewnie dlatego, że jego przeprosiny wydawały się bardzo szczere. Zapamiętałam też dobrze Olivera Cruza, drugiego z więźniów straconych tego samego wieczoru – taką sytuację nazywa się w żargonie więziennym „double-header” (dosł. podwójny upadek na głowę). Pierwszy skazaniec, Brian Roberson, który zadźgał nożem dwoje sąsiadów w podeszłym wieku, był dupkiem. Tuż przed śmiertelnym zastrzykiem odwrócił się do krewnych ofiar i powiedział:

– Uważajcie, kiedy będziecie wracać do domu, lepiej, żebyście nie mieli wypadku i się nie zabili…

Tak brzmiały jego ostatnie słowa na tym świecie. Dwadzieścia minut później znów znaleźliśmy się w pokoju dla świadków przy sali straceń. Cruz płakał i przepraszał krewnych ofiary. Wydawał się niezwykle drobny i młody, nosił rzadki wąsik, podobny do tych, jakie zapuszczają latynoscy nastolatkowie, kiedy próbują wyglądać jak mężczyźni. Jego ofiara, oficer Amerykańskich Sił Powietrznych, Kelly Donovan, wybrała się na spacer i została napadnięta przez Cruza i jego wspólnika. Zgwałciwszy Donovan, Cruz zadźgał ją nożem. Ksiądz Emmanuel McCarthy, który przyjechał na egzekucję, powiedział dziennikarzowi, że ponieważ Donovan nosiła wtedy bardzo krótkie spodenki, „nic dobrego nie mogło z tego wyniknąć”. Innymi słowy, boży sługa uważał, że sama się prosiła o gwałt.

Oddawszy się w ręce sprawiedliwości, Cruz przyznał, że zabił również troje innych ludzi. Jednak gdy tuż przed śmiercią błagał o przebaczenie, zrobiło mi się go żal. Co więcej, napisałam w swoim dzienniku, że „było mi go żal tak bardzo, że trudno to ująć w słowa”. Chyba po prostu doceniałam fakt, że skazaniec przyznaje się do winy, a nie kłamie do samego końca.

W moim dzienniku są też wpisy, które teraz wywołują we mnie uczucie zażenowania, bo jawię się w nich jako osoba głupia, niedojrzała i zarozumiała. Jako że zawsze czuję się odpowiedzialna za swoje zachowanie, czy to obecne, czy to sprzed wielu lat, kiedy czytam niektóre notatki z tamtego okresu, mam ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię. Po egzekucji Staceya Lamonta, czternastego listopada 2000 roku, napisałam: „Sprawa jest prosta: jeśli chcesz się tym zajmować, musisz być twardy. Nie jestem osobą podłą czy nieczułą. Płakałam na Titanicu i kiedy umarł mój chomik. Rzecz w tym, że to po prostu moja praca. Mięczaki. Tyle mam do powiedzenia”.

Nie miałam prawa wygłaszać tego rodzaju wyniosłych sądów, bo nie wiedziałam prawie nic o życiu i śmierci. Choć pełnoletnia, pod wieloma względami wciąż byłam dzieckiem, więc wydawało mi się, że pozjadałam wszystkie rozumy. Pamiętam, jak ekipa telewizyjna spytała Mike’a Graczyka z Associated Press, świadka kilkuset egzekucji, jak się czuje po obejrzeniu następnej. Graczyk przestał pisać, spojrzał na nich i powiedział:

– Teraz myślę tylko o skończeniu tego artykułu.

Zaimponowało mi to. Uważano, że dziennikarz powinien być beznamiętny, bezstronny wobec tego, o czym pisze, bo wykonuje tylko swoją pracę.

Po jednej z egzekucji dziennikarka pobiegła z płaczem do łazienki. Pamiętam, że słuchając tej dziewczyny i jej przyjaciółki, myślałam: „Zaraz się na nie wkurzę…”. Pewna dziennikarka z Anglii zaczęła płakać, bo skazaniec był podobny do jej chłopaka. Myślałam wtedy, że te babki są słabe. Jako dziennikarz musisz po prostu znosić pewne rzeczy. Ale w tamtych czasach potrafiłam być bezduszna i nieznośna: „Och, jestem znacznie twardsza od was…”.

