Trylogia 4MK. Piąta ofiara - Barker J. D. - ebook + audiobook

Trylogia 4MK. Piąta ofiara ebook

Barker J. D.

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trylogia #4MK

Chicago. Jedna z najsurowszych zim od wielu lat. Pod powierzchnią skutego lodem jeziora znaleziono ciało nastolatki Elli Reynolds. Nikt nie wie, jak to możliwe – dziewczyna zniknęła przed trzema tygodniami, podczas gdy jezioro zamarzło kilka miesięcy wcześniej. Co więcej, Ella ma na sobie ubrania, w których ostatnio widziano inną poszukiwaną nastolatkę. Ale jej zaginięcie zgłoszono dwa dni temu…

Media oznajmiają, że za porwaniem stoi seryjny morderca. Sam Porter próbuje rozwikłać zagadkę, czując, że sprawa może być początkiem czegoś większego. Jednocześnie wbrew poleceniom przełożonych, ogarnięty obsesją, na własną rękę kontynuuje pościg za Zabójcą Czwartej Małpy.

Konstrukcja głównego bohatera porównywalna z kreacją Hannibala Lectera stworzoną przez Thomasa Harrisa.

Daily Mail

Dobrze napisana, trzymająca w napięciu i szalenie uzależniająca... Tak powinien wyglądać thriller. Pomyśl, że Stephen King spotyka Michaela Connelly’ego.

The Real Book Spy

Kunsztowny thriller. Skomplikowana historia, ostro nakreślone postacie, płynny dialog, a zakończenie – jest jak pędzący pociąg uderzający w zbocze góry.

BookList

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 579

Oceny
4,5 (1853 oceny)
1211
475
137
29
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tattwa
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobry kryminał, trzyma w napięciu tak jak pierwsza cześć, polecam ją jednak rozpocząć tylko gdy ma się w pobliżu trzecią część, ponieważ kończy się w połowie akcji z napisem: ciąg dalszy nastąpi...
10
Sengatime

Dobrze spędzony czas

Coraz bardziej to skomplikowane, z jednej strony wciąga, z drugiej stopień przekombinowania niebezpiecznie balansuje na krawędzi.
00
Aneta19950512

Całkiem niezła

Odczułam pewien niedosyt po pierwszej części. Spadek formy, ale nadal czytałam z przyjemnością.
00
margola25

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
CoolBary

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana. Polecam.
00

Popularność




1

Por­ter

Dzień pierw­szy, 20.23

Ciem­ność.

Ogar­nęła go, głę­boka i gęsta, pochło­nęła świa­tło i zosta­wiła za sobą tylko atra­men­to­wo­czarną pustkę. Mgła dła­wiła jego myśli – słowa pró­bo­wały się łączyć, utwo­rzyć sen­sowne, spójne zda­nie, ale w chwili, gdy zda­wały się już bli­skie osią­gnię­cia celu, prze­pa­dały w mroku, zastę­po­wało je nasi­la­jące się poczu­cie stra­chu, wra­że­nie cięż­ko­ści – a ciało zapa­dało się w mętną toń.

Mokry zapach.

Pleśń.

Wil­goć.

Por­ter chciał otwo­rzyć oczy.

Musiał otwo­rzyć oczy.

One jed­nak się bro­niły, trzy­mały się mocno.

Głowa pękała mu z bólu.

Dokucz­liwe pul­so­wa­nie za pra­wym uchem, a także w skroni.

– Sta­raj się nie ruszać, Sam. Nie chcę, żeby zro­biło ci się nie­do­brze.

Głos dobie­gał z oddali, stłu­miony, ale dobrze znany.

Por­ter leżał.

Zimna stal pod opusz­kami pal­ców.

Wtedy przy­po­mniał sobie zastrzyk. Igła w szyi, szyb­kie ukłu­cie, zimny płyn prze­dzie­ra­jący się przez skórę do mię­śni, a potem…

Por­ter zmu­sił się do otwar­cia oczu, choć cięż­kie powieki nie chciały ustą­pić. Suchość, pie­cze­nie.

Pró­bo­wał potrzeć oczy, wycią­gnął prawą dłoń, ale coś szarp­nęło ją z powro­tem do tyłu: to naprę­żył się łań­cuch na jego nad­garstku.

Zachły­snął się powie­trzem, ale wytę­żył siły i usiadł. Przy zmia­nie pozy­cji zakrę­ciło mu się w gło­wie. Mało bra­ko­wało, a natych­miast upadłby z powro­tem na plecy.

– Hej, Sam, nie sza­lej. Dzia­ła­nie etor­finy powinno wkrótce ustą­pić, skoro już odzy­ska­łeś przy­tom­ność. Pocze­kaj minutkę czy dwie.

Zapa­liło się świa­tło, jasny halo­gen skie­ro­wany wprost na jego twarz. Por­ter się skrzy­wił, ale nie zamie­rzał odwra­cać oczu, upar­cie wbi­jał wzrok w męż­czy­znę sto­ją­cego obok źró­dła świa­tła – ciemny, nie­wy­raźny kształt.

– Bishop? – Por­ter led­wie roz­po­znał wła­sny głos, chra­pliwy jak szu­ra­nie po żwi­rze.

– Co sły­chać, Sam? – Cień zro­bił krok w prawo, odwró­cił pusty dwu­dzie­sto­li­trowy kubeł po far­bie do góry dnem i usiadł.

– Prze­stań mi świe­cić po oczach, do jasnej cho­lery.

Por­ter szarp­nął za łań­cuch przy­mo­co­wany do nad­garstka. Drugi koniec kaj­da­nek zagrze­cho­tał na jakiejś gru­bej rurze – wodo­cią­go­wej, a może od gazu.

– Co to ma, kurwa, być?

Anson Bishop się­gnął do lampy i prze­krę­cił ją nieco w lewo. Jarze­niówka umo­co­wana na jakimś sto­jaku. Świa­tło padło na mur z pusta­ków z boj­le­rem w prze­ciw­le­głym kącie oraz sta­rymi pralką i suszarką usta­wio­nymi pod ścianą.

– Lepiej?

Por­ter znowu szarp­nął łań­cu­chem.

Bishop uśmiech­nął się pod nosem i wzru­szył ramio­nami.

Kiedy Por­ter widział go ostatni raz, Bishop miał ciem­no­brą­zowe, bar­dzo krótko obcięte włosy. Teraz były jaśniej­sze i dłuż­sze, roz­czo­chrane. Twarz pokry­wał mu trzy-, czte­ro­dniowy zarost. Swo­bodny, acz ele­gancki strój został zastą­piony przez dżinsy i ciem­no­szarą bluzę z kap­tu­rem.

– Wyglą­dasz dość podle – stwier­dził Por­ter.

– Cięż­kie czasy.

Nie mógł jed­nak zmie­nić swo­ich oczu, cza­ją­cego się za nimi chłodu.

Jego oczy pozo­stały takie same.

Bishop wycią­gnął z tyl­nej kie­szeni łyżeczkę do jedze­nia grejp­fru­tów i zaczął z roz­tar­gnie­niem obra­cać ją w dłoni. Ząb­ko­wana kra­wędź bły­skała w świe­tle.

Por­ter posta­no­wił zigno­ro­wać łyżeczkę. Spoj­rzał w dół i postu­kał pal­cem wska­zu­ją­cym w meta­lową powierzch­nię, na któ­rej sie­dział.

– To taki sam wózek, do jakiego przy­ku­łeś Emory?

– Mniej wię­cej.

– Nie mia­łeś jakie­goś łóżka polo­wego?

– Mniej wytrzy­małe.

Spod wózka wycie­kała kałuża ciem­no­czer­wo­nego płynu, roz­le­gła plama na brud­nej, beto­no­wej posadzce. Por­ter wolał o nią nie pytać. Kiedy dotknął spodu meta­lo­wych noszy, poczuł na pal­cach coś lep­kiego. O to też nie zapy­tał. Na ścia­nie po jego lewej stro­nie wisiało kilka pó­łek peł­nych roz­ma­itych przy­bo­rów malar­skich: puszek, pędzli, folii ochron­nej. Sufit zbu­do­wano z drew­nia­nych desek o sze­ro­ko­ści mniej wię­cej pięt­na­stu cen­ty­me­trów, roz­miesz­czo­nych co nie­całe pół metra. Prze­strzeń mię­dzy deskami wypeł­niały odsło­nięte kable, rury kana­li­za­cyjne i prze­wody wen­ty­la­cyjne.

– To piw­nica w domu miesz­kal­nym. Nie­du­żym i raczej sta­rym. Ta rura nad twoją głową jest pokryta azbe­stem, więc nie radził­bym jej obgry­zać. Domy­ślam się, że budy­nek jest opusz­czony, bo pod­łą­czy­łeś sobie tę lampkę do prze­dłu­ża­cza, a kabel idzie na górę do… Hm, jakie­goś aku­mu­la­tora? Na pewno nie masz tam gene­ra­tora, byłoby sły­chać. Nie sko­rzy­sta­łeś z gniaz­dek w ścia­nie, więc pew­nie nie ma tu prądu. Poza tym jest zimno jak w psiarni. Para leci mi z ust, czyli nie ma też ogrze­wa­nia. To znowu świad­czy o tym, że dom jest opusz­czony. Nikt by nie ryzy­ko­wał, że zamar­zną mu rury.

Bisho­powi wyraź­nie spra­wiło to przy­jem­ność, na jego ustach igrał wątły uśmie­szek.

Por­ter kon­ty­nu­ował.

– Budy­nek jest raczej wąski, więc to pew­nie jeden z tych tra­dy­cyj­nych domów typu shot­gun. Bio­rąc pod uwagę, że raczej nie wybra­łeś mod­nej dziel­nicy ze Star­buck­sami, gdzie miesz­kańcy mają dostęp do inter­netu i zwy­kle od razu zgła­szają poli­cji, że zauwa­żyli ści­ga­nego prze­stępcę, zakła­dam, że wola­łeś się trzy­mać zachod­niej czę­ści mia­sta. Może to na przy­kład Wood Street. Dużo tam pustych domów.

Wolną ręką Por­ter się­gnął pod płaszcz na piersi po broń, ale zna­lazł tylko pustą kaburę. Komórki też nie było.

– Gli­niarz w każ­dym calu.

Wood Street znaj­do­wała się o dobry kwa­drans jazdy samo­cho­dem od jego miesz­ka­nia przy Wabash Ave­nue, nawet przy małym natę­że­niu ruchu, a Por­ter poczuł ukłu­cie w szyję jakąś prze­cznicę od domu. Oczy­wi­ście snuł tylko dzi­kie domy­sły, ale zale­żało mu, żeby Bishop nie prze­sta­wał mówić. Im pory­wacz wię­cej mówił, tym Por­ter mniej myślał o tam­tej łyżeczce.

Pul­su­jący ból sku­pił się w punk­cie za pra­wym okiem Por­tera.

– Nie pró­bu­jesz mnie prze­ko­nać, żebym oddał się w ręce spra­wie­dli­wo­ści? Że jeśli będę współ­pra­co­wał, to pomo­żesz mi unik­nąć kary śmierci?

– Nie.

Tym razem Bishop się uśmiech­nął.

– Hej, chcesz zoba­czyć coś faj­nego?

Por­ter odpo­wie­działby prze­cząco, ale wie­dział, że jego słowa tak naprawdę są bez zna­cze­nia. Ten czło­wiek miał obmy­ślony plan, dzia­łał w kon­kret­nym celu. Upro­wa­dze­nie detek­tywa chi­ca­gow­skiej poli­cji to ryzyko, któ­rego nikt by nie pod­jął bez waż­nego powodu.

W pra­wej przed­niej kie­szeni czuł bre­lo­czek z klu­czami. Bishop mu je zosta­wił, kiedy zabie­rał tele­fon i broń. Miał tam klu­czyk do kaj­da­nek, a do więk­szo­ści paso­wał ten sam. Kiedy zaczy­nał pracę w poli­cji, wyja­śniono mu, że zazwy­czaj to nie ta sama osoba zakuwa zatrzy­ma­nego w kaj­danki i potem go z nich roz­kuwa. Podej­rzany jest czę­sto kil­ka­krot­nie prze­no­szony mię­dzy komi­sa­ria­tami. Dla­tego nauczono ich, żeby pod­czas prze­szu­ka­nia zabie­rać klu­cze, wszyst­kie bez wyjątku. Każdy kry­mi­na­li­sta z praw­dzi­wego zda­rze­nia nosił przy sobie klu­czyk do kaj­da­nek, na wypa­dek gdyby jakiś żół­to­dziób zapo­mniał spraw­dzić. Por­ter musiałby jed­nak wyjąć pęk klu­czy z pra­wej kie­szeni, prze­ło­żyć go jakoś do lewej ręki, otwo­rzyć kaj­danki i uniesz­ko­dli­wić Bishopa, zanim ten zdą­żyłby poko­nać dzie­lącą ich odle­głość pół­tora metra.

Napast­nik chyba nie miał żad­nej broni, tylko łyżeczkę.

– Oczy z przodu, Sam – roz­ka­zał Bishop.

Por­ter zwró­cił się ponow­nie ku niemu.

Bishop wstał i prze­szedł na drugą stronę piw­nicy do sto­lika koło pralki. Wró­cił na miej­sce z małym drew­nia­nym pudeł­kiem, na któ­rym leżał glock Por­tera. Odło­żył broń na pod­łogę koło sie­bie i zwol­nił kciu­kiem zatrzask, otwie­ra­jąc pokrywkę.

Sześć gałek ocznych gapiło się na Por­tera z czer­wo­nej aksa­mit­nej wyściółki.

Dawne ofiary Bishopa.

Por­ter spu­ścił wzrok na pisto­let.

– Oczy z przodu – powtó­rzył Bishop i zachi­cho­tał.

