Gra na antenie - J.D. Barker - ebook + audiobook + książka

Gra na antenie ebook

Barker J. D.

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

18 osób interesuje się tą książką

Opis

Gra, w której każdy ruch może zakończyć się śmiercią.

Jordan Briggs to charyzmatyczna, ale kontrowersyjna prezenterka radiowa, prowadząca popularny program w stacji SiriusXM. Znana jest z ostrych i bezkompromisowych poglądów, które przyciągają zarówno gorących zwolenników, jak i zaciekłych krytyków.

Pewnego dnia, podczas porannej audycji, Jordan odbiera telefon od słuchacza, który przedstawia się jako Bernie. Szybko okazuje się, że niewinna z pozoru rozmowa zmienia się w niebezpieczną grę. Bernie zmusza Jordan do podejmowania trudnych decyzji, z których każda może doprowadzić do przerażających konsekwencji. Słuchacze stają się świadkami koszmarnej rozgrywki, w której stawką jest życie niewinnych ludzi.

Jordan musi zmierzyć się z własnymi demonami, przeszłością i poczuciem winy. By powstrzymać Berniego, angażuje się w wyścig z czasem, próbując znaleźć sposób na zakończenie gry, zanim zginie więcej osób.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 417

Oceny
4,3 (82 oceny)
43
22
14
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jolant33

Nie oderwiesz się od lektury

trzyma w napięciu
00
Aneta19950512

Całkiem niezła

No, po serii 4MK spodziewałam się nieco więcej…
00
Alazuzala

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
autsajderka

Nie oderwiesz się od lektury

Jordan Briggs jest bardzo znaną prezenterką radiową a jej audycji słuchają miliony ludzi. Jest osobą bardzo kontrowersyjną idącą po trupach do celu. Dosłownie. Podczas audycji Jordan otrzymuje telefon od mężczyzny o imieniu Berni, tym samym zaprasza Jordan do gry z której nie ma możliwości zrezygnować ponieważ będzie się to równało ze śmiercią niewinnych ludzi. Czy Jordan znajdzie sposób aby powstrzymać Berniego w realizacji swojego chorego planu? "Gra na antenie" jest to thriller połączony raczej z sensacją, chociaż pomyśleć realnie to można stwierdzić, że i z fantastyką bo autora momentami na prawdę poniosła fantazja :D Są bomby, porwania, broń, szantaż. Na pewno nie ma tutaj miejsca na nudę ponieważ co chwilę coś się dzieje aż do samego końca. Chociaż nie powiem, miałam swoje podejrzenie w jednej kwestii i moja intuicja mnie nie zawiodła :) Autor opisuje historię z dwóch perspektyw, z perspektywy Cola - policjanta i Jordan. I cóż Jordan bardzo mnie irytowała. Cola dało się odczuć, ...
00
slowooksiazce

Nie oderwiesz się od lektury

To zupełnie nowa twarz autora trylogii o seryjnym mordercy Czwartej Małpy. Nawet nie przeczytałam opisu z tyłu książki, bowiem chciałam zobaczyć kolejną odsłonę jego twórczości. Jordan Briggs to znana bezkompromisowa prezenterka radiowa, która prowadzi popularny cykl audycji radiowych. Pewnego dnia w ostatniej chwili dociera na kolejną audycję i zostaje postawiona pod ścianą. Ma przeprowadzić rozmowę z jednym z senatorów, na którą nie ma najmnieszej ochoty. Jednak w momencie kiedy odbierze telefon od rozmówcy, który przedstawia się jako Bernie, wszystko się zmieni. Do tego Cole Hundley, policjant, dyscyplinarnie przeniesiony z wydziału zabójstw do drogówki. Z pozoru tych dwoje w ogóle nic nie łączy, a jednak zostają wplątani w morderczą grę z człowiekiem, którego motywy działania z początku są zupełnie niezrozumiałe. Jordan uwięziona w swoim studiu nagrań, musi w trakcie programu na żywo decydować co i gdzie dalej się wydarzy. Zaś Cole będzie starał się poznać tożsamość sprawcy i zap...
00

Popularność




1

Jor­dan

– O cho­lera, nie! – Jor­dan Briggs mocno ude­rzyła dło­nią w klak­son i wysu­nęła środ­kowy palec przez otwarty szy­ber­dach swo­jego audi R8. Musiała gwał­tow­nie zaha­mo­wać, a kiedy znowu wci­snęła pedał gazu, pękł jej obcas. – To moje ulu­bione buty Loubo­utina, kurwa!

Z okna śmie­ciarki wysu­nęła się musku­larna ręka i rów­nież poka­zała środ­kowy palec.

– Na kogo wrzesz­czysz, Jor­die?

Zapa­mię­tała numer tele­fonu na nalepce z napi­sem: „Dobrze jeż­dżę?” z tyłu śmie­ciarki.

– Cho­lerny śmie­ciarz! Wysko­czył nagle na 49th Street z Madi­son Ave­nue. Nie zatrzy­mał się, nawet nie zwol­nił. O mało nie ode­rwał przodu audi.

Zdjęła but, obej­rzała i rzu­ciła na pod­łogę przed sie­dze­niem pasa­żera.

– Pro­wa­dzisz samo­chód? Dla­czego pro­wa­dzisz samo­chód? O kurwa, zacze­kaj: jesteś na Madi­son Ave­nue? Za sześć minut wcho­dzimy na antenę!

– Kiedy dziś skoń­czymy, jadę do Hamp­tons. Wyda­wało mi się głu­pio brać tak­sówkę z domu, a potem wra­cać do Con­nec­ti­cut po wła­sny samo­chód.

– Frank przy­wió­złby cię na czas.

– Pie­przę Franka.

Samo­chody posu­nęły się kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów i znowu sta­nęły. Śmie­ciarka odsu­nęła się od Jor­dan i o mało nie zde­rzyła się z SUV-em marki Lin­coln na sąsied­nim pasie. Pew­nie kie­rowca ese­me­so­wał. Wszy­scy ese­me­so­wali. W Nowym Jorku nie ma sensu zawra­cać sobie głowy tym, co się dzieje na jezdni. Samo­chody prak­tycz­nie jeż­dżą same.

„Dupek”.

Jor­dan spoj­rzała na gło­śniki. Iry­tu­jący nawyk, od któ­rego nie mogła się uwol­nić, gdy roz­ma­wiała z kimś przez zestaw gło­śno­mó­wiący.

– Billy, umieść to na tablicy: hash­tag zero, dwa, dwa, dwa, dwa, zero, dwa, dwa.

– Dobra. Co to takiego?

– To też zapisz. – Podała numer tele­fonu z nalepki na śmie­ciarce.

– Rozu­miem. Hej, nie mówi­łaś, że przy­je­dzie twój mąż. Malują dziś twój gabi­net. Musia­łem go umie­ścić w gar­de­ro­bie z sena­to­rem Moret­tim.

– Były mąż. Nie mówi­łam, bo nie wie­dzia­łam. Powie­dział, czego chce?

– Nikt mi niczego nie mówi, wiesz o tym – odparł Billy. – Przy­je­chał z Char­lotte.

– Char­lotte? Powinna się szy­ko­wać do szkoły.

„To on powi­nien szy­ko­wać ją do szkoły”.

I tak opu­ściła zbyt wiele dni. Jor­dan nie mogła pozwo­lić, by córka powta­rzała szó­stą klasę: jak by to wyglą­dało? Prasa mia­łaby uży­wa­nie.

– Pro­szę, powiedz, że jesteś już bli­sko – powie­dział Billy przez gło­śniki.

W ciągu ostat­niej minuty zyskała co naj­mniej dwa metry. Zna­ko­mite tempo.

Zegar wska­zy­wał cztery minuty do szó­stej.

– Widzę stąd nasz budy­nek – odparła. Znaj­do­wał się dwie prze­cznice dalej. Cyfrowy bil­l­bo­ard z napi­sem Siriu­sXM i neo­nem na szczy­cie.

Jor­dan znowu naci­snęła klak­son. Wyda­wało się to dobrą metodą.

Znowu prze­je­chała metr.

Klak­son, super.

Billy wes­tchnął.

– Dziś rano w The Today Show wystę­puje Meghan Tra­inor.

– Serio?

– Wła­śnie dla­tego Roc­ke­fel­ler Cen­ter zapchany. Ostatni z let­nich kon­cer­tów.

– Mogło być gorzej. Dobrze, że to nie Ed She­eran.

– Dla­czego my nie mamy Eda She­erana? Nie chcę roz­ma­wiać z kolej­nym sena­to­rem. Nie przed week­en­dem. Poli­tycy mnie męczą.

– Zała­twiano to bez­po­śred­nio z dyrek­cją. Chyba jest przy­ja­cie­lem Gre­en­ste­ina. Może Gold­blatta.

Jor­dan mla­snęła języ­kiem i posu­nęła się do przodu kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów.

– Dyrek­cja zapra­sza gości do pro­gramu? Zatrud­niam cię, żebyś nie dopusz­czał do takich gów­nia­nych sytu­acji, Billy. Masz zapra­szać takich gości jak Ed She­eran.

– Chcesz, żebym zadzwo­nił do The Today Show i popro­sił Meghan Tra­inor, by do nas wpa­dła po kon­cer­cie? Mam gdzieś tele­fon do jej mene­dżera. Jestem pewien, że ją ścią­gnę.

– Nie żywię się odpad­kami, Billy.

Samo­chody po lewej stro­nie zaczęły się poru­szać. Dla­czego na pasie Jor­dan cią­gle stoją? Mogłaby zmie­nić pas, ale musia­łaby zręcz­nie manew­ro­wać w korku.

Czy warto?

Może.

Może.

Chwy­ciła kie­row­nicę, poło­żyła stopę na gazie i…

Po lewej zatrzy­mał się auto­bus, blo­ku­jąc drogę.

Cho­lera!

Za późno.

Billy musiał zasło­nić tele­fon. Cią­gle go sły­szała, ale jego głos był przy­tłu­miony. Wyda­wało się, że do kogoś krzy­czy. Po chwili się ode­zwał.

– Jor­die, potrze­bu­jemy planu awa­ryj­nego. Nie zdą­żysz.

– Zdążę.

Zegar wska­zy­wał za trzy szó­stą.

Nie mogła zdą­żyć. Na sto­ją­cym obok auto­bu­sie znaj­do­wała się reklama jej audy­cji: „Ostra jazda z Jor­dan Briggs”. Obok wiel­kich, dwu­me­tro­wych liter wid­niało jej zdję­cie, które zro­biła w zeszłym roku mniej wię­cej o tej porze. Nie­na­wi­dziła tego zdję­cia. Nie­na­wi­dziła foto­gra­fii pro­mo­cyj­nych – ona się sta­rzała, one nie. Poza tym ktoś zawsze prze­pusz­czał je przez magiczny filtr Pho­to­Shop Malibu, tak że wyglą­dała jak Bar­bie. Nie była ide­ałem urody. Kiedy patrzyła na te zdję­cia, miała wra­że­nie, że szy­der­czo spo­gląda na nią ulep­szona wer­sja samej sie­bie.

Nie­spełna dwie minuty do szó­stej i jesz­cze pół­to­rej prze­cznicy. Ruch cał­ko­wi­cie zamarł.

Jeden z pasa­że­rów auto­busu ją roz­po­znał i wykrzy­ki­wał jej imię.

Zamknęła okno i ukryła się za przy­ciem­nioną szybą. Zamknęła rów­nież szy­ber­dach. Nie chciała, by ktoś wlał jej do samo­chodu zie­lony kok­tajl ze szpi­na­kiem.

– Gdy­byś poje­chała z Fran­kiem, wysa­dziłby cię i mogła­byś dojść na pie­chotę – zauwa­żył Billy.

– Nie jestem z Fran­kiem, prawda? – odparła sta­now­czo.

Nagle wpa­dła na pewien pomysł.

Och, nie może wysiąść…

Mimo to wysia­dła.

Zanim zdą­żyła zmie­nić zda­nie, zga­siła sil­nik, zacią­gnęła hamu­lec ręczny, włą­czyła świa­tła awa­ryjne i wysko­czyła z auta.

– Każ komuś przy­nieść mi słu­chawki do holu, Billy! – krzyk­nęła. Zerwała drugą szpilkę i rzu­ciła na pod­łogę obok uszko­dzo­nej.

