Pakiet: Trylogia #4MK. Czwarta małpa / Piąta ofiara / Szóste dziecko - J.D. Barker - ebook + audiobook

Pakiet: Trylogia #4MK. Czwarta małpa / Piąta ofiara / Szóste dziecko ebook

Barker J. D.

0,0
84,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Seria #4MK o detektywie Samie Porterze odniosła międzynarodowy sukces, prawa zostały sprzedane do kilkudziesięciu krajów, a sam autor porónywany jest do Stephena Kinga.

Czwarta małpa

Tajemniczy seryjny morderca zwany przez policję Zabójcą Czwartej Małpy sieje grozę wśród mieszkańców Chicago. Policja od lat bezskutecznie próbuje odkryć jego tożsamość. Przełomem w śledztwie jest wypadek, w którym pod kołami autobusu ginie pieszy. Prawdopodobnie to Zabójca Czwartej Małpy: przy zwłokach zostaje znalezione charakterystyczne pudełko z fragmentem ciała uprowadzonej ofiary.

Detektyw Sam Porter w kieszeni marynarki mężczyzny znajduje pamiętnik. Musi wejść w umysł psychopaty, by zrozumieć jego zagmatwaną historię i odnaleźć ostatnią porwaną osobę. Zanim będzie za późno…

Piąta ofiara

Chicago. Jedna z najsurowszych zim od wielu lat. Pod powierzchnią skutego lodem jeziora znaleziono ciało nastolatki Elli Reynolds. Nikt nie wie, jak to możliwe – dziewczyna zniknęła przed trzema tygodniami, podczas gdy jezioro zamarzło kilka miesięcy wcześniej. Co więcej Ella ma na sobie ubrania, w których ostatnio widziano inną poszukiwaną nastolatkę. Ale jej zaginięcie zgłoszono dwa dni temu…

Media ogłaszają, że za porwaniem stoi seryjny morderca. Sam Porter próbuje rozwikłać zagadkę, czując, że sprawa może być początkiem czegoś większego. Jednocześnie wbrew poleceniom przełożonych, ogarnięty obsesją, na własną rękę kontynuuje pościg za Zabójcą Czwartej Małpy. Detektyw Porter szybko zdaje sobie sprawę, że jedynym miejscem bardziej przerażającym od umysłu seryjnego mordercy jest umysł kobiety, która wydała go na świat.

Szóste dziecko

Detektywowi Samowi Porterowi słowa „Ojcze, wybacz mi” przywołują dawno zapomniane wspomnienia; celowo pogrzebaną przeszłość. Dla Ansona Bishopa stają się pomostem łączącym dzieciństwo z teraźniejszością i powodem do ujawnienia ukrytej od dawna prawdy. Kilka słów, zapisanych obok każdego ciała, łączy ofiary z nieuchwytnym mordercą, w tym samym momencie pozostawiającym po sobie trupy na przestrzeni całych Stanów Zjednoczonych. FBI wpada w panikę – tym bardziej że w jego szeregach szerzy się korupcja. Kiedy Anson Bishop, główny podejrzany w sprawie Zabójcy Czwartej Małpy, ujawni swoją historię, zmieni zupełnie nie tylko kierunek śledztwa, ale też życie wszystkich zaangażowanych.

J.D. Barker jest pisarzem jedynym w swoim rodzaju – to coś rzadkiego i wyjątkowego.

JAMES PATTERSON

Utalentowany, niesamowicie przebiegły pisarz.

JEFFERY DEAVER

J.D. Barker – Amerykański autor międzynarodowych bestsellerów. Jego książki to wyjątkowe połączenie thrillera, kryminału i powieści z elementami nadprzyrodzonymi – przez co Barker bywa często porównywany do Stephena Kinga. Przygodę z pisaniem rozpoczął podczas studiów. Dzięki pierwszej powieści został laureatem Bram Stoker Award za najlepszy debiut.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1634

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jonathan Dylan Barker

Pakiet J.D. Barker (Czwarta małpa, Piąta ofiara, Szóste dziecko)

Czwarta małpa

Dla Matki

Nie prze­sta­waj czy­tać. Musisz zro­zu­mieć, co zro­bi­łem. – Pamięt­nik

1

Por­ter

Dzień pierw­szy, 6.14

Znowu go było sły­chać, ten nie­ustę­pliwy sygnał.

„Prze­cież wyłą­czy­łem dźwięk. Dla­czego sły­szę powia­do­mie­nia o otrzy­ma­niu SMS-a? Dla­czego sły­szę cokol­wiek? Apple zszedł na psy po odej­ściu Steve’a Jobsa”.

Sam Por­ter prze­to­czył się na prawy bok i na ślepo szu­kał tele­fonu na szafce noc­nej.

Budzik runął na pod­łogę z łup­nię­ciem typo­wym dla taniej elek­tro­niki z Chin.

– Ja pier­dolę.

Kiedy jego palce wyma­cały tele­fon, odłą­czył urzą­dze­nie od łado­warki i przy­su­nął je do twa­rzy. Mru­żąc oczy, wpa­try­wał się w mały, świe­cący jaskrawo wyświe­tlacz.

ZADZWOŃ – 911.

Wia­do­mość od Nasha.

Por­ter zer­k­nął na połowę łóżka nale­żącą do jego żony. Była pusta. Leżał tam tylko liścik:

Poszłam po mleko, zaraz wrócę.

Buziaczki,

Heather

Mruk­nął i znowu zer­k­nął na tele­fon.

Pięt­na­ście po szó­stej.

To by było na tyle, jeśli cho­dzi o spo­kojny pora­nek.

Por­ter usiadł i wybrał numer swo­jego part­nera. Nash ode­brał po dru­gim sygnale.

– Sam?

– Cześć, Nash.

Drugi męż­czy­zna mil­czał przez chwilę.

– Prze­pra­szam cię, Por­ter. Zasta­na­wia­łem się, czy się z tobą kon­tak­to­wać, czy nie. Wybie­ra­łem twój numer z tuzin razy i ani razu nie zde­cy­do­wa­łem się zadzwo­nić. Wresz­cie uzna­łem, że naj­le­piej będzie wysłać wia­do­mość. Dałem ci szansę, żebyś mógł mnie zigno­ro­wać.

– Nie ma sprawy, Nash. O co cho­dzi?

Znowu mil­cze­nie.

– Będziesz chciał to zoba­czyć na wła­sne oczy.

– Co takiego?

– Zda­rzył się wypa­dek.

Por­ter potarł skroń.

– Wypa­dek? Pra­cu­jemy w wydziale zabójstw. Dla­czego mie­li­by­śmy się zaj­mo­wać wypad­kiem?

– Zaufaj mi. Będziesz chciał to zoba­czyć – powtó­rzył Nash. W jego gło­sie pobrzmie­wał nie­po­kój.

Por­ter wes­tchnął.

– Gdzie?

– W pobliżu Hyde Parku, na wyso­ko­ści Pięć­dzie­sią­tej Pią­tej. Wysła­łem ci adres SMS-em.

Tele­fon zadzwo­nił mu pro­sto do ucha. Por­ter odsu­nął go gwał­tow­nie.

„Pie­przony iPhone”.

Spoj­rzał na wyświe­tlacz, zapi­sał adres i wró­cił do roz­mowy.

– Mogę przy­je­chać za pół godziny. Pasuje wam?

– Ta – odparł Nash. – Na razie ni­gdzie się nie wybie­ramy.

Por­ter się roz­łą­czył i zsu­nął nogi z łóżka, wsłu­chu­jąc się w prze­różne strzy­ka­nia i skrzy­pie­nia wyda­wane na znak pro­te­stu przez pięć­dzie­się­cio­dwu­let­nie ciało.

Słońce zaczęło już wscho­dzić i przez opusz­czone rolety w oknie sypialni prze­są­czało się tro­chę świa­tła. Zabawne, jak ciche i ponure wyda­wało się to miesz­ka­nie, gdy nie było w nim Heather.

„Poszła po mleko”.

Budzik leżący na pod­ło­dze z twar­dego drewna mru­gnął do niego pęk­nię­tym wyświe­tla­czem, na któ­rym cyfry nie przy­po­mi­nały już cyfr.

To będzie jeden z tych dni.

Ostat­nio czę­sto się one zda­rzały.

Dzie­sięć minut póź­niej Por­ter wyszedł z miesz­ka­nia ubrany w naj­lep­szy strój – wymięty gra­na­towy gar­ni­tur kupiony w Men’s Wear­ho­use przed bli­sko dekadą – i poko­nał cztery kon­dy­gna­cje scho­dami, żeby zejść do cia­snego holu na par­te­rze. Zatrzy­mał się przy skrzyn­kach na listy, wycią­gnął tele­fon i wystu­kał numer żony.

– Dodzwo­ni­łeś się do Heather Por­ter. Skoro sły­szysz skrzynkę gło­sową, praw­do­po­dob­nie spraw­dzi­łam, kto dzwoni, i uzna­łam, że ponad wszelką wąt­pli­wość nie chcę z tobą roz­ma­wiać. Jeżeli chcesz zło­żyć mi dar w postaci cia­sta cze­ko­la­do­wego lub jakiejś innej pysz­no­ści, przy­ślij mi wia­do­mość ze szcze­gó­łami, a ja prze­my­ślę twoją pozy­cję na dra­bi­nie towa­rzy­skiej i pew­nie do cie­bie oddzwo­nię. Jeśli jesteś sprze­dawcą, który chce mnie namó­wić do zmiany ope­ra­tora, możesz się w tej chwili roz­łą­czyć. AT&T jest mi winne usługi przez co naj­mniej rok. Wszy­scy pozo­stali mogą zosta­wić wia­do­mość. Pamię­taj­cie, że mój kochany mąż jest gliną nie­ra­dzą­cym sobie ze zło­ścią i nosi wielką spluwę.

Por­ter się uśmiech­nął. Zawsze się uśmie­chał na dźwięk jej głosu.

– Cześć, Guziczku. To tylko ja. Dzwo­nił Nash. Coś się dzieje w pobliżu Hyde Parku. Mam się z nim tam spo­tkać. Zadzwo­nię do cie­bie póź­niej, kiedy już będę wie­dział, o któ­rej wrócę do domu. – Po chwili dodał: – Och, zdaje się, że coś się stało z naszym budzi­kiem.

Wsu­nął tele­fon do kie­szeni i prze­ci­snął się przez drzwi. Rześ­kie chi­ca­gow­skie powie­trze przy­po­mniało mu, że nie­ba­wem jesień ustąpi zimie.

2

Por­ter

Dzień pierw­szy, 6.45

Por­ter poje­chał Lake Park Ave­nue i miał dobry czas; dotarł na miej­sce za kwa­drans siódma. Wóz poli­cyjny blo­ko­wał Pięć­dzie­siątą Piątą Aleję w dziel­nicy Woodlawn. Por­ter dostrzegł świa­tła z odle­gło­ści kilku prze­cznic – co naj­mniej tuzin radio­wo­zów, karetka, dwa wozy stra­żac­kie. Dwu­dzie­stu funk­cjo­na­riu­szy, może wię­cej. I prasa.

Kiedy się zbli­żał do tego cha­osu swoim dodge’em char­ge­rem, zwol­nił i wysta­wił odznakę przez okno. Młody poli­cjant, w zasa­dzie jesz­cze dzie­ciak, prze­szedł pod żółtą taśmą poli­cyjną i pod­biegł do niego.

– Śled­czy Por­ter? Nash kazał mi na pana cze­kać. Pro­szę zapar­ko­wać gdzie­kol­wiek. Ogro­dzi­li­śmy cały kwar­tał.

Por­ter kiw­nął głową i zapar­ko­wał przy jed­nym z wozów stra­żac­kich, po czym wysiadł.

– Gdzie jest Nash?

Dzie­ciak podał mu kubek z kawą.

– Tam, bli­sko karetki.

Zoba­czył postawną syl­wetkę Nasha roz­ma­wia­ją­cego z Tomem Eisleyem z zakładu medy­cyny sądo­wej. Nash miał bli­sko metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i góro­wał nad znacz­nie niż­szym męż­czy­zną. Wyda­wało się, że wrzu­cił parę kilo­gra­mów w cza­sie tych kilku tygo­dni, kiedy Por­ter go nie widział; cha­rak­te­ry­styczne brzu­szy­sko wyle­wało się znad paska jego spodni.

Nash przy­wo­łał go ski­nie­niem ręki.

Eisley powi­tał Por­tera nie­znacz­nym kiw­nię­ciem głowy i pod­su­nął oku­lary na nosie.

– Jak się masz, Sam? – Trzy­mał pod­kładkę z klip­sem obcią­żoną co naj­mniej ryzą papieru. We współ­cze­snym świe­cie table­tów i smart­fo­nów zda­wał się zawsze mieć tę pod­kładkę pod ręką; jego palce ner­wowo prze­wra­cały strony.

– Domy­ślam się, że ma dość ludzi pyta­ją­cych go o to, jak się trzyma, jak mu leci i gene­ral­nie, jak się miewa – burk­nął Nash.

– W porządku. W porządku. – Por­ter zmu­sił się do uśmie­chu. – Dzię­kuję, że pytasz, Tom.

– Jeśli ci cze­goś trzeba, mów. – Eisley zer­k­nął na Nasha.

– Dzię­kuję. – Por­ter popa­trzył na Nasha. – A więc, wypa­dek?

Nash wska­zał na auto­bus miej­ski zapar­ko­wany przy kra­węż­niku w odle­gło­ści pięt­na­stu metrów od nich.

– Czło­wiek kon­tra maszyna. Chodź.

Por­ter poszedł za nim. Eisley szedł kilka kro­ków za nimi, z przy­go­to­waną pod­kładką.

Tech­nik kry­mi­na­li­styczny foto­gra­fo­wał przód auto­busu. Wgnie­cioną chłod­nicę. Pęk­nięty lakier dwa i pół cen­ty­me­tra nad pra­wym reflek­to­rem. Inny funk­cjo­na­riusz cią­gnął za coś przy­gnie­cio­nego przez przed­nią prawą oponę.