Coś się nie zga­dzało. Bishop zawsze postę­po­wał zgod­nie z tym samym sche­ma­tem. Naj­pierw usu­wał ofie­rze ucho, potem oczy, a na końcu język i wysy­łał je kolejno do bli­skich ofiary wraz z liści­kiem, wszystko w bia­łym pudełku prze­wią­za­nym czar­nym sznur­kiem. Zawsze. Ni­gdy nie odstę­po­wał od tej zasady. Nie zosta­wiał sobie tro­feów. Wie­rzył, że karze rodziny za jakieś złe uczynki. Samo­zwań­czy obrońca wymie­rza­jący spra­wie­dli­wość cho­rymi meto­dami. Nie zosta­wiał sobie oczu. Ni­gdy nie zosta­wiał…

– Lepiej już zacznijmy. – Bishop pogła­skał dło­nią pokrywkę pudełka, gestem peł­nym czu­ło­ści, po czym odsta­wił je na pod­łogę obok pisto­letu i pod­niósł łyżeczkę do świa­tła.

Por­ter stur­lał się z meta­lo­wych noszy na kół­kach, wrzesz­cząc z bólu, kiedy meta­lowa obręcz wpiła się w skórę nad­garstka – rura trzy­mała się mocno. Pró­bu­jąc zigno­ro­wać ból, nie­zgrab­nie wci­snął lewą dłoń do pra­wej kie­szeni spodni, żeby wycią­gnąć klu­cze, a jed­no­cze­śnie kop­nął wózek w kie­runku Bishopa. Już muskał bre­lo­czek czub­kami pal­ców, kiedy Bishop uchy­lił się przed noszami, wierz­gnął nogą do przodu i kop­nął Por­tera w lewą pisz­czel. Por­ter nie zdo­łał ustać i zwa­lił się na zie­mię, ale kaj­danki na jego pra­wej ręce przy­cze­pione do rury szarp­nęły tak mocno, że pra­wie wyrwały mu ramię ze stawu.

Zanim zdą­żył zare­ago­wać, poczuł kolejne ukłu­cie igły, tym razem w udo. Pró­bo­wał spoj­rzeć w dół, ale Bishop szarp­nął go za włosy, odcią­ga­jąc głowę do tyłu.

Świa­do­mość zaczęła powoli odpły­wać. Por­ter z tym wal­czył, wal­czył z całych sił. Wal­czył na tyle długo, żeby zoba­czyć, jak do jego lewego oka zbliża się łyżeczka do grejp­fruta, żeby poczuć, jak ząb­ko­wane ostrze prze­cina tarczkę powieki, kiedy Bishop wci­snął łyżeczkę do jego oczo­dołu, na tyle długo, żeby…

– Nie­zła była?

Por­ter rzu­cił się na sie­dze­niu przy­trzy­my­wany przez pas bez­pie­czeń­stwa. Łapał gwał­tow­nie powie­trze, szar­piąc głową na boki, aż w końcu jego wzrok wylą­do­wał na Nashu sie­dzą­cym w fotelu kie­rowcy.

– Co? Kto?

Nash uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Panienka z two­jego snu. Jęcza­łeś.

„Sześć gałek ocznych”.

Por­ter, wciąż zdez­o­rien­to­wany, uświa­do­mił sobie, że sie­dzi na miej­scu pasa­żera w che­vro­le­cie Nasha, sta­rej novie rocz­nik 1972, którą ten kupił dwa mie­siące temu, kiedy jego uko­chany ford fie­sta wyzio­nął ducha na dro­dze numer 290 o trze­ciej nad ranem. Musiał wtedy wezwać trans­port z cen­trali, bo nie mógł się dodzwo­nić do Por­tera.

Por­ter wyj­rzał przez okno. Szybę pokry­wała cienka war­stewka brud­nego lodu.

– Gdzie my jeste­śmy?

– Na Hayes, zbli­żamy się do parku – odpo­wie­dział part­ner, włą­cza­jąc kie­run­kow­skaz. – Może powi­nie­neś sobie odpu­ścić tę akcję.

Por­ter pokrę­cił głową.

– Nic mi nie jest.

Nash skrę­cił w lewo do Jack­son Park i poje­chał odśnie­żoną nie­dawno drogą. Czer­wono-nie­bie­skie świa­tła odbi­jały się od ciem­nych drzew wokół.

– To już cztery mie­siące, Sam. Jeśli na­dal masz pro­blemy ze snem, powi­nie­neś z kimś poroz­ma­wiać. Nie­ko­niecz­nie ze mną czy z Clair, ale… z kimś.

– Nic mi nie jest – powtó­rzył Por­ter.

Minęli boisko do bejs­bolu po pra­wej stro­nie, porzu­cone na okres zimy, i zagłę­bili się mię­dzy nagie drzewa. Przed nimi migało jesz­cze wię­cej świa­teł: pół tuzina samo­cho­dów, może wię­cej. Cztery wozy patro­lowe, karetka, wóz stra­żacki. Wzdłuż brzegu zalewu stały wiel­kie reflek­tory ilu­mi­na­cyjne, a na całym tere­nie odgro­dzo­nym żółtą taśmą poli­cyjną roz­siane były ogrze­wa­cze gazowe.

Nash zaha­mo­wał za wozem straży pożar­nej, prze­sta­wił dźwi­gnię skrzyni bie­gów na tryb par­ko­wa­nia i zga­sił sil­nik, który zakrztu­sił się dwu­krot­nie, jakby szy­ko­wał się do spek­ta­ku­lar­nego strzału z rury wyde­cho­wej, ale w końcu ucichł. Por­ter zauwa­żył kilku funk­cjo­na­riu­szy gapią­cych się w ich stronę, kiedy gra­mo­lili się z samo­chodu na mroźne zimowe powie­trze.

– Mogli­śmy przy­je­chać moim – powie­dział Por­ter do Nasha. Pode­szwy jego butów zachrzę­ściły na świe­żym śniegu.

Por­ter miał dodge’a char­gera rocz­nik 2011.

Więk­szość współ­pra­cow­ni­ków nazy­wała samo­chód Por­tera „autem na kry­zys wieku śred­niego” – dwa lata temu, w dniu jego pięć­dzie­sią­tych uro­dzin, dodge zastą­pił toyotę camry. To była nie­spo­dzianka: Heather, świę­tej pamięci żona Por­tera, kupiła mu spor­towy samo­chód po tym, jak ich poprzed­nie auto padło ofiarą wan­dali i wyzio­nęło ducha w jed­nej z nie­zbyt przy­ja­znych poli­cji dziel­nic na połu­dniu mia­sta. Por­ter nie ukry­wał, że sie­dząc za kie­row­nicą tego pojazdu, czuł się o ład­nych kilka lat młod­szy, ale przede wszyst­kim widok samo­chodu wywo­ły­wał uśmiech na jego twa­rzy.

Heather ukryła klu­czyki we wła­sno­ręcz­nie upie­czo­nym tor­cie uro­dzi­no­wym i mało bra­ko­wało, a Por­ter zła­małby sobie na nich ząb.

Potem zawią­zała mu oczy i spro­wa­dziła po scho­dach przed budy­nek, śpie­wa­jąc Sto lat, cho­ciaż z takim gło­sem raczej nie mia­łaby szans dostać się do Idola.

Por­ter myślał o żonie za każ­dym razem, kiedy wsia­dał do samo­chodu, ale zda­wało się, że z dnia na dzień coraz mniej rze­czy mu o niej przy­po­mina, a rysy jej twa­rzy stop­niowo zacie­rają się w jego pamięci.

– Twój samo­chód jesz­cze pogar­sza sprawę. Cią­gle nim jeź­dzimy, a moja Con­nie gnije na pod­jeź­dzie przed domem. Jeśli będę nią jeź­dził, to nie zapo­mnę, że chcę ją odre­mon­to­wać. Jeśli będę pamię­tał, że chcę ją odre­mon­to­wać, to może w końcu wezmę ją na warsz­tat i zabiorę się do roboty.

– Con­nie?

– Samo­chody powinny mieć imiona.

– Wcale nie. Samo­cho­dom nie powinno się nada­wać imion, a ty nie masz zie­lo­nego poję­cia, jak ją… go wyre­mon­to­wać. Założę się, że jak już dote­le­pa­łeś się tym gru­cho­tem do domu i zaj­rza­łeś pod maskę, to się zorien­to­wa­łeś, że zaj­mie ci to tro­chę wię­cej niż czter­dzie­ści trzy minuty, nie tak jak w odcinku poTUR­BO­wa­nych.

– Ten pro­gram to ściema. Powinni mówić, ile fak­tycz­nie trwa taka naprawa.

– Mogło być gorzej. Przy­naj­mniej nie uza­leż­ni­łeś się od HGTV i nie pró­bu­jesz w wol­nym cza­sie dora­biać sobie reno­wa­cją i sprze­dażą domów.

– Racja. Cho­ciaż oni się z tym uwi­jają w dwa­dzie­ścia dwie minuty, a zwrot z inwe­sty­cji mają dużo więk­szy – odparł Nash. – Jak­bym tak opchnął z jeden dom czy dwa, to mógł­bym komuś zapła­cić za naprawę auta. Oho, tam jest Clair…

Prze­szli pod żółtą taśmą poli­cyjną i skie­ro­wali się na brzeg zalewu. Clair stała obok jed­nego z ogrze­wa­czy, do ucha przy­ci­skała tele­fon. Kiedy ich zauwa­żyła, ski­nęła głową w stronę wody, zakryła mikro­fon i powie­działa:

– Wydaje nam się, że to Ella Rey­nolds. – Po czym wró­ciła do roz­mowy.

Por­tera zakłuło w sercu.

Ella Rey­nolds była pięt­na­sto­latką, która trzy tygo­dnie wcze­śniej zagi­nęła po lek­cjach w pobliżu Logan Squ­are. Ostatni raz widziano ją, kiedy wysia­dała z auto­busu dwie prze­cznice od domu. Rodzice natych­miast zgło­sili zagi­nię­cie, w ciągu godziny uru­cho­miono sys­tem alar­mowy. Nie­wiele to jed­nak dało. Nikt nie prze­ka­zał żad­nych uży­tecz­nych infor­ma­cji.

Nash ruszył nad brzeg zbior­nika, Por­ter poszedł w jego ślady.

Zalew był zamar­z­nięty.

Cztery poma­rań­czowe pachołki stały na lodzie kawa­łek od brzegu, a mię­dzy nimi prze­cią­gnięto żółtą taśmę, two­rząc pro­sto­kąt. Śnieg został odgar­nięty.

Por­ter ostroż­nie posta­wił stopę na lodzie, nasłu­chu­jąc cha­rak­te­ry­stycz­nego trza­sku. Choć taflę pokry­wały liczne ślady butów, zawsze się stre­so­wał, kiedy to on miał wkro­czyć na zamar­z­niętą powierzch­nię.

Postą­pił kilka kro­ków do przodu i zauwa­żył dziew­czynę. Lód był prze­źro­czy­sty jak szkło.

Patrzyła z dołu oczami pozba­wio­nymi wyrazu.

Miała prze­raź­li­wie bladą skórę, zabar­wioną na nie­bie­sko z wyjąt­kiem oko­lic oczu. Tutaj jej skóra była ciem­no­fio­le­towa. Wargi miała roz­chy­lone, jakby chciała coś powie­dzieć, jakieś słowa, które ni­gdy już nie wybrzmią.

Por­ter przy­klęk­nął, żeby dokład­niej się jej przyj­rzeć.

Miała na sobie czer­woną kurtkę, czarne dżinsy, białą weł­nianą czapkę i ręka­wiczki do kom­pletu, a także różowe buty spor­towe. Ramiona zwi­sały jej luźno po bokach, nogi sku­lone pod cia­łem zni­kały w ciem­nej toni. W wodzie zwłoki zwy­kle puchną, ale niska tem­pe­ra­tura kon­ser­wuje. Por­ter wolał spuch­nięte. Zauwa­żył, że kiedy wyglą­dały na mniej ludz­kie, łatwiej mu było przy­swoić sobie ten widok – pod­cho­dził do sprawy mniej emo­cjo­nal­nie.

Dziew­czyna wyglą­dała jak nie­mowlę, opusz­czone i bez­bronne, śpiące pod szkla­nym kocem.

Nash stał za nim i lustro­wał wzro­kiem drzewa na dru­gim brzegu.

– W tysiąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tym trze­cim urzą­dzili tu wystawę świa­tową. Po tam­tej stro­nie zalewu był ogród japoń­ski, zaj­mo­wał cały ten obszar, gdzie teraz jest lasek. Ojciec przy­pro­wa­dzał mnie tutaj jako dzie­ciaka. Mówił, że spie­przyło się dopiero w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej. Czy­ta­łem gdzieś chyba, że udało się zebrać fun­du­sze, żeby na wio­snę go przy­wró­cić. Widzisz te ozna­ko­wane drzewa? Do wycię­cia.

Por­ter podą­żył za wzro­kiem part­nera. Zalew roz­ga­łę­ział się na dwie czę­ści, wschod­nią i zachod­nią, opły­wa­jące nie­wielką wysepkę. Wiele z pora­sta­ją­cych ją drzew obwią­zano różo­wymi wstąż­kami. Na dru­gim brzegu stało kilka ławek pokry­tych cienką war­stewką szronu.

– Jak myślisz, kiedy ten zbior­nik zama­rza?

Nash zasta­no­wił się chwilę.

– Pod koniec grud­nia, może na początku stycz­nia. A czemu?

– Jeśli to Ella Rey­nolds, to jak dostała się pod lód? Znik­nęła trzy tygo­dnie temu. Zalew powi­nien być już wtedy cał­ko­wi­cie zamar­z­nięty.

Nash zna­lazł w tele­fo­nie zdję­cie Elli Rey­nolds i poka­zał Por­te­rowi.

– Wygląda jak ona, ale może to tylko zbieg oko­licz­no­ści, jakaś inna dziew­czyna, która się uto­piła, kiedy powierzch­nia nie była jesz­cze skuta lodem.

– Może, ale jest do niej bar­dzo podobna.

Poja­wiła się przy nich Clair. Pochu­chała w dło­nie i roz­tarła je mocno.