Billy powie­dział coś jesz­cze, ale zatrza­snęła drzwi i pobie­gła na chod­nik, naci­ska­jąc za ple­cami guzik blo­kady na pilo­cie.

Audi zapisz­czało.

2

Cole

Funk­cjo­na­riusz poli­cji nowo­jor­skiej Cole Hun­dley spo­glą­dał z kom­plet­nym zdu­mie­niem na kobietę w sto­ją­cym przed nim samo­cho­dzie. Obser­wo­wał, jak wysiada na środku 49th Street, zamyka auto i bie­gnie chod­ni­kiem. Audi pozo­stało na jezdni, w środku korka, blo­ku­jąc jego wóz.

Co się dzieje, do cho­lery?

To nie przy­wi­dze­nie.

Widział to wszystko na wła­sne oczy.

Był pra­wie pewien, że zdjęła buty. Dla­czego?

Wycią­gnął rękę, naci­snął guzik syreny i wydał trzy gło­śne dźwięki.

Kiedy odwró­ciła się w jego stronę, spo­dzie­wał się, że znie­ru­cho­mieje, może uśmiech­nie się do niego prze­pra­sza­jąco, z zaże­no­wa­niem, jak robią ludzie przy­ła­pani na czymś przez poli­cję, po czym wróci do samo­chodu. A co zro­biła? Uśmiech­nęła się sze­roko, poma­chała mu ręką i pobie­gła boso ulicą.

Przy­pusz­czał, że samo­chód jest kra­dziony. Mia­łoby to sens – był to dobry wóz. Ale kobieta nie wyglą­dała na zło­dziejkę samo­cho­dów, była za dobrze ubrana. Nawet bez butów spra­wiała wra­że­nie nadzia­nej. A na doda­tek zamknęła wóz. Więk­szość zło­dziei nie ma pod ręką klu­czy­ków. Rzadko zamy­kają samo­chód, gdy go porzu­cają. Z pew­no­ścią nie włą­czają świa­teł awa­ryj­nych. Zosta­wiła wóz na 49th Street w godzi­nie szczytu.

Była szybka. Poko­nała już pół prze­cznicy z gra­cją doświad­czo­nej sprin­terki.

Cole wiele razy zasta­na­wiał się nad swo­imi wybo­rami życio­wymi w ciągu dwu­na­stu lat, odkąd wstą­pił do poli­cji. W jego stronę leciały kule, cza­sem noże. Dwa razy go ugry­ziono i tylko raz zro­bił to pies. W obu przy­pad­kach musiał strze­lić. Nie­któ­rzy ludzie pluli na poli­cjan­tów. Nie ist­niał dobry spo­sób, by zacząć (albo skoń­czyć) dzień. Stale sły­szał wyzwi­ska. Raz został zaata­ko­wany przez kobietę ubraną tylko w folię alu­mi­niową umo­co­waną taśmą kle­jącą; twier­dziła, że Times Squ­are to lądo­wi­sko skon­stru­owane przez kosmi­tów. Kobieta zosta­wia­jąca na środku ulicy samo­chód za sto tysięcy dola­rów i bie­gnąca gdzieś chod­ni­kiem powinna go dzi­wić, ale nie dzi­wiła: w Nowym Jorku takie rze­czy były na porządku dzien­nym.

Zatrzy­mał auto, włą­czył czer­wono-nie­bie­skiego koguta, ode­tchnął głę­boko, wysiadł i podą­żył za kobietą.

Kiedy prze­ci­snął się obok auto­busu, poczuł, że celuje w niego kilka tele­fo­nów komór­ko­wych. Prze­szedł przed zapar­ko­wa­nym audi i podą­żył w stronę chod­nika. Wokół wyły klak­sony.

W tym momen­cie dzia­łało wiele kamer, ale tylko jedna nie funk­cjo­no­wała dobrze: jego wła­sna, przy­mo­co­wana do mun­duru i kosz­tu­jąca dwa tysiące dola­rów.

3

Jor­dan

Jor­dan prze­bie­gła przez 6th Street na czer­wo­nym świe­tle. Nie miało to więk­szego zna­cze­nia. Samo­chody stały w miej­scu. Nie była jedyna – kil­ka­na­ście osób prze­szło przez ulicę w podobny spo­sób, z gło­wami pochy­lo­nymi nad tele­fo­nami, nie patrząc na nikogo, nie roz­glą­da­jąc się. Przy­naj­mniej zwra­cała uwagę na oto­cze­nie. Korek nie powstrzy­mał kilku pobli­skich tak­sów­ka­rzy od włą­cze­nia klak­so­nów. Tak­sów­ka­rze to uwiel­biają, zacho­wują się, jakby musieli wypeł­nić normę hałasu. Były ich hym­nem.

Znaj­do­wała się pół prze­cznicy za 6th Street, w pobliżu wie­żowca Siriu­sXM, gdy zdała sobie sprawę, że zosta­wiła komórkę pod­łą­czoną do deski roz­dziel­czej samo­chodu. Nie mogła nic na to pora­dzić, nie teraz. Nie mogła rów­nież nic zro­bić z poli­cjan­tem z tyłu; powinna się trzy­mać od niego z dala. Zawsze może się wszyst­kiego wyprzeć; była pra­wie pewna, że jeśli nie nawiąże z nim kon­taktu wzro­ko­wego, jakoś się z tego wyplą­cze. O cokol­wiek cho­dzi. Miała teraz waż­niej­sze sprawy.

Opu­ściła głowę i prze­pchnęła się przez tłum tury­stów robią­cych foto­gra­fie przy Ave­nue of the Ame­ri­cas 1221, po czym zdo­łała wejść do holu, nim kto­kol­wiek zdą­żył ją roz­po­znać. Był to cud, ale póź­niej zna­la­zła się w gęstym tłu­mie ludzi, któ­rzy powoli prze­cho­dzili przez bramkę z wykry­wa­czami metalu. Zablo­ko­wała jej drogę jedna z wycie­czek. Praw­dziwi nowo­jor­czycy nie noszą nowo­jor­skich ubrań ani nie czują potrzeby pstry­ka­nia tysięcy zdjęć holu.

Na dużym zega­rze nad win­dami wyświe­tlały się cyfry 5:59:22. Zostało zale­d­wie trzy­dzie­ści osiem sekund.

Przy­ło­żyła dło­nie do ust i krzyk­nęła:

– Cho­lera jasna! Jakiś gli­niarz ude­rzył na chod­niku Howarda Sterna!

To poskut­ko­wało.

Wyciecz­ko­wi­cze zapo­mnieli o holu i rzu­cili się w stronę drzwi. Przy­po­mi­nali tłu­mek gospo­dyń domo­wych z przed­mieść sztur­mu­ją­cych w czarny pią­tek cen­trum han­dlowe Wal­mart.

Jor­dan okrą­żyła wycieczkę, prze­pchnęła się obok kilku nie­zna­jo­mych męż­czyzn i dotarła do bramki.

– Śpie­szę się, Bobby!

Ochro­niarz uniósł głowę. Wytrzesz­czył oczy, gdy prze­bie­gała przez bramkę, uru­cha­mia­jąc alarm.

– Jor­die, musisz…

Nie sły­szała dal­szego ciągu.

Pobie­gła po mar­mu­ro­wej posadzce, dotarła do wind i naci­snęła wszyst­kie sześć przy­ci­sków.

Nie zauwa­żyła Billy’ego.

„Gdzie jest Billy, do licha?!”

Popa­trzyła na moni­tor i znowu naci­snęła guziki.

Na zega­rze poja­wiły się cyfry 6:00:02.

Cho­lera…

Cho­lera…

Cho­lera…

Trze­cia winda od lewej wydała melo­dyjny dźwięk i otwo­rzyły się drzwi. Z kabiny wyszła dziew­czyna z różo­wymi wło­sami opa­da­ją­cymi na ramiona, ubrana w koszulkę z napi­sem „Ostra jazda z Jor­dan Briggs”. Na jej tępej twa­rzy malo­wał się prze­strach. Trzy­mała w jed­nej ręce bez­prze­wo­dowe słu­chawki marki Bose, a w dru­giej tele­fon komór­kowy.

Jor­dan jej nie znała.

– Hej!

Dziew­czyna unio­sła wzrok, uśmiech­nęła się i ruszyła w jej kie­runku, powoli i non­sza­lancko. W ogóle się nie śpie­szyła. Nic jej nie obcho­dziło. Spo­koj­nie, kocha­nie. Uwa­żaj, żebyś się nie potknęła.

Pie­przone sta­żystki.

Poja­wiały się w sta­cji falami, nie­mal co godzinę, i wszyst­kie były do niczego.

Jor­dan pod­bie­gła, chwy­ciła słu­chawki i zało­żyła je na głowę. Usły­szała zakoń­cze­nie motywu muzycz­nego pro­gramu.

Sta­żystka unio­sła komórkę.

– Billy kazał mi zro­bić zdję­cie moni­tora, żeby mogła pani…

Jor­dan wyrwała jej tele­fon, wbie­gła do windy i tak mocno wci­snęła przy­cisk czter­dzie­stego dru­giego pię­tra, że miała wra­że­nie, iż sły­szy pęka­jący pla­stik. Cisnęła klu­czyki dziew­czy­nie o różo­wych wło­sach.

– Ścią­gnij mój samo­chód z 49th Street, nim ktoś go ukrad­nie!

Kiedy drzwi windy się zasu­wały, znowu zauwa­żyła poli­cjanta. Stał przy biurku ochro­nia­rza i patrzył pro­sto na nią.

Usły­szała głos Billy’ego, zagłu­szany przez muzykę.

– To ty, Jor­die?

– Jesteś czło­wie­kiem małej wiary, panie Glu­eck. Czy kie­dy­kol­wiek spóź­ni­łam się do pracy?

– Oddy­chaj ciszej. Dyszysz, jakby przed chwilą wyru­chał cię zawod­nik MMA.

– Prze­bie­głam tylko dwie prze­cznice. Skąd wiesz, jak dyszą ludzie wyru­chani przez zawod­ni­ków MMA?

– O, to pro­ste – odpo­wie­dział Billy. – Wystar­czy wyczy­ścić kartę kre­dy­tową, a potem się z tego pośmiać i spo­tkać się z dziew­czyną.

Jor­dan spoj­rzała na wyświe­tlacz nad drzwiami. Winda dotarła do dwu­dzie­stego pię­tra.

– Jaka słu­chal­ność?

– Nie­zła – odparł Billy. – Gold­blatt chce z tobą poroz­ma­wiać. Zapro­po­nuje, żebyś jutro wzięła wolny dzień.

– Pie­przę Julesa. To nie jego sprawa.

– Wcho­dzimy za pięć, cztery, trzy…

Billy zamilkł.

Jor­dan spoj­rzała na foto­gra­fię moni­tora na ekra­nie tele­fonu komór­ko­wego dziew­czyny o różo­wych wło­sach.

Muzyka uci­chła.

Zamknęła oczy, głę­boko wcią­gnęła powie­trze przez nos, wstrzy­mała oddech, po czym wypu­ściła je przez usta, sta­ra­jąc się nie wydać żad­nego dźwięku.

Kiedy mikro­fon zaczął dzia­łać, mówiła zupeł­nie nor­mal­nie.

– Chcę, żeby­ście zapi­sali numer tele­fonu – powie­działa cicho, łagod­nie. – To pierw­szy z dwóch nume­rów, które dziś wam podam. Wcze­śniej spo­tka­łam męż­czy­znę. Nie takiego, który pro­po­nuje, że weź­mie cięż­kie torby z zaku­pami, albo przy­trzyma otwarte drzwi. Z pew­no­ścią nie takiego, który ofia­ruje wam płaszcz, gdy jeste­ście tro­chę zzięb­nięci. Ten męż­czy­zna kazałby wam zjeż­dżać sprzed tele­wi­zora, kiedy nadają mecz. Pier­działby w auto­bu­sie albo bez żenady dra­pałby się w kro­cze w kolejce, na widoku. Ni­gdy nie sły­szał, że męż­czyźni mogą się depi­lo­wać. Mój nowy przy­ja­ciel praw­do­po­dob­nie myśli, że szar­manc­kość to nowa dziel­nica New Jer­sey. Tak, spo­tka­łam tego faceta. Jako typowy repre­zen­tant swo­jego gatunku był na tyle miły, że podał mi swój numer tele­fonu. Nie pro­si­łam o niego, po pro­stu mi go dał. Z powo­dów, o któ­rych wspo­mnia­łam, uznał, że będę chciała do niego zadzwo­nić, może poznać go tro­chę lepiej. Dla uprosz­cze­nia nazy­wajmy go Sta­nem. Rze­czy­wi­ście wyglą­dał jak Stan.