Gdy pode­szli bli­żej, Por­ter zauwa­żył czarny worek odgro­dzony od rosną­cego tłumu przez morze mun­du­ro­wych.

– Auto­bus jechał ze sporą pręd­ko­ścią. Kolejny przy­sta­nek znaj­duje się jakieś pół­tora kilo­me­tra stąd – poin­for­mo­wał ich Nash.

– Wcale nie pędzi­łem, do cho­lery! Sprawdź­cie GPS. Niech pan nie rzuca takich oskar­żeń!

Por­ter spoj­rzał w lewo i zoba­czył kie­rowcę auto­busu. Był to rosły męż­czy­zna ważący co naj­mniej sto pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów. Czarna kurtka opi­nała zwały ciała, które miały się pod nią pomie­ścić. Krę­cone siwe włosy były zmierz­wione z lewej strony i ster­czały do góry z pra­wej. Ner­wowe oczy strze­lały w ich kie­runku, prze­ska­ku­jąc od Por­tera do Nasha, a potem Eisleya, i z powro­tem.

– Ten popier­do­le­niec wysko­czył mi przed maskę. To nie był wypa­dek. Facet skoń­czył ze sobą.

– Nikt nie powie­dział, że zro­bił pan coś złego – uspo­koił go Nash.

Zadzwo­nił tele­fon Eisleya. Męż­czy­zna zer­k­nął na wyświe­tlacz, uniósł palec i odszedł kilka kro­ków, żeby ode­brać.

Kie­rowca cią­gnął swój wywód:

– Opo­wiada pan tutaj, że pędzi­łem. Mogę stra­cić pracę, eme­ry­turę… Myśli pan, że w swoim wieku mam ochotę szu­kać pracy? W tej gów­nia­nej sytu­acji eko­no­micz­nej?

Por­ter rzu­cił okiem na pla­kietkę z nazwi­skiem.

– Panie Nel­son, może by pan wziął głę­boki wdech i spró­bo­wał się uspo­koić?

Po czer­wo­nej twa­rzy męż­czy­zny spły­wał pot.

– Będę zamia­tał chod­niki, bo ten fiu­tek wybrał mój auto­bus. Mam za sobą trzy­dzie­ści jeden lat bez­wy­pad­ko­wej pracy, a teraz to!

Por­ter poło­żył dłoń na ramie­niu męż­czy­zny.

– Może mi pan opo­wie­dzieć, co się wyda­rzyło?

– Muszę trzy­mać gębę na kłódkę do czasu, aż przy­je­dzie ktoś ze związku.

– Nie mogę panu pomóc, jeśli pan ze mną nie poroz­ma­wia.

Kie­rowca ścią­gnął brwi.

– A co pan dla mnie zrobi?

– Na począ­tek mogę szep­nąć dobre słowo Manny’emu Polan­skiemu z Trans­itu. Jeżeli nie zro­bił pan nic złego i będzie z nami współ­pra­co­wał, nie ma powodu, żeby pana zawie­szać.

– Cho­lera. Myśli pan, że mogliby mnie za to zawie­sić? – Otarł pot z czoła. – Chry­ste, nie stać mnie na to.

– Raczej tego nie zro­bią, jeśli się dowie­dzą, że pan z nami współ­pra­co­wał i że pró­bo­wał pan pomóc. Być może nie będzie nawet potrzeby prze­słu­chi­wa­nia pana – uspo­ka­jał go Por­ter.

– Prze­słu­chi­wa­nia?

– Niech mi pan powie, co się stało. Będę mógł poga­dać z Man­nym i może zaosz­czę­dzę panu kło­potu.

– Zna pan Manny’ego?

– Przez pierw­sze dwa lata służby w mun­du­rze pra­co­wa­łem dla Trans­itu. Wysłu­cha mnie. Jeśli nam pan pomoże, wsta­wię się za panem, daję słowo.

Kie­rowca prze­my­ślał pro­po­zy­cję i wresz­cie zro­bił głę­boki wdech i ski­nął głową.

– Było tak, jak opo­wia­da­łem pana kole­dze. Zatrzy­ma­łem się na przy­stanku przy Ellis o cza­sie. Wsia­dły dwie osoby, wysia­dła jedna. Jecha­łem na wschód Pięć­dzie­siątą Piątą i wyje­cha­łem zza zakrętu. Świa­tło mia­łem zie­lone, więc nie było potrzeby zwal­niać, cho­ciaż wcale nie pędzi­łem. Niech pan spraw­dzi na GPS-ie.

– Na pewno pan nie pędził.

– Nie pędzi­łem, jecha­łem równo z innymi. Może prze­kro­czy­łem dopusz­czalną pręd­kość o kilka kilo­me­trów na godzinę, ale nie pędzi­łem – powtó­rzył.

Por­ter mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką.

– Jechał pan na wschód Pięć­dzie­siątą Piątą…

Kie­rowca przy­tak­nął.

– Tak. Zoba­czy­łem kilka osób na rogu. Nie­wiele. Trzy, może cztery. Kiedy pod­je­cha­łem bli­żej, ten gość wysko­czył mi przed maskę. Bez ostrze­że­nia. W jed­nej sekun­dzie stał, a w następ­nej zna­lazł się na ulicy. Wci­sną­łem hamu­lec do dechy, ale to ustroj­stwo nie zatrzy­muje się w miej­scu. Wal­ną­łem go cen­tral­nie. Odrzu­ciło go na dobre dzie­sięć metrów.

– Jakiego koloru było świa­tło? – zapy­tał Por­ter.

– Zie­lone.

– A nie poma­rań­czowe?

Kie­rowca pokrę­cił głową.

– Nie, zie­lone. Wiem to, bo je obser­wo­wa­łem. Zro­biło się poma­rań­czowe po około dwu­dzie­stu sekun­dach. Zdą­ży­łem wysiąść, kiedy się zmie­niło. – Wska­zał na sygna­li­za­tor. – Sprawdź­cie nagra­nie z kamery.

Por­ter spoj­rzał do góry. W ciągu ostat­niej dekady kamery prze­my­słowe tra­fiły na pra­wie każde skrzy­żo­wa­nie w mie­ście. Przy­po­mni Nashowi, żeby popro­sił o nagra­nie, kiedy dotrą na komi­sa­riat. Naj­praw­do­po­dob­niej jego part­ner już zło­żył zamó­wie­nie.

– Gość nie prze­cho­dził przez jezd­nię. Wysko­czył na nią. Zoba­czy­cie to na fil­mie.

Por­ter podał mu wizy­tówkę.

– Może pan tu jesz­cze chwilę zostać, na wypa­dek gdy­bym miał dal­sze pyta­nia?

Facet wzru­szył ramio­nami.

– Pogada pan z Man­nym, tak?

Por­ter przy­tak­nął.

– Mogę na chwilę prze­pro­sić? – Odcią­gnął Nasha na bok i ści­szył głos. – Nie zabił go celowo. Nawet jeśli to było samo­bój­stwo, nic nam do tego. Dla­czego do mnie dzwo­ni­łeś?

Nash poło­żył dłoń na ramie­niu part­nera.

– Jesteś pewien, że sobie pora­dzisz? Jeśli potrze­bu­jesz wię­cej czasu, zro­zu­miem…

– Nic mi nie jest – odparł Por­ter. – Powiedz mi, co się dzieje.

– Jeśli potrze­bu­jesz poga­dać…

– Nash, do dia­ska! Nie jestem dziec­kiem. Prze­stań owi­jać w bawełnę.

– Dobra – ustą­pił w końcu. – Ale jeśli się okaże, że to dla cie­bie za wcze­śnie, obie­caj mi, że od razu powiesz „pas”. Nikt nie będzie miał pre­ten­sji.

– Wydaje mi się, że praca dobrze mi zrobi. Już zaczęło mi odbi­jać od tego sie­dze­nia w miesz­ka­niu – wyznał.

– To jest coś wiel­kiego, Por­ter – powie­dział cicho Nash. – Zasłu­gu­jesz, żeby tu być.

– Chry­ste, Nash. Wydu­sisz to wresz­cie z sie­bie?

– Idę o zakład, że nasza ofiara zmie­rzała do skrzynki na listy. – Zer­k­nął w stronę nie­bie­skiej skrzynki pocz­to­wej sto­ją­cej przed cegla­nym budyn­kiem miesz­kal­nym.

– Skąd wiesz?

Na twa­rzy part­nera Por­tera poja­wił się uśmiech.

– Facet niósł małą białą paczuszkę prze­wią­zaną czar­nym sznur­kiem.

Por­ter otwo­rzył sze­roko oczy.

– Nieee.

– Aha.

3

Por­ter

Dzień pierw­szy, 6.53

Por­ter gapił się na ciało, kształt zasło­nięty czar­nym folio­wym cału­nem.

Bra­ko­wało mu słów.

Nash popro­sił pozo­sta­łych funk­cjo­na­riu­szy i tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych, żeby się wyco­fali i zosta­wili Por­tera samego, dali mu czas sam na sam z ofiarą. Prze­szli za żółtą taśmę poli­cyjną i roz­ma­wiali przy­ci­szo­nymi gło­sami, kiedy mu się przy­glą­dali. Por­ter ich nie widział. Dostrze­gał jedy­nie czarny worek ze zwło­kami i leżącą obok paczuszkę. Tech­nicy posta­wili przy niej zna­czek z nume­rem jeden i nie­wąt­pli­wie sfo­to­gra­fo­wali ją z tuzin razy pod każ­dym moż­li­wym kątem. Wie­dzieli jed­nak, że nie należy jej otwie­rać. Zosta­wili to jemu. Ile takich paczu­szek było dotych­czas?

Tuzin? Nie. Bli­żej dwóch tuzi­nów.

Zro­bił w myślach obli­cze­nia.

Sie­dem ofiar. Trzy pudełka na ofiarę.

Dwa­dzie­ścia jeden.

Dwa­dzie­ścia jeden pude­łek w ciągu bli­sko pię­ciu lat.

Bawił się nimi. Nie zosta­wiał śla­dów. Tylko te pudełka.

Duch.

Por­ter był świad­kiem tego, jak wielu poli­cjan­tów zaj­mo­wało się tą sprawą i odcho­dziło. Z każdą następną ofiarą zespół się roz­ra­stał. Kiedy prasa zwie­trzyła poja­wie­nie się pudełka, kłę­biła się wokół jak sępy. Mia­sto łączyło siły w soli­dar­nym polo­wa­niu. Potem docie­rało wresz­cie trze­cie pudełko, znaj­do­wano ciało, a on znowu zni­kał. Gubił się w cie­niu zapo­mnie­nia. Mijały mie­siące; prze­sta­wano o nim pisać. Zespół się kur­czył, bo ludzi kie­ro­wano do pil­niej­szych spraw.

Tylko Por­ter widział to wszystko od początku. Ode­brał pierw­szą prze­syłkę i natych­miast się zorien­to­wał, z czym ma do czy­nie­nia – to był począ­tek obłą­ka­nego planu seryj­nego zabójcy. Kiedy przy­szło dru­gie pudełko, potem trze­cie i wresz­cie zna­le­ziono ciało, inni też to dostrze­gli.

To był począ­tek cze­goś potwor­nego. Zapla­no­wa­nego.

Złego.

A on był przy tym od początku. Czyżby teraz był świad­kiem końca?

– Co jest w pudełku?

– Jesz­cze go nie otwo­rzy­li­śmy – odparł Nash. – Ale chyba wiesz.

Paczuszka była mała. Miała pięć na pięć cen­ty­me­trów i była wysoka na sie­dem i pół cen­ty­me­tra.

„Jak pozo­stałe”.

Owi­nięta bia­łym papie­rem i obwią­zana czar­nym sznur­kiem. Adres wypi­sano sta­ran­nym cha­rak­te­rem pisma. Nie znajdą żad­nych odci­sków pal­ców. Ni­gdy nie znaj­do­wali. Znaczki były samo­przy­lepne – nie znajdą śliny.

Por­ter zer­k­nął na worek.

– Myślisz, że to naprawdę on? Masz nazwi­sko?

Nash pokrę­cił głową.

– Nie ma port­fela ani dowodu oso­bi­stego. Zosta­wił twarz na chod­niku i kratce chłod­nicy auto­busu. Wzię­li­śmy odci­ski pal­ców, ale nie możemy ich do nikogo dopa­so­wać. To nikt.

– Ależ to jest ktoś – zaopo­no­wał Por­ter. – Masz ręka­wiczki?

Nash wycią­gnął parę latek­so­wych ręka­wi­czek z kie­szeni i podał Por­te­rowi. Męż­czy­zna wcią­gnął je na dło­nie i wska­zał na pudełko.

– Mogę?

– Cze­ka­li­śmy na cie­bie – powie­dział Nash. – To twoja sprawa, Sam. Zawsze tak było.

Kiedy Por­ter przy­kuc­nął przy paczuszce i się­gnął w jej stronę, jeden z tech­ni­ków pod­szedł do niego pospiesz­nie, maj­stru­jąc coś przy małej kame­rze wideo.

– Prze­pra­szam, sir, ale mam roz­kaz to sfil­mo­wać.

– Nie ma sprawy, synu. Ale nie chcę tu nikogo wię­cej. Gotów?

Zapa­liło się czer­wone świa­tełko z przodu kamery i tech­nik ski­nął głową.

– Pro­szę zaczy­nać, sir.

Por­ter obró­cił paczuszkę tak, żeby móc prze­czy­tać adres. Ostroż­nie omi­jał krwi­sto­czer­wone plamki.

– Arthur Tal­bot, pięt­na­ście czter­dzie­ści sie­dem Dear­born Par­kway.

Nash gwizd­nął.

– Szy­kowna oko­lica. Stare majątki. Ale nazwi­sko nic mi nie mówi.