– Roz­ma­wia­łam z Sophie Rodri­guez z wydziału zagi­nio­nych dzieci. Wysła­łam jej zdję­cie i upiera się, że to Ella Rey­nolds, ale ubra­nie się nie zga­dza. Kiedy Ella znik­nęła, miała na sobie czarną kurtkę. Troje świad­ków zeznało, że widziało ją w auto­bu­sie w czar­nej kurtce. Zadzwo­niła nawet do matki dziew­czyny, ale kobieta twier­dzi, że jej córka nie ma czer­wo­nej kurtki ani bia­łej czapki i ręka­wi­czek.

– Czyli albo to zupeł­nie inna dziew­czyna, albo ktoś ją prze­brał – stwier­dził Por­ter. – Jeste­śmy ponad dwa­dzie­ścia kilo­me­trów od miej­sca, w któ­rym Ella znik­nęła.

Clair przy­gry­zła wargę.

– Będzie potrzebna iden­ty­fi­ka­cja zwłok.

– Kto ją zna­lazł?

Clair wska­zała na radio­wóz sto­jący na obrze­żach odgro­dzo­nego terenu.

– Jakiś chło­pak z ojcem, dzie­ciak ma dwa­na­ście lat. – Zer­k­nęła na notatki w tele­fo­nie. – Scott Watts. Przy­szli spraw­dzić, czy lód na zale­wie jest wystar­cza­jąco mocny, żeby potre­no­wać jazdę na łyż­wach. Ojciec ma na imię Brian. Podobno chło­pak odgar­nął śnieg i zauwa­żył kawa­łek ręki. Facet kazał synowi się cof­nąć, odśnie­żył tro­chę więk­szy kawa­łek, prze­ko­nał się, że to osoba, i zadzwo­nił pod numer alar­mowy. To było jakąś godzinę temu, zgło­sze­nie przy­jęto o dzie­więt­na­stej dwa­dzie­ścia dzie­więć. Upchnę­łam ich w radio­wo­zie, w razie gdy­by­ście chcieli z nimi poroz­ma­wiać.

Por­ter poskro­bał lód paznok­ciem palca wska­zu­ją­cego i rozej­rzał się dookoła. Po lewej stało dwoje tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych i podejrz­li­wie przy­glą­dało się ich trójce.

– Kto odgar­nął ten śnieg? – zapy­tał.

Młod­sza z tej dwójki, na oko trzy­dzie­sto­let­nia blon­dynka z krót­kimi wło­sami, w oku­la­rach i gru­bej różo­wej kurtce, pod­nio­sła rękę.

– Ja, pro­szę pana.

Jej kolega prze­stą­pił nie­pew­nie z nogi na nogę. Wyglą­dał na star­szego od niej o jakieś pięć lat.

– Ja nad­zo­ro­wa­łem. A o co cho­dzi?

– Nash? Możesz mi to podać? – Por­ter wska­zał na pędzel z dłu­gim, bia­łym wło­siem, który wysta­wał z jed­nego z przy­bor­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych.

Gestem dłoni popro­sił tech­ni­ków, żeby pode­szli bli­żej.

– Spo­koj­nie, zwy­kle nie gryzę.

W listo­pa­dzie Por­ter wró­cił przed cza­sem ze zwol­nie­nia, na które wysłano go po tym, jak jego żona zgi­nęła pod­czas napadu na miej­scowy sklep spo­żyw­czy. Chciał pra­co­wać, głów­nie po to, żeby mieć jakieś zaję­cie, nie myśleć o tym, co się stało.

Zde­cy­do­wa­nie naj­gor­sze były dni bez­po­śred­nio po jej śmierci, kiedy zamknął się sam w miesz­ka­niu. Wszystko przy­po­mi­nało mu o żonie.

Jej twarz patrzyła na niego z foto­gra­fii usta­wio­nych na nie­mal każ­dej półce. W powie­trzu uno­sił się jej zapach – przez pierw­szy tydzień nie mógł zasnąć, jeśli nie roz­ło­żył na łóżku jej ubrań. Sie­dział w domu i obse­syj­nie myślał o tym, co zro­biłby face­towi, który ją zabił. Nie chciał, żeby takie myśli wypeł­niały mu głowę.

W końcu z miesz­ka­nia wycią­gnął go Zabójca Czwar­tej Małpy, zwany 4MK.

To rów­nież 4MK doko­nał zemsty na czło­wieku, który zamor­do­wał żonę Por­tera. I to z jego powodu ludzie zacho­wy­wali się dziw­nie w jego towa­rzy­stwie, tak jak ta dwójka tech­ni­ków. Nie tyle z lękiem, ile z naboż­nym podzi­wem.

To przez niego 4MK pod maską tech­nika kry­mi­na­li­stycz­nego zdo­łał prze­nik­nąć w sze­regi zespołu pro­wa­dzą­cego śledz­two. To jego Zabójca Czwar­tej Małpy dźgnął nożem w jego wła­snym miesz­ka­niu. To on był tym gli­nia­rzem, który zła­pał seryj­nego mor­dercę i pozwo­lił mu się wymknąć.

Cztery mie­siące póź­niej wszy­scy na­dal o tym roz­ma­wiali, tyle że nie przy nim.

Tech­nicy pode­szli bli­żej.

Kobieta kuc­nęła obok niego.

Za pomocą pędzla Por­ter odgar­nął śnieg z obszaru przy­le­ga­ją­cego do linii brze­go­wej oraz wokół oczysz­czo­nego wcze­śniej terenu. Kiedy powięk­szył już krąg o kolejne pół metra, odło­żył pędzel i zaczął prze­cią­gać dło­nią po lodzie, zaczy­na­jąc od środka i powoli prze­su­wa­jąc się ku brze­gom. Zatrzy­mał się około dzie­się­ciu cen­ty­me­trów od gra­nicy śniegu.

– Tutaj. Pro­szę dotknąć.

Młod­sza tech­niczka zdjęła ręka­wiczkę i z waha­niem wyko­nała pole­ce­nie, opusz­kami pal­ców muska­jąc lodową taflę.

Zatrzy­mała się parę cen­ty­me­trów od jego dłoni.

– Czuje pani?

Ski­nęła głową.

– Deli­katne wgłę­bie­nie. Płyt­kie, ale wyczu­walne.

– Pro­szę obwieść szcze­linę dookoła i zazna­czyć. – Podał jej gruby fla­ma­ster.

Minutę zajęło jej nary­so­wa­nie rów­nego kwa­dratu dokład­nie nad cia­łem. Po bokach przy­le­gały do niego dwa mniej­sze kwa­draty, każdy o kra­wę­dzi około dzie­się­ciu cen­ty­me­trów.

– No to chyba mamy odpo­wiedź – stwier­dził Por­ter.

Nash zmarsz­czył czoło.

– O co cho­dzi?

Por­ter wstał i pomógł się pod­nieść tech­niczce.

– Jak się pani nazywa?

– Lindsy Rol­fes.

– Rol­fes, pro­szę wytłu­ma­czyć, o co cho­dzi.

Zasta­no­wiła się chwilę, zer­ka­jąc to na Por­tera, to na lód. Nagle do niej dotarło.

– Zalew był zamar­z­nięty, więc ktoś wyciął dziurę w lodzie, praw­do­po­dob­nie przy uży­ciu bez­prze­wo­do­wej piły łań­cu­cho­wej, a potem wrzu­cił ofiarę do wody. Gdyby wpa­dła, zoba­czy­li­by­śmy poszar­pane kra­wę­dzie, a nie ide­alny kwa­drat. Ale to nie ma sensu…

– Co?

Zmarsz­czyła brwi, się­gnęła do przy­bor­nika, wyjęła wier­tarkę bez­prze­wo­dową, przy­mo­co­wała calową koń­cówkę i wywier­ciła dwa otwory, jeden poza obsza­rem wyty­czo­nym przez jej linię, drugi bli­sko ciała. Linijką zmie­rzyła odle­głość do wody w obu miej­scach.

– Nie rozu­miem… Ofiara jest pod linią zama­rza­nia.

– Nie nadą­żam – powie­działa Clair.

– Uzu­peł­nił wodę – stwier­dził Por­ter.

Rol­fes poki­wała głową.

– No tak, ale po co? Mógł po pro­stu wyciąć prze­rę­bel, wepchnąć ciało pod lód i zosta­wić dziurę, żeby natu­ral­nie zamar­zła. Byłoby znacz­nie szyb­ciej i łatwiej. Dziew­czyna by znik­nęła, może nawet na zawsze.

Clair wes­tchnęła.

– Mogli­by­ście wytłu­ma­czyć bar­dziej po ludzku? Nie wszy­scy tu jeste­śmy eks­per­tami od prze­rę­bli.

Por­ter gestem popro­sił o linijkę. Rol­fes podała mu ją.

– Lód ma gru­bość co naj­mniej dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Widać tu linię wody. – Wska­zał na podziałkę linijki. – Gdy­byś wycięła stąd kwa­dra­towy blok lodu, zostałby występ o wyso­ko­ści dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, od powierzchni lodu do wody. Powiedzmy, że potem wrzu­casz ciało do prze­rę­bla, dziew­czyna tonie, a ty chcesz ukryć dziurę. Musia­ła­byś zacze­kać, aż zrobi się nad nią przynaj­mniej cienka war­stwa lodu, a potem zalać dziurę wodą, wypeł­nić aż do gór­nej kra­wę­dzi lodu, żeby wyrów­nać.

– Woda zama­rza­łaby tutaj przy­naj­mniej dwie godziny – oznaj­miła Rol­fes. – Może tro­chę kró­cej, ostat­nio były bar­dzo niskie tem­pe­ra­tury.

Por­ter przy­tak­nął.

– Dole­wał wody tak długo, aż świeży lód osią­gnął gru­bość sta­rego. Nasz sprawca jest cier­pliwy. To musiało być bar­dzo cza­so­chłonne. – Zwró­cił się do star­szego tech­nika: – Ten lód będzie nam potrzebny. Wszystko, co nad nią, i dodat­kowo po kilka cen­ty­me­trów poza tym obsza­rem. Jest spora szansa, że jakieś ślady dostały się do wody, zanim zamar­zła. Podej­rzany długo się tu krę­cił.

Tech­nik przez chwilę spra­wiał wra­że­nie, jakby zamie­rzał pro­te­sto­wać, ale potem nie­chęt­nie poki­wał głową. Wie­dział, że Por­ter ma rację.

Wzrok Por­tera powę­dro­wał ku kępie drzew na dru­gim brzegu.

– Ale nie rozu­miem, dla­czego ten ktoś nie zosta­wił jej po pro­stu tam. Wycią­ga­nie ciała na otwartą prze­strzeń, wyci­na­nie prze­rę­bla, napeł­nia­nie wodą, cze­ka­nie, aż zamar­z­nie… To spore ryzyko. Sprawca mógł ją prze­cież prze­nieść przez mostek i rzu­cić gdzie­kol­wiek w tych chasz­czach, nikt by jej nie zna­lazł przy­naj­mniej do wio­sny, kiedy mają się zacząć roboty. A on poświę­cił dłu­gie godziny na to, żeby upo­zo­wać ją w zbior­niku wod­nym w pobliżu obszaru, gdzie panuje duży ruch. Zary­zy­ko­wał, że ktoś go zła­pie. Po co? Chciał stwo­rzyć ilu­zję, że ofiara była tu znacz­nie dłu­żej niż w rze­czy­wi­sto­ści? Musiał się spo­dzie­wać, że się domy­ślimy.

– Zwłoki nie pły­wają – zauwa­żył Nash. – Przy­naj­mniej przez pierw­sze kilka dni. Popa­trz­cie na nią. Ciało jest w ide­al­nym sta­nie. Cią­gle nie rozu­miem, jakim cudem unosi się na wodzie.

Por­ter prze­cią­gnął pal­cem po kra­wę­dzi kwa­dratu i zatrzy­mał się przy jed­nym z dwóch mniej­szych kwa­dra­tów po bokach. Zbli­żył twarz do tafli lodu i przyj­rzał się ofie­rze z boku.

– A niech mnie.

– Co? – Rol­fes też się pochy­liła.

Por­ter prze­su­nął dło­nią po lodzie nad ramio­nami dziew­czyny. Kiedy zna­lazł to, czego szu­kał, uło­żył w tym miej­scu dłoń Rol­fes. Patrzyła na niego, coraz bar­dziej wytrzesz­cza­jąc oczy, w miarę jak jej palce badały powierzch­nię lodu. Się­gnęła do kwa­dratu po dru­giej stro­nie.

– Nie pozwo­lił jej uto­nąć. Poło­żył coś na dziu­rze, praw­do­po­dob­nie deskę o sze­ro­ko­ści mniej wię­cej dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, sądząc po tych śla­dach, po czym obwią­zał ciało na wyso­ko­ści ramion sznur­kiem albo cienką linką i przy­mo­co­wał do deski na czas zama­rza­nia dola­nej wody. Po wszyst­kim odciął linkę. Cią­gle da się wyczuć lek­kie zgru­bie­nia w lodzie. Został tylko taki kawa­łek linki, żeby utrzy­my­wać ją bli­sko powierzchni. Jeśli spoj­rzeć pod odpo­wied­nim kątem, to widać pod lodem sznu­rek.

– Chciał, żeby ją zna­le­ziono? – spy­tała Clair.

– Chciał zro­bić wra­że­nie, na wypa­dek gdyby ją zna­le­ziono – odparł Por­ter. – Zadał sobie wiele trudu, żeby zaaran­żo­wać wszystko tak, jakby ofiara zamar­zła w zale­wie całe mie­siące temu, mimo że jest tu zapewne od kilku dni, może nawet kró­cej. Musimy usta­lić, dla­czego tak mu na tym zale­żało.

– Facet się z nami bawi – stwier­dziła Rol­fes. – Nakom­bi­no­wał się ze sceną zbrodni, żeby paso­wała do jakiejś nar­ra­cji.

Instynkt samo­za­cho­waw­czy i strach to dwa z naj­sil­niej­szych ludz­kich instynk­tów. Por­ter nie był pewny, czy chce poznać czło­wieka pozba­wio­nego obu z nich.

– Wyj­mij­cie ją – zarzą­dził w końcu.

2

Por­ter

Dzień pierw­szy, 23.24

– Mam wejść na górę?