Winda znowu wydała melo­dyjny dźwięk i drzwi otwo­rzyły się na czter­dzie­stym dru­gim pię­trze. Jor­dan patrzyła na taką samą foto­gra­fię pro­mo­cyjną jak na auto­bu­sie: swoją wła­sną iro­nicz­nie uśmiech­niętą twarz na pla­ka­cie pokry­wa­ją­cym połowę ściany za dużym, dębo­wym biur­kiem recep­cjo­nistki. Wyszła na kory­tarz, skrę­ciła w lewo i ruszyła w stronę stu­dia.

Ludzie scho­dzili jej z drogi na zatło­czo­nym kory­ta­rzu. Kilku uśmiech­nęło się i ski­nęło gło­wami, inni odwra­cali wzrok. Wie­dzieli, że nie należy się do niej odzy­wać, gdy ma na gło­wie słu­chawki. Nie było to pierw­sze takie rodeo.

– Wie­cie, że w głębi serca jestem miłą dziew­czyną z Połu­dnia – powie­działa z nutą sar­ka­zmu, naśla­du­jąc akcent, któ­rym ni­gdy nie mówiła, ponie­waż uro­dziła się na przed­mie­ściach Cle­ve­land. – Wzię­łam jego numer z rado­snym uśmie­chem i spę­dzi­łam resztę poranka, licząc minuty, aż będę mogła pod­nieść słu­chawkę tele­fonu i zadzwo­nić do mojego cudow­nego Stana, księ­cia z bajki, uko­cha­nego. Jako dziew­czyna z Połu­dnia jestem tro­chę nie­śmiała. Jeśli słu­cha­cie mnie regu­lar­nie, może­cie uwa­żać, że to nie­prawda, ale naprawdę jestem nie­śmiała. Kiedy facet daje mi numer tele­fonu, dener­wuję się jak trzy­na­sto­latka w szkole śred­niej, z błysz­czą­cym apa­ra­tem do pro­sto­wa­nia zębów i trą­dzi­kiem, który współ­za­wod­ni­czy z pie­gami. Zasta­na­wiam się, czy spodo­bały mu się moje grube oku­lary i strasz­li­wie pła­ska pierś. A może błędy gra­ma­tyczne albo pudło­wa­nie do kosza w cza­sie meczu koszy­kówki? Na pewno nie pociąga go moja oso­bo­wość. W tam­tych cza­sach nie roz­ma­wia­łam z chło­pa­kami, więc nie wie­dzieli, kim jestem. Byłam cie­niem, wid­mem, nie zwra­ca­łam na sie­bie uwagi. Ni­gdy nie byłam dziew­czyną, o któ­rej marzą faceci tacy jak Stan, nie w tam­tych cza­sach. A może marzyli, tylko źle inter­pre­to­wa­łam ich zacho­wa­nie? Nie mam poję­cia, trudno powie­dzieć. Podob­nie jak więk­szość męż­czyzn Sta­no­wie nie zawsze roz­ma­wiają z dziew­czynami otwar­cie. Cza­sami mówią nie­ja­sno, omi­jają pro­blem. Mój wyma­rzony Stan zaje­chał mi dziś drogę na 49th Street i dzięki temu stał się czę­ścią mojego życia. Nie­zbyt sub­telne podej­ście. Zablo­ko­wał mnie wielką cię­ża­rówką. W świe­cie Stana miłość musi być waż­niej­sza od prze­pi­sów ruchu dro­go­wego. Czy nie byli­by­śmy szczę­ścia­rzami, gdy­by­śmy wszy­scy żyli w świe­cie Stana? Cza­sem trudno pode­rwać dziew­czynę. Przy­pusz­czam, że zaje­cha­nie mi drogi było czymś w rodzaju pocią­gnię­cia mnie za kucyki albo potrą­ce­nia przy stole w cza­sie przy­ję­cia: wszy­scy jeste­śmy nie­śmiali. Muszę przy­znać, że przy­naj­mniej zebrał się na odwagę, by mnie poznać, ale mimo wszystko się zasta­na­wiam, czy nie zro­bił tego zbyt nie­zgrab­nie. Dla­czego nie wymy­ślił lep­szego spo­sobu?

Jor­dan skrę­ciła za róg, weszła do nie­wiel­kiej sali śnia­da­nio­wej i ruszyła pro­sto do eks­presu do kawy. Nalała sobie kube­czek, minęła eks­pres i dodała śmie­tanki. Zamknęła oczy i przez chwilę delek­to­wała się cudow­nym aro­ma­tem, nie­biań­skim zapa­chem kawy, słod­kim nek­ta­rem bogów. Och, jakże chciała wypić choćby łyczek, ale wie­działa, że nie może tego zro­bić na ante­nie. Uczą tego nawet począt­ku­ją­cych radiow­ców.

Wyszła z kub­kiem na kory­tarz, jesz­cze raz go pową­chała, po czym skrę­ciła w prawo, w stronę stu­dia na końcu.

– Potra­fię wyba­czać nie­któ­rym Sta­nom. Naprawdę potra­fię. Jak powie­dzia­łam, trudno kogoś poznać. W dzi­siej­szych cza­sach należy być kre­atyw­nym. Nie wolno rand­ko­wać w pracy. Spy­taj­cie Billa i Monicę. Minęło dwa­dzie­ścia lat, a ludzie cią­gle mówią o tym, że zro­biła mu loda i miała nie prać sukienki, jakby wyda­rzyło się to wczo­raj. Kie­dyś związki w pracy były normą. Ma to jakiś sens, prawda? Spę­dzamy dużą część dnia z kole­gami, dobrze się znamy. Widzimy kole­gów w naj­lep­szych i naj­gor­szych chwi­lach: wiemy, jakie śmieci trzy­mają w swo­ich bok­sach, na litość boską! Jeśli widzimy coś wię­cej niż figurki z Gwiezd­nych wojen, Mojego małego kucyka i kalen­da­rze z Gar­fiel­dem, a mimo to spo­glą­damy na przed­miot swo­jej miło­ści, dla­czego nie iść za gło­sem serca? Czy to naprawdę taka zbrod­nia, gdy spę­dzamy nie­biań­skie trzy minuty na kse­ro­ko­piarce z wyjąt­kową dziew­czyną z księ­go­wo­ści, by roz­pro­szyć mono­to­nię śro­do­wego popo­łu­dnia? Tak, tak, sir. W dzi­siej­szych cza­sach to nic złego. Cóż, ja jestem w sta­cji kimś w rodzaju sze­fo­wej, więc gdy­bym chciała nawią­zać romans z jed­nym ze współ­pra­cow­ni­ków, zaczę­łyby się biu­ro­kra­tyczne for­mal­no­ści i odby­łoby się kilka kon­fe­ren­cji z miłymi face­tami z działu praw­nego, nim zdą­ży­ła­bym się uśmiech­nąć. Założę się, że poja­wi­łoby się wideo, które musie­li­by­śmy oglą­dać sami, potem może razem, praw­do­po­dob­nie pod nad­zo­rem doro­słych. Nie jest dziś łatwo być wul­gar­nym. Nie inte­re­sują mnie chłopcy, dziew­czyny ani coś pośred­niego. Jeśli w dzi­siej­szych cza­sach ktoś chce się umó­wić na randkę, powi­nien być kre­atywny. Powi­nien zaje­chać komuś drogę na szo­sie, prawda, Stan? Wła­śnie to zro­bi­łeś. Musisz ukraść dziew­czy­nie port­fel w Star­buck­sie, a potem zapro­po­no­wać, że zapła­cisz za jej kawę, gdy zauważy, że znik­nęła jej karta kre­dy­towa. Uda­jesz kie­rowcę ubera i nie wypusz­czasz z samo­chodu, aż zga­dza się iść do kina. Idziesz za nią ciemną uliczką w kap­tu­rze, a potem mówisz coś zabaw­nego, na przy­kład: „Masz bate­rię dzie­wię­cio­wol­tową? Wysiadł mi para­li­za­tor”. Oczy­wi­ście zawsze są ser­wisy spo­łecz­no­ściowe: Tin­der, Grin­der, Min­der, Blen­der i Side­win­der. W dzi­siej­szych cza­sach można zaspo­koić każdą pikantną zachciankę. Nie wiem, jak wy, ale mnie te rela­cje ni­gdy nie zado­wa­lały. Może Stana też nie. Może dla­tego zajeż­dża drogę samot­nym kobie­tom? Może nie jest to naj­gor­szy spo­sób zwró­ce­nia na sie­bie uwagi kobiety w dwa tysiące dwu­dzie­stym roku?

Jor­dan weszła do swo­jego gabi­netu. Na ścia­nach wisiały pla­sti­kowe płachty malar­skie i zasła­niały więk­szość mebli. Poczta leżała na fotelu w pobliżu drzwi. Przej­rzała nie­wielki stos listów, zna­la­zła ten, któ­rego ocze­ki­wała, i scho­wała go do kie­szeni, wdzięczna, że per­so­nel go nie otwo­rzył.

Idąc kory­ta­rzem, spoj­rzała przez okno na Billy’ego. Cięż­kie, dźwię­kosz­czelne drzwi stu­dia otwie­rały się swo­bod­nie od wewnątrz, ale były auto­ma­tycz­nie zamknięte od zewnątrz, by nikt nie wszedł nagle w cza­sie audy­cji. Usły­szała cichy szczęk magne­tycz­nego zamka i wkro­czyła do pomiesz­cze­nia.

Billy Glu­eck ski­nął jej głową z prze­szklo­nej reży­serki po lewej i wska­zał duży cyfrowy moni­tor na ścia­nie: w tej chwili pro­gram miał pięć milio­nów trzy­sta tysięcy czter­dzie­stu dzie­wię­ciu słu­cha­czy. Boże… Jor­dan uwiel­biała radio sate­li­tarne i dokładne sta­ty­styki.

Usia­dła w fotelu marki Her­man Mil­ler za sześć tysięcy dola­rów. Posta­wiła przed sobą kawę, znowu ją pową­chała i uśmiech­nęła się.

– A zatem jestem w kropce. Czy mam zadzwo­nić do Stana, czy o nim zapo­mnieć? Czy jako miła dziew­czyna z Połu­dnia powin­nam zapo­mnieć o jego nie­zręcz­no­ści i pozwo­lić mu wsa­dzić rękę pod sukienkę? Myślę o tym przez całe rano i szcze­rze mówiąc, nie mogę się zde­cy­do­wać, więc zamie­rzam was pro­sić o przy­sługę. Weź­cie kawa­łek papieru i zano­tuj­cie coś.

Popa­trzyła na dużą białą tablicę obok swo­jego biurka i dzi­siej­sze tematy, po czym zna­la­zła numer tele­fonu zauwa­żony na nalepce z tyłu śmie­ciarki.

– Chcę, żeby każdy z was zadzwo­nił w moim imie­niu do Stana pod numer dwa, jeden, dwa, pięć, pięć, pięć, sześć, sie­dem, jeden, sie­dem wewnętrzny trzy­sta cztery. Poga­daj­cie z nim, mam do was zaufa­nie. Pomóż­cie mi usta­lić, czy to wła­ściwa osoba albo czy się pomy­li­łam i to jakiś nean­der­tal­czyk szu­ka­jący miło­ści w nie­wła­ści­wym miej­scu. Nie mogę się docze­kać, co usta­li­cie; liczę na to, że pomo­że­cie mi doko­nać wła­ści­wego wyboru… Nie­długo znowu się usły­szymy.

W reży­serce Billy uniósł palec wska­zu­jący, mil­czał przez sekundę i powie­dział:

– Prze­rwa na reklamy. – Popa­trzył na Jor­dan. – Nosi­łaś w dzie­ciń­stwie apa­rat orto­don­tyczny?