– Tal­bot jest ban­kow­cem zaj­mu­ją­cym się inwe­sty­cjami – poin­for­mo­wał tech­nik. – Sie­dzi też w nie­ru­cho­mo­ściach. Ostat­nio prze­kształ­cał maga­zyny w pobliżu jeziora w lofty. Odwa­lał swoją część roboty w rugo­wa­niu stam­tąd ubo­gich rodzin, by zastą­pić je ludźmi, któ­rych stać na wyso­kie czyn­sze i regu­larne kupo­wa­nie kawy w Star­buck­sie.

Por­ter wie­dział dokład­nie, kim był Arthur Tal­bot. Spoj­rzał na tech­nika.

– Jak się nazy­wasz, chłop­cze?

– Paul Wat­son, sir.

Por­ter nie mógł powstrzy­mać uśmie­chu.

– Pew­nego dnia będzie z pana dosko­nały detek­tyw, dok­to­rze Wat­so­nie.

– Nie jestem dok­to­rem, sir. Piszę pracę, ale mam jesz­cze przed sobą co naj­mniej dwa lata.

Por­ter zachi­cho­tał.

– Czy już nikt nie czyta ksią­żek?

– Sam, pudełko.

– Racja, pudełko.

Pocią­gnął za sznu­rek i przy­glą­dał się, jak węzeł się roz­wią­zuje. Biały papier skru­pu­lat­nie zagięto tak, by na końcu powstały ide­alne trój­kąty.

„Jak pre­zent. Zapa­ko­wał to jak pre­zent”.

Łatwo było usu­nąć papier, by odsło­nić czarne pude­łeczko. Por­ter odło­żył papier i sznu­rek na bok, zer­k­nął na Nasha i Wat­sona, po czym powoli uniósł wieczko.

Ucho zostało dokład­nie obmyte z krwi i uło­żone na pod­kła­dzie z waty.

„Dokład­nie tak jak poprzed­nie”.

4

Por­ter

Dzień pierw­szy, 7.05

– Muszę zoba­czyć ciało.

Nash zer­k­nął ner­wowo na rosnący tłum.

– Jesteś pewien, że chcesz to robić tutaj? Przy­pa­truje ci się sporo oczu.

– Roz­stawmy namiot.

Nash przy­wo­łał jed­nego z poli­cjan­tów.

Kwa­drans póź­niej, ku prze­ra­że­niu nad­jeż­dża­ją­cych kie­row­ców, na Pięć­dzie­sią­tej Pią­tej Alei sta­nął namiot o wymia­rach trzy i pół na trzy i pół metra, blo­ku­jąc jeden z dwóch pasów wio­dą­cych na wschód. Nash i Por­ter weszli za klapę. Za nimi wśli­znęli się do środka Eisley i Wat­son. Umun­du­ro­wany straż­nik zajął pozy­cję przy wej­ściu, na wypa­dek gdyby ktoś przedarł się przez bary­kadę i pró­bo­wał się dostać do namiotu.

Na żół­tych meta­lo­wych trój­no­gach stało sześć tysiąc­dwu­stu­wa­to­wych reflek­to­rów roz­lo­ko­wa­nych w pół­kolu nad cia­łem; zale­wały one cia­sną prze­strzeń ostrym świa­tłem.

Eisley pochy­lił się i odcią­gnął górną część worka.

Por­ter przy­klęk­nął.

– Ktoś go ruszał?

Eisley pokrę­cił głową.

– Sfo­to­gra­fo­wa­li­śmy go, a potem kaza­łem go jak naj­szyb­ciej zakryć. Leży tak, jak wylą­do­wał.

Męż­czy­zna leżał twa­rzą na asfal­cie. Obok głowy znaj­do­wała się nie­wielka kałuża krwi, która spły­wała strużką w kie­runku kra­wę­dzi namiotu. Ciemne, przy­pró­szone siwi­zną włosy były krótko ostrzy­żone.

Por­ter wło­żył drugą parę latek­so­wych ręka­wi­czek z pudełka sto­ją­cego po jego lewej stro­nie i deli­kat­nie uniósł głowę ofiary. Ode­rwała się od zim­nego asfaltu z dźwię­kiem przy­po­mi­na­ją­cym ten towa­rzy­szący odwi­ja­niu folio­wego opa­ko­wa­nia z owo­co­wych rulo­ni­ków. Poczuł ucisk w żołądku. Dotarło do niego, że nic nie jadł. Pew­nie dobrze się zło­żyło.

– Pomo­że­cie mi go obró­cić?

Eisley chwy­cił męż­czy­znę za ramię, a Nash sta­nął przy sto­pach.

– Na trzy. Raz, dwa…

Było jesz­cze za wcze­śnie na stę­że­nie pośmiertne. Ciało było luźne. Prawa noga była praw­do­po­dob­nie zła­mana w co naj­mniej trzech miej­scach; lewa ręka rów­nież, i może coś jesz­cze.

– O Boże, ohyda. – Nash nie odry­wał wzroku od twa­rzy męż­czy­zny.

A kon­kret­niej miej­sca, w któ­rym powinna znaj­do­wać się twarz. Policzki znik­nęły i tylko wisiała na nich ode­rwana czę­ściowo skóra. Żuchwa była odsło­nięta i wyła­mana – usta wyglą­dały tak, jakby ktoś chwy­cił szczęki i roz­warł je jak wnyki. Jedno oko było pęk­nięte i sączył się z niego szkli­sty płyn. Dru­gie patrzyło na nich nie­wi­dzą­cym wzro­kiem, zie­lone w jaskra­wym świe­tle.

Por­ter się pochy­lił.

– Myśli­cie, że da się zre­kon­stru­ować twarz?

Eisley przy­tak­nął.

– Skie­ruję kogoś do tego, jak tylko dowie­ziemy go do mojego labo­ra­to­rium.

– Trudno cokol­wiek powie­dzieć, ale na pod­sta­wie budowy ciała i lek­kiej siwi­zny zary­zy­kuję stwier­dze­nie, że był przed pięć­dzie­siątką albo krótko po.

– Powi­nie­nem też móc podać wam dokład­niej­szy wiek – powie­dział Eisley. Badał oczy męż­czy­zny, świe­cąc w nie latarką. – Rogówka jest nie­tknięta.

Por­ter wie­dział, że ist­nieje moż­li­wość osza­co­wa­nia wieku na pod­sta­wie dato­wa­nia radio­wę­glo­wego związ­ków orga­nicz­nych w oku metodą Lyn­ne­rupa. Ta metoda pozwa­lała oce­nić wiek z dokład­no­ścią do roku lub dwóch.

Męż­czy­zna miał na sobie gra­na­towy gar­ni­tur w prążki. Lewy rękaw był roze­rwany; pęk­nięta kość ster­czała na zewnątrz w pobliżu łok­cia.

– Ktoś zna­lazł drugi but?

Bra­ko­wało pra­wego buta. Prawa skar­petka była mokra od krwi.

– Zna­lazł go któ­ryś z mun­du­ro­wych. Leży na stole. – Nash wska­zał w prawo. – Miał też fedorę.

– Fedorę? Wraca na nie moda?

– Tylko w fil­mach.

– Ma coś w kie­szeni – zauwa­żył Wat­son i wska­zał na kie­szeń na piersi po pra­wej stro­nie mary­narki. – Coś kan­cia­stego. Kolejne pudełko?

– Nie. Jest za cien­kie. – Por­ter ostroż­nie odpiął kie­szonkę i się­gnął do środka. Wyjął mały zeszyt, notat­nik w stylu tych, które ucznio­wie nosili w cza­sach sprzed table­tów i smart­fo­nów: jede­na­ście i pół na osiem cen­ty­me­trów, czarno-biała okładka, kartki w linie. Był pra­wie cał­ko­wi­cie zapeł­niony tak drob­nym i pre­cy­zyj­nym pismem, że w jed­nej linii mie­ściły się dwa wersy tek­stu. – To może być coś. Zdaje się, że to pamięt­nik. Brawo, dok­to­rze.

– Nie jestem…

Por­ter zbył chło­paka mach­nię­ciem ręki.

– Tak, tak. – Odwró­cił się do Nasha. – Nie mówi­łeś, że prze­szu­ka­li­ście kie­sze­nie?

– Spraw­dzi­li­śmy tylko te w spodniach w poszu­ki­wa­niu port­fela. Chcia­łem pocze­kać na cie­bie z oglę­dzi­nami ciała.

– No to sprawdźmy resztę.

Por­ter zaczął od pra­wej przed­niej kie­szeni spodni, na wypa­dek gdyby coś zostało prze­oczone, a potem zajął się pozo­sta­łymi. Gdy znaj­do­wał jakiś przed­miot, kładł go deli­kat­nie z boku. Nash nada­wał przed­miotom numery, a Wat­son je foto­gra­fo­wał.

– To wszystko. Nie jest tego dużo.

Por­ter obej­rzał zna­le­zi­ska:

Kwit z pralni

Zega­rek kie­szon­kowy

Sie­dem­dzie­siąt pięć cen­tów drob­nymi

Kwit niczym się nie wyróż­niał. Oprócz numeru 54 873 nie wid­niały na nim żadne infor­ma­cje; nie było nawet nazwy ani adresu pralni.

– Zbierz­cie odci­ski pal­ców – pole­cił Por­ter.

Nash ścią­gnął brwi.

– A po co? Mamy go. Nie udało się go ziden­ty­fi­ko­wać na pod­sta­wie odci­sków pal­ców.

– Zdaje się, że liczę na cud. Może ziden­ty­fi­ku­jemy kogoś, kto pomoże nam jego ziden­ty­fi­ko­wać. Co myślisz o zegarku?

Nash usta­wił zega­rek do świa­tła.

– Nie znam nikogo, kto by cho­dził z zegar­kiem kie­szon­ko­wym. Może ten gość jest star­szy, niż ci się wyda­wało.

– Fedora też by to suge­ro­wała.

– Chyba że lubił modę vin­tage – wtrą­cił Wat­son. – Znam wielu takich face­tów.

Nash wci­snął koronkę i wieko zegarka odsko­czyło.

– Hę.

– Co takiego?

– Zatrzy­mał się o trze­ciej czter­na­ście. Nie w momen­cie, w któ­rym gość obe­rwał.

– Może zde­rze­nie prze­su­nęło wska­zówki? – zasta­na­wiał się na głos Por­ter.

– Nie ma na nim nawet ryski. Żad­nego śladu uszko­dze­nia.

– Pew­nie stało się coś z mecha­ni­zmem. Albo nie był nakrę­cony. Mogę zer­k­nąć?

Nash podał zega­rek Por­te­rowi.

Por­ter pokrę­cił koronką.

– Ma luzy. Sprę­żyna się nie napina. Wspa­niały egzem­plarz. Chyba ręcz­nie robiony. Na pewno kolek­cjo­ner­ski.

– Mam wuja – oznaj­mił Wat­son.

– No to gra­tu­luję – odparł na to Por­ter.

– Pro­wa­dzi anty­kwa­riat w cen­trum. Na pewno będzie mógł nam o tym powie­dzieć coś wię­cej.

– Naprawdę chcesz się wyka­zać, co? W porządku, zaj­miesz się tema­tem zegarka. Kiedy już zakoń­czymy inwen­ta­ry­za­cję, zabierz go. Zoba­czymy, czego się dowiesz.

Wat­son przy­tak­nął, roz­pro­mie­niony.

– Czy ktoś dostrzega coś dziw­nego w jego ubra­niu?

Nash przyj­rzał się ponow­nie ciału, po czym pokrę­cił głową.

– Ładne buty – stwier­dził Eisley.

Por­ter się uśmiech­nął.

– Prawda? To John Lobb. Po pół­tora tysiąca dola­rów za parę. Gar­ni­tur jest tani, naj­praw­do­po­dob­niej ze sklepu wysył­ko­wego lub domu han­dlo­wego. Kosz­to­wał nie wię­cej niż kil­ka­set dola­rów.

– Do czego zmie­rzasz? – zapy­tał Nash. – Pra­co­wał w branży obuw­ni­czej?

– Nie jestem pewien. Nie chcę wycią­gać pochop­nych wnio­sków. Dziwi mnie tylko, że ktoś wydał tyle kasy na buty, nie wyda­jąc odpo­wied­nio dużo na gar­ni­tur.

– Chyba że był sprze­dawcą butów i miał spe­cjalne zniżki? To ma sens – pod­su­nął Wat­son.

– Cie­szę się, że się ze mną zga­dzasz. Głu­pie komen­ta­rze pogrze­bią twoją szansę na nagrodę.

– Prze­pra­szam.

– Nie szko­dzi, dok­torku. Tylko się cie­bie cze­piam. Mógł­bym się wyży­wać na Nashu, ale on przy­wykł do moich uwag. I psuje mi to ubaw. – Por­ter wska­zał na mały notat­nik. – Możesz mi to podać?

Wat­son podał mu notat­nik, a Por­ter otwo­rzył go na pierw­szej stro­nie. Zmru­żył oczy, gdy omia­tał tekst wzro­kiem.

Witaj, Przy­ja­cielu,

jestem zło­dzie­jem, zabójcą, pory­wa­czem. Zabi­ja­łem dla zabawy. I z koniecz­no­ści. A także z nie­na­wi­ści. Zabi­ja­łem po pro­stu po to, żeby zaspo­koić potrzebę, która nara­stała we mnie z bie­giem czasu. Potrzebę przy­po­mi­na­jącą głód, który da się zaspo­koić wyłącz­nie poprzez roz­lew krwi lub melo­dię, jaką można usły­szeć w udrę­czo­nym krzyku.

Infor­muję Cię o tym nie dla­tego, że chcę Cię prze­ra­zić lub zro­bić na Tobie wra­że­nie, ale po to, by przed­sta­wić fakty, wyło­żyć karty na stół.

Mój ilo­raz inte­li­gen­cji wynosi 156. Jestem geniu­szem.

Pewien mądry czło­wiek powie­dział kie­dyś: „Mie­rze­nie wła­snej inte­li­gen­cji, próba ety­kie­to­wa­nia jej, to prze­jaw igno­ran­cji”. Nie pro­si­łem o pomiar IQ; narzu­cono mi ten test – wycią­gnij z tego to, co chcesz.