Zapar­ko­wali przed domem Por­tera przy Wabash. Nash trą­cał deli­kat­nie pedał gazu, żeby sil­nik Con­nie nie zgasł. Noc zro­biła się przej­mu­jąco mroźna.

Por­ter pokrę­cił głową.

– Jedź do domu i się wyśpij. Od rana bie­rzemy się ostro do roboty.

Tech­nicy kry­mi­na­li­styczni piłami łań­cu­cho­wymi wycięli lód znad dziew­czyny w for­mie jed­nego kwa­dra­to­wego bloku, po czym ostroż­nie podzie­lili go na mniej­sze kawałki, zała­do­wali do wia­der i prze­wieźli do labo­ra­to­rium do ana­lizy. Ciało dziew­czyny tra­fiło do kost­nicy, gdzie miało cze­kać na iden­ty­fi­ka­cję. Por­ter zadzwo­nił do Toma Eisleya, który zgo­dził się przyjść wcze­śniej do pracy i poin­for­mo­wać go, gdy tylko uda się ziden­ty­fi­ko­wać zwłoki. Kiedy Por­ter i Nash opusz­czali park, patrol mun­du­ro­wych na­dal prze­szu­ki­wał oko­licę, ale nic nie udało im się zna­leźć. Clair zgo­dziła się zostać dłu­żej i przej­rzeć mate­riał wideo z jedy­nej kamery umiesz­czo­nej przy wej­ściu do parku. Nie była pewna, czego wła­ści­wie szuka, a Por­ter nie potra­fił powie­dzieć jej nic kon­kret­nego – tylko żeby wypa­try­wała cze­go­kol­wiek odbie­ga­ją­cego od normy w okre­sie ostat­nich trzech tygo­dni, zwłasz­cza po godzi­nach otwar­cia. Park zamy­kano o zmroku, potem – nie licząc kilku latarni w naj­bar­dziej uczęsz­cza­nych miej­scach – teren pogrą­żał się w ciem­no­ści. Nad zale­wem nie było żad­nego oświe­tle­nia. Każdy, kto poja­wiłby się tam po zmierz­chu, na pewno by się wyróż­niał.

– A co do tej sprawy wcze­śniej, kiedy jecha­li­śmy do parku… – zaczął Por­ter.

Nash wszedł mu w słowo.

– Nie ma sprawy, nie musisz się tłu­ma­czyć.

Por­ter mach­nął ręką.

– Nie sypiam za dobrze. Mam tak od śmierci Heather. Kiedy wcho­dzę do miesz­ka­nia, wydaje mi się takie puste. Wydaje mi się, że ona lada chwila wyj­dzie z sąsied­niego pokoju albo sta­nie w drzwiach wej­ścio­wych z sia­tami peł­nymi zaku­pów, ale tak się nie dzieje. Nie chcę zer­kać na jej połowę łóżka i widzieć, że jest pusta. Nie chcę patrzeć na jej szczo­teczkę do zębów w łazience, ale nie jestem w sta­nie jej wyrzu­cić. To samo z ubra­niami. Jakiś tydzień temu pra­wie zapa­ko­wa­łem wszystko, żeby oddać bied­nym. Wło­ży­łem już nawet pierw­szą bluzkę do pudła, ale nie dałem rady. Kiedy zaczą­łem grze­bać w tych ubra­niach, powie­trze wypeł­niło się jej zapa­chem i poczu­łem się tak, jakby wró­ciła, choćby na krótką chwilę. Wiem, że powi­nie­nem zamknąć ten roz­dział, ale nie jestem pewny, czy potra­fię. Przy­naj­mniej na razie.

Nash nachy­lił się ku przy­ja­cie­lowi i ści­snął go krze­piąco za ramię.

– Dasz radę. To kwe­stia czasu. Nikt cię nie poga­nia. Pamię­taj tylko, że możesz na nas liczyć. Jeste­śmy przy tobie, gdy­byś cze­go­kol­wiek potrze­bo­wał. – Nash gme­rał ner­wowo przy kie­row­nicy, sku­bał kawa­łek sztucz­nej skóry. – Może dobrze by ci zro­biła prze­pro­wadzka. Zna­la­zł­byś sobie nowe miej­sce, mógł­byś zacząć od początku.

Por­ter pokrę­cił głową.

– Nie mogę. Razem zna­leź­li­śmy to miesz­ka­nie. To mój dom.

– To może jakieś waka­cje? – zasu­ge­ro­wał Nash. – Masz masę zale­głego urlopu.

– No, może. – Por­ter zapa­trzył się na fasadę budynku.

Nie prze­pro­wa­dzi się. Nie w naj­bliż­szej przy­szło­ści.

Drzwi che­vro­leta zaskrzy­piały, kiedy pocią­gnął za klamkę i wysiadł.

– Jasny gwint, ale zimno.

– Pora wyjąć kale­sony z szafy i whi­sky z barku.

Por­ter postu­kał w dach samo­chodu.

– Gdy­byś poświę­cił na to tro­chę czasu, mógł­byś z niej zro­bić nie­złą brykę.

Nash się uśmiech­nął.

– Widzimy się w pokoju narad o siód­mej?

– Tak, o siód­mej będzie w sam raz.

I odje­chał.

Por­ter pocze­kał, aż samo­chód znik­nie w głębi ulicy, po czym wszedł do nie­wiel­kiego holu budynku, ostroż­nie omi­ja­jąc zamar­z­nięte psie odchody na scho­dach. Minął skrzynki na listy i zaczął się wspi­nać na swoje pię­tro. Nie jeź­dził już win­dami, przy­naj­mniej jeśli miał wybór.

Kiedy prze­kro­czył próg miesz­ka­nia, zaata­ko­wała go mie­szanka woni kil­ku­na­stu posił­ków na wynos. Główna wino­waj­czyni, sterta kar­to­nów po pizzy na stole kuchen­nym, wypeł­niała powie­trze odo­rem sta­rego sera i nie­świe­żego pep­pe­roni.

Por­ter powie­sił płaszcz na opar­ciu krze­sła, wszedł do sypialni i zapa­lił świa­tło.

Łóżko zostało odsu­nięte w daleki kąt pokoju, podob­nie jak dwa sto­liki nocne.

Ścianę, pod którą wcze­śniej stało, pokry­wały setki zdjęć, nota­tek, kolo­ro­wych kar­te­czek i wycin­ków pra­so­wych. Nie­które były połą­czone sznur­kiem. Kiedy skoń­czył mu się sznu­rek, zaczął malo­wać linie czar­nym mar­ke­rem.

To wszyst­kie infor­ma­cje, jakie zgro­ma­dził na temat 4MK vel Ansona Bishopa vel Paula Wat­sona – jed­nej osoby w trzech wcie­le­niach. Znał szcze­góły jego daw­nych zbrodni, ale naj­bar­dziej zale­żało mu na usta­le­niu, dokąd Bishop mógł uciec.

Na pod­ło­dze w kącie pokoju leżał lap­top, ekran świe­cił się jasno. Por­ter pod­niósł go i prze­stu­dio­wał wyświe­tlone infor­ma­cje. Usta­wił sobie alerty Google (oka­zało się to zadzi­wia­jąco pro­ste nawet dla osoby pozba­wio­nej choćby pod­sta­wo­wych umie­jęt­no­ści kom­pu­te­ro­wych), żeby śle­dziły każdą wzmiankę i każdy arty­kuł w inter­ne­cie doty­czący Bishopa, Wat­sona lub 4MK i prze­sy­łały mu wyniki na pry­watną skrzynkę mej­lową. Cza­sem trwało to godzi­nami, ale zawsze prze­glą­dał każdą wia­do­mość i zazna­czał wspo­mniane loka­li­za­cje na dużej mapie świata wiszą­cej na ścia­nie w samym środku całego zbioru danych. Były wśród nich także inne mapy. Dzie­siątki szcze­gó­ło­wych pla­nów wszyst­kich naj­więk­szych miast.

Dane z czte­rech mie­sięcy.

Mapy były pona­kłu­wane pinez­kami – czer­wo­nymi ozna­czał miej­sca, w któ­rych go zauwa­żono, nie­bie­skimi adresy auto­rów donie­sień pra­so­wych, a żół­tymi domy osób zagi­nio­nych lub zamor­do­wa­nych metodą podobną do tej opra­co­wa­nej przez 4MK. Naśla­dow­ców nie bra­ko­wało. Więk­szość pine­zek sku­piała się w Chi­cago, ale poje­dyn­cze poja­wiały się nawet w Moskwie i Bra­zy­lii.

Por­ter wziął do ręki żółtą pinezkę i poszu­kał zalewu w Jack­son Park na pla­nie Chi­cago.

– Ella Rey­nolds, zagi­niona dwu­dzie­stego dru­giego stycz­nia dwa tysiące pięt­na­stego roku, praw­do­po­dob­nie odna­le­ziona dwu­na­stego lutego dwa tysiące pięt­na­stego – mruk­nął pod nosem. Nie miał powo­dów sądzić, że 4MK miał z tym coś wspól­nego, ale zostawi pinezkę w tym miej­scu, dopóki nie zdo­bę­dzie pew­no­ści.

Powieki miał cięż­kie z nie­wy­spa­nia.

Męczył go okrutny ból głowy.

Usiadł na pod­ło­dze i zaczął prze­glą­dać alerty Google z całego dnia, w sumie pięć­dzie­siąt dzie­więć.

Kiedy dwie godziny póź­niej zadzwo­nił tele­fon, w pierw­szej chwili zamie­rzał go zigno­ro­wać, ale zmie­nił zda­nie. Nikt nie dzwo­nił o wpół do dru­giej nad ranem bez waż­nego powodu.

– Por­ter – ode­brał.

Dla­czego w środku nocy jego głos zawsze zda­wał się gło­śniej­szy?

Z początku odpo­wie­działa mu cisza. Ale potem:

– Panie detek­ty­wie, tu Sophie Rodri­guez ze sto­wa­rzy­sze­nia Zagi­nione Dzieci. Dosta­łam pana numer od Clair Nor­ton.

– Czym mogę słu­żyć?

Kolejna chwila ciszy.

– Mamy następną zagi­nioną dziew­czynę. Muszą pano­wie tutaj przy­je­chać.

3

Por­ter

Dzień drugi, 2.21

„Tutaj”, czyli do budynku z sza­rego kamie­nia przy King Drive w dziel­nicy Bron­ze­ville.

Rodri­guez nie podała żad­nych szcze­gó­łów przez tele­fon, powie­działa tylko, że sprawa ma jakiś zwią­zek z cia­łem dziew­czyny zna­le­zio­nej wcze­śniej w parku i że powi­nien tam się zja­wić.

Por­ter zapar­ko­wał char­gera na ulicy, za che­vro­le­tem Nasha, przedarł się przez zaspy na skraju jezdni i dotarł do budynku na rogu. Nie musiał pukać. Umun­du­ro­wany poli­cjant sto­jący przy drzwiach roz­po­znał go i wpu­ścił do środka. W salo­nie po lewej stro­nie od wej­ścia sie­dział Nash z jakąś kobietą. „Pew­nie to ta Rodri­guez”, pomy­ślał Por­ter. Męż­czy­zna pod pięć­dzie­siątkę o szpa­ko­wa­tych wło­sach, wyspor­to­wany, w twe­edo­wej mary­narce i dżin­sach, stał obok Nasha. Inna kobieta, nie­wąt­pli­wie jego żona, też sie­działa na kana­pie, ści­ska­jąc w dłoni chu­s­teczkę higie­niczną.

Sie­dząca obok niej kobieta wstała, kiedy Por­ter wszedł do pokoju.

– Detek­tyw Por­ter? Sophie Rodri­guez z Zagi­nio­nych Dzieci. Dzię­kuję za przyj­ście. Wiem, że jest już późno.

Por­ter uści­snął jej dłoń i rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu.

Więk­szość tego typu budyn­ków zbu­do­wano na prze­ło­mie XIX i XX wieku. W tym wypadku ktoś doło­żył sta­rań, żeby przy­wró­cić ory­gi­nalne insta­la­cje i wykoń­cze­nia. Dywany też wyglą­dały na auten­tyczne, ale musiały być pod­rób­kami, sta­ran­nymi kopiami ory­gi­nal­nych. Salon ume­blo­wano anty­kami.

Męż­czy­zna, który wcze­śniej roz­ma­wiał z Nashem, wycią­gnął rękę do Por­tera.

– Dok­tor Ran­dal Davies, to moja żona Grace. Bar­dzo dzię­kuję, że pofa­ty­go­wał się pan o tej porze.

Męż­czy­zna wska­zał fotel obok kanapy. Por­ter odmó­wił.

– To był długi dzień. Lepiej postoję.

– W takim razie może kawy?

– Chęt­nie. Czarną popro­szę.

Dok­tor Davies prze­pro­sił na chwilę i znik­nął w kory­ta­rzu.

Por­ter zer­k­nął na Rodri­guez, która wró­ciła na swoje miej­sce na kana­pie.

– Pani Davies zadzwo­niła do nas po pół­nocy, bo jej córka nie wró­ciła do domu – powie­działa.

Grace Davies unio­sła czer­wone, zapuch­nięte oczy.

– Lili pra­cuje w cen­trum, w gale­rii sztuki. W czwartki idzie tam pro­sto po szkole, a po zamknię­ciu, o jede­na­stej, zama­wia Ubera do domu. Zawsze wraca naj­póź­niej o wpół do dwu­na­stej. Jeśli z jakie­goś powodu ma się spóź­nić, wysyła mi ese­mesa. Wie, że się o nią mar­twimy, więc zawsze pisze. Jest odpo­wie­dzialną dziew­czyną, to jej pierw­sza praca, wie, że się mar­twimy… – Osu­szyła oczy chu­s­teczką. – Do jede­na­stej czter­dzie­ści pięć się nie ode­zwała, więc zadzwo­ni­łam, ale od razu włą­czyła się poczta. Potem zadzwo­ni­łam do gale­rii, roz­ma­wia­łam z jej prze­ło­żoną, panią Edwins. Powie­działa, że Lili nie poja­wiła się w pracy. Pró­bo­wała się z nią skon­tak­to­wać, ale za każ­dym razem to samo: poczta gło­sowa. Ani jed­nego sygnału, od razu poczta. To zna­czy, że tele­fon jest wyłą­czony, a to bar­dzo nie w jej stylu. Ni­gdy nie wyłą­cza komórki. Wie, że się o nią mar­twię. Potem zadzwo­ni­łam do Gabby, jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki…

– Jak Gabby ma na nazwi­sko? – wtrą­cił się Por­ter.