– Nie, to idio­tyzm.

– Jesteś suką o zim­nym sercu, wiesz?

Jor­dan wzięła kawę, unio­sła do ust, po czym znie­ru­cho­miała, przy­po­mi­na­jąc sobie córkę.

„Cho­lera, dla­czego Nick ją tutaj przy­wiózł?”

Odsta­wiła kawę, patrzyła, jak się wylewa przez kra­wędź, i zerwała się z miej­sca.

– Zaraz wrócę!

– Masz tylko dwie…

Nie sły­szała reszty zda­nia, bo wybie­gła przez drzwi.

4

Cole

Funk­cjo­na­riusz poli­cji nowo­jor­skiej Cole Hun­dley stał przez chwilę w win­dzie po otwar­ciu drzwi, choć był pra­wie pewien, że jest na wła­ści­wym pię­trze. Prze­pchnął się przez tłum przed budyn­kiem, prze­ko­nał kilku ochro­nia­rzy, by go prze­pu­ścili, choć chcieli spraw­dzić jego broń, a póź­niej zauwa­żył zwa­rio­waną kobietę, która zosta­wiła samo­chód na 49th Street. Weszła w holu do tej samej windy. Obser­wo­wał numery pię­ter na wyświe­tla­czu nad drzwiami. Winda zatrzy­mała się na czter­dzie­stym dru­gim, czter­dzie­stym czwar­tym, a póź­niej czter­dzie­stym dzie­wią­tym pię­trze, po czym zje­chała do holu. Naci­snął wszyst­kie trzy guziki i spo­dzie­wał się, że poje­dzie na szczyt budynku, a póź­niej na par­ter, i w ogóle jej nie zoba­czy, ale kiedy drzwi się otwo­rzyły, ujrzał na ścia­nie ogromny pla­kat z podo­bi­zną zwa­rio­wa­nej kobiety. Na dole znaj­do­wał się pod­pis: „Ostra jazda z Jor­dan Briggs”, a pod spodem uzu­peł­nie­nie: „Dni powsze­dnie 18.00–22.00”. Cała ta potwor­ność była oświe­tlona reflek­to­rami zamon­to­wa­nymi na sufi­cie.

Drzwi windy zaczęły się zamy­kać. Cole wysta­wił rękę na zewnątrz, uru­cha­mia­jąc czuj­nik, który z powro­tem je otwo­rzył.

– W czym mogę panu pomóc?

Pyta­nie to wypo­wie­działa kobieta pod pięć­dzie­siątkę. Nosiła oku­lary w czer­wo­nych opraw­kach, czer­wony ble­zer i białą koszulę. Sie­działa w recep­cji pod ogromną foto­gra­fią zwa­rio­wa­nej kobiety. Kory­ta­rzem bie­gali tam i z powro­tem ludzie, z gło­śni­ków wiszą­cych rzę­dem na ścia­nach dobie­gał czyjś hała­śliwy głos. Mówiono coś o face­cie o imie­niu Stan.

– Czy może pan naci­snąć dla mnie guzik holu na par­te­rze? – spy­tał kurier UPS, który wto­czył obok Cole’a wózek i zajął miej­sce w tyl­nym rogu kabiny.

Kiedy Cole nie naci­snął guzika, męż­czy­zna wycią­gnął obok niego rękę i sam to zro­bił. Mruk­nął pod nosem: „Dzięki, panie poli­cjan­cie”, po czym zaczął kli­kać w swój tablet. Po chwili spoj­rzał w górę i rzekł:

– Pozwoli pan? Blo­kuje pan drzwi. Muszę dostar­czyć prze­syłkę.

Nowo­jor­czycy to sym­pa­tyczni ludzie.

Cole wyszedł z windy i ruszył w stronę recep­cji. Drzwi zasu­nęły się za nim.

Kobieta w czer­wo­nym stroju uśmiech­nęła się do niego ner­wowo. Ludzie zwy­kle uśmie­chają się w ten spo­sób do poli­cjan­tów, jakby chcieli powie­dzieć: „Chęt­nie pomogę, jeśli nie przy­szedł pan mnie aresz­to­wać”. Póź­niej przy­po­mi­nają sobie wszyst­kie swoje nie­dawne grzeszki i zasta­na­wiają się, czy któ­ryś był na tyle poważny, by zain­te­re­so­wała się nim poli­cja.

– Chciał­bym się zoba­czyć z Jor­dan Briggs – rzekł Cole. Mimo woli spoj­rzał z powro­tem na pla­kat.

Patrzyła z niego w taki spo­sób, jakby spo­glą­dała pro­sto na niego, obser­wo­wała go. Jedną rękę trzy­mała na bio­drze, druga była opusz­czona. Prze­chy­lała głowę w lewo, a na jej war­gach błą­kał się pyta­jący, iro­niczny uśmie­szek.

– Pani Briggs jest na ante­nie. Jest pan umó­wiony?

Cole pokrę­cił głową.

– Zda­rzył się wypa­dek?

– Nic o tym nie wiem. Jesz­cze nie.

Wyda­wała się zdez­o­rien­to­wana.

Za jego ple­cami roz­legł się melo­dyjny dźwięk i otwo­rzyła się druga winda. Wyszedł z niej żyla­sty męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze, ski­nął głową recep­cjo­ni­stce i pośpie­szył kory­ta­rzem w lewo.

Cole obser­wo­wał go przez moment, po czym pochy­lił się lekko nad recep­cją. Nie był wysoki, ale wie­dział, że kiedy to robi, zwłasz­cza w mun­du­rze, wytrąca ludzi z rów­no­wagi.

– Muszę z nią natych­miast poroz­ma­wiać.

– No cóż… – urwała.

Zwa­rio­wana kobieta wyszła przez cięż­kie dębowe drzwi z oknem pośrodku znaj­du­jące się na końcu kory­ta­rza. Spra­wiała wra­że­nie lekko zde­ner­wo­wa­nej.

– Jor­dan! – krzyk­nął męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze. Pobiegł truch­tem w jej stronę.

– Nie teraz, Jules. Pro­wa­dzę audy­cję. – Ruszyła kory­ta­rzem.

– Nie możesz poda­wać słu­cha­czom naszych nume­rów tele­fo­nów! – krzyk­nął męż­czy­zna za jej ple­cami. – Ile razy mamy o tym roz­ma­wiać?

– Ani razu, Jules! Nie musimy o tym roz­ma­wiać ani razu! – rzu­ciła przez ramię.

Cole patrzył, jak przy­śpie­sza kroku. Chyba zmie­rzała do pokoju na końcu. Popę­dził za nią.

– Nie może pan tam wejść! – zawo­łała za nim recep­cjo­nistka. – Jor­die! Gość!

Męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze znaj­do­wał się w odle­gło­ści pół­tora metra.

– Może powi­nie­nem zor­ga­ni­zo­wać małe spo­tka­nie z tobą i zespo­łem praw­ni­ków? Ostat­nim razem było to zabawne, prawda? Roz­ma­wia­li­śmy o tym, ile razy nara­zi­łaś nas na straty na ante­nie w ciągu ostat­niego roku podat­ko­wego i jakie są tego kon­se­kwen­cje finan­sowe. Zróbmy to znowu.

– Masz rację, Jules. Byłam nie­grzeczną dziew­czynką i powin­nam zostać uka­rana.

– Zobo­wią­za­nia, które two­rzysz, wypeł­niają cały arkusz kal­ku­la­cyjny.

– Może lep­szy byłby dia­gram rysun­kowy? Lubię dia­gramy. Są ład­niej­sze.

– To nie jest zabawne, Jor­die.

– Nie miało być zabawne, Jules. Wyko­nuj swoją pracę, a ja będę wyko­ny­wać swoją.

– Moja praca polega na pil­no­wa­niu, żebyś nie dopro­wa­dziła nas do ban­kruc­twa.

– Pani Briggs! – zawo­łał Cole.

Zwa­rio­wana kobieta odwró­ciła się i spoj­rzała na niego. Jeśli była zasko­czona wido­kiem poli­cjanta bie­gną­cego za nią kory­ta­rzem, w ogóle tego nie oka­zała. Wycią­gnęła palec wska­zu­jący w stronę Cole’a, po czym spoj­rzała wście­kle na męż­czy­znę w sza­rym gar­ni­tu­rze.

– Dla­czego dyrek­cja wpy­cha mi gości do pro­gramu? Nie pra­cuję tutaj, by pro­mo­wać poli­tykę Gre­en­ste­ina ani poma­gać jego kum­plom w kam­pa­nii wybor­czej.

– Sena­tor jest przy­ja­cie­lem sta­cji.

Zwa­rio­wana kobieta uśmiech­nęła się iro­nicz­nie.

– Sena­tor jest narzę­dziem. To kre­tyn, cho­dzący sztuczny penis w kiep­skiej tre­sce lep­kiej od pomady.

Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze ner­wowo spoj­rzał w stronę pomiesz­cze­nia za ich ple­cami.

– Jezu, Jor­die, nie tak gło­śno!

– Puścisz go ze mną na antenę, a zro­bię z niego pie­przo­nego klauna.

– Zro­bisz z nim wywiad i będziesz grzeczna, bo ina­czej spo­tkamy się rów­nież w tej spra­wie.

Cole odchrząk­nął.

Zwa­rio­wana kobieta spoj­rzała na niego, odwró­ciła się i prze­szła przez drzwi za swo­imi ple­cami. Na drzwiach znaj­do­wała się tabliczka z napi­sem: „GAR­DE­ROBA JOR­DAN BRIGGS”.

Męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze zaklął pod nosem, odwró­cił się i po raz pierw­szy zauwa­żył Cole’a.

– Chry­ste, co jesz­cze zbro­iła?!

– Lista się wydłuża – odparł Cole i wszedł do pokoju za Jor­dan.

Zoba­czył ją w kącie, klę­czącą i obej­mu­jącą małą dziew­czynkę. Obok stał męż­czy­zna z różo­wym ple­ca­kiem z podo­bi­zną cia­sta z tru­skaw­kami; drugą rękę trzy­mał w kie­szeni. Na czar­nej skó­rza­nej kana­pie na dru­gim końcu pokoju sie­dział inny męż­czy­zna; pił kawę i roz­ma­wiał przez komórkę. Sena­tor Moretti. Cole widział go wcze­śniej w tele­wi­zji.

Stał mię­dzy zwa­rio­waną kobietą a drzwiami. Nie mogła wyjść.

– Pani Briggs, musimy poroz­ma­wiać o pani samo­cho­dzie.

Popa­trzyła na niego ze zdzi­wie­niem.

– Co z moim samo­cho­dem?

– Zosta­wiła go pani na środku ulicy.

– Nie, nie zosta­wi­łam.

– Tak, zosta­wiła pani.

Się­gnęła wokół dziew­czynki i naci­snęła guzik tele­fonu leżą­cego na sto­liku obok skó­rza­nego fotela.

– Tak?

– Sarah? Tu Jor­die. Gdzie jest teraz mój samo­chód?

– Pani samo­chód?

– Tak, ten, któ­rym przy­je­cha­łam dziś do pracy.

– W garażu. Tri­xie oddała klu­czyki Billy’emu.

– Dzięki, Sarah.

Zwa­rio­wana kobieta uśmiech­nęła się do Cole’a.

– Zagadka roz­wią­zana.

Cole naprawdę nie był w nastroju do takich roz­mów.

– Jest nagra­nie, pani Briggs. Mam kamerę samo­cho­dową. Zatrzy­mała się pani na środku 49th Street, wysia­dła, zamknęła samo­chód i ucie­kła.

– Mamo, idziesz do wię­zie­nia? – spy­tała dziew­czynka.

Zwa­rio­wana kobieta nadą­sała się i przy­cią­gnęła ją do sie­bie.

– Zamie­rza mnie pan aresz­to­wać na oczach mojej córki?

– Byłoby to dla mnie trau­ma­tycz­nym prze­ży­ciem – powie­działa dziew­czynka. – Jestem bar­dzo wraż­liwa z powodu mło­dego wieku i podatna na nega­tywne bodźce.

– Jor­die, zaczy­nasz za pięt­na­ście sekund – dobiegł głos z gło­śnika na ścia­nie.