Nic z tego nie defi­niuje, kim jestem; mówi tylko o tym, czym jestem. Dla­tego posta­no­wi­łem się­gnąć po pióro – pra­gnę podzie­lić się tym, o czym napi­szę. Bez dzie­le­nia się wie­dzą nie byłoby postępu. Ty (jako przed­sta­wi­ciel spo­łe­czeń­stwa) nie wycią­gniesz nauki ze swo­ich licz­nych błę­dów. A musisz się jesz­cze tak dużo nauczyć.

Kim jestem?

Gdy­bym podał nazwi­sko, zepsuł­bym nam całą zabawę, nie sądzisz?

Naj­praw­do­po­dob­niej znasz mnie pod pseu­do­ni­mem Zabójcy Czwar­tej Małpy. I może na tym poprze­sta­niemy? Ci, któ­rzy lubią skróty, mogą mnie nazy­wać #4MK. Tak będzie naj­pro­ściej. Nie ma potrzeby nikogo wyklu­czać.

Świet­nie się zaba­wimy, Ty i ja.

– Ja pier­dolę – burk­nął Por­ter.

5

Pamięt­nik

Chciał­bym coś usta­lić na początku.

To nie jest wina moich rodzi­ców.

Dora­sta­łem w kocha­ją­cym domu, który przy­kułby pew­nie uwagę Nor­mana Roc­kwella.

Moja matka, niech Bóg czuwa nad jej duszą, zre­zy­gno­wała z obie­cu­ją­cej kariery w branży wydaw­ni­czej, żeby zostać ze mną w domu po uro­dze­niu mnie, i chyba ni­gdy nie chciała wró­cić. Codzien­nie rano sta­wiała na stole śnia­da­nie dla ojca i dla mnie, a kola­cję poda­wała punk­tu­al­nie o osiem­na­stej. Rado­wa­li­śmy się rodzin­nymi chwi­lami, które spę­dza­li­śmy jak naj­ra­do­śniej.

Matka opo­wia­dała o swo­ich wyczy­nach dnia, a ojciec i ja słu­cha­li­śmy jej uważ­nie. Miała iście aniel­ski głos, a ja po dziś dzień za nim tęsk­nię.

Ojciec był finan­si­stą. Jestem pewien, że darzono go sza­cun­kiem, cho­ciaż nie mówił w domu o pracy. Wie­rzył zde­cy­do­wa­nie, że wyda­rze­nia zwią­zane z miej­scem pracy należy tam wła­śnie pozo­sta­wić, a nie przy­no­sić je do domu i wyle­wać w tej ostoi jak jakieś pomyje dla świń. Pracę zosta­wiał w pracy, tam, gdzie nale­żało.

Nosił błysz­czącą czarną aktówkę, ale ni­gdy nie widzia­łem, żeby ją otwie­rał. Codzien­nie wie­czo­rem sta­wiał ją przy drzwiach wej­ścio­wych i stała tam do czasu, gdy wycho­dził do biura następ­nego dnia. Zgar­niał ją po dro­dze, po tym jak poca­ło­wał czule matkę i pokle­pał mnie po gło­wie.

„Opie­kuj się matką”, mawiał. „To ty jesteś tu męż­czy­zną do czasu mojego powrotu. Jeśli do drzwi zapuka inka­sent, ode­ślij go do sąsia­dów. Zigno­ruj go. Nic nie zna­czy w porów­na­niu z waż­niej­szymi spra­wami. Lepiej, żebyś dowie­dział się o tym teraz, zamiast dener­wo­wać się takimi spra­wami, gdy zało­żysz już wła­sną rodzinę”.

Z fedorą na gło­wie i aktówką w dłoni wycho­dził za drzwi z uśmie­chem, macha­jąc do nas. Pod­cho­dzi­łem do okna i patrzy­łem za nim, jak szedł chod­ni­kiem (ostroż­nie kro­cząc po lodzie w cza­sie mroź­nych zim) i wsia­dał do małego czar­nego kabrio­letu. To było dzieło sztuki o gar­dło­wym ryku, który roz­le­gał się po prze­krę­ce­niu klu­czyka i nara­stał, gdy auto wyjeż­dżało na drogę i sunęło wzdłuż chod­nika z głod­nym zachwy­tem.

Jakże ojciec uwiel­biał ten samo­chód.

Każ­dej nie­dzieli wycią­ga­li­śmy z garażu wiel­kie nie­bie­skie wia­dro oraz kilka szmat i szo­ro­wa­li­śmy go od dachu po koła. Ojciec godzi­nami pie­lę­gno­wał miękki dach i nakła­dał wosk na meta­lowe ele­menty nie raz, ale dwa razy. Mnie powie­rzał zada­nie czysz­cze­nia szprych, co trak­to­wa­łem bar­dzo poważ­nie. Kiedy koń­czy­li­śmy, auto lśniło, jakby dopiero co wyje­chało z salonu wysta­wo­wego. Ojciec skła­dał następ­nie dach i zabie­rał matkę i mnie na nie­dzielną prze­jażdżkę. Mimo że porsche było samo­cho­dem dwu­oso­bo­wym, mie­ści­łem się w prze­strzeni za sie­dze­niami, gdzie było mi przy­tul­nie, bo byłem drob­nym chłop­cem. Jecha­li­śmy do Dairy Fre­eze na lody i wodę sodową, a potem do parku na popo­łu­dniowy spa­cer pośród wiel­kich dębów i tra­wia­stych pól.

Bawi­łem się z innymi dzie­cia­kami, pod­czas gdy matka i ojciec obser­wo­wali mnie z zacie­nio­nego miej­sca pod sta­rym drze­wem; trzy­mali się za ręce, a ich oczy były pełne miło­ści. Żar­to­wali i śmiali się, a ja ich sły­sza­łem, kiedy bie­głem za piłką lub goni­łem fris­bee. „Patrz­cie! Patrz­cie!”, woła­łem. A oni patrzyli. Tak, jak powinni rodzice. Z dumą. Byłem ich synem, ich rado­ścią. Cofa­łem się pamię­cią do tam­tych mło­do­cia­nych lat. Do nich pod drze­wem, takich uśmiech­nię­tych. Cofa­łem się pamię­cią i wyobra­ża­łem sobie ich szyje roz­pła­tane od ucha do ucha, krew try­ska­jącą z ran i two­rzącą pod nimi kałuże. I śmia­łem się, a serce mi trze­po­tało z eks­cy­ta­cji; tak bar­dzo się śmia­łem.

To było, rzecz jasna, wiele lat temu, ale z pew­no­ścią wtedy się to zaczęło.

6

Por­ter

Dzień pierw­szy, 7.31

Por­ter zapar­ko­wał char­gera przy kra­węż­niku przed Dear­born Par­kway 1547 i przy­glą­dał się dużej muro­wa­nej rezy­den­cji. Sie­dzący obok niego Nash skoń­czył roz­mowę tele­fo­niczną.

– To był kapi­tan. Chce nas widzieć.

– I zoba­czy.

– Był dość sta­now­czy.

– #4MK zamie­rzał wysłać prze­syłkę tutaj. Zegar tyka. Nie mamy czasu pędzić teraz do kwa­tery głów­nej – odparł Por­ter. – To nie zaj­mie nam dużo czasu. Ważne jest, żeby­śmy wyprze­dzali zda­rze­nia.

– #4MK? Naprawdę zamie­rzasz go tak nazy­wać?

– #4MK, Czło­wiek Małpa, Zabójca Czwar­tej Małpy. Nie obcho­dzi mnie, jak będziemy nazy­wali tego pojeba.

Nash wyglą­dał przez okno.

– Nie­złe domisz­cze? Mieszka tu jedna rodzina?

Por­ter przy­tak­nął.

– Arthur Tal­bot, jego żona, nasto­let­nia córka z pierw­szego mał­żeń­stwa, pew­nie jeden lub dwa roz­sz­cze­kane kun­dle i gospo­sia albo z pięć.

– Spraw­dzi­łem zgło­sze­nia o zagi­nię­ciach. Tal­bot nikogo nie zgła­szał – poin­for­mo­wał Nash. Wysie­dli z samo­chodu i zaczęli się wspi­nać po kamien­nych scho­dach. – Jak chcesz to roze­grać?

– Szybko – stwier­dził Por­ter, kiedy naci­snął dzwo­nek.

Nash ści­szył głos.

– Żona czy córka?

– Słu­cham?

– Ucho. Według cie­bie nale­żało do żony czy do córki?

Por­ter miał wła­śnie odpo­wie­dzieć, gdy drzwi się uchy­liły, zabez­pie­czone łań­cusz­kiem. Zim­nymi brą­zo­wymi oczami patrzyła na nich gniew­nie kobieta o laty­no­skiej uro­dzie, mająca co naj­wy­żej pół­tora metra wzro­stu.

– Jakoś pomóc?

– Zasta­li­śmy pana lub panią Tal­bot?

Zer­k­nęła na Por­tera, potem na Nasha. I znowu na Por­tera.

– Momento.

Zamknęła drzwi.

– Sta­wiam na córkę – ode­zwał się Nash.

Por­ter zer­k­nął na tele­fon.

– Ma na imię Car­ne­gie.

– Car­ne­gie? Żar­tu­jesz?

– Ni­gdy nie zro­zu­miem boga­tych ludzi.

Gdy drzwi znowu się otwo­rzyły, w progu sta­nęła blon­dynka krótko po czter­dzie­stce. Miała na sobie beżowy swe­ter i czarne spodnie. Włosy zebrała w kucyk. „Atrak­cyjna”, pomy­ślał Por­ter.

– Pani Tal­bot?

Uśmiech­nęła się uprzej­mie.

– Tak. Czym mogę słu­żyć?

Laty­no­ska sta­nęła za nią i obser­wo­wała ich z dru­giego końca holu.

– Śled­czy Por­ter. A to jest śled­czy Nash. Poli­cja Chi­cago. Czy mogli­by­śmy poroz­ma­wiać?

Uśmiech znik­nął z jej twa­rzy.

– Co ona nawy­wi­jała?

– Słu­cham?

– Cho­lerna córka mojego męża. Chcia­ła­bym prze­żyć tydzień bez żad­nych dra­ma­tów zwią­za­nych z kra­dzieżą w skle­pie, prze­jażdżką kra­dzio­nym samo­cho­dem lub piciem w parku z jej rów­nie zdzi­ro­wa­tymi przy­ja­ciół­kami. Mogła­bym ser­wo­wać dar­mową kawę każ­demu poli­cjan­towi, który miałby ochotę tu wstą­pić, bo połowa z was zagląda do nas regu­lar­nie. – Cof­nęła się do środka; otwo­rzyła za sobą drzwi, za któ­rymi zoba­czyli skąpo ume­blo­wane wnę­trze. – Zapra­szam.

Por­ter i Nash weszli za nią. Skle­piony sufit był wysoki, a pośrodku wisiał żyran­dol z błysz­czą­cych krysz­ta­łów. Por­ter zwal­czył chęć zdję­cia butów przed wej­ściem na biały wypo­le­ro­wany mar­mur.

Pani Tal­bot ode­zwała się do gosposi:

– Mirando, bądź tak miła i przy­nieś nam her­batę oraz baj­gle. Chyba że pano­wie wole­liby pączki? – Ostat­nie słowa wypo­wie­działa z cie­niem uśmie­chu.

„Ach, to poczu­cie humoru boga­czy”, pomy­ślał Por­ter.

– Pro­szę się nie kło­po­tać, pro­szę pani.

Zamożne białe kobiety nie zno­siły, kiedy zwra­cano się do nich…

– Pro­szę mi mówić Patri­cia.

Prze­szli za nią przez hol, dłu­gim kory­ta­rzem, do prze­stron­nej biblio­teki. Wypo­le­ro­wane drew­niane pod­łogi lśniły w poran­nym świe­tle, roz­ja­śniane dodat­kowo pla­mami pro­mieni sło­necz­nych odbi­ja­nych przez krysz­ta­łowy żyran­dol wiszący nad dużym muro­wa­nym komin­kiem. Kobieta wska­zała im kanapę usta­wioną pośrodku pokoju. Por­ter i Nash zajęli miej­sca. Gospo­dyni usia­dła w wyglą­da­ją­cym na wygodny, prze­sad­nie wypcha­nym fotelu naprze­ciwko nich i się­gnęła po fili­żankę z her­batą sto­jącą na sto­liku obok. Poranny egzem­plarz „Tri­bune” leżał nie­tknięty.

– W zeszłym tygo­dniu przedaw­ko­wała jakieś świń­stwo i musia­łam ją ode­brać z ostrego dyżuru w środku nocy. Jej tro­skliwi przy­ja­ciele odsta­wili ją tam, kiedy zemdlała w jakimś klu­bie. Zosta­wili ją na ławce przed szpi­ta­lem. Wyobra­ża­cie to sobie? Arty wyje­chał w inte­re­sach. Musia­łam ją tu prze­trans­por­to­wać przed jego powro­tem, bo nikt nie chce go wku­rzać. Lepiej, żeby maco­cha posprzą­tała i uda­wała, że nic się nie stało.

Do pokoju weszła gospo­sia z dużą srebrną tacą. Posta­wiła ją na stole przed nimi i nalała her­batę do dwóch fili­ża­nek; jedną podała Nashowi, drugą Por­te­rowi. Na tacy stały dwa tale­rzyki. Na jed­nym znaj­do­wał się odgrzany baj­giel, na dru­gim cze­ko­la­dowy pączek.

– Nie wal­czę ze ste­reo­ty­pami – rzu­cił Nash i się­gnął po pączka.

– Nie trzeba było – powie­dział Por­ter.

– Bzdura. Smacz­nego – odparła Patri­cia.

– Gdzie jest teraz pani mąż, pani Tal­bot? W domu?

– Wyszedł wcze­śnie rano, żeby zagrać w golfa w Whe­aton.

Nash pochy­lił się do przodu.

– To pra­wie godzina drogi stąd.