– Deegan. Gabrielle Deegan. Poda­łam już namiary pań­skiej part­nerce. – Mówiąc to, zer­k­nęła na Rodri­guez. Por­ter jej nie popra­wił.

Pani Davies kon­ty­nu­owała rela­cję:

– Gabby powie­działa, że w ogóle jej dziś nie widziała. Nie przy­szła do szkoły, nie odpi­sy­wała na wia­do­mo­ści. To zupeł­nie nie w stylu Lili, pro­szę zro­zu­mieć. To wzo­rowa uczen­nica, ma świetne stop­nie. Nie opu­ściła ani jed­nego dnia szkoły od czwar­tej klasy, kiedy cho­ro­wała na ospę. – Pani Davies przez chwilę w mil­cze­niu przy­glą­dała się twa­rzy Por­tera. – To pan jest tym detek­ty­wem, który… Boże, sądzi pan, że to Zabójca Czwar­tej Małpy porwał naszą córkę? Dla­tego pan tu przy­je­chał? – Sze­roko otwo­rzyła oczy i zalała się łzami.

– To nie on – zapew­nił Por­ter, choć sam wcale nie był tego taki pewny. – Na tym eta­pie nie mamy powo­dów sądzić, że kto­kol­wiek porwał pani córkę.

– Nie znik­nę­łaby tak po pro­stu.

Por­ter spró­bo­wał zmie­nić temat.

– Do któ­rej szkoły cho­dzi?

– Wil­cox Aca­demy.

Dok­tor Davies wró­cił z kub­kiem paru­ją­cej kawy, który wrę­czył Por­te­rowi, po czym znowu sta­nął obok żony.

– Wiem, co pan sobie myśli, ale jak już powie­dzie­li­śmy pań­skim part­ne­rom, Lili nie ma chło­paka. Nie zerwa­łaby się ze szkoły, a już na pewno nie opu­ści­łaby zmiany w gale­rii, kocha tę pracę. Coś jest nie tak. Ma włą­czoną opcję znaj­do­wa­nia tele­fonu, ale z naszego konta nic nie widzimy. Dzwo­ni­łem do Apple, powie­dzieli, że tele­fon nie jest pod­łą­czony do sieci. Córka nie wyłą­czy­łaby tele­fonu.

Nash odkaszl­nął.

– Czy mogłaby pani powtó­rzyć detek­ty­wowi Por­te­rowi, w co Lili była dziś ubrana, kiedy widziano ją ostatni raz?

Pani Davies ski­nęła głową.

– Miała na sobie swoją ulu­bioną czer­woną parkę, białą czapkę, ręka­wiczki do kom­pletu i ciemne dżinsy. Zimą Lili wolała prze­bie­rać się w mun­du­rek dopiero w szkole. Dziś rano przed wyj­ściem zaj­rzała do kuchni i się ze mną poże­gnała. To jej uko­chana kurtka. Kupiła ją w Bar­neys za pierw­szą wypłatę. Była z niej bar­dzo dumna.

Rodri­guez zaci­snęła usta.

Por­ter nic nie powie­dział.

4

Por­ter

Dzień drugi, 3.02

– Jak to w ogóle moż­liwe?

– Możemy im poka­zać zdję­cie kurtki, żeby się upew­nić – zapro­po­no­wał Nash.

Por­ter pokrę­cił głową.

– Nie możemy im poka­zać zdję­cia mar­twej dziew­czyny.

Stali w trójkę przed domem Davie­sów, a mię­dzy nimi w mroź­nym powie­trzu uno­siły się kłęby pary wydo­by­wa­ją­cej się z ich ust.

– Nie ma mowy, żeby ktoś zdą­żył upro­wa­dzić Lili Davies, ubrać w jej ciu­chy Ellę Rey­nolds i pogrze­bać ją pod lodem na zale­wie. Nie­moż­liwe. Zbyt mało czasu. – Por­ter prze­stą­pił z nogi na nogę. Tem­pe­ra­tura musiała spaść grubo poni­żej zera. – Musiałby to zro­bić w ciągu dnia, w godzi­nach otwar­cia parku. Ktoś na pewno by go zauwa­żył.

Nash zasta­no­wił się chwilę.

– Przy tej pogo­dzie w parku są pustki. Jedyne ryzyko to gdyby ktoś zoba­czył sprawcę, jak prze­no­sił ciało z samo­chodu nad wodę. O ile nikt nie pod­szedł zbyt bli­sko, o tyle wła­ści­wie nic nie powinno zwró­cić niczy­jej uwagi. Wyglą­dał pew­nie jak zwy­kły facet, może węd­karz czy coś. Jeśli roz­sta­wił wędkę, to założę się, że mógłby tam prze­sie­dzieć cały dzień i nikt nawet nie zwró­ciłby na niego uwagi.

– Abs­tra­hu­jąc od kwe­stii logi­stycz­nych – powie­działa Rodri­guez – to po co to wszystko?

Por­ter i Nash wymie­nili spoj­rze­nia. Obaj dobrze wie­dzieli, że seryjni zabójcy rzadko dzia­łali w okre­ślo­nym celu, a przy­naj­mniej takim, który miałby sens dla kogo­kol­wiek poza nimi. Choć na razie mieli tylko jedną ofiarę, to jeśli okaże się powią­zana z drugą zagi­nioną, mogą mieć do czy­nie­nia z seryj­nym.

– Czy Ella Rey­nolds i Lili Davies się znały? – Por­ter zapy­tał Rodri­guez.

Ta pokrę­ciła głową.

– Rodzice Lili tylko koja­rzyli jej nazwi­sko z tele­wi­zji.

– Powin­ni­śmy poga­dać z Gabby, przy­ja­ciółką Lili – zauwa­żył Por­ter. – O któ­rej dziew­czyna wyszła do szkoły?

Rodri­guez zer­k­nęła do nota­tek.

– Kwa­drans po siód­mej.

Nash zamknął oczy i doko­nał obli­czeń.

– To nam daje tylko dwa­na­ście godzin od chwili znik­nię­cia Lili do momentu, kiedy Ellę zna­le­ziono w zamar­z­nię­tym zale­wie.

– Ale z cie­bie mate­ma­tyk – rzu­cił Por­ter z prze­ką­sem.

– Jeśli to tylko jeden facet, to jest szybki. Sprawny – stwier­dził Nash.

Por­ter zwró­cił się ponow­nie do Rodri­guez.

– Sophie, tak?

Ski­nęła głową.

– Wróć do środka i prze­szu­kaj pokój dziew­czyny. Zwra­caj uwagę na wszystko, co wygląda nie­ty­powo. Zdo­bądź kom­pu­ter, sprawdź mejle, zapi­sane pliki. Poszu­kaj pamięt­nika, zdjęć… Jeśli cokol­wiek znaj­dziesz, dzwoń do mnie. Dopy­taj o jej drogę do szkoły. Cho­dzi pie­szo czy jeź­dzi? Sama czy ze zna­jo­mymi? Jasne?

Rodri­guez przy­gry­zła wargę.

– Co z Lili?

Por­ter nie był jesz­cze gotowy na to pyta­nie. Odwró­cił się do Nasha.

– Chodź, obu­dzimy Eisleya.

5

Por­ter

Dzień drugi, 4.18

Kost­nica i biuro koro­nera hrab­stwa Cook znaj­do­wały się w cen­trum Chi­cago, przy West Har­ri­son. O tej porze pra­wie nie było ruchu, a kiedy Por­ter i Nash dotarli na miej­sce, oka­zało się, że par­king przed budyn­kiem jest nie­mal pusty. Straż­nik z recep­cji spoj­rzał na nich sen­nym wzro­kiem i ski­nął głową na powi­ta­nie.

– Pro­szę się wpi­sać.

Por­ter naba­zgrał „Burt Rey­nolds” i podał pod­kładkę Nashowi, który napi­sał „Dolly Par­ton”, oddał listę i poszedł za nim do wind na końcu holu. Por­ter co prawda nie prze­pa­dał za win­dami, ale wolał już to od wspi­naczki po scho­dach na wyso­kie pię­tra.

Kiedy przy­je­chała winda (druga od lewej), szybko wszedł za Nashem do środka, żeby nie zmie­nić zda­nia.

Por­ter naci­snął guzik z trójką.

– Dolly była swego czasu nie­zła.

– Na­dal jest – odparł Nash. – GILF1 pełną gębą.

– GILF?

– Wytłu­ma­czę ci, jak doro­śniesz.

Drzwi windy otwo­rzyły się na pusty kory­tarz.

Nash rzu­cił okiem na auto­mat ze sło­dy­czami, ale daro­wał sobie i ruszył ku podwój­nym drzwiom na końcu kory­ta­rza.

Tom Eisley sie­dział przy biurku. Kiedy weszli do gabi­netu, pod­niósł na chwilę wzrok, ale zaraz wró­cił do lek­tury.

Por­ter spo­dzie­wał się jakiejś uwagi na temat wcze­snej pory, jed­nak lekarz zapy­tał:

– Widzie­li­ście kie­dyś ocean?

Por­ter i Nash wymie­nili spoj­rze­nia.

Eisley zamknął książkę i wstał zza biurka.

– Nie­ważne. Chyba nie jestem jesz­cze gotów o tym roz­ma­wiać.

– Rozu­miem, że pra­cu­jesz nad naszą dziew­czyną? – zapy­tał Por­ter.

Eisley wes­tchnął ciężko.

– Pró­buję. Od kiedy ją tu przy­wieźli, sta­ramy się pod­grzać ciało. Widzi­cie, nie była cał­ko­wi­cie zamar­z­nięta, ale sporo poni­żej nor­mal­nej tem­pe­ra­tury. W związku z tym trudno będzie okre­ślić czas zgonu.

– Zna­cie już przy­czynę śmierci?

Eisley otwo­rzył usta, żeby coś powie­dzieć, ale zmie­nił zda­nie.

– Na razie nie. Będę potrze­bo­wał jesz­cze kilku godzin. Oczy­wi­ście może­cie tu zostać, jeśli chce­cie.

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, znik­nął za drzwiami sali sek­cyj­nej.

Nash ski­nął na Por­tera.

– Wygląda na to, że tro­chę to potrwa.

Por­ter opadł na żółte winy­lowe krze­sło obok drzwi, przez które wyszedł Eisley, a powieki miał coraz cięż­sze z nie­wy­spa­nia.

6

Por­ter

Dzień drugi, 7.26

– Pano­wie?

Por­ter otwo­rzył oczy, mru­ga­jąc inten­syw­nie, i dopiero po dłuż­szej chwili dotarło do niego, że znaj­duje się w gabi­ne­cie Eisleya w kost­nicy. Przez sen zsu­nął się na winy­lo­wym krze­śle, strzy­kało mu w karku od spa­nia w dziw­nej pozy­cji. Nash pół­le­żał za biur­kiem Eisleya z głową opartą na ster­cie papie­rów.

Eisley wziął do ręki jakiś pod­ręcz­nik medyczny, pod­niósł go na metr nad biurko i upu­ścił. Książka upa­dła z gło­śnym hukiem i Nash wypro­sto­wał się gwał­tow­nie na krze­śle, ślina cie­kła mu po pod­bródku.

– Co do…

– Kwiat naszej poli­cji w akcji – rzu­cił Eisley z prze­ką­sem. – Chodź­cie.

Por­ter zer­k­nął na zegar ścienny – pra­wie wpół do ósmej. Przy­je­chali tu nieco ponad trzy godziny temu.

– Szlag, nie sądzi­łem, że usnę – wymam­ro­tał. Wyjął z kie­szeni komórkę: trzy nie­ode­brane połą­cze­nia od Clair, żad­nych wia­do­mo­ści na poczcie gło­so­wej.

Eisley zapro­wa­dził ich przez podwójne drzwi na tyłach gabi­netu do dużej sali sek­cyj­nej. Por­ter i Nash wzięli ręka­wiczki z pudełka umiesz­czo­nego na ścia­nie przy drzwiach.

Wszyst­kie odgłosy nio­sły się tutaj echem.

Ta myśl zawsze przy­cho­dziła Por­te­rowi do głowy tuż po prze­kro­cze­niu progu tej sali. Wszystko brzmiało ina­czej z powodu beżo­wych kafel­ków na pod­ło­dze i ścia­nach. Druga cecha pomiesz­cze­nia sek­cyj­nego, która zawsze zwra­cała jego uwagę, to tem­pe­ra­tura – nie wie­dział, ile dokład­nie jest tu stopni, ale odno­siło się wra­że­nie, że o kil­ka­na­ście mniej niż w gabi­ne­cie. Na karku czuł gęsią skórkę, prze­szedł go dreszcz. Trze­cią rze­czą, do któ­rej nie potra­fił się przy­zwy­czaić, był zapach. Nie pach­niało tu źle, przy­naj­mniej dzi­siaj, ale bar­dzo mocno. Ciężka woń prze­my­sło­wych środ­ków czysz­czą­cych miała zama­sko­wać smród cze­goś innego, o czym Por­ter wolał nie myśleć.

Jarze­niówki świe­ciły jasno pod sufi­tem, odbi­jały się w szaf­kach ze stali nie­rdzew­nej. Duża, okrą­gła lampa chi­rur­giczna góro­wała nad sto­ją­cym na środku sto­łem sek­cyj­nym, na któ­rym spo­czy­wało ciało wyło­wione z zalewu.

Eisley musiał zamknąć dziew­czy­nie oczy.

„Śpiąca kró­lewna”.

Z boku leżał koc elek­tryczny i stały cztery duże lampy.

Eisley zauwa­żył, że Por­ter na nie patrzy.