Poca­ło­wała dziew­czynkę w głowę.

– Pocze­kaj tu na mnie, dobrze, Char­lotte?

Córka ski­nęła głową.

Jor­dan wstała.

– Nie wychodź – powie­działa do męż­czy­zny trzy­ma­ją­cego ple­cak. – Zostaw go w moim gabi­ne­cie i pocze­kaj tutaj.

Wycho­dząc, pokle­pała Cole’a po piersi.

– Ale pan może iść. Dzięki, że pan wpadł.

„Dzięki, że wpa­dłem?”

Cole się odwró­cił, ale była już za drzwiami i szła szybko kory­ta­rzem.

5

Jor­dan

– Chry­ste, Jor­die, jeśli zamie­rzasz przy­cho­dzić w ostat­niej sekun­dzie, powin­naś zabie­rać ze sobą radio – powie­dział Billy, gdy Jor­dan usia­dła w fotelu. Szybko unio­sła do ust fili­żankę let­niej kawy, wypiła ją jed­nym hau­stem i wycią­gnęła rękę do góry. Sta­żystka chwy­ciła fili­żankę i znik­nęła za drzwiami, by ją znowu napeł­nić. Tym­cza­sem Billy odli­czał w słu­chaw­kach.

Na stole przed Jor­dan zapa­liła się tabliczka z napi­sem: „NA ANTE­NIE”.

– Chyba wywo­ła­łam aferę – powie­działa do mikro­fonu. – Wpa­dłam na kory­ta­rzu na swo­jego szefa, który szybko oświad­czył, że Stan nie chce dziś rano odbie­rać tele­fo­nów od pię­ciu milio­nów ludzi. Myślę, że go rozu­miem. Nie wiem, jaki ma roz­kład dnia ani har­mo­no­gram pracy. Nie chcemy go przy­tło­czyć. Więc wyświadcz­cie mi przy­sługę: jeśli zamier­za­cie do niego zadzwo­nić, na razie się wstrzy­maj­cie. Zadzwoń­cie do cen­trali sta­cji i popro­ście o roz­mowę z wice­pre­ze­sem Jule­sem Gold­blat­tem, sze­fem naszego działu pro­gra­mo­wego. Łaska­wie zgo­dził się noto­wać wasze nazwi­ska i dane kon­tak­towe; prze­każe je Sta­nowi. Dzięki temu Stan oddzwoni, do kogo zechce. Żad­nych naci­sków. Jules świet­nie pra­cuje w zespole. Zawsze chęt­nie nam pomaga.

Na biurku Jor­dan stały trzy moni­tory. Pierw­szy był pod­łą­czony do inter­netu, drugi wyświe­tlał imiona słu­cha­czy cze­ka­ją­cych na roz­mowę, a trzeci zawie­rał komu­ni­ka­tor pozwa­la­jący poro­zu­mie­wać się w trak­cie audy­cji z Bil­lym i resztą pra­cow­ni­ków. Ste­ro­wało się tym wszyst­kim za pomocą kla­wia­tury i myszy z prze­łącz­ni­kiem, więc biurko nie było zagra­cone sprzę­tem. Jor­dan nie­na­wi­dziła bała­ganu. Na trze­cim ekra­nie poja­wił się komu­ni­kat.

BILLY: Jules się wściek­nie.

JOR­DAN (szybka odpo­wiedź): Nie­dawno kupił nowego jagu­ara F. Nie skrzyw­dzi kury zno­szą­cej złote jaja.

BILLY: Wszyst­kie linie zajęte. Odbierz Cry­stal na dru­giej.

– Cry­stal, jesteś na ante­nie.

– Naprawdę?

Jor­dan zmarsz­czyła brwi, patrząc przez szybę na Billy’ego, i trzy razy pstryk­nęła pal­cami w powie­trzu nad głową.

Wzru­szył ramio­nami i uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco.

Potrze­bo­wała ener­gii, wital­no­ści. Nie można roz­bu­dzić słu­cha­czy, roz­ma­wia­jąc z osobą, która trzyma jedną rękę na wyłącz­niku budzika, a drugą prze­gląda kata­log tru­mien.

– Tak, Cry­stal. Kiedy dzwo­nisz do radia, cze­kasz dzie­sięć minut i słu­chasz reklam, a potem gospo­darz pro­gramu może zacząć z tobą roz­mowę. Tak to działa. Dokład­nie tak, jak prze­wi­dział Mar­coni.

– Byłam cie­kawa, czy oglą­dała pani wczo­raj­szą debatę.

– O cho­lera, nie. Nie­na­wi­dzę debat. Wola­ła­bym słu­chać instru­men­tal­nej wer­sji naj­więk­szych hitów Back­street Boys, gdy ktoś wbi­jałby mi wyka­łaczki pod paznok­cie. Pro­szę, powiedz, że nie słu­cha­łaś tego beł­kotu.

– Jest wielu poli­ty­ków.

– Któ­rego lubisz naj­bar­dziej?

– Bor­tona z Iowy.

– Czy to ten niski, z małymi oczami szczura, noszący muszki?

– Uwa­żam, że jest przy­stojny.

Jor­dan zer­k­nęła na drugi moni­tor z listą słu­cha­czy.

Linia 1 – Stan (chce prze­pro­sić)

Linia 2 – Cry­stal (na ante­nie)

Linia 3 – Stan (mówi, że cho­dził z tobą na randki w szkole śred­niej)

Linia 4 – Ber­nie (chce zapro­po­no­wać grę)

Linia 5 – Stan (kobieta – mówi, że naj­lepsi Sta­no­wie to kobiety)

Wes­tchnęła. Nie była pewna, czy podoba jej się, jak roz­wija się pora­nek.

– Mogę ci zadać oso­bi­ste pyta­nie, Cry­stal?

– Jasne, pytaj.

– Ile masz lat?

– Sie­dem­dzie­siąt sześć.

– Wow, sie­dem­dzie­siąt sześć. I nie stra­ci­łaś nadziei. Niech cię Bóg bło­go­sławi.

– Dobrze mieć nadzieję.

Sta­żystka wró­ciła z kawą i posta­wiła ją cicho na biurku. Jor­dan przy­su­nęła kubek i pową­chała. Poczuła bogaty aro­mat palo­nych zia­ren, czuła na twa­rzy parę. Chęt­nie upra­wia­łaby seks z tym kub­kiem, gdyby nie było to nie­le­galne w Nowym Jorku.

– Kiedy byłam w siód­mej kla­sie, mie­li­śmy wybory prze­wod­ni­czą­cego samo­rządu szkol­nego. Bobby Cor­bin rywa­li­zo­wał z Lisą Almond. Bobby miał pla­kietki i pla­katy, do licha, był przy­stojny! Ciemne włosy zacze­sane do tyłu, uśmiech, od któ­rego drżały mi kolana. Dziew­czyny mdlały na jego widok. Nie wyglą­dał jak Zac Efron albo Jesse Met­calfe, ale nada­wałby się na okładkę płyty wytwórni Teen­beat. Nie na okładkę maga­zynu „Tiger Beat”, po pro­stu na płytę wytwórni Teen­beat. Miał w sobie coś wyjąt­ko­wego, co spra­wiało, że każdy kiwał głową i zga­dzał się ze wszyst­kim, co mówił. W cza­sie dwóch pierw­szych debat był o niebo lep­szy od Lisy. Muszę jej przy­znać, że jakoś się trzy­mała; ja bym ucie­kła i scho­wała w szafce w szatni albo pod try­bu­nami na sta­dio­nie, zwłasz­cza po dru­giej deba­cie. Kiedy Lisa zamie­rzała coś powie­dzieć, dzie­ciaki skan­do­wały: „Bobby, Bobby, Bobby!”. Nie miała szans na zwy­cię­stwo. Tak przy­naj­mniej sądzi­li­śmy. Pod­czas ostat­niej, trze­ciej debaty wycią­gnęła asa z rękawa. Jej rodzice byli wła­ści­cie­lami firmy zaj­mu­ją­cej się usta­wia­niem w mie­ście auto­ma­tów do sprze­daży. Mieli mnó­stwo maszyn; powie­działa, że jeśli zosta­nie wybrana, jej ojciec ustawi w szkole auto­maty z wodą sodową i cukier­kami. Nie tylko w bufe­cie, ale w całym budynku. Zawsze będziemy mieć snic­kersy na wycią­gnię­cie ręki. Zdo­była dzięki temu mój głos: uwiel­bia­łam cze­ko­ladę. Chyba nie byłam jedyna, bo wygrała wybory. Poma­ga­łam liczyć głosy: zwy­cię­żyła z Bob­bym Cor­binem pra­wie pięć do jed­nego. Prze­grał z kre­te­sem. Dzie­ciaki były bar­dzo pod­eks­cy­to­wane. Lisa przy­nio­sła plan szkoły z zazna­czo­nymi miej­scami, gdzie staną auto­maty, w któ­rych miej­scach szatni. Mówiła, że jej ojciec ustali cenę snic­kersa na dwa­dzie­ścia pięć cen­tów, taniej niż w skle­pach. Cudow­nie. Minął mie­siąc, potem drugi. Póź­niej trzeci, ale maszyny się nie poja­wiły. Czwarty mie­siąc, znowu nic. Ani jed­nego auto­matu. Oka­zało się, że nie uzgod­niła pro­jektu z dyrek­cją. Kiedy teraz o tym myślę, nie jestem nawet pewna, czy jej rodzice się zgo­dzili. Wiem, że był to gorący temat w cza­sie jed­nej z wywia­dó­wek, rodzice zro­bili awan­turę. Nie­któ­rzy byli wście­kli i o mało się nie pobili. Dość dobrze zna­łam Lisę i jestem pewna, że nie okła­mała nas celowo. Po pro­stu nie powie­działa całej prawdy. To jed­nak coś innego, jeśli dobrze się zasta­no­wić, ale w wieku dwu­na­stu lat nie ma to więk­szego zna­cze­nia: dzie­cia­kom zależy po pro­stu na sło­dy­czach. Ale trzeba przy­znać, że Lisa oka­zała się lep­szym poli­ty­kiem. Roze­grała nas. Tak samo jak ludzie, któ­rzy wczo­raj deba­to­wali na sce­nie.

Jor­dan wycią­gnęła rękę w stronę kla­wia­tury i otwo­rzyła na moni­to­rze okno wyszu­ki­warki.

– Uwa­żasz, że jest przy­stojny? Mam na myśli Bor­tona. Podoba ci się? Jak on ma na imię? Brett? Seth? Coś w tym rodzaju?

– Rhett. Rhett Bor­ton.

– Jasne. – Wpi­sała imię do wyszu­ki­warki i ekran wypeł­nił się zdję­ciami pro­mo­cyj­nymi. Przy­po­mi­nał trolla, w muszce, ze zbyt bia­łymi zębami i zbyt sze­ro­kim uśmie­chem.

– Powiedz mi, Cry­stal. Masz sie­dem­dzie­siąt sześć lat, ale czy widzia­łaś kie­dyś poli­tyka, który speł­nił jaką­kol­wiek obiet­nicę wybor­czą? Choćby raz. Nawet drobną.

Zanim Cry­stal zdą­żyła odpo­wie­dzieć, Jor­dan cią­gnęła:

– Mamią nas baj­kami, cukier­kami, mówią dokład­nie to, co chcemy usły­szeć, a potem nic z tego nie wynika, zupeł­nie nic. Zero odpo­wie­dzial­no­ści. Ni­gdy nie pono­szą winy. Szybko wyja­śniają, kto im prze­szko­dził, ni­gdy nie poczu­wają się do winy. Moim zda­niem każdy kan­dy­dat w wybo­rach powi­nien w dniu obję­cia urzędu pod­pi­sać listę obiet­nic, a potem, gdy koń­czy kaden­cję i pakuje do pudeł nagrody, pamiątki i foto­gra­fie, ale nie potrafi dowieść, że dotrzy­mał każ­dej z nich, powi­nien zwró­cić całe wyna­gro­dze­nie, które pobie­rał. Trzeba pono­sić odpo­wie­dzial­ność za wła­sne słowa. Ale to ni­gdy nie nastąpi, bo poli­tycy to zwy­kle praw­nicy, czyli szu­mo­winy. Zależy im tylko na napcha­niu sobie kie­szeni. Nie daj się nabrać na muszkę, Cry­stal. Nie jest lep­szy od reszty.