W moim dzienniku są i takie zapiski, w których wypowiadam się jak kapryśna nastolatka. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu dowalam Paulowi Nuncio: „Ten facecik strasznie działał mi na nerwy. Po pierwsze gadał zupełnie bez sensu, po drugie był bardzo niegrzeczny wobec krewnych ofiary, a po trzecie miał po prostu idiotyczną minę”. Dla porządku powinnam tu dodać, że Nuncio zgwałcił i udusił kobietę. Podejrzewam też, że każdy dojrzały człowiek z zażenowaniem patrzyłby na pewne rzeczy, które napisał w wieku dwudziestu czterech lat. Nie usprawiedliwia to oczywiście mojego wpisu o Tommym Rayu Jacksonie, którego prawie nie da się czytać. Jackson, stracony za porwanie, zgwałcenie i zabójstwo Rosalind Robinson, studentki University of Texas, wygłosił rozwlekłe ostatnie słowo, które trwało w sumie dziewięć minut, o wiele dłużej niż zwykle. Im dłużej mówił, tym bardziej się irytowałam, chciałam bowiem jak najszybciej napisać relację i pójść do miasta celebrować meksykańskie święto Cinco de Mayo. Facet leży więc na szpitalnym łóżku i próbuje przedłużyć sobie życie choć o kilka minut, a ja się wściekam, bo wkrótce rozpoczną się barowe happy hours. Co za fiut. Dziś uważam, że moje zachowanie było paskudne, wstyd mi za to.

Z drugiej jednak strony trudno się dziwić, że zaczynały mi już puszczać nerwy, nawet jeśli wtedy nie chciałam tego przyznać: w ciągu pierwszych sześciu miesięcy 2000 roku oglądałam dwadzieścia dwie egzekucje, z czego w samym tylko maju siedem. Kilka z nich zamieniło się w iście cyrkowe spektakle.

W dniu, w którym miał zostać stracony, Billy Hughes powiedział do Larry’ego Fitzgeralda:

– Bardzo przepraszam za wszystko, co się tam będzie działo.

Nie wyjaśnił jednak, co konkretnie ma na myśli. Kiedy przyjechałam do Walls Unit, na trawniku stał tłum umundurowanych policjantów stanowych, którzy zawsze stawiają się tu licznie, gdy zostaje stracony zabójca ich kolegi po fachu. Jednak po drugiej stronie ulicy ustawiono wielką tablicę wyników z napisem „George 117 – 2 Jeb”, co stanowiło odniesienie do liczby egzekucji wykonanych za rządów gubernatorów George’a W. Busha w Teksasie i jego brata Jeba na Florydzie. Pojawiła się również orkiestra dęta i grupa cheerleaderek w bluzach z napisami i w plisowanych spódniczkach, które skandowały hasła w rodzaju: „Texas is good, Texas is great, we kill more than any other state!” (Teksas jest dobry, Teksas jest wspaniały, zabijamy więcej [ludzi] niż jakikolwiek inny stan).

Całe to przedstawienie przygotował dokumentalista Michael Moore na potrzeby swojego programu telewizyjnego The Awful Truth (Straszna prawda). Prawie wszystkie inne egzekucje przechodziły bez echa, ale kiedy przed budynkiem stoi spokojnie grupa umundurowanych policjantów, którzy chcą w ten sposób oddać hołd swojemu poległemu koledze, rzecz staje się głośna i okropna. Hughes z kolei szczerze mnie rozbawił, oświadczając podczas ostatniego słowa:

– Skoro spłacam swój dług wobec społeczeństwa, to powinienem chyba dostać jakiś rabat.

Zachichotałam mimowolnie, po czym pomyślałam: „O mój Boże, nie powinnam tego robić. Nie tutaj, nie teraz…”.

Ponchai Wilkerson, syn emerytowanego zastępcy szeryfa, w 1990 roku zastrzelił sprzedawcę w sklepie jubilerskim w Houston. Zabójstwo Chung Myong Yi było kulminacją trwającej od miesiąca serii przestępstw, obejmującej strzelaniny, rabunki i kradzieże samochodów. Wilkerson był również jednym z najbardziej przedsiębiorczych więźniów, jacy kiedykolwiek gościli w teksaskich celach skazańców. W wieczór Święta Dziękczynienia 1998 roku wraz z sześcioma innymi więźniami podjął próbę ucieczki. Wilkerson i pięciu innych poddali się, gdy strażnicy zaczęli do nich strzelać, lecz Martin Gurule uciekał dalej. Co miał do stracenia? Tydzień później odnaleziono ciało Gurule’a – pierwszego więźnia, który uciekł z teksaskich cel skazańców od czasów Bonnie i Clyde’a – w rzece Trinity, w której prawdopodobnie utonął. Pod ubraniami miał czasopisma i kawałki kartonu, które pełniły funkcję swego rodzaju zbroi i pozwoliły mu przetoczyć się po podwójnym ogrodzeniu z drutu kolczastego.

Poznałam Wilkersona