Por­ter się­gnął po fili­żankę, powoli pocią­gnął łyk her­baty i odsta­wił naczy­nie na tacę.

– A pani córka?

– Pasier­bica.

– Pasier­bica – popra­wił się.

Pani Tal­bot ścią­gnęła brwi.

– Może mi powie­cie, w jakie tara­paty tym razem się wpa­ko­wała? Będę mogła zde­cy­do­wać, czy pozwo­lić wam z nią poroz­ma­wiać, czy też należy dzwo­nić do naszych praw­ni­ków.

– Więc jest tutaj?

Kobieta na moment otwo­rzyła sze­roko oczy. Uzu­peł­niła swoją fili­żankę, się­gnęła po dwie kostki cukru i wrzu­ciła je do her­baty, zamie­szała ją i wypiła. Owi­nęła pal­cami cie­płe naczy­nie.

– W swoim pokoju. I spała tam przez całą noc. Widzia­łam ją kilka minut temu, jak szy­ko­wała się do szkoły.

Por­ter i Nash wymie­nili spoj­rze­nia.

– Możemy ją zoba­czyć?

– Co ona zro­biła?

– Badamy trop, pani Tal­bot. Jeżeli jest tutaj, nie mamy się czym mar­twić. I zaraz nas tu nie będzie. Jeśli jej nie ma… – Por­ter nie chciał nie­po­trzeb­nie nie­po­koić kobiety. – Jeśli jej nie ma, możemy mieć powód do obaw.

– Nie ma potrzeby jej kryć – wyja­śnił Nash. – Musimy mieć pew­ność, że jest bez­pieczna.

Patri­cia obró­ciła fili­żankę w dłoni.

– Mirando? Czy mogła­byś przy­pro­wa­dzić Car­ne­gie?

Gospo­sia otwo­rzyła usta, prze­my­ślała to, co chciała powie­dzieć, i uznała, że tego nie zrobi. Por­ter patrzył za nią, gdy wyszła z biblio­teki, prze­szła przez kory­tarz i weszła na schody wijące się po dru­giej stro­nie.

Nash szturch­nął go łok­ciem i się odwró­cił. Por­ter powiódł wzro­kiem za jego spoj­rze­niem i zoba­czył zdję­cie w ramce na półce nad komin­kiem. Wid­niała na nim młoda blon­dynka w stroju do jazdy kon­nej sto­jąca obok kasz­ta­no­wego konia. Wstał i pod­szedł do foto­gra­fii.

– To jest pani pasier­bica?

Pani Tal­bot przy­tak­nęła.

– Cztery lata temu. Mie­siąc przed zro­bie­niem tego zdję­cia skoń­czyła dwa­na­ście lat. Zajęła pierw­sze miej­sce.

Por­ter przy­glą­dał się jej wło­som. Zabójca Czwar­tej Małpy dotych­czas zamor­do­wał tylko jedną blon­dynkę; wszyst­kie pozo­stałe były bru­net­kami.

– Patri­cio, co się dzieje?

Odwró­cili się.

W drzwiach stała nasto­latka w koszulce z wize­run­kiem Mötley Crüe, bia­łym szla­froku i kap­ciach. Miała zmierz­wione blond włosy.

– Pro­szę, nie nazy­waj mnie Patri­cią – wark­nęła pani Tal­bot.

– Prze­pra­szam, mamo.

– Car­ne­gie, ci dżen­tel­meni są z poli­cji Chi­cago.

Twarz dziew­czyny pobla­dła.

– Dla­czego przy­je­chała do nas poli­cja, Patri­cio?

Por­ter i Nash gapili się na jej uszy. Dwoje uszu. Znaj­du­ją­cych się na wła­ści­wym miej­scu.

7

Por­ter

Dzień pierw­szy, 7.48

Zaczęło mżyć. Schody z kamie­nia bru­ko­wego były mokre i śli­skie, gdy Por­ter i Nash poko­ny­wali je pospiesz­nie, idąc z rezy­den­cji pań­stwa Tal­bot do samo­chodu zapar­ko­wa­nego przy kra­węż­niku. Wsko­czyli do środka i zatrza­snęli za sobą drzwi. Przy­glą­dali się zło­wiesz­czemu niebu.

– Nie potrze­bu­jemy tego gówna, nie dzi­siaj – uty­ski­wał Por­ter. – Jeśli zacznie padać, Tal­bot odwoła grę i go stra­cimy.

– Mamy więk­szy pro­blem. – Nash stu­kał w swo­jego iPhone’a.

– Znowu kapi­tan Dal­ton?

– Nie, gorzej. Ktoś zatwe­eto­wał.

– Że co?

– Zatwe­eto­wał.

– Co to, do cho­lery, zna­czy?

Nash podał mu tele­fon.

Por­ter prze­czy­tał drobną czcionkę.

@#4MKNAZAWSZE CZY TO JEST ZABÓJCA CZWAR­TEJ MAŁPY?

Poni­żej znaj­do­wało się zdję­cie ofiary poran­nego wypadku leżą­cej twa­rzą na asfal­cie. Kra­wędź miej­skiego auto­busu była led­wie widoczna w rogu.

Por­ter ścią­gnął brwi.

– Kto udo­stęp­nił to zdję­cie pra­sie?

– Cho­lera, Sam. Powi­nie­neś się doedu­ko­wać. Nikt niczego nie udo­stęp­nił. Ktoś strze­lił fotkę tele­fo­nem i puścił w obieg, żeby wszy­scy mogli ją zoba­czyć – wyja­śnił Nash. – Tak działa Twit­ter.

– Wszy­scy? Jak wielu ludzi to wszy­scy?

Nash znowu coś wstu­kał.

– Post poja­wił się dwa­dzie­ścia minut temu. Dostał trzy tysiące dwie­ście dwa­na­ście polu­bień. Twe­eto­wano go dalej ponad pięć­set razy.

– Polu­bień? Twe­eto­wano dalej? Co to jest, kurwa? Mów po ludzku, Nash.

– To zna­czy, że sprawa nabrała roz­głosu. Świat już wie, że on nie żyje.

Zadzwo­nił tele­fon Nasha.

– Teraz to kapi­tan. Co mam mu powie­dzieć?

Por­ter uru­cho­mił sil­nik, wrzu­cił bieg i pomknął West North Street w stronę drogi 294.

– Powiedz, że podą­żamy za tro­pem.

– Jakim tro­pem?

– Tal­bo­tów.

Nash wyda­wał się sko­ło­wany.

– Ale to nie Tal­bo­to­wie. Obie kobiety są w domu.

– Nie cho­dzi o nie. Utniemy sobie poga­wędkę z Arthu­rem. Jestem gotów się zało­żyć, że żona i córka nie są jedy­nymi kobie­tami w jego życiu – oznaj­mił Por­ter.

Nash ski­nął głową i ode­brał tele­fon. Por­ter sły­szał przez malutki gło­śnik, że kapi­tan krzy­czy. Po mniej wię­cej minu­cie powta­rza­nia: „Tak jest, sir” Nash zasło­nił słu­chawkę.

– Chce z tobą roz­ma­wiać.

– Powiedz, że pro­wa­dzę. Nie jest bez­piecz­nie roz­ma­wiać w cza­sie jazdy. – Skrę­cił kie­row­nicę ostro w lewo, żeby wymi­nąć mini­vana jadą­cego wol­niej niż ich sto czter­dzie­ści kilo­me­trów na godzinę.

– Tak jest, kapi­ta­nie. Włą­czam gło­śnik. Pro­szę pocze­kać…

Cienki, cichy głos kapi­tana ryk­nął dono­śnie po pod­łą­cze­niu iPhone’a do sys­temu gło­śni­ków Blu­eto­oth w samo­cho­dzie.

– …zgło­ście się na komi­sa­ria­cie za dzie­sięć minut, żeby­śmy mogli zebrać zespół i zająć się sprawą. Dobi­jają się do mnie wszy­scy dzien­ni­ka­rze z tele­wi­zji i gazet.

– Kapi­ta­nie, mówi Por­ter. Zna pan ramy cza­sowe rów­nie dobrze jak my. Zamie­rzał wysłać ucho dzi­siaj rano. To zna­czy, że porwał ją dzień lub dwa dni temu. Dobra wia­do­mość jest taka, że ni­gdy ich nie zabija od razu, więc możemy mieć pew­ność, że ona na­dal żyje… gdzieś tam. Nie wiemy, ile ma czasu. Jeżeli pla­no­wał tylko wysko­czyć, żeby nadać prze­syłkę, praw­do­po­dob­nie nie zosta­wił jej jedze­nia ani wody. Prze­ciętna osoba prze­żyje bez wody trzy dni i trzy tygo­dnie bez poży­wie­nia. Zegar tyka, kapi­ta­nie. Uwa­żam, że w naj­lep­szym razie mamy trzy dni na zna­le­zie­nie jej. Może mniej.

– Dla­tego musi­cie tu wra­cać.

– Naj­pierw musimy wyja­śnić, kto to jest. Do tego czasu będziemy drep­tali w miej­scu. Chce pan ruszyć z tą sprawą? Pro­szę mi dać godzinę. Mam nadzieję, że uda mi się podać panu nazwi­sko, które będzie można prze­ka­zać pra­sie. Da im pan zdję­cie zagi­nio­nej dziew­czyny i wezmą się do roboty – powie­dział Por­ter.

Kapi­tan mil­czał przez chwilę.

– Godzina. I ani minuty dłu­żej.

– To nam wystar­czy.

– Trak­tuj­cie Tal­bota deli­kat­nie. Spo­tyka się z bur­mi­strzem – dodał kapi­tan.

– Będziemy dzia­łać w ręka­wicz­kach, zro­zu­mia­łem.

– Oddzwoń­cie po roz­mo­wie z nim. – Kapi­tan się roz­łą­czył.

Por­ter wyje­chał na drogę 294. Nash wpro­wa­dził Whe­aton do GPS-u.

– Czter­dzie­ści pięć kilo­me­trów.

Samo­chód przy­spie­szył, gdy Por­ter przy­ci­snął jesz­cze moc­niej pedał gazu. Nash włą­czył radio.

– Mimo że poli­cja Chi­cago nie wydała jesz­cze oświad­cze­nia, podej­rzewa się, że pie­szy, który zgi­nął rano pod kołami auto­busu miej­skiego w pobliżu Hyde Parku, był tak zwa­nym Zabójcą Czwar­tej Małpy. Paczuszka sfo­to­gra­fo­wana na miej­scu wypadku przy­po­mina te, które zabójca wysy­łał w prze­szło­ści. Mia­nem Zabójcy Czwar­tej Małpy ochrzcił go nie­gdyś Samuel Por­ter, śled­czy z chi­ca­gow­skiej poli­cji, jeden z pierw­szych, któ­rzy dostrze­gli cha­rak­te­ry­styczny sche­mat dzia­ła­nia prze­stępcy.

– To nie­prawda! Nie wymy­śli­łem tego…

– Cii! – prze­rwał mu Nash.

– Wize­ru­nek czte­rech małp wywo­dzi się ze świą­tyni Tosho-gu w Nikko w Japo­nii, gdzie rzeźby przed­sta­wia­jące małpki umiesz­czono nad wej­ściem. Pierw­sza zasła­nia uszy, druga oczy, trze­cia usta. Sta­nowi to ilu­stra­cję przy­sło­wia: „Nie sły­sza­łem nic złego, nie widzia­łem nic złego, nie mówię nic złego”. Czwarta małpa to ale­go­ria „Nie czy­nię nic złego”. Sche­mat dzia­ła­nia zabójcy pozo­staje nie­zmienny od czasu jego pierw­szej ofiary, Calli Tre­mell, która zgi­nęła pięć i pół roku temu. Dwa dni po porwa­niu rodzina Tre­mellów otrzy­mała pocztą ucho. Dwa dni póź­niej, oczy. Po kolej­nych dwóch dniach poja­wił się język. Ciało zna­le­ziono w Bed­ford Park dwa dni po dacie stem­pla pocz­to­wego na ostat­niej prze­syłce. Ofiara ści­skała w dłoni liścik, na któ­rym napi­sano po pro­stu: „Nie czy­nię nic złego”. Póź­niej odkryto, że Michael Tre­mell, ojciec zabi­tej, był zaan­ga­żo­wany w nie­le­galny hazard i prze­le­wał miliony dola­rów na zagra­niczne rachunki…

Nash wyłą­czył radio.

– Zawsze porywa dziecko lub rodzeń­stwo, żeby uka­rać ojca za jakie­goś rodzaju prze­stęp­stwo. Dla­czego nie tym razem? Dla­czego nie Car­ne­gie?

– Nie wiem.

– Ktoś powi­nien spraw­dzić finanse Tal­bota – pod­su­nął Nash.

– Dobry pomysł. Kogo mamy?

– Matta Hosmana?

Por­ter ski­nął głową.

– Zadzwoń do niego. – Się­gnął do kie­szeni na piersi, wycią­gnął z niej pamięt­nik i rzu­cił go Nashowi na kolana. – A potem czy­taj to na głos.

8

Pamięt­nik

Matka i ojciec byli dość mocno zżyci z sąsia­dami, Simo­nem i Lisą Car­te­rami. Byłem zale­d­wie jede­na­sto­let­nim chłop­cem owego lata, kiedy poja­wili się w naszej cudow­nej dziel­nicy, i wszy­scy oni wyda­wali mi się sta­rzy, gdy patrzy­łem na nich ze swo­jej ogra­ni­czo­nej per­spek­tywy. Teraz jed­nak dociera do mnie, że matka i ojciec mieli po jakieś trzy­dzie­ści pięć lat, i nie sądzę, żeby Car­te­ro­wie byli wię­cej niż o rok lub dwa lata młodsi. Naj­wy­żej trzy. Może cztery, ale wąt­pię, żeby róż­nica wyno­siła ponad pięć lat. Prze­pro­wa­dzili się do sąsied­niego domu, jedy­nego oprócz naszego sto­ją­cego przy końcu tej spo­koj­nej uliczki.