Jor­dan prze­rwała połą­cze­nie i znowu popa­trzyła na drugi moni­tor:

Linia 1 – Stan (chce prze­pro­sić)

Linia 2 – Cry­stal (na ante­nie)

Linia 3 – Stan (mówi, że cho­dził z tobą na randki w liceum)

Linia 4 – Ber­nie (chce zagrać)

Linia 5 – bez­domny Harry

Miała z głowy Stana w spód­nicy. Harry dzwo­nił regu­lar­nie, ale nie była jesz­cze na niego gotowa.

Klik­nęła w linię numer trzy.

– Hej, Ber­nie, jaką grę pro­po­nu­jesz?

6

Cole

– Zawsze taka jest? – spy­tał Cole męż­czy­znę trzy­ma­ją­cego ple­cak z obraz­kiem przed­sta­wia­ją­cym cia­sto z tru­skaw­kami.

Był kilka lat star­szy od Cole’a, miał praw­do­po­dob­nie czter­dzie­ści kilka lat, jasno­brą­zowe włosy i ciem­no­brą­zowe oczy. Spra­wiał wra­że­nie zmę­czo­nego i nie­wy­spa­nego. Pogła­skał dziew­czynkę po gło­wie.

– Co o tym sądzisz, Char? Twoja mama zawsze taka jest?

Dziew­czynka popa­trzyła na ojca, potem na Cole’a i przy­tu­liła się do uda męż­czy­zny.

– Myślę, że nie powin­ni­śmy odpo­wia­dać na żadne pyta­nia bez adwo­kata.

Cole mimo woli się uśmiech­nął. Przy­klęk­nął.

– Ile masz lat?

– Jede­na­ście.

– Jesteś nie­odrodną córką swo­jej matki.

Wyda­wała się zdzi­wiona.

– A jaką córką mia­ła­bym być?

– Nie masz dziś szkoły?

Popa­trzyła na męż­czy­znę.

– Czy ten pan mnie też może aresz­to­wać, tato? Za bagro­wa­nie? Nie chcę iść do wię­zie­nia. Nawet z mamą.

– Chyba masz na myśli waga­ro­wa­nie, Char – odparł męż­czy­zna. – To raczej mnie za to aresz­tują.

Wycią­gnął rękę i uści­snął dłoń Cole’a.

– Nazy­wam się Nick Briggs, jestem mężem… to zna­czy byłem mężem Jor­die… Do zeszłego mie­siąca. – Uśmiech­nął się blado. – Cią­gle pró­buję się do tego przy­zwy­czaić.

Cole pokrę­cił głową i wstał.

– Prze­pra­szam.

Nick dotknął uszu dziew­czynki.

– Niech pan nie prze­pra­sza. Czuję się, jakby lekarz wyciął mi z tyłka wielki guz i oświad­czył, że wyle­czył mnie z raka.

– To obrzy­dliwe, tato.

Znowu pogła­dził córkę po wło­sach.

– Masz naj­lep­szą mamę na świe­cie i jestem szczę­ścia­rzem, że byłem jej mężem – powie­dział. Popa­trzył na Cole’a sze­roko otwar­tymi oczami, pokrę­cił prze­cząco głową i udał, że pod­cina sobie gar­dło. – Char­lotte miała spę­dzić ze mną week­end, ale kry­tyczna sytu­acja w pracy spra­wiła, że musie­li­śmy w ostat­niej chwili wpro­wa­dzić kilka drob­nych zmian do naszych pla­nów.

– Jadę do Hamp­tons!

– Z pra­cami domo­wymi na dziś i na jutro – dodał Nick, ści­ska­jąc ramię córki. – Masz je odra­biać przed pój­ściem na plażę.

– Chyba wola­ła­bym wię­zie­nie. – Wydęła wargi.

Radio na ramie­niu Cole’a zapisz­czało. Uniósł rękę i naci­snął guzik.

– Pięć, osiem, trzy, dzie­więć, pro­szę mówić, odbiór.

– Otrzy­ma­li­śmy mel­du­nek, że twój wóz patro­lowy stoi porzu­cony na środku 49th Street. Mia­łeś awa­rię? Nie zgła­sza­łeś się przez radio.

„Kurwa…”

– Drobna koli­zja, ale już wszystko w porządku.

– Gaff nie wypu­ści cię z dro­gówki, jeśli będziesz porzu­cał na ulicy wóz patro­lowy. Musisz to zamel­do­wać, nawet jeśli jesteś bli­sko.

– Zro­zu­mia­łem. Bez odbioru.

Nie powi­nien się tym przej­mo­wać. Szybko poże­gnał Nicka Brig­gsa i jego córkę, po czym pobiegł z powro­tem do windy. Od dwóch tygo­dni słu­żył w dro­gówce, został mu jesz­cze tydzień i nie chciał niczego spie­przyć. Dys­po­zy­tor miał rację: Gaff z łatwo­ścią prze­dłuży karę o mie­siąc, a Cole chciał wró­cić do wydziału zabójstw.

Kiedy otwo­rzył drzwi budynku i zna­lazł się z powro­tem na chod­niku, zoba­czył, że samo­chody pra­wie się nie poru­szyły. Wie­dział, że będą stały w korku, ale nagle skoń­czył się The Today Show i ulica się odblo­ko­wała. Prze­ra­biali to w lecie już kilka razy.

Wsiadł do wozu i zamknął drzwi. Wyłą­czył czer­wono-nie­bie­skiego koguta.

Z tyłu pró­bo­wała go omi­nąć tak­sówka i chcąc zje­chać na pas po lewej stro­nie; zablo­ko­wała oba pasy ruchy. Samo­chody stały.

Z przodu, po lewej stro­nie, zauwa­żył auto­bus z ogromną reklamą zwa­rio­wa­nej kobiety. To samo zdję­cie co na pię­trze wie­żowca Siriu­sXM.

Cole ści­snął kie­row­nicę. Skrę­cił w prawo, potem w lewo. Powtó­rzył manewr. Mógł uru­cho­mić syrenę i uto­ro­wać sobie drogę, ale czy miało to jakiś sens? Prze­je­chałby parę prze­cznic i wypi­sał kilka man­da­tów za par­ko­wa­nie. Lepiej po pro­stu cze­kać.

Wyjął komórkę i ścią­gnął apli­ka­cję pozwa­la­jącą korzy­stać z radia sate­li­tar­nego. Klik­nął BEZ­PŁATNY OKRES PRÓBNY i wpi­sał swój adres mej­lowy.

Słu­cha­nie radia.

Słu­cha­nie radia w trak­cie pracy. Wła­śnie tym się zaj­mie.

W trak­cie ocze­ki­wa­nia.

Wyłą­czy pro­gram, gdy korek się zmniej­szy. Wpi­sał w okienku wyszu­ki­warki „Jor­dan Briggs” i wyświe­tliły się trzy kanały zaty­tu­ło­wane: Ostra jazda z Jor­dan Briggs z pod­pi­sami: „NA ŻYWO”, „POWTÓRKA WCZO­RAJ­SZEGO PRO­GRAMU” i „KLA­SYKA”. Włą­czył trans­mi­sję na żywo. Chwilę póź­niej usły­szał jej głos: „Nie daj się nabrać na muszkę, Cry­stal. Nie jest lep­szy od reszty”.

Po kilku klik­nię­ciach połą­czył się przez Blu­eto­oth z zesta­wem ste­reo wozu poli­cyj­nego. W aucie roz­legł się głos Jor­dan Briggs:

– Hej, Ber­nie, jaką grę pro­po­nu­jesz?

7

Jor­dan

Kiedy nie odpo­wie­dział, Jor­dan prze­wró­ciła oczami.

– Jesteś tam, Ber­nie, czy przy­sną­łeś?

Na linii roz­le­gło się kilka dziw­nych dźwię­ków, jakby ktoś upu­ścił tele­fon, po czym ode­zwał się męski głos. Wyda­wało się, że roz­mówca ma trzy­dzie­ści kilka lat; mówił z akcen­tem ze Środ­ko­wego Zachodu. Po dzie­się­ciu latach pracy w radiu Jor­dan nabrała spo­rej wprawy w roz­po­zna­wa­niu wieku, pocho­dze­nia i naro­do­wo­ści słu­cha­czy. Potra­fiła nawet odgad­nąć ich kolor wło­sów.

– Jestem na linii – odparł męż­czy­zna. – Prze­pra­szam, posze­dłem po kawę i wyci­szy­łem pani głos.

– Nie możesz zna­leźć kawy?

– Jestem z wizytą u przy­ja­ciół. Jest bar­dzo wcze­śnie, jesz­cze śpią. Szpe­ram w kuchni, sta­ra­jąc się być cicho, żeby nikogo nie obu­dzić. Ściany są cien­kie.

– Skąd dzwo­nisz?

– Z kuchni przy­ja­ciół, już mówi­łem.

– Nie bądź takim spry­cia­rzem, Ber­nie.

– Prze­pra­szam. Jestem na Bro­okly­nie, 7th Ave­nue, w pobliżu Pro­spect Park.

– A gdzie miesz­kasz na stałe?

– Och, w róż­nych miej­scach. Ni­gdy nie zapu­ści­łem korzeni.

– Czym się zaj­mu­jesz?

– Kie­dyś pro­wa­dzi­łem cię­ża­rówkę, ale potem mia­łem wypa­dek i prze­sze­dłem na rentę inwa­lidzką.

– Przy­kro mi to sły­szeć. – Jor­dan usia­dła wygod­niej w fotelu. Tro­chę spo­wal­niał audy­cję, ale cza­sami miało to dobre strony. Intu­icja pod­po­wia­dała jej, by z nim roz­ma­wiać, a z bie­giem lat nauczyła się ufać intu­icji. Jed­nak Billy zaczął się dener­wo­wać i napi­sał wia­do­mość, która wyświe­tliła się na trze­cim moni­to­rze.

BILLY: To nudziarz. Spro­wo­kuj go do powie­dze­nia cze­goś cie­ka­wego albo się roz­łącz.

– Kiedy mia­łeś wypa­dek?

Billy mil­czał przez chwilę. Wyobra­żała sobie, że liczy na pal­cach.

– Dokład­nie sie­dem lat temu.

– Jesteś na ren­cie inwa­lidz­kiej od sied­miu lat?

Zaśmiał się cicho.

– Uwa­żasz to za zabawne?

– Słu­cham pani od bar­dzo dawna, Jor­dan. Rozu­miem panią. Cho­dzi pani o to, czy od wielu lat nacią­gam rząd, prawda?

„Zaczyna się”.

– Och, wró­cimy do tego, nie martw się. Ale przede wszyst­kim jestem szcze­rze cie­kawa. Chcę wie­dzieć, co naprawdę ci się przy­tra­fiło.

– Cho­lera.

– Co masz na myśli?

– Zacią­łem się w palec.

– Zacią­łeś się w palec, parząc kawę?

– Kuch­nia mojej przy­ja­ciółki to nie­bez­pieczne miej­sce.

– Na to wygląda.

Ber­nie odchrząk­nął.

– Źle spa­łem zeszłej nocy. Ostat­nio w ogóle słabo sypiam, ale ostat­nia noc była kosz­marna. W mojej gło­wie krą­żyły myśli, doma­gały się uwagi. Wie pani, jak to jest, prawda? Kiedy nie można się uspo­koić?

Jor­dan wes­tchnęła.

– Te wszyst­kie głosy, które sły­sza­łeś, które mówiły, co masz robić. Krzyki, szepty… O to cho­dzi, Ber­nie? Sły­sza­łam, że można je uci­szyć kape­lu­szem z folii alu­mi­nio­wej.

– Do licha, powie pani wszystko, by usły­szeć dźwięk wła­snego głosu, prawda? Musi pani go uwiel­biać.

– Rze­czy­wi­ście, mam ładny głos – mruk­nęła Jor­dan.

– Założę się, że pani rów­nież ma dziwne myśli – odparł Ber­nie. – Jestem pewien, że gdy­bym pogrze­bał w pani szafce z lekar­stwami, zna­la­zł­bym mnó­stwo cie­ka­wych table­tek: ambien, xanax, żelki, może butelkę jame­sona na noc­nym sto­liku, by było pani cie­pło w nocy po odej­ściu męża.