– Poszczę­ściło nam się. Nie spę­dziła w zale­wie dużo czasu, a ciało znaj­do­wało się pod linią zama­rza­nia. Gdyby cał­ko­wi­cie zamar­zła, trzeba by parę dni pocze­kać z sek­cją. W tym wypadku wystar­czyło kilka godzin, żeby odpo­wied­nio pod­nieść tem­pe­ra­turę ciała.

– Jesz­cze jej nawet nie roz­cię­li­ście – zauwa­żył Nash. – Wygląda na to, że wcale nie zaczę­li­ście dzia­łać.

– Zdzi­wił­byś się, jak wiele mogą powie­dzieć zwłoki, jeśli wia­domo, gdzie szu­kać – odparł Eisley. – Będę mógł ją otwo­rzyć dopiero jutro, cią­gle jest zimna. Jeśli zbyt szybko ją ogrze­jemy, ryzy­ku­jemy kry­sta­li­za­cję i uszko­dze­nie komó­rek. Ale to wcale nie zna­czy, że w mię­dzy­cza­sie dziew­czyna nic nam nie może powie­dzieć. W prze­ci­wień­stwie do was ciężko pra­co­wa­łem. – Prze­cią­gnął dłoń przez włosy dziew­czyny. – Mówiła do mnie, a ja jej słu­cha­łem.

– Prze­stań, zaczy­nam się cie­bie bać – powie­dział Por­ter.

Eisley uśmiech­nął się i cof­nął o krok od stołu.

– Chce­cie się dowie­dzieć, co usta­li­łem?

– Byłoby bar­dzo miło z two­jej strony.

Pod­szedł do jed­nego z boków stołu i pod­niósł rękę ofiary.

– Zimna woda świet­nie ją zakon­ser­wo­wała. Z więk­szo­ścią wyło­wio­nych ciał mamy pro­blem, trudno zdjąć odci­ski. Skóra puch­nie, musimy przy­wró­cić ją do nor­mal­nego stanu przed zdję­ciem odci­sków. Tak jak kiedy marsz­czą wam się palce w kąpieli, tyle że w wer­sji eks­tre­mal­nej.

– Ja tam raczej wolę prysz­nic – stwier­dził Por­ter.

Eisley zigno­ro­wał jego uwagę.

– W lodo­wa­tej wodzie odci­ski pal­ców zacho­wały się nie­tknięte, utrzy­ma­łyby się tak pew­nie aż do wio­sen­nych roz­to­pów. – Opu­ścił dłoń dziew­czyny z powro­tem na stół, uło­żył ją deli­kat­nie u jej boku. – Dosta­łem wyniki jakieś dwie godziny temu. Potwier­dzają, że to Ella Rey­nolds, dziew­czyna, która zagi­nęła przed trzema tygo­dniami.

Por­ter wes­tchnął. Spo­dzie­wał się tego, ale wypo­wie­dziane na głos słowa brzmiały jakoś przy­gnę­bia­jąco.

– A co z cza­sem i przy­czyną śmierci?

– Jak już mówi­łem, z powodu lodo­wa­tej wody okre­śle­nie czasu zgonu może być pro­ble­ma­tyczne. Na razie mogę stwier­dzić, że naj­wy­żej czter­dzie­ści osiem godzin temu, ale nie mniej niż dwa­dzie­ścia cztery. Mam nadzieję zawę­zić to okienko, kiedy już rzucę okiem na jej wątrobę i inne narządy – wyja­śnił. – Pomo­że­cie mi ją prze­krę­cić?

Por­ter i Nash wymie­nili spoj­rze­nia. Nash cof­nął się lekko. Jak na detek­tywa z wydziału zabójstw miał dziwną awer­sję do zwłok.

Por­ter zła­pał dziew­czynę za nogi, Eisley wziął ją pod pachy i razem prze­wró­cili ją na brzuch.

Eisley prze­cią­gnął pal­cem po dłu­giej, ciem­nej linii bie­gną­cej w poprzek jej ple­ców.

– To od liny, za pomocą któ­rej utrzy­my­wał ją pod powierzch­nią wody. Odbar­wie­nie skóry wska­zuje na to, że zawie­sił ją po śmierci. Oczy­wi­ście wkrótce po śmierci, w prze­ciw­nym razie ślad nie byłby tak widoczny, zwłasz­cza bio­rąc pod uwagę tę grubą kurtkę, którą miała na sobie. – Ski­nął głową w stronę kupki schlud­nie poskła­da­nych ubrań na sta­lo­wym bla­cie.

Nash pod­szedł, pod­niósł czer­woną parkę i zaczął prze­szu­ki­wać kie­sze­nie.

– Zauwa­ży­łeś jakie­kol­wiek infor­ma­cje iden­ty­fi­ka­cyjne na ubra­niach?

– To nie są jej ubra­nia, prawda? – Eisley raczej stwier­dził fakt, niż zadał pyta­nie.

Por­ter zwró­cił się do niego.

– To twój wnio­sek z bada­nia?

– Mam takie podej­rze­nia, ale nie jestem pewny, czy nazwał­bym je aż wnio­skiem. Wszystko zda­wało się na nią tro­chę za małe. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach uznał­bym to za rezul­tat spuch­nię­cia ciała w wodzie, ale ponie­waż w tym wypadku pra­wie go nie było, wydało mi się to dziwne. Zwłasz­cza bie­li­zna i dżinsy były przy­cia­sne, co naj­mniej o roz­miar czy dwa. Wbiła się w nie, ale są obci­słe, wręcz nie­wy­godne. Spójrz­cie na czapkę – powie­dział – wska­zu­jąc na blat. – Na metce są jakieś litery, naj­praw­do­po­dob­niej ini­cjały.

Nash odło­żył kurtkę, pod­niósł białą czapkę i wywró­cił ją na lewą stronę.

– L.D. Tro­chę wybla­kłe, ale nie ma wąt­pli­wo­ści, co jest tu napi­sane.

– Lili Davies – stwier­dził Por­ter.

– Praw­do­po­dob­nie tak.

– A kto to? – zapy­tał Eisley.

– Inna nasto­latka, dzi­siaj zagi­nęła – wyja­śnił Por­ter.

– Czyli zabójca tej dziew­czyny prze­brał ją w ciu­chy tam­tej dru­giej?

– Na to wygląda.

– Hmm.

– A przy­czyna zgonu? Nie widzę nic na ciele. Żad­nych ran ani śla­dów dusze­nia.

Eisley się oży­wił.

– Aaa, tak. Zdzi­wi­cie się.

– Jak umarła?

– Uto­piła się.

Nash zmarsz­czył czoło.

– A co w tym dziw­nego? Zna­leź­li­śmy ją w zale­wie.

Por­ter uniósł dłoń.

– Mówi­łeś, że ślady na ple­cach powstały po śmierci. Twier­dzisz, że jesz­cze żyła, kiedy wło­żył ją pod lód?

– Nie, nie, wtedy już była mar­twa. Mam na myśli, że uto­nęła, a potem wrzu­cił ją do zalewu. – Pod­szedł do mikro­skopu usta­wio­nego na pod­wyż­sze­niu po jego lewej stro­nie. – Popa­trz­cie – powie­dział, wska­zu­jąc na urzą­dze­nie.

Por­ter pod­szedł i zaj­rzał w oku­lar.

– Co mam tu zoba­czyć?

– Kiedy ją przy­wieźli, udało mi się wpro­wa­dzić rurkę do płuc i wycią­gnąć wodę, tę, którą tu widzisz.

Por­ter zmarsz­czył brwi.

– Co to za małe zia­renka w niej pły­wają?

Kącik ust Eisleya wygiął się w górę.

– To, przy­ja­cielu, jest sól.

– Uto­nęła w sło­nej wodzie?

– Wła­śnie.

Na twa­rzy Nasha kon­ster­na­cja wal­czyła z bra­kiem zro­zu­mie­nia.

– Jeste­śmy w Chi­cago… Do naj­bliż­szego oce­anu mamy ile, z pół­tora tysiąca kilo­me­trów?

– Naj­bli­żej byłoby nad Atlan­tyk – odparł Eisley. – Bal­ti­more w Mary­lan­dzie. Jakieś tysiąc sto kilo­me­trów.

Zadzwo­niła komórka Por­tera. Zanim ode­brał, zer­k­nął na wyświe­tlacz.

– Cześć, Clair.

– Wró­ci­łeś z wywcza­sów? Dzwo­ni­łam do cie­bie z dzie­sięć razy.

– Trzy razy.

– Aha, czyli twój tele­fon jed­nak działa – powie­działa. – Ni­gdy nie igno­ruj kobiety, Sam. To się nie może dobrze skoń­czyć.

Por­ter prze­wró­cił oczami i powoli prze­szedł na drugą stronę sali.

– Jeste­śmy u Eisleya w kost­nicy. Potwier­dził toż­sa­mość dziew­czyny z zalewu, to Ella Rey­nolds. Wygląda też na to, że miała na sobie ubra­nia Lili Davies.

– Jakiej znowu Lili Davies?

Wyda­wało mu się, że już jej powie­dział o dru­giej zagi­nio­nej dziew­czy­nie, ale teraz uświa­do­mił sobie, że wcale tego nie zro­bił. Nie roz­ma­wiali od czasu wizyty w parku. Potrze­bo­wał snu. Umysł zasnu­wała mu jakby gęsta mgła.

– Spo­tkajmy się w pokoju narad, będziemy tam z Nashem za pół godziny. Musimy wymie­nić infor­ma­cje.

– Jasne – zgo­dziła się Clair. – A nie spy­tasz mnie, dla­czego do cie­bie wydzwa­nia­łam?

Por­ter zamknął oczy i prze­cze­sał włosy pal­cami.

– Dla­czego do mnie wydzwa­nia­łaś, Clair?

– Zna­la­złam coś na nagra­niach z parku.

– Za pół godziny w pokoju narad. Wszystko omó­wimy. Weź Kloza.

7

Lili

Dzień drugi, 7.26

– Masz może ochotę na mleko?

Lili Davies naj­pierw usły­szała jego głos, a dopiero potem go zoba­czyła, tak naprawdę zoba­czyła.

Mówił powoli, cicho, nie­wiele gło­śniej od odde­chu, każde słowo arty­ku­ło­wał nie­zwy­kle wyraź­nie, jakby głę­boko zasta­na­wiał się nad tym, co chce powie­dzieć, zanim prze­mó­wił. Lekko seple­nił, potknął się na „sz” w „masz”.

Zszedł po scho­dach pra­wie pięć minut temu, deski skrzy­piały pod jego cię­ża­rem. Jed­nak kiedy dotarł na dół, sta­nął u pod­nóża scho­dów i znie­ru­cho­miał. Spo­wi­jał go cień, więc Lili nie mogła doj­rzeć żad­nych szcze­gó­łów, tylko syl­wetkę męż­czy­zny.

Bo to był męż­czy­zna, a nie chło­pak.

Coś w jego posta­wie, sze­ro­kie ramiona, głę­boki oddech – wszyst­kie te ele­menty pod­po­wia­dały jej, że to doro­sły męż­czy­zna, a nie jeden z kole­gów ze szkoły. Nie jakiś zna­jomy, który posta­no­wił zro­bić jej idio­tyczny kawał, ale męż­czy­zna, męż­czy­zna, który ją porwał.

Lili rze­czy­wi­ście miała ochotę na mleko.

Gar­dło wyschło jej na wiór.

Była też głodna.

Brzuch cichym, ale upo­rczy­wym bur­cze­niem przy­po­mi­nał jej, jak bar­dzo jest głodna.

Nic jed­nak nie powie­działa, nie wydała z sie­bie żad­nego dźwięku. Wci­snęła się tylko głę­biej w kąt, napie­ra­jąc ple­cami na wil­gotną ścianę. Cia­śniej owi­nęła się śmier­dzącą zie­loną narzutą. Nie wie­dzieć czemu mate­riał dawał jej poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, jakby otu­lały ją mat­czyne ramiona.

Nie było go przy­naj­mniej godzinę, może dłu­żej. Przez ten czas Lili pró­bo­wała się zorien­to­wać, gdzie jest. Nie pozwo­liła sobie na strach, nie mogła sobie pozwo­lić na strach. To po pro­stu zada­nie do roz­wią­za­nia, a ona była w tym dobra.

Znaj­do­wała się w piw­nicy sta­rego domu.

Domy­śliła się tego, ponie­waż sama miesz­kała w sta­rym domu i pamię­tała jesz­cze, jak wyglą­dała piw­nica, zanim rodzice zatrud­nili archi­tek­tów i ekipy remon­towe. Sufit był niski, a pod­łoga nie­równa. W powie­trzu uno­siła się woń ple­śni, wszę­dzie pano­szyły się pająki – w każ­dym zaka­marku można było zna­leźć starą albo nową sieć, a ich auto­rzy wypeł­zali z każ­dego kąta. Kiedy budow­lańcy weszli do ich domu, cał­ko­wi­cie wypa­tro­szyli piw­nicę, wypo­zio­mo­wali pod­łogę, uszczel­nili ściany, wszystko na nowo otyn­ko­wali i poma­lo­wali. To prze­go­niło pająki, przy­naj­mniej na jakiś czas.

Jej przy­ja­ciółka Gabby miesz­kała w nowiut­kim domu, zbu­do­wa­nym zale­d­wie dwa lata temu, i jej piw­nica wyglą­dała zupeł­nie ina­czej. Wysoki sufit, równe pod­łogi, jasna i prze­wiewna. Poło­żyli wykła­dziny, wsta­wili meble i urzą­dzili przy­jemny pokój rodzinny. Piw­nicy w sta­rym domu nie da się prze­ro­bić na przy­jemny pokój rodziny, nie­za­leż­nie od tego, ile pracy by się w to wło­żyło. Można zama­lo­wać plamy wil­goci, wypo­zio­mo­wać pod­łogi, poło­żyć świeżą war­stwę tynku i farby, ale pająki zawsze wrócą. Pająki tak łatwo nie odda­dzą swo­jego tery­to­rium.

W tej piw­nicy też były pająki.

Cho­ciaż nie widziała ich ze swo­jego miej­sca, to wie­działa, że są tuż nad nią, wypeł­zają z odsło­nię­tych lega­rów pod­ło­go­wych. Obser­wo­wały ją tysią­cami oczu, snu­jąc nowe paję­czyny.