Czy wspo­mi­na­łem, jak nie­sa­mo­wi­cie piękna była moja matka?

Jakie to nie­grzeczne z mojej strony, że pomi­ną­łem taki szcze­gół. Papla­łem tu o tak nie­istot­nych spra­wach, a nie odma­lo­wa­łem obrazu wła­ści­wie ilu­stru­ją­cego nar­ra­cję, którą zgo­dzi­łeś się łaska­wie śle­dzić.

Gdy­byś mógł się­gnąć do tego tomu i mnie spo­licz­ko­wać, zachę­cił­bym Cię do tego. Cza­sami płynę i wtedy trzeba mną mocno potrzą­snąć, żebym wró­cił na wła­ściwe tory. O czym to ja…?

Matka.

Matka była piękna.

Włosy miała jedwa­bi­ste. W kolo­rze blond, puszy­ste i lśniące pozba­wio­nym prze­sady zdro­wym poły­skiem. Się­gały jej do połowy szczu­płych ple­ców ele­ganc­kimi falami. Och, i jej oczy! To był naj­ja­skraw­szy odcień zie­leni, szma­ragdy osa­dzone w per­fek­cyj­nie por­ce­la­no­wej skó­rze.

Nie wsty­dzę się przy­znać, że jej syl­wetka przy­cią­gała wzrok. Bie­gała codzien­nie, więc ośmielę się zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że nie miała na sobie ani grama tłusz­czu. Mogła ważyć co naj­wy­żej pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów i się­gała ojcu do ramie­nia, czyli miała z metr sześć­dzie­siąt wzro­stu.

Uwiel­biała sukienki pla­żowe.

Nosiła je w naj­go­ręt­sze dni i w środku zimy. Nie zwa­żała na chłód. Pamię­tam pewną zimę, w cza­sie któ­rej zaspy się­gały para­pe­tów. Zasta­łem matkę nucącą wesoło w kuchni w krót­kiej bia­łej sukience w kwiaty tań­czą­cej wokół jej syl­wetki. Pani Car­ter sie­działa przy stole w kuchni z paru­ją­cym kub­kiem szczę­ścia w dło­niach, a matka tłu­ma­czyła jej, że nosi takie sukienki, bo dzięki nim czuje się wolna. Lubiła krót­kie, bo uwa­żała, że nogi sta­no­wią jej naj­więk­szy atut. Opo­wia­dała też, jak bar­dzo ojciec uwiel­biał jej sukienki. Jak się nimi bawił. Jak lubił czuć ich mate­riał na bar­kach lub zawi­nięty wokół…

Matka mnie spo­strze­gła, a ja wysze­dłem.

9

Por­ter

Dzień pierw­szy, 8.49

Por­ter nie znał się na gol­fie. Nie prze­ma­wiała do niego idea ude­rza­nia w białą piłeczkę, a następ­nie uga­nia­nia się za nią godzi­nami. Rozu­miał, że może to sta­no­wić wyzwa­nie, nie­mniej nie uwa­żał, żeby to był sport. Siat­kówka to sport. Piłka nożna też. Ale coś, co można upra­wiać w wieku osiem­dzie­się­ciu lat, kiedy tasz­czy się na ple­cach butlę z tle­nem i nosi paste­lowe spodnie, ni­gdy nie będzie spor­tem.

Restau­ra­cja przy polu była jed­nak dobra. Zabrał Heather do Chi­cago Golf Club dwa lata temu z oka­zji rocz­nicy ślubu i zamó­wił naj­droż­szy stek, jaki kie­dy­kol­wiek jadł. Heather zamó­wiła homara, o któ­rym roz­pra­wiała potem tygo­dniami. Pen­sja poli­cjanta nie dawała wielu moż­li­wo­ści, ale warto było wydać pie­nią­dze na wszystko, co uszczę­śli­wiało jego żonę.

Zatrzy­mał się przed dużym budyn­kiem klubu i podał klu­czyki par­kin­go­wemu.

– Pro­szę zapar­ko­wać bli­sko. Będziemy tu krótko.

Wyprze­dzili nie­po­godę. Niebo prze­sła­niała lekka mgiełka, ale ciemne burzowe chmury zatrzy­mały się nad mia­stem.

Hol był prze­stronny i dobrze wypo­sa­żony. Kilku człon­ków zebrało się przy kominku w odle­głym kącie, skąd roz­cią­gał się widok na luk­su­sowe pole zaczy­na­jące się tuż za prze­szklo­nymi oknami bal­ko­no­wymi. Ich głosy odbi­jały się echem od mar­mu­ro­wej pod­łogi i maho­nio­wej boaze­rii.

Nash gwizd­nął cicho.

– Jeśli będziesz robił z sie­bie żebraka, każę ci cze­kać w samo­cho­dzie.

– W miarę upływu tego dnia żałuję coraz bar­dziej, że nie wło­ży­łem lep­szego gar­ni­turu – przy­znał Nash. – Nie obra­camy się w takim świe­cie, Sam.

– Grasz?

– Kiedy po raz ostatni trzy­ma­łem kij gol­fowy, ćwi­czy­łem pod­sta­wowe ude­rze­nie. To jest klub gol­fowy dla dużych chłop­ców. Mnie bra­kuje cier­pli­wo­ści – odparł Nash.

W pobliżu środka holu sie­działa za biur­kiem młoda kobieta. Kiedy do niej pode­szli, pod­nio­sła wzrok znad lap­topa i się uśmiech­nęła.

– Dzień dobry, pano­wie. Witamy w Chi­cago Golf Club. W czym mogę pomóc?

Posłała im lśniący biały uśmiech, ale Por­ter dostrzegł, że ich oce­nia. Nie zapy­tała, czy mają rezer­wa­cję, i wąt­pił, żeby było to skut­kiem prze­ocze­nia. Wycią­gnął odznakę i poka­zał ją recep­cjo­ni­stce.

– Szu­kamy Arthura Tal­bota. Jego żona powie­działa, że tu dzi­siaj gra.

Uśmiech kobiety zbladł, kiedy strze­liła oczami w stronę odznaki Por­tera, a potem Nasha. Pod­nio­sła słu­chawkę tele­fonu, wybrała numer wewnętrzny, powie­działa coś cicho i się roz­łą­czyła.

– Pro­szę usiąść. Za chwilę ktoś do panów przyj­dzie. – Wska­zała kanapę w odle­głym kącie.

– Pocze­kamy tutaj, dzię­ku­jemy – odparł Por­ter.

Kolejny uśmiech. Recep­cjo­nistka wró­ciła do kom­pu­tera. Szczu­płe zadbane palce ska­kały po kla­wia­tu­rze.

Por­ter zer­k­nął na zega­rek. Zbli­żała się dzie­wiąta.

Drzwiami po ich lewej stro­nie wszedł do holu męż­czy­zna po pięć­dzie­siątce. Miał schlud­nie zacze­sane do tyłu siwie­jące włosy i per­fek­cyj­nie wypra­so­wany gra­na­towy gar­ni­tur. Zbli­ża­jąc się do nich, wycią­gnął rękę w stronę Por­tera.

– Sły­sza­łem, że przy­szli pano­wie spo­tkać się z panem Tal­bo­tem? – Miał słaby uścisk dłoni. Ojciec Por­tera nazy­wał to ści­ska­niem zde­chłej ryby. – Douglas Pre­scott, star­szy mene­dżer.

Por­ter mignął odznaką.

– Śled­czy Por­ter, a to jest śled­czy Nash z chi­ca­gow­skiej poli­cji. Sprawa jest nad­zwy­czaj pilna. Wie pan, gdzie znaj­dziemy pana Tal­bota?

Blon­dynka im się przy­glą­dała. Kiedy Pre­scott zer­k­nął w jej stronę, wró­ciła do lap­topa. Męż­czy­zna wró­cił wzro­kiem do Por­tera.

– Sądzę, że grupa pana Tal­bota roz­po­częła grę o siód­mej trzy­dzie­ści, więc prze­bywa na polu. Mogą pano­wie na niego tutaj pocze­kać. W jadalni znajdą pano­wie wyborne śnia­da­nie. Jeżeli lubią pano­wie cygara, ofe­ru­jemy naj­lep­szy wybór.

– Sprawa nie może cze­kać.

Pre­scott ścią­gnął brwi.

– Nie prze­szka­dzamy naszym gościom w cza­sie gry, pano­wie.

– Nie prze­szka­dzamy? – powtó­rzył Nash.

– Nie prze­szka­dzamy – upie­rał się Pre­scott.

Por­ter wywró­cił oczami. Dla­czego wszy­scy zda­wali się wycho­dzić z sie­bie, żeby utrud­niać mu dzia­ła­nie?

– Panie Pre­scott, bra­kuje nam czasu i cier­pli­wo­ści na coś takiego. Według mnie ma pan dwie opcje. Może nas pan zapro­wa­dzić do pana Tal­bota, albo mój part­ner aresz­tuje pana pod zarzu­tem utrud­nia­nia śledz­twa, przy­kuje pana do biurka kaj­dan­kami i zacznie wołać pana Tal­bota tak długo, aż ten do nas podej­dzie. Widzia­łem go już w akcji. Facet jest gło­śny. Wybór należy do pana, ale naprawdę uwa­żam, że pierw­sza opcja w mniej­szym stop­niu zakłóci dzia­ła­nie tej pla­cówki.

Recep­cjo­nistka stłu­miła chi­chot.

Pre­scott posłał jej wście­kłe spoj­rze­nie, pod­szedł do nich i ści­szył głos.

– Pan Tal­bot jest waż­nym spon­so­rem i oso­bi­stym przy­ja­cie­lem pań­skiego szefa, bur­mi­strza. Grali tu razem przed zale­d­wie dwoma tygo­dniami. Nie sądzę, by któ­ryś z nich był zado­wo­lony na wieść, że dwóch funk­cjo­na­riu­szy chciało spla­mić honor poli­cji chi­ca­gow­skiej, gro­żąc cywi­lowi w związku z tym, że pró­bo­wał wyko­ny­wać swoją pracę. Gdy­bym zadzwo­nił do niego teraz i powie­dział, że zamier­za­cie tu urzą­dzić scenę, nie­wąt­pli­wie ode­słałby was do swo­jego praw­nika, zanim wziąłby pod uwagę chęć poświę­ce­nia czasu na roz­mowę z wami.

Nash odpiął kaj­danki od paska.

– Aresz­tuję tego bubka, Sam. Chcę zoba­czyć, jak będzie sobie radził w pace w oto­cze­niu koka­ini­stów i piju­sów. Jestem pewien, że panna – zer­k­nął na pla­kietkę blon­dynki – Piper pomoże nam z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią.

Pre­scott poczer­wie­niał.

– Niech pan weź­mie głę­boki wdech i dobrze się zasta­nowi, zanim pan powie coś wię­cej, panie Pre­scott – ostrzegł go Por­ter.

Pre­scott wywró­cił oczami, po czym ode­zwał się do panny Piper:

– Gdzie znaj­duje się w tej chwili grupa pana Tal­bota?

Stuk­nęła różo­wym akry­lo­wym paznok­ciem w moni­tor.

– Pod­je­chali wła­śnie do szó­stego dołka.

– Macie kamery? – zain­te­re­so­wał się Nash.

Kobieta pokrę­ciła głową.

– Nasze meleksy są wypo­sa­żone w urzą­dze­nia śle­dzące GPS. Dzięki temu zapo­bie­gamy powsta­wa­niu zato­rów i zapew­niamy wszyst­kim płynną grę.

– Jeżeli ktoś gra powoli, zgar­nia­cie go z pola i kie­ru­je­cie do szkółki?

– Nie podej­mu­jemy tak dra­stycz­nych dzia­łań. Możemy wysłać tam zawo­dowca, który udzieli kilku rad. I pomoże przejść dalej – wyja­śniła recep­cjo­nistka.

– Może nas tam pani zawieźć?

Kobieta zer­k­nęła na Pre­scotta. Męż­czy­zna pod­niósł ręce w geście pod­da­nia się.

– Pro­szę jechać.

Panna Piper zabrała torebkę spod biurka i wska­zała w stronę kory­ta­rza w zachod­niej czę­ści budynku.

– Tędy pro­szę.

Po chwili sie­dzieli w melek­sie jadą­cym po bru­ko­wa­nej ścieżce. Panna Piper pro­wa­dziła, Por­ter sie­dział obok niej, a Nash na małej ławce z tyłu. Prze­klął, kiedy naje­chali na wybój, przez co aż pod­sko­czył.

Por­ter wsu­nął dło­nie do kie­szeni. Na otwar­tej prze­strzeni było zimno.

– Prze­pra­szam za swo­jego szefa. Potrafi być… – Zamil­kła, szu­ka­jąc odpo­wied­niego słowa. – Bywa cza­sami gbu­ro­waty.

– A co to zna­czy? – zapy­tał Nash.

– Nie chciał­byś zapro­sić kogoś takiego na swój wie­czór kawa­ler­ski – odparł Por­ter.

Nash par­sk­nął śmie­chem.

– Raczej nie stanę nie­ba­wem przed ołta­rzem. Chyba że panna Piper ma przy­ja­ciółkę, która szuka pra­cow­nika służby cywil­nej zara­bia­ją­cego kiep­skie pie­nią­dze w zamian za regu­larne nara­ża­nie życia. Pra­cuję do późna i zaglą­dam do kie­liszka czę­ściej, niż chciał­bym się przy­znać przed kimś nowo pozna­nym.

Por­ter popa­trzył na pannę Piper.

– Pro­szę się nim nie przej­mo­wać. Nie ma pani praw­nego obo­wiązku uma­wiać poli­cjan­tów z atrak­cyj­nymi przy­ja­ciół­kami.

Kobieta zer­k­nęła we wsteczne lusterko.

– Nie­zła z pana par­tia. Skon­tak­tuję się z kole­żan­kami ze stu­diów zaraz po powro­cie do biurka.

– Będzie mi bar­dzo miło – odpo­wie­dział Nash.

Por­ter podzi­wiał kra­jo­braz. Na krót­kiej i soczy­stej tra­wie nie było widać choćby jed­nego chwa­stu czy nie­po­kor­nego ździe­bełka. Po oby­dwu stro­nach ścieżki znaj­do­wały się małe stawy. Ogromne dęby rosły przy skraju torów, a ich gałę­zie chro­niły gra­czy przed słoń­cem i wia­trem.

– Tam są. – Panna Piper wska­zała ruchem głowy na grupkę czte­rech męż­czyzn sto­ją­cych wokół cze­goś, co przy­po­mi­nało wysoką chudą fon­tannę.

– Co to jest? – zapy­tał Nash.

– Co takiego? – Panna Piper się uśmiech­nęła.

– To jest, pano­wie, urzą­dze­nie do mycia piłek1.

Nash poma­so­wał skro­nie i zamknął oczy.

– Przy­szło mi do głowy tyle dow­ci­pów, że aż mnie roz­bo­lała.

Panna Piper zapar­ko­wała za melek­sem Tal­bota i zacią­gnęła hamu­lec.

– Mam na panów pocze­kać?

Por­ter uśmiech­nął się do niej.

– Byłoby miło. Dzię­ku­jemy.

Nash zesko­czył ze swo­jego miej­sca.

– W dro­dze powrot­nej to ja sia­dam obok kie­rowcy. Ławka z tyłu jest twoja.

Por­ter pod­szedł do czte­rech męż­czyzn szy­ku­ją­cych się do wybi­ja­nia piłki i poka­zał odznakę.

– Witam panów. Śled­czy Sam Por­ter z chi­ca­gow­skiej poli­cji. To jest mój part­ner, śled­czy Nash. Prze­pra­szam, że zakłó­cam panom grę, ale mamy sytu­ację nie­cier­piącą zwłoki. Który z panów to Arthur Tal­bot?

Wysoki męż­czy­zna tro­chę po pięć­dzie­siątce z krótko ostrzy­żo­nymi przy­pró­szo­nymi siwi­zną wło­sami prze­krzy­wił lekko głowę i posłał im uśmiech zwany przez Nasha uśmie­chem poli­tyka.

– To ja – powie­dział.

Por­ter ści­szył głos.

– Czy mogli­by­śmy przez chwilę poroz­ma­wiać na osob­no­ści?

Tal­bot miał na sobie brą­zową wia­trówkę wło­żoną na białą koszulkę polo, brą­zowy pasek i beżowe spodnie. Pokrę­cił głową.

– Nie ma takiej potrzeby. To są moi part­ne­rzy biz­ne­sowi. Nie mam przed nimi tajem­nic.

Star­szy męż­czy­zna po jego lewej stro­nie pod­su­nął na nosie oku­lary w dru­cia­nej opra­wie i przy­gła­dził coś, co wyglą­dało na zacze­skę zmierz­wioną przez lekki wiatr. Nie spusz­czał z Por­tera zalęk­nio­nego spoj­rze­nia.

– Możemy kon­ty­nu­ować grę, Arthu­rze. Dogo­nisz nas w dowol­nym momen­cie.

Tal­bot pod­niósł rękę, żeby go uci­szyć.

– W czym mogę panu pomóc, detek­ty­wie?

– Wygląda pan bar­dzo zna­jomo – zwró­cił się Nash do męż­czy­zny sto­ją­cego po pra­wej stro­nie Tal­bota.

Por­ter też odniósł takie wra­że­nie, ale nie mógł sko­ja­rzyć czło­wieka. Około metra osiem­dzie­się­ciu wzro­stu. Gęste ciemne włosy. Wyspor­to­wany. Po czter­dzie­stce.

– Louis Fisch­man. Pozna­li­śmy się kilka lat temu. Pro­wa­dzi­li­ście sprawę Elle Bor­ton. Pra­co­wa­łem wów­czas w biu­rze pro­ku­ra­tora okrę­go­wego. Prze­sze­dłem do sek­tora pry­wat­nego.

Tal­bot ścią­gnął brwi.

– Elle Bor­ton? Dla­czego koja­rzę to nazwi­sko?

– Była jedną z ofiar Zabójcy Małpy, prawda? – Trzeci męż­czy­zna dołą­czył do roz­mowy. Maj­stro­wał coś przy urzą­dze­niu do mycia piłek.

Por­ter przy­tak­nął.

– Drugą.

– No tak.

– Popie­przony drań – burk­nął męż­czy­zna w oku­la­rach. – Macie jakieś poszlaki?

– Nie­wy­klu­czone, że miej­ski auto­bus zała­twił go dzi­siaj rano – poin­for­mo­wał Nash.

– Miej­ski auto­bus? Wydał go kie­rowca? – zapy­tał Fisch­man.

Por­ter pokrę­cił głową i wyja­śnił sytu­ację.

– I wie­rzy­cie, że to był Zabójca Małpy?

– Na to wygląda.

Arthur Tal­bot ścią­gnął brwi.

– Dla­czego pano­wie do mnie przy­szli?

Por­ter wziął głę­boki wdech. Nie­na­wi­dził tej czę­ści swo­jej pracy.

– Męż­czy­zna, który zgi­nął, naj­praw­do­po­dob­niej zmie­rzał do skrzynki pocz­to­wej sto­ją­cej po dru­giej stro­nie ulicy.

– Och?

– Na paczce wid­niał adres domowy pana Tal­bota.

Twarz Tal­bota pobla­dła. Jak więk­szość miesz­kań­ców Chi­cago, znał spo­sób dzia­ła­nia mor­dercy.

Fisch­man poło­żył dłoń na jego ramie­niu.

– Co się znaj­do­wało w prze­syłce, detek­ty­wie?

– Ucho.

– Och nie. Car­ne­gie…

– To nie była Car­ne­gie, panie Tal­bot, ani Patri­cia. Obie są bez­pieczne. Zanim tu przy­je­cha­li­śmy, byli­śmy w pań­skim domu. To pań­ska żona powie­działa nam, gdzie pana znaj­dziemy – wyrzu­cił z sie­bie jak naj­szyb­ciej Por­ter, a potem ści­szył głos, pró­bu­jąc tym samym uspo­koić męż­czy­znę. – Potrze­bu­jemy pań­skiej pomocy, panie Tal­bot. Musi nam pan pomóc usta­lić, kogo porwał.

– Muszę usiąść – powie­dział Tal­bot. – Zaraz zwy­mio­tuję.

Fisch­man zer­k­nął na Por­tera, a potem moc­niej zaci­snął dłoń na ramie­niu Tal­bota.

– Arty, zapro­wa­dzę cię do meleksa.

Odsu­nął się od sto­jaka z piłką, pod­pro­wa­dził męż­czy­znę do meleksa i posa­dził na sie­dze­niu.

Por­ter poka­zał Nashowi, żeby został na miej­scu, a sam poszedł za męż­czy­znami. Usiadł obok Tal­bota, żeby móc z nim roz­ma­wiać po cichu.

– Wie pan, jak on działa, prawda? Zna pan sche­mat?

Tal­bot przy­tak­nął.

– Nie czy­nię nic złego – szep­nął.

– Zga­dza się. Znaj­duje osobę, która zro­biła coś złego, coś, co on uważa za zły czyn, i odbiera jej kogoś bli­skiego. Kogoś, na kim tej oso­bie zależy.

– Ja nie, ja nie… – jąkał się Tal­bot.

Fisch­man wszedł w tryb praw­nika.

– Arty, chyba nie powi­nie­neś mówić nic wię­cej, zanim nie poroz­ma­wiamy.

Tal­bot oddy­chał ciężko.

– Mój adres? Jeste­ście pewni?

– Dear­born Par­kway pięt­na­ście czter­dzie­ści sie­dem – powie­dział Por­ter. – Tak, jeste­śmy pewni.

– Arty… – burk­nął pod nosem Fisch­man.

– Musimy się dowie­dzieć, kto to jest. Kogo porwał. – Por­ter zawa­hał się przez moment, zanim dodał. – Czy ma pan kochankę, panie Tal­bot? – Przy­su­nął się bli­żej. – Jeśli ma pan inną kobietę, może nam pan powie­dzieć. Zacho­wamy dys­kre­cję. Ma pan moje słowo. Chcemy się tylko dowie­dzieć, kogo porwał.

– To nie tak – wymam­ro­tał Tal­bot.

Por­ter poło­żył dłoń na jego ramie­niu.

– Wie pan, kogo dopadł?

Tal­bot strą­cił jego rękę i wstał. Się­gnął do kie­szeni i wycią­gnął tele­fon komór­kowy, prze­szedł na drugą stronę ścieżki i ener­gicz­nie wystu­kał numer.

– Odbierz, pro­szę. Pro­szę…

Por­ter wstał i powoli do niego pod­szedł.

– Do kogo pan dzwoni, panie Tal­bot?

Arthur Tal­bot zaklął i się roz­łą­czył.

Fisch­man pod­szedł do niego.

– Jeśli im powiesz, nie będziesz mógł tego cof­nąć. Rozu­miesz? Gdy to ujaw­nisz, prasa coś zwie­trzy. Twoja żona. Udzia­łowcy. Masz zobo­wią­za­nia. To cię prze­ra­sta. Musisz to prze­my­śleć. Może poroz­ma­wiaj z któ­rymś z pozo­sta­łych praw­ni­ków, jeżeli nie chcesz poru­szać tego tematu ze mną.

Tal­bot posłał mu wście­kłe spoj­rze­nie.

– Nie będę cze­kał na ana­lizę papie­rów war­to­ścio­wych, pod­czas gdy jakiś psy­chol…

– Arty! – prze­rwał mu Fisch­man. – Przy­naj­mniej potwierdźmy to naj­pierw oso­bi­ście. Upew­nijmy się.

– To mi wygląda na pro­stą drogę do śmierci tej osoby – zauwa­żył Por­ter.

Arthur Tal­bot mach­nął do niego sfru­stro­wany i wybrał ponow­nie numer w swoim tele­fo­nie. Jego twarz wyra­żała coraz sil­niej­szy lęk. Gdy się roz­łą­czył, ude­rzył w wyświe­tlacz tak mocno, że Por­ter się zasta­na­wiał, czy go nie roz­bił.

Dał znak Nashowi, żeby pod­szedł.

– Ma pan drugą córkę, panie Tal­bot. Czy tak? Ze związku poza­mał­żeń­skiego?

Kiedy Por­ter wypo­wie­dział te słowa, Tal­bot odwró­cił wzrok. Fisch­man jakby oklapł i wydał z sie­bie dłu­gie wes­tchnie­nie.

Tal­bot zer­k­nął na Por­tera, potem na Fisch­mana i znowu na Por­tera. Prze­cze­sał włosy pal­cami.

– Patri­cia i Car­ne­gie nic o niej nie wie­dzą.

Por­ter pod­szedł do niego bli­żej.

– Czy ona mieszka w Chi­cago?

Tal­bot trząsł się ze zde­ner­wo­wa­nia. Znowu ski­nął głową.

– Flair Tower. Ma tam apar­ta­ment. Numer dwa tysiące sie­dem­set cztery. Mieszka z opie­kunką. Zadzwo­nię i uprze­dzę, że przy­je­dzie­cie, żeby­ście mogli wejść.

– Gdzie jej matka?

– Nie żyje. Od dwu­na­stu lat. Boże, ona ma tylko pięt­na­ście lat.

Nash odwró­cił się do nich ple­cami i zadzwo­nił do dys­po­zy­torni. Ktoś może doje­chać do Flair Tower w ciągu kilku minut.

Por­ter poszedł za Tal­bo­tem do meleksa i usiadł obok niego.

– Kto się nią opie­kuje?

– Miała raka. Jej matka. Obie­ca­łem jej, że zaopie­kuję się naszą córką po jej śmierci. Guz rósł tak szybko. To trwało tylko mie­siąc. – Ude­rzył się w bok głowy. – Znaj­do­wał się tutaj. Nie było mowy o ope­ra­cji. Zapła­cił­bym każde pie­nią­dze. Pró­bo­wa­łem. Ale nie mogli ope­ro­wać. Kocha­łem ją naj­bar­dziej na świe­cie. Musia­łem jed­nak poślu­bić Patri­cię, mia­łem… zobo­wią­za­nia. Ist­niały powody, na które nie mia­łem wpływu. Chcia­łem jed­nak poślu­bić Catrinę. Cza­sami życie wcho­dzi nam w drogę, wie pan? Nie­kiedy trzeba zro­bić coś dla więk­szego dobra.

Por­ter nie wie­dział. Zupeł­nie tego nie rozu­miał. Czy to był pięt­na­sty wiek? Mał­żeń­stwa z przy­musu od dawna nale­żały do prze­szło­ści. Temu gościowi bra­ko­wało krę­go­słupa. Jed­nak na głos powie­dział:

– Nie do nas należy oce­nia­nie pana, panie Tal­bot. Jak się nazywa?

– Emory – powie­dział Tal­bot. – Emory Con­nors.

– Ma pan jej zdję­cie?

Tal­bot się zawa­hał, po czym pokrę­cił głową.

– Nie przy sobie. Nie mogłem ryzy­ko­wać, że Patri­cia je znaj­dzie.

10

Por­ter

Dzień pierw­szy, 9.23

– Car­ne­gie i Emory? Na Gwiazdkę spre­zen­tuję tej rodzi­nie księgę imion dla dzieci – rzu­cił Nash. – Jakim cudem komuś udało się ukryć przed obecną żoną córkę i dziew­czynę w jed­nym z naj­droż­szych apar­ta­men­tow­ców w mie­ście?

Por­ter rzu­cił mu klu­czyki i obszedł swój samo­chód, żeby usiąść po stro­nie pasa­żera.

– Ty pro­wadź. Muszę czy­tać dalej ten pamięt­nik. Może znajdę tu coś pomoc­nego.

– Leniwy drań, po pro­stu lubisz być wożony. Wożąc panią Por­ter…

– Wal się.

– Zapa­lam jabłuszko; musimy się dobrze bawić. – Nash wci­snął przy­cisk na desce roz­dziel­czej.

Por­ter nie sły­szał tego powie­dzonka od cza­sów, gdy skoń­czył szkołę. Kie­dyś mia­nem jabłuszka nazy­wano magne­tyczne koguty sta­wiane na dachach samo­cho­dów taj­nia­ków. We współ­cze­snym świe­cie już ich nie było; zastą­piły je listwy żaró­we­czek LED umiesz­czone wzdłuż kra­wę­dzi okna w taki spo­sób, że nie było ich widać od środka.

Nash wrzu­cił trójkę, nie zdej­mu­jąc nogi z gazu i usta­wił się w stronę bramy wyjaz­do­wej. Auto szarp­nęło, a gumy pisnęły z zachwy­tem, gdy poczuły w sobie moc.

– Powie­dzia­łem, że możesz pro­wa­dzić, ale nie suge­ro­wa­łem, że masz się bawić w Grand Theft Auto moim wozem. – Por­ter ścią­gnął brwi.

– Jeż­dżę for­dem fie­stą z tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego ósmego roku. Masz poję­cie, jak to jest? Znasz to upo­ko­rze­nie, które muszę zno­sić za każ­dym razem, kiedy gra­molę się do środka, zamy­kam za sobą skrzy­piące drzwi i odpa­lam potwora z czte­ro­cy­lin­dro­wym sil­ni­kiem? Brzmi jak elek­tryczna tem­pe­rówka. Jestem męż­czy­zną, potrze­buję cze­goś takiego od czasu do czasu. Popraw mi humor.

Por­ter zbył go mach­nię­ciem ręki.

– Powie­dzie­li­śmy kapi­ta­nowi, że zadzwo­nimy do niego po roz­mo­wie z Tal­bo­tem.

Nash skrę­cił gwał­tow­nie kie­row­nicę w lewo i minął mini­vana jadą­cego grzecz­nie z mak­sy­malną dopusz­czalną pręd­ko­ścią. Pod­je­chali tak bli­sko, że Por­ter widział Angry Birds na wyświe­tla­czu iPada małej dziew­czynki sie­dzą­cej na tyl­nym sie­dze­niu. Mała pod­nio­sła wzrok i uśmiech­nęła się na widok miga­ją­cych świa­teł, po czym wró­ciła do gry.

– Wysła­łem mu wia­do­mość z Whe­aton. Wie, że jedziemy do Flair Tower – poin­for­mo­wał Nash.

Por­ter pomy­ślał o dziew­czynce bawią­cej się iPa­dem.

– Jak można we współ­cze­snym świe­cie przez pięt­na­ście lat ukry­wać córkę? To nie może być łatwe, prawda? Pomi­ja­jąc już kwe­stię aktu uro­dze­nia, jak nie pozwo­lić, by tajem­nica wypły­nęła do Inter­netu? Wszyst­kie te sieci spo­łecz­no­ściowe. Prasa. O Tal­bo­cie cią­gle się mówi w wia­do­mo­ściach, zwłasz­cza od czasu, gdy roz­po­czął nowy pro­jekt w dziel­nicy por­to­wej. Kamery cią­gle go śle­dzą i cze­kają, aż coś spar­toli. Prze­cież ktoś by strze­lił jakieś zdję­cie albo co.

– Pie­nią­dze pozwa­lają sporo ukryć – zauwa­żył Nash i z piskiem opon skrę­cił w lewo, by wyje­chać na auto­stradę.

Por­ter wes­tchnął i wró­cił do pamięt­nika.

11

Pamięt­nik

Lata w naszej malut­kiej czę­ści ziemi potra­fiły być upalne. W czerwcu spę­dza­łem więk­szość czasu na dwo­rze. Za naszym domem znaj­do­wał się las, a w jego głębi małe jezioro. Zimą zama­rzało, ale latem woda była kry­sta­licz­nie błę­kitna i przy­jem­nie chło­dziła.

Lubi­łem cho­dzić nad jezioro.

Mówi­łem Matce, że cho­dzę na ryby, ale prawdę powie­dziaw­szy, nie pocią­gało mnie węd­kar­stwo. Pomysł nadzie­wa­nia robaka na haczyk i wrzu­ca­nia go do wody tylko po to, żeby cze­kać, aż coś do niego pod­pły­nie i skub­nie wijące się stwo­rze­nie, nie prze­ma­wiał do mnie. Czy ryby jedzą w natu­rze robaki? Wąt­pi­łem w to. Jesz­cze nie widzia­łem, żeby robak z wła­snej woli wcho­dził do jeziora. Z tego, co wie­dzia­łem, ryby jadły mniej­sze ryby, a nie robaki. Może gdyby ktoś łowił ryby z wyko­rzy­sta­niem mniej­szych ryb, osią­gałby lep­sze efekty? Ni­gdy jed­nak nie mia­łem dość cier­pli­wo­ści, by anga­żo­wać się w takie głu­poty.

Lubi­łem jezioro.

Podob­nie jak pani Car­ter.

Pamię­tam, kiedy zoba­czy­łem ją po raz pierw­szy.

To było 20 czerwca. Szkoła skoń­czyła się cudow­nych sie­dem dni wcze­śniej, słońce stało wysoko na nie­bie i uśmie­chało się do naszego małego skrawka ziemi z jaskrawą żółtą miło­ścią. Sze­dłem nad jezioro z wędką w dłoni i gwiz­da­łem jakąś ele­gancką melo­dię. Zawsze byłem weso­łym dziec­kiem. Uda­nym.

Usia­dłem pod swoim ulu­bio­nym drze­wem, wiel­kim dębem o roz­mia­rach świad­czą­cych, że był stary. Wyobra­ża­łem sobie, że gdy­bym prze­ciął go wpół i poli­czył słoje, byłoby ich wiele, może sto albo wię­cej. Lata przy­cho­dziły i mijały, pod­czas gdy dąb tam stał i przy­glą­dał się resz­cie lasu. To było wyborne drzewo.

Wraz z upły­wem lata wysie­dzia­łem miej­sce pod tym dębem. Zawsze kła­dłem wędkę na lewo od sie­bie, a torbę z lun­chem (skła­da­ją­cym się z kanapki z masłem orze­cho­wym i dże­mem wino­gro­no­wym, rzecz jasna) po pra­wej. Potem wycią­ga­łem naj­now­szą lek­turę z kie­szeni i zatra­ca­łem się wśród stron książki.

Tego dnia testo­wa­łem pewną teo­rię. Mie­siąc wcze­śniej na zaję­ciach fizyki dowie­dzie­li­śmy się, że Zie­mia ma 4,5 miliarda lat. Wcze­śniej dowie­dzie­li­śmy się, że rasa ludzka ma zale­d­wie 200 tysięcy lat. Gdy pozna­łem te fakty, z tyłu głowy zaświ­tała mi pewna myśl. Z tego to powodu wyją­łem tę kon­kretną książkę z biblio­teczki – książkę o ska­mie­li­nach.

Oka­zuje się, że obiekty, które utkwią w skale, ule­gają ska­mie­nie­niu i trwają tak… ile? Nie wiem, ale bar­dzo długo. W przy­padku dino­zau­rów są to miliony lat. A więk­szość zwie­rząt nawet nie zostaje ska­mie­li­nami. Jak­kol­wiek by było, zwie­rzę musi naj­pierw zostać uwię­zione w skale, żeby mogło ska­mie­nieć. Jeżeli czyn­niki atmos­fe­ryczne znisz­czą je wcze­śniej, wszelki ślad po nim zagi­nie bez­pow­rot­nie.

Mie­siąc wcze­śniej zabi­łem kota i zosta­wi­łem jego sztywne ciało na brzegu jeziora. Chcia­łem zoba­czyć, co się z nim sta­nie.

Spo­koj­nie. To nie był czyjś pupil, tylko bez­domny kot. Mały prę­go­wany kot, który miesz­kał w lesie. Przy­naj­mniej tam go zna­la­złem. Jeżeli zwie­rzak do kogoś nale­żał, nie miał żad­nego meda­lionu. Jeżeli ktoś pozwo­lił, żeby jego pupil szwen­dał się po oko­licy bez meda­lionu, wszelką winę za jego śmierć pono­szą bez­tro­scy wła­ści­ciele.

Kot nie wyglą­dał naj­le­piej. Już od pew­nego czasu.

Przez pierw­szych kilka dni jego szczątki cuch­nęły dość paskud­nie, ale to szybko minęło. Naj­pierw poja­wiły się muchy, potem czer­wie. Być może na początku skub­nęło go też coś więk­szego. Po mie­siącu zostały z niego tylko kości. Wiatr i deszcz z pew­no­ścią pora­dzą sobie także z nimi. I kot znik­nie bez śladu.

Wyobra­żam sobie, że czło­wiek znik­nie rów­nie szybko.

W pierw­szej chwili prze­stra­szy­łem się tego dźwięku. Choć od dawna przy­cho­dzi­łem nad jezioro, ni­gdy nie widzia­łem nad nim innego czło­wieka. Jed­nakże nic nie trwa wiecz­nie i oto ktoś stał nie­całe trzy­dzie­ści metrów ode mnie na skraju jeziora i patrzył na wodę.

Usia­dłem z boku drzewa, tak żeby nie było mnie widać.

Mimo że nie mogłem zoba­czyć jej twa­rzy, od razu pozna­łem włosy, dłu­gie cze­ko­la­dowe loki opa­da­jące na plecy.

Zer­k­nęła w moją stronę, więc się scho­wa­łem. Odwró­ciła się w prawo i obser­wo­wała oto­cze­nie. Wresz­cie, zado­wo­lona z tego, że jest sama, się­gnęła do dużej torby, wycią­gnęła z niej ręcz­nik i roz­ło­żyła go na brzegu.

Po tym, jak jesz­cze raz rozej­rzała się we wszyst­kie strony, się­gnęła ręką do tyłu i roz­wią­zała sukienkę na karku. Zsu­nęła się z jej ciała i biały kwie­ci­sty mate­riał zebrał się wokół jej stóp.

Roz­dzia­wi­łem usta.

Nie miała na sobie nic wię­cej.

Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem nagiej kobiety.

Zamknęła oczy, zwró­ciła twarz w stronę słońca i się uśmiech­nęła.

Miała takie dłu­gie nogi.

I te piersi!

O rety. Poczu­łem, że się rumie­nię. I dzieje się tak po dziś dzień.

Zoba­czy­łem małą kępkę wło­sów w tym miej­scu, w tym szcze­gól­nym miej­scu.

Pani Car­ter zbli­żyła się do wody i weszła do niej, począt­kowo z waha­niem. Nie­wąt­pli­wie była zimna.

Szła coraz dalej, powoli zni­ka­jąc wraz z rosnącą głę­bo­ko­ścią.

Kiedy woda się­gała jej nad kolana, pochy­liła się, nabrała wody w dło­nie i ochla­pała sobie klatkę pier­siową. Chwilę póź­niej zanu­rzyła się i popły­nęła w stronę środka jeziora.

Obser­wo­wa­łem ją z bez­piecz­nej kry­jówki za drze­wem.

Noc przy­szła i ode­szła; oka­zała się raczej nie­spo­kojna.

Wraz z latem przy­szły upały i gdy wio­sna minęła, w moim pokoju zro­biło się gorąco.

Lecz to nie z powodu upału nie mogłem spać. Myśla­łem o pani Car­ter. Ośmielę się stwier­dzić, że były to mocno nie­czy­ste myśli i bar­dzo dla mnie nowe. Gdy zamy­ka­łem oczy, widzia­łem ją sto­jącą nad jezio­rem, a jej mokre ciało poły­ski­wało w jaskra­wym świe­tle. Jej dłu­gie nogi… takie dłu­gie i deli­katne. Po raz pierw­szy krew napły­nęła gwał­tow­nie w pewne miej­sce i poczu­łem…

Powiedzmy tylko, że byłem mło­dym zadu­rzo­nym chło­pa­kiem.

Następ­nego dnia obu­dził mnie jej głos.

W pierw­szej chwili sądzi­łem, że to kolejny sen, i przy­wi­ta­łem go z rado­ścią. Chcia­łem, żeby raz po raz zdej­mo­wała sukienkę i wcho­dziła do jeziora w teatrze mojego umy­słu. Jej głos prze­szedł w szept, po któ­rym usły­sza­łem chi­chot matki. Otwo­rzy­łem gwał­tow­nie oczy.

– To było per­wer­syjne. Jesz­cze ni­gdy mnie nie zwią­zał.

– Ni­gdy? – zapy­tała matka.

Pani Car­ter się zaśmiała.

– Czy wydaję się przez to świę­tosz­ko­wata?

– Raczej nie­do­świad­czona. Z cza­sem zdzi­wisz się, co może wymy­ślić twój mąż, żeby się pod­nie­cić.

– Naprawdę?

– O tak. W zeszłym tygo­dniu… – Matka mówiła dalej szep­tem.

Usia­dłem na łóżku. Głosy led­wie do mnie docie­rały z jakiejś innej czę­ści domu.

Ubra­łem się pospiesz­nie i przy­ci­sną­łem ucho do drzwi, ale na­dal nie sły­sza­łem słów.

Deli­kat­nie naci­sną­łem na klamkę i otwo­rzy­łem drzwi. Ruszy­łem kory­ta­rzem, a dzięki skar­pet­kom sta­wia­łem bez­dź­więczne kroki.

Kory­tarz pro­wa­dził do salonu, z któ­rego można było wejść do kuchni. Poczu­łem, że coś się pie­cze: wyra­zi­sty aro­mat jabłek i cia­sta. Może szar­lotka? Uwiel­biam dobrą szar­lotkę.

Matka i pani Car­ter rów­no­cze­śnie wybuch­nęły śmie­chem.

Przy­kuc­ną­łem pod ścianą przy końcu kory­ta­rza. Na­dal kiep­sko sły­sza­łem, ale nie ośmie­li­łem się wejść do salonu. Musia­łem się zado­wo­lić tą pozy­cją.