Roz­sta­nie Jor­dan z Nic­kiem nie było tajem­nicą. Tablo­idy zauwa­żyły, że ich mał­żeń­stwo zna­la­zło się w kry­zy­sie, nim oni sami to dostrze­gli. Publi­ko­wały nie­przy­jemne zdję­cia, gdy spa­ce­ro­wali po Cen­tral Parku w odle­gło­ści ponad metra z gniew­nymi wyra­zami twa­rzy. Nawet w dobre dni papa­razzi potra­fili pstryk­nąć kilka brzyd­kich foto­gra­fii. Ni­gdy nie sfo­to­gra­fo­wali ich, gdy się uśmie­chali albo trzy­mali za ręce, tylko gniew­nie wykrzy­wio­nych albo patrzą­cych w bok. Jor­dan była przy­zwy­cza­jona do bez­li­to­snych ata­ków, Nick nie. Przej­mo­wał się nimi, zadrę­czał. Sta­no­wiły część pro­blemu, jeden z wielu pro­ble­mów. Zwłasz­cza Page Six zaj­mo­wało się przy każ­dej oka­zji ich życiem pry­wat­nym, wymy­ślało zwa­rio­wane nagłówki, by zwięk­szyć sprze­daż, bo wie­działo, że Jor­dan jest roz­po­zna­walna, co wzbu­dzi zain­te­re­so­wa­nie. Zeszłej jesieni zaczęli publi­ko­wać zdję­cia z Char­lotte. Nick w końcu stra­cił cier­pli­wość. Jakoś zno­sił oso­bi­ste ataki prasy na żonę, a nawet tole­ro­wał ataki na sie­bie. Ale kiedy dzien­ni­ka­rze uznali, że Char­lotte rów­nież jest zwie­rzyną łowną, miał tego dość. Przed­sta­wił Jor­dan gro­te­skowe ulti­ma­tum, a po tygo­dniu zło­żył pozew o roz­wód, gdy jasno oświad­czyła, że nie zre­zy­gnuje z kariery.

To, że obcy czło­wiek mówi o ich roz­sta­niu na ante­nie, było jed­nak wyjąt­kowo dziwne.

„Pieprz się, Ber­nie. Nie draż­nij misia”.

– A ty? Jest jakaś pani Ber­nie? Udało ci się zna­leźć kogoś na cały dzień czy musisz pła­cić za godziny?

Ber­nie umilkł, ale się nie roz­łą­czył. Sły­szała jego oddech.

„Połknij przy­nętę, mały czło­wieczku. Połknij błysz­czący haczyk. Mów do mnie”.

– Nie mam nikogo. Jestem sam. To chciała pani usły­szeć?

„Bingo”.

– Oczy­wi­ście, że nie, Ber­nie. Życzę ci wszyst­kiego naj­lep­szego. Nikt nie powi­nien być sam.

Roze­śmiał się cicho.

– Słu­cham pani od dawna, już o tym wspo­mi­na­łem, pamięta pani, Jor­dan? Wiem, że ma mnie pani w dupie. Inte­re­suje panią tylko słu­chal­ność. Chce pani, żebym się otwo­rzył, powie­dział coś oso­bi­stego, dał pani coś, co pani wyko­rzy­sta. Może mam nad­wagę? Może za dużo piję? Może odci­nam się od świata? Dam pani coś, a pani to chwyci i pocią­gnie jak nitkę w swe­trze. Będzie pani cią­gnąć, pruć, roz­kła­dać mnie na czę­ści. Zro­biła pani karierę, nisz­cząc ludzi. Nie pozwolę się znisz­czyć.

– W two­ich sło­wach brzmi gorycz, Ber­nie.

Roz­legł się cichy dźwięk jak w chwili, gdy wyłą­cza się kuchenka mikro­fa­lowa.

– Jasne, mogę się z tym zgo­dzić. Jestem zgorzk­niały.

– Co było przy­czyną? Wypa­dek?

– Może zawsze taki byłem.

– Nie sądzę – odpo­wie­działa Jor­dan. – Myślę, że wcze­śniej byłeś cał­ko­wi­cie nor­malny. Czuję, że byłeś wiecz­nym opty­mi­stą aż do wypadku, o któ­rym wspo­mnia­łeś, a potem zosta­łeś ranny, stra­ci­łeś pracę i poczu­cie wła­snej war­to­ści. Przy­ty­łeś, zaczą­łeś pić i sta­łeś się taki jak teraz. Przesta­łeś być Pogod­nym Ber­niem i zmie­ni­łeś się w Zgorzk­nia­łego Ber­niego. Mam rację?

Ber­nie nie odpo­wie­dział.

Jor­dan celowo pozwo­lił, by cisza się prze­dłu­żała, gęst­niała jak zupa pod­grze­wana na kuchence gazo­wej.

Z tele­fonu dobiegł huk, a potem trzask.

Jor­dan spoj­rzała na Billy’ego w reży­serce, ale tylko wzru­szył ramio­nami.

– Co dokład­nie jesz na śnia­da­nie, Ber­nie?

Kolejny huk, a potem trzy szyb­kie ude­rze­nia. Wyda­wało się, że upu­ścił tele­fon.

Potem nic.

Cisza.

W słu­chaw­kach Jor­dan coś zaćwier­kało.

Spoj­rzała ze zło­ścią na Billy’ego i pokrę­ciła głową.

Napi­sał wia­do­mość, która wyświe­tliła się na trze­cim moni­to­rze:

BILLY: Żad­nych efek­tów dźwię­ko­wych. Zro­zu­mia­łem.

Jor­dan odpi­sała: Niech cisza się prze­dłuża.

BILLY: Nie jestem pewien, co zamie­rzasz zro­bić z tym face­tem.

Jor­dan też nie wie­działa.

Ber­nie musiał odna­leźć tele­fon. Hałasy uci­chły, roz­legł się sze­lest, po czym znowu się ode­zwał:

– Prze­pra­szam

– Co się stało?

– Jeden z moich przy­ja­ciół się obu­dził, zanie­po­koił mnie. Już wszystko w porządku.

– Ile osób jest z tobą?

Tym razem Ber­nie nie odpo­wie­dział. Nie natych­miast. Kiedy to zro­bił, mówił ciszej. Zigno­ro­wał pyta­nie Jor­dan i zadał wła­sne.

– Czy kie­dyś obu­dziła się pani w środku nocy i zasta­na­wiała się, czy to już? Że to dzień, w któ­rym pani umrze?

– Cóż, brzmi to maka­brycz­nie.

– To nie maka­bra, tylko nor­malna kolej rze­czy. Zegar zaczyna tykać w chwili, gdy się rodzimy. Sta­ramy się żyć nor­mal­nie: dzie­ciń­stwo, okres doj­rze­wa­nia, znaj­du­jemy pracę, zakła­damy rodzinę, nie­któ­rzy doży­wają sta­ro­ści, inni nie, ale zegar tyka cały czas. Cza­sami czu­jemy lęk, coś przy­po­mina nam o zega­rze, może śmierć przy­ja­ciela na raka, wie pani, co mam na myśli. Przy­po­mi­namy sobie, że jeste­śmy śmier­telni, w każ­dej chwili możemy umrzeć. Moim zda­niem więk­szość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak nie­pewne jest życie. Budzimy się ran­kiem, robimy śnia­da­nie, idziemy do pracy i spo­dzie­wamy się, że wró­cimy do domu. Zjemy kola­cję, może przed snem obej­rzymy z uko­chaną osobą jakiś film i wszystko zacznie się od początku. Powtó­rzy się kolejny dzień. Tylko nie­liczni ludzie w dzie­jach budzili się ran­kiem, dosko­nale wie­dząc, że nie docze­kają jego końca: zama­chowcy samo­bójcy, ska­zani na śmierć. Lista jest krótka. Mimo woli się zasta­na­wiam, czy te nie­liczne osoby uwa­żają to za odświe­ża­jące prze­ży­cie. Czują ulgę. Wie­dzą, że nad­szedł dzień ich śmierci. Mogą wyma­zać konta ban­kowe, powie­dzieć kre­tyń­skiemu sąsia­dowi, żeby się odpie­przył, robić, co tylko chcą, wie­dząc, że jutro nie będą musieli sta­wić czoła kon­se­kwen­cjom. Muszą się czuć, jakby zrzu­cili z ramion naj­cięż­sze brze­mię, prawda?

Jor­dan zmarsz­czyła brwi.

– Palisz trawkę, Ber­nie? Takie rze­czy opo­wiada się po spe­cjal­nej mie­szance z Mek­syku. Albo hydro­po­nicz­nej mari­hu­anie sprze­da­wa­nej w Kolo­rado.

– Nie, jestem zupeł­nie trzeźwy. Nie biorę nar­ko­ty­ków.

– Powin­ni­śmy się mar­twić, że zro­bisz sobie krzywdę?

– Po pro­stu z panią roz­ma­wiam.

– Mówisz, jak­byś mógł zro­bić sobie krzywdę.

– Nie mam zamiaru zro­bić sobie krzywdy.

– Ale zasta­na­wiasz się, czy doży­jesz końca dnia?

– Nie powie­dzia­łem tego.

Jor­dan znowu zmarsz­czyła brwi.

– Powie­dzia­łeś.

– Uwiel­bia pani mówić, ale nie umie słu­chać – odparł Ber­nie. – Za bar­dzo sku­pia się pani na następ­nej kwe­stii, nie poświęca pani czasu na prze­my­śle­nie tego, co pani usły­szała, na słu­cha­nie.

BILLY: To świr.

– Spy­ta­łem, czy kie­dy­kol­wiek obu­dziła się pani w środku nocy i zasta­na­wiała się, czy to pani ostatni dzień. Gdyby tak było, gdyby miała pani abso­lutną pew­ność, jak prze­ży­łaby pani ten dzień?

– Gro­zisz mi, Ber­nie? Myśla­łam, że jeste­śmy przy­ja­ciółmi.

– Nie grożę. Oczy­wi­ście, że nie. Jak powie­dzia­łem, po pro­stu roz­ma­wiam.

Jor­dan wes­tchnęła.

– Cóż, zaczy­nam się nudzić. Nie zno­szę takich tema­tów. – Trzy­mała palec nad guzi­kiem wyłą­cza­ją­cym tele­fon. Popa­trzyła na listę dzwo­nią­cych na dru­gim moni­to­rze.

– Roz­ma­wiamy i pra­wie zapo­mnie­li­śmy o grze – powie­dział cicho Ber­nie. – Nie chce pani ze mną zagrać?

BILLY: Dwa­dzie­ścia sekund do reklam.

– Okej, zga­dzam się – powie­działa Jor­dan. – Na czym polega twoja gra?

– Jest bar­dzo pro­sta. Zapro­po­nuję pani wybór, a pani powie, co pani woli.

– Nie wygląda to jak gra.

– Myślę, że uzna ją pani za fascy­nu­jącą.

– Zbli­żają się reklamy, więc pro­szę mówić szybko.

– W porządku, zaczy­namy – powie­dział Ber­nie. – Czy woli pani jeź­dzić po Nowym Jorku tak­sówką czy ube­rem?

Jor­dan prze­wró­ciła oczami.

– Pyta pan poważ­nie?

– Jestem cie­kaw jako tury­sta prze­by­wa­jący w tym mie­ście. Pani opi­nia ma dla mnie duże zna­cze­nie.

BILLY: Dzie­sięć sekund.

– Już wcze­śniej o tym mówi­łam – odparła Jor­dan. – Uber obniża stawki poni­żej poziomu opła­cal­no­ści, by zaszko­dzić kon­ku­ren­cji. Ma nadzieję utrzy­my­wać je na tyle długo, by dopro­wa­dzić tak­sów­ka­rzy do ban­kruc­twa. Popie­ram zwią­zek zawo­dowy kie­row­ców tak­só­wek i nama­wiam do tego słu­cha­czy. Każdy rodo­wity nowo­jor­czyk nie chce mieć nic wspól­nego z Ube­rem, jako pasa­żer czy ofiara wypadku: ta firma nisz­czy lokalny biz­nes. Ubera zama­wiają tylko tury­ści. Oto moja odpo­wiedź: wolę tak­sówki od ubera.