Dał jej ubra­nia, ale to nie były jej ubra­nia.

Kiedy obu­dziła się na pod­ło­dze, owi­nięta zie­loną narzutą, szybko się zorien­to­wała, że roze­brano ją do naga i zamknięto w tej klatce, a koło głowy ktoś zosta­wił kupkę porząd­nie zło­żo­nych ubrań. Nie paso­wały na nią. Były przy­naj­mniej parę roz­mia­rów za duże, ale wło­żyła je, ponie­waż nic innego nie miała, a lep­sze to niż zie­lona narzuta. Potem jed­nak i tak otu­liła się tą narzutą.

Znaj­do­wała się w słabo oświe­tlo­nej, zawil­głej piw­nicy. A dokład­niej – w kojcu z siatki dru­cia­nej w słabo oświe­tlo­nej, zawil­głej piw­nicy.

Ogro­dze­nie się­gało od pod­łogi do sufitu, a jego czę­ści były zespa­wane. Domy­śliła się, że zbu­do­wano je z myślą o psie, bo rodzina Gabby miała sukę rasy husky, Dakotę, którą trzy­mali w bar­dzo podob­nej, a może nawet iden­tycz­nej klatce w ogródku na tyłach domu. Kupili ją latem w Home Depot, widziały z Gabby, jak jej tata ją skła­dał. Nie zajęło mu to długo, może z godzinę, ale on nie spa­wał.

Kiedy Lili wstała, otu­lona zie­loną narzutą, i prze­bie­gła pal­cami po rurach i gru­bych meta­lo­wych dru­tach, z któ­rych zbu­do­wano jej klatkę, pró­bo­wała wyma­cać złą­cze­nia, wspo­mi­na­jąc, jak tata Gabby skła­dał kojec, ale kiedy wyczuła miej­sca spa­wów, stra­ciła nadzieję. Drzwi do klatki były zamknięte na kłódkę, a nawet dwie – jedną na górze, drugą na dole. Szarp­nęła, ale drzwi ani drgnęły. Całą kon­struk­cję przy­mo­co­wano do beto­no­wej posadzki. Lili tkwiła wewnątrz pew­nej, solid­nej klatki.

– Powin­naś się cze­goś napić, będziesz potrze­bo­wała siły na póź­niej – powie­dział męż­czy­zna, znowu poty­ka­jąc się lekko na „sz” w sło­wie „będziesz”.

Lili nie odpo­wie­działa. Nie zamie­rzała się odzy­wać. Roz­mowa z nim dałaby mu wła­dzę, a ona nie była na to gotowa. Na nic od niej nie zasłu­gi­wał.

Jedy­nym źró­dłem świa­tła były uchy­lone drzwi u szczytu scho­dów. Męż­czy­zna stał u ich pod­nóża w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu.

Lili pró­bo­wała prze­bić spoj­rze­niem mrok, jej oczy powoli przy­zwy­cza­jały się do ciem­no­ści.

On jed­nak pozo­sta­wał poza zasię­giem jej wzroku, nieco ciem­niej­szy cień wśród innych cieni, syl­wetka na tle ściany.

– Odwróć się. Stań twa­rzą do tyl­nej ściany i nie odwra­caj się z powro­tem, dopóki ci nie pozwolę – poin­stru­ował.

Lili nie tylko się nie ruszyła, ale wręcz zesztyw­niała w dotych­cza­so­wej pozy­cji.

– Odwróć się, pro­szę. – Łagod­niej, bła­gal­nie.

Ści­snęła mate­riał i jesz­cze moc­niej owi­nęła narzutą swoją drobną syl­wetkę.

– Masz się, kurwa, odwró­cić! – wrza­snął, a jego głos roz­brzmiał gło­śno w całej piw­nicy, odbi­jał się od ścian.

Lili wystra­szyła się i cof­nęła o krok, nie­mal się poty­ka­jąc.

Potem znów zapa­dła cisza.

– Pro­szę, nie zmu­szaj mnie do krzyku. Wolał­bym nie krzy­czeć.

Lili poczuła, jak serce wali jej w piersi, cięż­kie „łup, łup, łup”.

Zro­biła krok do tyłu, potem kolejny i jesz­cze jeden. Kiedy dotarła do ściany na końcu klatki, zmu­siła stopy, żeby się odwró­ciły, i sta­nęła twa­rzą do kąta.

Lili usły­szała, jak się zbliża, żywy cień. Coś było nie tak z jego cho­dem. Zamiast mia­ro­wych kro­ków sły­szała, jak jedna stopa opada na zie­mię, a druga prze­suwa się przez sekundę po beto­nie i dopiero potem dołą­cza do pierw­szej, i tak z każ­dym kro­kiem. Szu­ra­nie albo kule­nie, może lek­kie powłó­cze­nie nogą, nie była pewna.

Lili zmu­siła się do zamknię­cia oczu. Nie chciała ich zamy­kać, ale i tak to zro­biła. Zmu­siła się, żeby móc się sku­pić na dźwię­kach, wyobra­zić sobie oto­cze­nie na ich pod­sta­wie.

Usły­szała brzęk klu­czy i chrak­te­ry­styczne klik­nię­cie kłódki – sądząc po brzmie­niu, gór­nej – a po chwili dru­giej. Usły­szała, jak wysuwa obie kłódki z klatki, pod­nosi klamkę i otwiera drzwi.

Lili sku­liła się z prze­ra­że­nia na myśl, co się teraz sta­nie.

Spo­dzie­wała się poczuć jego ręce, myślała, że dotknie jej albo zła­pie od tyłu. Nic takiego się jed­nak nie zda­rzyło. Po chwili usły­szała, jak zamyka drzwi i z powro­tem zakłada kłódki, które zatrza­snęły się z klik­nię­ciem.

Nie­re­gu­larne kroki odda­la­jące się od klatki.

– Możesz się już odwró­cić.

Lili speł­niła pole­ce­nie.

Stał ponow­nie pod scho­dami, znów pogrą­żony w mroku.

Na pod­ło­dze klatki stała szklanka mleka z kro­pelką wody spły­wa­jącą po ściance.

– Niczego nie dosy­pa­łem – powie­dział. – Potrzebna mi jesteś przy­tomna.

8

Por­ter

Dzień drugi, 7.56

– Zoba­czymy się na miej­scu, muszę sko­czyć do kibla – powie­dział Nash, kiedy wysie­dli z windy w piw­nicy komendy głów­nej poli­cji Chi­cago przy Michi­gan Ave­nue. Nash skrę­cił kory­ta­rzem w prawo i znik­nął za drzwiami łazienki. Por­ter poszedł w lewo.

Po ucieczce Bishopa agenci fede­ralni wkro­czyli do akcji i prze­jęli sprawę Zabójcy Czwar­tej Małpy. Por­ter był wtedy na zwol­nie­niu lekar­skim, ale Nash wspo­mi­nał, że z początku pró­bo­wali prze­jąć ich pokój narad. Nash wyko­rzy­stał cały swój urok oso­bi­sty, a także uciekł się do gróźb, żeby wygo­nić intru­zów do sali po dru­giej stro­nie kory­ta­rza, zna­nej głów­nie z dzi­wacz­nego zapa­chu, jaki się w niej nie­ustan­nie uno­sił, a zda­wał się wydo­by­wać z lewego kąta przy tyl­nej ścia­nie. Od tam­tej pory obie grupy współ­żyły ze sobą mniej wię­cej tak poko­jowo jak Korea Połu­dniowa z Pół­nocną.

W pokoju FBI nie paliło się świa­tło.

Por­ter zacze­kał na dźwięk zamy­ka­nia drzwi toa­lety, a potem ostroż­nie naci­snął klamkę do sali fede­ral­nych.

Otwarte.

Por­ter rozej­rzał się szybko po kory­ta­rzu i wśli­znął do środka. Nie zapa­lał świa­tła.

„Sześć gałek ocznych”.

Sie­dem ofiar. Osiem, jeśli liczyć Emory.

Pod­świa­do­mość pró­bo­wała mu coś powie­dzieć.

Prze­mie­rzył pokój, skie­ro­wał się ku dwóm bia­łym tabli­com usta­wio­nym z przodu i przyj­rzał się foto­gra­fiom ofiar. Patrzyły na niego zna­jome twa­rze, niczego nie­świa­dome uśmie­chy zasty­głe na zawsze w chwili szczę­ścia. W ostat­nich chwi­lach na jede­na­stym pię­trze budynku przy West Bel­mont 314 Bishop przed­sta­wił swój tok myśle­nia, wyło­żył karty na stół, dumny z pokręt­nej logiki swo­jego planu. „Ci ludzie zasłu­gi­wali na karę”, powie­dział Por­te­rowi. I to była prawda. Każda z ofiar zro­biła coś okrop­nego, musiała ponieść kon­se­kwen­cje. On jed­nak nie ata­ko­wał ich bez­po­śred­nio. Zamiast tego pory­wał ich córki. Zada­wał im okrutną śmierć, żeby rodzice cier­pieli już do końca życia. Każda z tych dziew­czyn zgi­nęła nie z powodu wła­snych uczyn­ków, a przez coś, co zro­bił jeden z człon­ków jej rodziny. Tyle pięk­nych, mło­dych twa­rzy zma­sa­kro­wa­nych, żeby zapła­cić za cudze zbrod­nie.

Por­ter pod­szedł do pierw­szej tablicy i pogła­dził pal­cem zdję­cie Calli Tre­mell, pierw­szej ofiary Bishopa. Dwa­dzie­ścia lat, upro­wa­dzona 15 marca 2009 roku. Pierw­sza ofiara Bishopa jako 4MK – Klo­zow­ski ni­gdy nie omiesz­kał tego pod­kre­ślić. Był dokładny, meto­dyczny i pewny sie­bie, co suge­ro­wało, że naj­praw­do­po­dob­niej zabi­jał już wcze­śniej, dopra­co­wy­wał tech­nikę dzia­ła­nia przez lata prak­tyki. Był zbyt wyra­fi­no­wany na debiu­tanta, a myśl o tym, że ktoś taki jak on cho­dził po świe­cie i zbie­rał śmier­telne żniwo, ćwi­cząc do popi­so­wego numeru… Jeśli to były jego początki jako 4MK, Por­ter nie potra­fił sobie wyobra­zić, jakie były jego początki jako czło­wieka. Pamięt­nik zapew­nił mu pewien wgląd w prze­szłość zabójcy, ale nie­wy­star­cza­jący, zale­d­wie frag­men­cik – szyb­kie zer­k­nię­cie za zasłonę, zanim Bishop z powro­tem ją zacią­gnął.

Rodzice Calli Tre­mell zgło­sili zagi­nię­cie we wto­rek. W czwar­tek dostali pocztą jej ucho. W sobotę dołą­czyły do niego oczy, a w kolejny wto­rek dostar­czono język. Wszyst­kie prze­syłki w małych bia­łych pudeł­kach prze­wią­za­nych czar­nym sznur­kiem, z ręcz­nie wypi­sa­nym adre­sem odbiorcy i bez śladu odci­sków pal­ców. Ni­gdy ich nie zosta­wiał.

Trzy dni po dostar­cze­niu ostat­niego pudełka bie­gacz zna­lazł ciało dziew­czyny w Almond Park – usa­dzono ją na ławce z przy­kle­jo­nym do dłoni kar­to­nem z napi­sem „NIE CZY­NIĘ NIC ZŁEGO”. Zespół Por­tera już wcze­śniej domy­ślił się metody dzia­ła­nia zabójcy, więc napis tylko potwier­dził ich teo­rię.

Hasło „nie czy­nię nic złego” oka­zało się klu­czem do zro­zu­mie­nia Bishopa, z czego zdali sobie sprawę przy dru­giej ofie­rze 4MK – Elle Bor­ton. Zagi­nęła 2 kwiet­nia 2010 roku, ponad rok po pierw­szej ofie­rze. Ekipa Por­tera prze­jęła sprawę od Zagi­nio­nych Dzieci, kiedy rodzice zgło­sili otrzy­ma­nie prze­syłki z uchem. Gdy nieco ponad tydzień póź­niej zna­le­ziono jej ciało, trzy­mała w ręku zezna­nie podat­kowe swo­jej babci za rok 2008. Poli­cja tro­chę poszpe­rała i odkryła, że bab­cia zmarła w roku 2005. Matt Hosman z wydziału prze­stępstw gospo­dar­czych usta­lił, że ojciec Elle, kie­row­nik domu opieki, skła­dał zezna­nia w imie­niu kil­ku­na­stu swo­ich zmar­łych pod­opiecz­nych. Bishop zabił Elle Bor­ton, led­wie dwu­dzie­sto­trzy­latkę, za prze­stępstwa ojca.

Kiedy motywy Zabójcy Czwar­tej Małpy stały się jasne, poli­cjanci spraw­dzili rodzinę Calli Tre­mell i odkryli, że jej matka prała brudne pie­nią­dze w banku, w któ­rym pra­co­wała – ponad trzy miliony dola­rów przez dzie­sięć lat.

Por­ter zro­bił krok w prawo i spoj­rzał na trze­cią foto­gra­fię. Missy Lumax, 24 czerwca 2011 roku. Jej ojciec han­dlo­wał por­no­gra­fią dzie­cięcą. Z kolei ojciec Susan Devoro pod­mie­niał praw­dziwe bry­lanty na fał­szywki w swoim zakła­dzie jubi­ler­skim. To ona była ofiarą numer cztery – 3 maja 2012 roku. Numer pięć: Bar­bara McIn­ley, sie­dem­na­ście lat. Zagi­nęła 18 kwiet­nia 2013 roku. Sześć lat wcze­śniej jej sio­stra śmier­tel­nie potrą­ciła pie­szego, więc Bishop zabił Bar­barę w ramach kary. Brat Alli­son Cram­mer pro­wa­dził na Flo­ry­dzie fabrykę wyzy­sku­jącą nie­le­gal­nych imi­gran­tów. To ona była ofiarą numer sześć, znik­nęła 9 listo­pada 2013 roku, w wieku dzie­więt­na­stu lat. Ten sam los spo­tkał Jodi Blu­ming­ton zale­d­wie kilka mie­sięcy póź­niej. Dwu­dzie­sto­dwu­latka zagi­nęła 13 maja 2014 roku. 4MK zabił ją, ponie­waż jej ojciec spro­wa­dzał koka­inę dla kar­telu.

Ostat­nia foto­gra­fia na tablicy przed­sta­wiała dziew­czynę, którą Por­ter dobrze znał, jedyną, którą poznał oso­bi­ście, jedyną, która prze­żyła. Pięt­na­sto­let­nią Emory Con­nors upro­wa­dzono w listo­pa­dzie ubie­głego roku. Choć stra­ciła ucho i spę­dziła kilka dni w nie­woli, Bishop jej nie zabił. Naj­praw­do­po­dob­niej by to zro­bił, gdyby Por­ter go wcze­śniej nie dopadł. Tak przy­naj­mniej pisali w gaze­tach. Por­ter świet­nie wie­dział, że Bishop sam daro­wał jej życie. Wie­dział też, że Bishop pozwo­lił mu się wytro­pić. Chciał mieć oka­zję się pochwa­lić, wyja­śnić swoje motywy i cele, przed­sta­wić swój mani­fest, zanim zamor­do­wał Arthura Tal­bota i znik­nął.

Tal­bot – jak się oka­zało, ojciec Emory – był naj­gor­szym prze­stępcą ze wszyst­kich krew­nych ofiar. Choć Bishop porwał Emory, w końcu uka­rał bez­po­śred­nio Tal­bota: zma­sa­kro­wał go i zrzu­cił do szybu windy. Zamor­do­wał go i oszczę­dził Emory.

Emory zaś odzie­dzi­czyła miliar­dowy mają­tek ojca, gdyż w chwili jego śmierci nabrała mocy praw­nej klau­zula w jego testa­men­cie wymu­szona lata wcze­śniej przez matkę dziew­czyny.

Emory prze­żyła, a Bishop wymknął się orga­nom ści­ga­nia.

„Sześć gałek ocznych”.

Por­ter wpa­try­wał się w zdję­cia ofiar 4MK.

Sie­dem zabójstw, jedna dziew­czyna pusz­czona wolno.

W listo­pa­dzie, pod­czas śledz­twa w spra­wie Emory, Anson Bishop zdo­łał prze­nik­nąć do zespołu Por­tera – pod­szył się pod foto­grafa kry­mi­na­li­stycz­nego. Pod­czas pierw­szej narady omó­wili wszyst­kie poprzed­nie ofiary Zabójcy Czwar­tej Małpy, żeby wpro­wa­dzić nowego kolegę w temat. Słu­chał ich uważ­nie, chło­nął infor­ma­cje jak gąbka, uda­jąc, że to dla niego nowość. Por­ter czę­sto wra­cał myślami do tam­tej chwili, doszu­ku­jąc się cze­goś, co powinno zdra­dzić praw­dziwą toż­sa­mość mor­dercy, ale nic takiego nie było. Bishop zapewne podzi­wiał tę tablicę z poczu­ciem speł­nie­nia, jed­no­cze­śnie prze­ja­wia­jąc prze­ra­że­nie i zacie­ka­wie­nie w ide­al­nych pro­por­cjach. Zada­wał wła­ściwe pyta­nia i powstrzy­mał się przed ubar­wia­niem fak­tów prze­ka­za­nych mu przez poli­cję. Por­ter domy­ślał się, że musiało to być dla niego nie­zwy­kle trudne. W trak­cie ostat­niej kon­fron­ta­cji przy Bel­mont Bishop zda­wał się aż kipieć potrzebą podzie­le­nia się swoją histo­rią, wytłu­ma­cze­nia swo­ich postęp­ków. Pra­gnie­nie to musiało go przy­tła­czać, kiedy patrzył na te tablice i słu­chał, co detek­tywi wie­dzieli o poszcze­gól­nych ofia­rach.

Bishop rzu­cił jed­nak kilka cel­nych uwag, ucze­pił się paru szcze­gó­łów.

Por­ter zamknął oczy i wró­cił myślami do tam­tego dnia, do jego słów.

Przy­po­mniał sobie, że Bishop zwró­cił uwagę na kwe­stię dostępu do infor­ma­cji: trzeba się dowie­dzieć, kto wie­dział o tych wszyst­kich prze­stęp­stwach, i zacząć eli­mi­no­wać podej­rza­nych. Były to jed­nak tylko puste słowa, gdyż w końcu oka­zało się, że to Tal­bot posia­dał wszyst­kie infor­ma­cje, a Bishop mu je ukradł. Wspo­mniał o datach, zauwa­żył, że 4MK eska­luje swoje dzia­ła­nia. To aku­rat było prawdą, ale jeśli ist­niał ku temu jakiś powód, nie udało im się go odkryć. Wów­czas byli prze­ko­nani, że zabójca nie żyje. Liczyło się dla nich tylko odna­le­zie­nie Emory.

No i kolor wło­sów.

Por­ter pamię­tał, jak Bishop zafik­so­wał się na zdję­ciu Bar­bary McIn­ley, jedy­nej blon­dynki. Nazwał ją ano­ma­lią. Jedyna blon­dynka w gru­pie atrak­cyj­nych bru­ne­tek. Potem zapy­tał, czy któ­raś z dziew­czyn była napa­sto­wana sek­su­al­nie – żadna. Spy­tał też, czy wśród ofiar 4MK byli męż­czyźni. Kon­kret­nie chciał wie­dzieć, czy któ­raś z dziew­czyn miała brata, a potem powie­dział coś w rodzaju: „Jeżeli przyj­miemy, że w poło­wie z tych rodzin byli syno­wie, a on wybie­rał ofiary losowo, powin­ni­śmy mieć jedną lub dwie ofiary płci męskiej. Nie mamy, więc z jakie­goś powodu wolał córki od synów… Tylko nie wiemy dla­czego”2. Por­ter sądził, że Zabójca Czwar­tej Małpy pory­wał kobiety, bo łatwiej je kon­tro­lo­wać, mniej­sze ryzyko, że będą się bro­nić.

Sześć gałek ocznych.

Sie­dem mar­twych dziew­czyn.

Por­ter wró­cił do foto­gra­fii Bar­bary McIn­ley. Uka­rana za sio­strę, która prze­je­chała pie­szego i zbie­gła z miej­sca wypadku. McIn­ley jako jedyna przy­cią­gnęła uwagę Bishopa pod­czas narady, tylko na niej sku­pił się na dłu­żej. Por­ter wciąż miał przed oczyma obraz, jak stuka w to jedno zdję­cie, a jego umysł pra­cuje na naj­wyż­szych obro­tach.

Zer­k­nął na drzwi, nasłu­chu­jąc kro­ków na kory­ta­rzu, ale pano­wała cał­ko­wita cisza.

Na stole pod ścianą po jego lewej stro­nie pię­trzyły się stosy pudeł na akta – wszystko, co zebrali na temat 4MK. Na trze­cim pudle od lewej wid­niał napis „Ofiary”, wła­sno­ręcz­nie wyko­nany przez Por­tera. Pod­szedł do stołu, zdjął pokrywkę i grze­bał w papie­rach tak długo, aż zna­lazł akta Bar­bary McIn­ley, rów­nież wypeł­nione jego cha­rak­te­rem pisma.

To były jego akta. Akta jego ekipy. Nie nale­żały do FBI.

– Chuj z tym.

Por­ter zawi­nął akta w płaszcz, z powro­tem przy­krył kar­ton i ruszył do drzwi wyj­ścio­wych. Kiedy upew­nił się, że w holu na­dal jest pusto, wyśli­zgnął się z pokoju i po cichu zamknął za sobą drzwi.

Wszedł do pokoju narad na końcu kory­ta­rza i włą­czył jarze­niówki wiszące pod sufi­tem.

– Już myśla­łem, że wzię­li­ście sobie dziś wolne – stwier­dził agent spe­cjalny Ste­wart Die­ner. Sie­dział na miej­scu Nasha, z nogami na biurku, i stu­kał zawzię­cie w ekran tele­fonu komór­ko­wego.

Por­ter miał nadzieję, że jakiś zbłą­kany powiew wia­tru roz­wi­chrzy misterną zacze­skę tego typka. Nic z tego.

9

Por­ter

Dzień drugi, 7.59

Por­ter zmie­rzył Die­nera wzro­kiem.

– Zna­le­ziono ciało, kolejna nasto­latka zagi­nęła. Przez całą noc byłem na nogach. O co ci cho­dzi?

„Od jak dawna on tu się czai?”

– Wiem, wszy­scy już wie­dzą. Brawo za dys­kre­cję. – Die­ner rzu­cił na biurko Por­tera naj­now­sze wyda­nie „Chi­cago Tri­bune”.

Por­ter zer­k­nął na nagłó­wek:

„4MK ZNOWU PORYWA NASZE CÓRKI?”.

Niżej umiesz­czono foto­gra­fię Emory Con­nors, która ze spusz­czoną głową szła ulicą. Zarówno arty­kuł, jak i zdję­cie znaj­do­wały się w gór­nej poło­wie pierw­szej strony – naj­waż­niej­szy tekst numeru. Pod linią zgię­cia wydru­ko­wano jesz­cze dwie foto­gra­fie: wyko­nane tele­obiek­ty­wem uję­cie sceny zbrodni w Jack­son Park oraz dom Davie­sów.

Die­ner wstał, obszedł biurko Por­tera, tak że zna­lazł się po jego stro­nie, i postu­kał pal­cem w gazetę.

– Wymie­niają tutaj z nazwi­ska Ellę Rey­nolds i Lili Davies.

– Jak to moż­liwe? Nie ujaw­ni­li­śmy żad­nych infor­ma­cji. Z rodzi­cami Lili Davies widzia­łem się parę godzin temu.

Die­ner wzru­szył ramio­nami.

– Widocz­nie jeden z two­ich genial­nych pod­wład­nych ma za długi język.

– To jakiś absurd – mruk­nął Por­ter, prze­bie­ga­jąc tekst wzro­kiem.

W arty­kule wspo­mniano o zna­le­zie­niu ciała w zale­wie w Jack­son Park oraz spe­ku­lo­wano, że cho­dzi praw­do­po­dob­nie o zagi­nioną Ellę Rey­nolds. Autor pisał także, że wkrótce po odkry­ciu zwłok oka­zało się, że znik­nęła kolejna nasto­latka. Lili Davies wyszła wczo­raj do szkoły, ale nie dotarła na lek­cje i od tej pory nikt jej nie widział. Resztę arty­kułu poświę­cono poprzed­nim ofia­rom Zabójcy Czwar­tej Małpy, zasu­ge­ro­wano też, że Anton Bishop musiał zmie­nić stra­te­gię po tym, jak umknął poli­cji.

– Co tu robi ten palant? – zapy­tał Nash od progu.

Por­ter pod­niósł gazetę.

– Dostar­cza naj­śwież­sze wia­do­mo­ści.

Nash pod­szedł do nich i rzu­cił płaszcz na krze­sło zwol­nione przez Die­nera. Zdjął jakiś paproch z ramie­nia agenta.

– Faj­nie, że roz­wa­żasz moż­liwe ścieżki kariery. Jak będziesz grzeczny, to po szkole poje­dziemy do Wal­marta i kupimy ci jakiś porządny rower, żebyś mógł docie­rać z gaze­tami do więk­szej grupy klien­tów.

Por­ter poło­żył gazetę na biurku Nasha i wska­zał na foto­gra­fie zalewu oraz domu Davie­sów.

– To nie Bishop. Spe­ku­lo­wa­nie, że to jego robota, świad­czy o kom­plet­nej nie­od­po­wie­dzial­no­ści. Zależy im tylko na jak naj­wyż­szej sprze­daży.

– Skąd ta pew­ność? Może Bishop rze­czy­wi­ście posta­no­wił tro­chę zmie­nić tak­tykę, tak jak piszą – zaopo­no­wał Die­ner.

– Seryjni mor­dercy nie zmie­niają spo­sobu dzia­ła­nia, dobrze o tym wiesz. To dla nich jak pod­pis.

Die­ner wzru­szył ramio­nami.

– Bishop nie jest jak inni seryjni mor­dercy. Każde zabój­stwo sta­no­wiło ele­ment wyra­fi­no­wa­nego planu zemsty. Wypeł­nił go z chwilą zamor­do­wa­nia Tal­bota. Może zamie­rzał przejść na eme­ry­turę, ale szybko się zorien­to­wał, że na­dal cią­gnie go do dziew­czy­nek. Nie mógł nad tym zapa­no­wać, więc upro­wa­dził Ellę Rey­nolds. Wykoń­czył ją, a potem porwał Lili Davies. – Die­ner ruszył w stronę wyj­ścia. – Spró­buj spoj­rzeć na sprawę z dystansu, zoba­czysz, że to ma sens.

Por­ter odło­żył na biurko płaszcz, w któ­rego fał­dach na­dal tkwiły akta Bar­bary McIn­ley. Serce waliło mu jak mło­tem.

– Co za ciul – stwier­dził Nash.

– Sły­sza­łem! – zawo­łał Die­ner z kory­ta­rza. – Jeśli nie macie racji i to fak­tycz­nie ofiary 4MK, to musi­cie nam prze­ka­zać sprawę!

– Ten drugi gość jest tro­chę lep­szy – powie­dział Por­ter. – Ten jego part­ner, Pit­bul, Bool, Ghul…?

– Poole. Frank Poole. Zresztą też ciul, jak oni wszy­scy. Hej, zobacz, jak mi się zry­mo­wało! – Nash zamie­rzał zatrza­snąć drzwi, ale w tej samej chwili poja­wiła się Clair z iPa­dem w ręku. Tuż za nią do pokoju wszedł Kloz, na lap­to­pie niósł trzy białe pudła usta­wione jedno na dru­gim w chwiejną wieżę.

– Może by mi któ­ryś pomógł?

Nash wziął górny kar­ton i zaniósł go na swoje biurko.

– Nie zabie­raj ich za daleko – popro­sił Kloz. – Muszą mi wystar­czyć na cały tydzień.

– Co to jest? – zapy­tał Por­ter.