Ber­nie mil­czał.

– Czy wygra­łam?

Roz­le­gło się ciche pstryk­nię­cie, gdy odło­żył słu­chawkę. Jor­dan zdała sobie sprawę, że dzwo­nił z tele­fonu sta­cjo­nar­nego. Nie znała nikogo, kto jesz­cze korzy­sta ze sta­ro­świec­kich urzą­dzeń tego rodzaju.

8

Jor­dan

Roz­legł się sygnał dźwię­kowy audy­cji Jor­dan, po czym zaczęto nada­wać reklamy. Naci­snęła guzik, wyci­sza­jąc melo­dię, usia­dła wygod­nie na fotelu i popa­trzyła na Billy’ego w reży­serce.

– Prze­pra­szam, myśla­łam, że to do cze­goś dopro­wa­dzi.

– Powin­naś odbie­rać tele­fony Stana. – Pstryk­nął pal­cami trzy razy. – Seria z kara­binu maszy­no­wego, jeden po dru­gim.

– Nick przy­wiózł Char­lotte. Miał z nią spę­dzić week­end.

Billy zasze­le­ścił papie­rami.

– Kiedy wal­czysz o prawo opieki nad dziec­kiem, pod­sta­wowa zasada polega na tym, by nikomu nie mówić, że nie chcesz spę­dzać czasu z dziec­kiem.

– Nie jesteś nikim, tylko Bil­lym – odpo­wie­działa. – Nie cho­dzi o to, że nie chcę spę­dzać z nią czasu. Uwiel­biam to, ale po pro­stu mam inne plany.

Billy uśmiech­nął się chy­trze.

– Plany, co? Domy­ślam się, że nie możesz popro­sić córki, by zacze­kała na kory­ta­rzu, gdy będziesz się bzy­kać z jakimś…

– Nie tego rodzaju plany – prze­rwała Jor­dan. Przy­gry­zła skórę policzka. – Umó­wi­łam się na kola­cję z matką.

– Char­lotte nie może się spo­tkać z bab­cią?

– Ni­gdy się nie widziały.

– Jak to moż­liwe? Ile ona ma lat? Dwa­na­ście, trzy­na­ście?

– Jede­na­ście. – Jor­dan wypiła łyk kawy i zja­dła kawa­łek baj­gla, który ktoś zosta­wił na jej biurku. – Nie widzia­łam matki od pięt­na­stu lat.

– Czyja to wina? Twoja czy jej? – spy­tał Billy.

– Tak.

– Odpo­wiedź, która nie­wiele wyja­śnia.

– Nie miała niczego wyja­śniać.

Billy czy­tał w trak­cie roz­mowy i zazna­czył dwie pozy­cje na liście.

– W two­jej rodzi­nie nie ma wielu lau­re­atek nagrody matki roku, prawda?

Do drzwi stu­dia zapu­kał Jules Gold­blatt. Przy­ci­snął roz­gnie­waną twarz do szyby.

Billy wpu­ścił go do środka.

Gry­mas Gold­blatta pogłę­bił się na widok Jor­dan.

– Zda­jesz sobie sprawę, że cen­trala jest zasy­pana tele­fo­nami i że dział infor­ma­tyczny przy­dzieli mi nowy numer wewnętrzny?

– Ale nikt już nie dzwoni bez­po­śred­nio do Stana – odpo­wie­działa z uśmie­chem Jor­dan. – Udało mi się bły­ska­wicz­nie roz­wią­zać pro­blem, prawda? Powi­nie­neś mnie pochwa­lić!

Poczer­wie­niał jesz­cze bar­dziej.

– Nie weź­miesz jutro wol­nego dnia.

Prze­krzy­wiła głowę.

– Nie? Jestem prze­ko­nana, że tak. – Spoj­rzała do Billy’ego. – Co mamy w pla­nie na jutro?

Odło­żył jedną pod­kładkę, wziął drugą i otwo­rzył na dru­giej stro­nie.

– Zgod­nie z pla­nem nie ma cię przez cały dzień i pusz­czamy blok z two­imi naj­lep­szymi pio­sen­kami. Paul Simon, Jon Bon Jovi śpie­wa­jący Beatle­sów, chło­paki z grupy Ima­gine Dra­gons a cap­pella… Nie mogę się tego docze­kać już od tygo­dni.

– Tygo­dni – powtó­rzyła z naci­skiem Jor­dan, zer­ka­jąc na Gold­blatta. Pokrę­cił głową.

– Nie nada­li­śmy ani jed­nej reklamy pro­mu­ją­cej ten blok.

– Cóż, kto popeł­nił błąd? Powi­nie­neś pusz­czać reklamy. Chyba prze­ga­pi­łeś oka­zję.

– Nie poin­for­mo­wa­łaś zespołu we wła­ściwy spo­sób. Czy mar­ke­ting coś wie?

– Nikt mnie nie pytał.

– Infor­mo­wa­nie zespołu to twoje zada­nie.

– Nie. – Jor­dan pokrę­ciła głową. – Moje zada­nie to pro­wa­dze­nie pro­gramu. Reszta to robota dla kogoś innego. Praw­do­po­dob­nie jesteś sze­fem tego pra­cow­nika, a on się miga, co sta­wia cię w złym świe­tle. Nie­na­wi­dzę patrzeć, jak paku­jesz się w kło­poty przez bume­lanc­two innych. Boli mnie serce. Czuję lodo­waty chłód w żołądku jak wtedy, gdy w sta­rej kre­skówce myśliwi zabili Las­sie na oczach Timmy’go.

– To był Bambi – mruk­nął Gold­blatt.

– Tak, Bambi.

– Jor­die potrafi tak gadać przez cały dzień, panie Gold­blatt – powie­dział Billy. – Roz­boli pana głowa. Już dawno się nauczy­łem, że naj­le­piej po pro­stu spo­koj­nie się wyco­fać i cie­szyć się, że nikt niczego nie widział.

Gold­blatt pokrę­cił głową. Znowu popa­trzył na Jor­dan.

– Chcę, żeby sena­tor wystą­pił w naj­bliż­szym pro­gra­mie.

– Jed­nym z naj­bliż­szych.

– Naj­bliż­szym.

– Jasne. Jed­nym z naj­bliż­szych. Rozu­miem. Muszę poroz­ma­wiać z córką.

Prze­pchnęła się obok niego i wyszła przez drzwi. Zastała Char­lotte w gar­de­ro­bie, sku­biącą pączek leżący na jed­nej z tac z prze­ką­skami.

– Och, nie jedz tego, kocha­nie. Te pączki leżą tu pra­wie od mie­siąca.

Sena­tor sie­dzący na kana­pie w kącie uniósł głowę znad tale­rza. Jadł pry­mi­tywną kanapkę z dwóch połó­wek baj­gla, sera i jakie­goś mięsa. Może salami.

Jor­dan spoj­rzała na niego i mru­gnęła.

Popa­trzył na kanapkę, zmarsz­czył brwi i odsta­wił talerz na sto­lik w rogu.

– Dla­czego poli­cjant chciał cię aresz­to­wać? – spy­tała Char­lotte.

Jor­dan przy­tu­liła córkę.

– Och, chyba sły­szał, że jest tu wyjąt­kowo zuchwała mała dziew­czynka, i chciał, bym tro­chę ją utem­pe­ro­wała.

Char­lotte zmru­żyła oczy i prze­stą­piła z nogi na nogę.

– Wykrę­casz się od odpo­wie­dzi, matko.

– Matko?

Tak.

– Tata wyszedł?

– Musiał się wysiu­siać.

– Skoń­czy­łem siu­siać – powie­dział Nick, sta­jąc na progu.

Jor­dan zer­k­nęła na niego, po czym uśmiech­nęła się do Char­lotte.

– Spę­dzisz kilka minut z Sarą w recep­cji, żebym mogła poroz­ma­wiać z tatą?

– Zro­bisz mu krzywdę?

– Nie­wy­klu­czone.

Char­lotte zasta­na­wiała się przez chwilę.

– Okej, ale nie kalecz mu twa­rzy. Podoba mi się. – Wycho­dząc przez drzwi, wycią­gnęła rękę i pokle­pała ojca po ple­cach. – Powo­dze­nia, panie Briggs.

Kiedy znik­nęła, Nick wes­tchnął.

– Wiem, że cię nie uprze­dzi­łem, Jor­die, ale nie mam wyboru. Muszę być po połu­dniu w Bosto­nie. Wrócę tak szybko, jak to moż­liwe. Naj­póź­niej jutro wie­czo­rem.

– Wiesz, co robię jutro wie­czo­rem.

– Weź ze sobą Char­lotte. Zasłu­guje na to, by poznać bab­cię.

– Ale bab­cia nie zasłu­guje, by poznać Char­lotte – odparła Jor­dan.

– Minęło pięt­na­ście lat.

– Nie ma mowy.

– A może opie­kunka? – zapro­po­no­wał Nick.

– W piąt­kowy wie­czór w Hamp­tons, ow­szem. Bab­cia to trudny przy­pa­dek. Łatwiej wyne­go­cjo­wać pokój mię­dzy Pale­styną a Izra­elem.

Nick wsa­dził ręce do kie­szeni.

– Cóż, nie wiem, co powie­dzieć.

– Powiedz, że odwo­łasz swoją gów­nianą podróż i zaj­miesz się swo­imi obo­wiąz­kami jak doro­sły męż­czy­zna.

– Nie mogę tego zro­bić.

– Co masz takiego waż­nego w Bosto­nie?

Nie odpo­wie­dział.

Jor­dan poczuła, że się czer­wieni.

– Jesteś gów­nia­nym ojcem.

– To nie­spra­wie­dliwe.

– Życie jest nie­spra­wie­dliwe.

W słu­chaw­kach roz­legł się głos Billy’ego.

– Jor­die, wcho­dzisz za pół minuty.

Jor­dan wpa­try­wała się w Nicka co naj­mniej przez dzie­sięć sekund, po czym wycią­gnęła z kie­szeni kopertę, którą wcze­śniej wyjęła z biurka. Cisnęła mu ją w pierś i wybie­gła z pokoju.

9

Cole

– Pro­szę wró­cić do samo­chodu, pro­szę pani.

Cole z całych sił sta­rał się zacho­wać spo­kój, ale kobieta naprawdę nie uła­twiała mu zada­nia. Stał na 49th Street; od wozu patro­lo­wego dzie­liło go pięć samo­cho­dów. Jakiś facet w toy­ocie prius wpadł w poślizg i ude­rzył od tyłu w jej lexusa. Nie mógł jechać szyb­ciej niż trzy kilo­me­try na godzinę. Coś w rodzaju muśnię­cia.

– Sta­ra­no­wał od tyłu mój wóz! – krzyk­nęła kobieta.

– Nie ma żad­nych szkód – powtó­rzył Cole po raz czwarty. – Więk­szość zde­rza­ków wytrzy­muje ude­rze­nia zadane z pręd­ko­ścią dwu­dzie­stu kilo­me­trów na godzinę i dopiero wtedy się wygina. Nie jechał dosta­tecz­nie szybko. Powinna pani wsiąść do pojazdu.

Włosy miała ufar­bo­wane na kosz­marny poma­rań­czowy kolor, widać było prze­szło cen­ty­me­trowe siwe odro­sty. Cole usi­ło­wał się nie gapić, lecz mimo woli zer­kał na czu­bek jej głowy.

Gdzieś z przodu roz­grze­wał się zespół Meghan Tra­inor. Cole sły­szał ude­rze­nia bębna baso­wego wzmoc­nione przez nagło­śnie­nie. Każdy dźwięk powięk­szał ból głowy za oczami.

Męż­czy­zna, który ude­rzył w tył samo­chodu kobiety, stał obok Cole’a, nie wie­dząc, co robić. Zapro­po­no­wał kobie­cie, że poda jej numer ubez­pie­cze­nia. Odmó­wiła i nale­gała, by Cole wypi­sał man­dat. Gdyby poli­cjanci nowo­jor­skiej dro­gówki wle­piali man­daty wszyst­kim, któ­rzy potrą­cają w kor­kach sąsied­nie pojazdy, bloczki na man­daty byłyby puste i mie­liby nowe wozy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki