Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dla tych, którzy wiedzą, że potwory istnieją naprawdę
Rok 1868. Bram Stoker przygotowuje się do starcia z nieludzką bestią. Uzbrojony w lustra, krzyże, wodę święconą i broń, czeka na atak. To będzie najdłuższa noc w jego życiu.
Zdeterminowany, by opowiedzieć światu o swoich przeżyciach, młody Bram spisuje wydarzenia, które doprowadziły go do tego miejsca. Osamotniony snuje niesamowitą narrację sięgającą jego dziecięcej choroby, tajemniczej cioci Ellen i rzeczy, których przez lata nie potrafił wyjaśnić. Niewiarygodne historie, które kiedyś włożyłby między bajki, okazały się prawdą.
Dracul to porywający od pierwszych stron powrót do korzeni gotyckiego horroru. Dacre Stoker, potomek twórcy Draculi, oraz J.D. Barker, autor bestsellerowej Czwartej małpy, ożywiają jeden z popkulturowych fenomenów, tworząc nową, przejmującą opowieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 576
Jestem głęboko przekonany, że nie należy wątpić w prawdziwość opisanych tu wydarzeń, jakkolwiek niewiarygodne i niepojęte mogłyby się one z początku wydać.
– Bram Stoker, Dracula
Fragment niedawno odkrytej oryginalnej przedmowy usuniętej przed publikacją.
Usłyszałem dziwny, przeszywający śmiech o brzmieniu szklanego dzwoneczka – to był jej głos – wciąż przyprawia mnie o dreszcze, bo nie należał do człowieka.
– Bram Stoker, Makt Myrkranna
Bram wpatruje się w drzwi.
Po czole pokrytym zmarszczkami spływa mu pot. Przeczesuje palcami wilgotne włosy, czuje w skroniach pulsujący ból.
Od jak dawna nie śpi? Od dwóch dni? Trzech? Nie wie; godziny zlewają się ze sobą, jak w malignie, z której nie ma przebudzenia, jest tylko sen, głębszy, coraz bardziej mroczny…
Nie!
Nie wolno myśleć o spaniu.
Zmusza się do otwarcia szeroko oczu. Powieki mają być podniesione, bez mrugnięcia, bo z każdym kolejnym robią się cięższe. Nie ma mowy o odpoczynku, śnie, bezpieczeństwie, rodzinie, przyszłości…
Drzwi.
Musi je obserwować.
Bram wstaje z krzesła, jedynego mebla w pokoju, i wbija wzrok w grube dębowe drzwi. Czyżby się poruszyły? Zdawało mu się, że drgnęły, ale nie towarzyszył temu żaden odgłos. Nawet najlżejszy hałas nie mącił ciszy tego miejsca; słychać było tylko jego oddech i niespokojne uderzanie stopą o zimną posadzkę z kamienia.
Klamka ani drgnie, ozdobne zawiasy chyba nie ruszyły się od stu lat, zamek mocno trzyma. Przed pojawieniem się tutaj Bram nigdy nie widział takiego zamka wykutego w żelazie i wtopionego w drzwi. Mechanizm tworzy z nimi jedną całość, pośrodku zabezpieczony jest dwoma dużymi ryglami sięgającymi do prawej i do lewej i wchodzącymi w futrynę. Klucz znajduje się w jego kieszeni i w jego kieszeni pozostanie.
Bram zaciska dłoń na karabinie Snider-Enfield Mark III, przesuwa palcem po kabłąku spustowym. W ostatnich godzinach przeładowywał broń, odwodził i zwalniał zamek więcej razy, niż byłby w stanie zliczyć. Wolną ręką przeciąga po zimnej stali, by upewnić się, że zasuwka jest we właściwej pozycji. Odciąga kurek.
Tym razem widzi – ledwie dostrzegalny cień w szparze między drzwiami a podłogą, może nawet bardziej ruch powietrza niż cień, ale jednak…
Bezgłośnie odstawia karabin i opiera go o krzesło.
Sięga do wiklinowego kosza po lewej i wyjmuje z niego białą dziką różę, jedną z siedmiu, które mu pozostały.
Od ruchu jego ręki migocze płomyk lampy oliwnej, jedynego źródła światła w pokoju.
Bram ostrożnie podchodzi do drzwi.
Poprzednia róża leży pod drzwiami, obok stosu suchych, poczerniałych kwiatów zawłaszczonych przez śmierć, łodygę ma suchą i wątłą, jej kolce wydają się większe niż wtedy, gdy jeszcze było w niej życie. Nad nią unosi się zapach zgnilizny; róża nabrała trupiego zapachu raflezji.
Bram czubkiem buta odsuwa kwiat, po czym delikatnie kładzie nowy na jego miejscu.
– Ojcze, pobłogosław tę różę swoim tchnieniem i dłonią, i wszelką świętością. Ześlij swoje anioły, aby jej strzegły, i niechaj ich pochodnie potrzymają wszelkie zło z dala. Amen.
Za drzwiami rozlega się huk, jakby w deski ze starego dębu uderzył ciężar kilkuset kilo. Drzwi uginają się, a Bram dopada krzesła, chwyta oparty o nie karabin, przyklęka na jedno kolano i celuje.
I wtedy znów nastaje cisza.
Bram zastyga w bezruchu, z bronią wycelowaną w drzwi, w końcu ciężar karabinu sprawia, że opuszcza lufę i przesuwa wzrokiem po pokoju.
Co by pomyślał ktoś, kto by wszedł tam teraz i zobaczył to wszystko?
Bram obwiesił ściany wszystkimi lustrami, jakie miał – niemal dwudziestoma zwierciadłami we wszelkich rozmiarach i kształtach. Kiedy przenosi wzrok z jednego na drugie, wpatruje się w niego jego stukrotnie odbita zmęczona twarz. Bram stara się odwrócić wzrok, ale znów natrafia na kolejne odbicia, a każde z nich ma rysy mężczyzny dużo starszego niż dwadzieścia jeden lat.
Pomiędzy lustrami przybił krzyże, prawie pięćdziesiąt sztuk. Niektóre z wizerunkiem Chrystusa, inne sklecone z dwóch gałązek pobłogosławione jego własną dłonią. Krzyżami pokrył również podłogę – najpierw rysując je kredą, a potem wydrapując w kamieniu czubkiem noża myśliwskiego, aż do ostatniego skrawka miejsca. Nie miał pewności, czy to wystarczy, ale zrobił, co mógł.
Nie wolno mu stąd wyjść.
Najprawdopodobniej nigdy stąd nie wyjdzie.
Wraca na krzesło i siada.
Z zewnątrz dobiega wrzask nura, księżyc wychodzi zza gęstych chmur i niknie za nimi. Bram sięga po zegarek kieszonkowy i klnie – zapomniał go nakręcić i wskazówki zatrzymały się na godzinie 4.30. Chowa zegarek z powrotem do kieszeni.
Kolejny huk za drzwiami, tym razem głośniejszy niż ostatnio.
Bram wstrzymuje oddech i patrzy na drzwi w porę, by dostrzec, jak kurz wzbija się w powietrze, po czym opada na posadzkę.
Czy zaryglowane drzwi oprą się kolejnym próbom ich sforsowania?
Nie wiadomo. Drzwi są bez wątpienia solidne, ale z każdą godziną, im bliżej świtu, uderzenia stają się coraz bardziej wściekłe i pełne determinacji.
Płatki róży zaczęły już brązowieć, o wiele szybciej niż poprzedniej.
Co się z nim stanie, kiedy drzwi wreszcie ustąpią? Bram myśli o karabinie i nożu świadom, że nie na wiele się zdadzą.
Obok kosza z różami zauważa swój dziennik; musiał wypaść mu z kieszeni płaszcza. Podnosi tom oprawiony w zdartą skórzaną okładkę i wertuje strony, wraca na krzesło, kątem oka wciąż zerkając na drzwi.
Wyjmuje ołówek z kieszonki na piersi, otwiera dziennik na pustej stronie i zaczyna pisać w migocącym świetle lampy olejnej.
Osobliwości Ellen Crone. Od tego, oczywiście, powinienem zacząć, jest to bowiem w równej mierze jej historia, co moja, a może nawet bardziej jej niż moja. Ta kobieta, ten potwór, ta zjawa, ta przyjaciółka, ta… istota.
Zawsze była przy nas. Moje rodzeństwo mogłoby to potwierdzić. Ale w jaki sposób była – o to należałoby zapytać. Była obecna przy moim początku i bez wątpienia będzie przy moim końcu, tak jak ja byłem przy jej. Zawsze byliśmy i będziemy spleceni ze sobą.
Moja kochana ciocia Ellen.
Zawsze gotowa wyciągnąć pomocną dłoń, choćby ukłucie jej paznokci zostawiało krwawy ślad.
Moje życie zaczęło się okropnie.
Odkąd sięgam pamięcią, byłem dzieckiem chorowitym i przykutym do łóżka, od przyjścia na świat po moje siódme urodziny, kiedy to nastąpiło uzdrowienie. We właściwym czasie opowiem o nim w szczegółach, na razie jednak ważne, abyście zrozumieli, w jakim stanie spędzałem swoje pierwsze lata.
Urodziłem się ósmego listopada 1847 z ojca Abrahama i matki Charlotte w skromnym domu przy Marino Crescent 15 w irlandzkiej miejscowości Clontarf, położonej na wybrzeżu, jakieś sześć kilometrów od Dublina. Od wschodu otaczał ją park, a od zachodu widać było zatokę; zasłynęła jako miejsce bitwy pod Clontarf w 1014, w której wojska Briana Śmiałego, arcykróla Irlandii, pokonały Wikingów z Dublina oraz ich sojuszników, Irlandczyków z Leinster. Bitwa ta wyznaczyła koniec wojen irlandzko-wikińskich – tysiące zabitych pokryły krwawe pobojowisko na tym samym wybrzeżu, na które wychodziły potem okna mojego pokoiku. W ostatnich latach Clontarf stało się celem wakacyjnych wyjazdów zamożnych Irlandczyków, pragnących uciec z zatłoczonego Dublina, by łowić ryby i spacerować po naszych plażach.
Na podstawie mojego opisu można by uznać miasteczko za romantyczne, ale w roku 1847 ani trochę takie nie było. Był to czas głodu i chorób, które zaczęły nękać Irlandię dwa lata przed moimi narodzinami i trwały do roku 1854. Phytophthora infestans, znana również jako zaraza ziemniaka, zaczęła siać spustoszenie w uprawach w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku i przerodziła się w istny koszmar, przez który Irlandia w wyniku śmierci lub emigracji straciła dwadzieścia pięć procent ludności. Na lata mojego dzieciństwa przypadł najbardziej tragiczny okres. W 1849 mama i tata zabrali nas w głąb lądu, aby umknąć przed głodem, chorobami i przestępczością; żywili też nadzieję, że świeże powietrze przysłuży się mojemu wątłemu zdrowiu, wszystko to jednak tylko pogłębiło moje odosobnienie, a dźwięki z portu, których tak nasłuchiwały moje młode uszy, stały się jeszcze odleglejsze. Codzienny spacer taty do biura na Zamku Dublińskim wydłużał się, w miarę jak umierał świat dookoła nas, a wilgotna pajęczyna żalu pokrywała wszystko, co z niego pozostało.
Obserwowałem bieg wydarzeń z okien pokoju na poddaszu naszego domu, znanego jako Artane Lodge, niczym bierny widz, polegający jedynie na opowieściach domowników, którzy objaśniali mi wszystko, co działo się na zewnątrz. Patrzyłem, jak żebracy wyrywają rzepy i kapustę z ogrodów naszych sąsiadów, jak wykradają jajka z naszego kurnika, w nadziei, że choć na jedną noc uśmierzą głód. Widziałem, jak ściągają ze sznurków suszące się na nich cudze pranie, jeszcze wilgotne, żeby mieć w co ubrać dzieci. Pomimo tego wszystkiego moi rodzice i nasi sąsiedzi, kiedy tylko mogli, otwierali swoje domy i zapraszali tych, którzy znaleźli się w gorszym położeniu, żeby dać im ciepły posiłek i schronienie w czasie burzy. Od najmłodszych lat motto rodziny Stokerów – „Prawość i szlachetność nade wszystko” – było mi wpajane i kierowali się nim wszyscy domownicy. Bynajmniej nie wiodło nam się dobrze, ale i tak mieliśmy więcej szczęścia niż inni. Jesienią 1854 roku tata pracował jako urzędnik w biurze Głównego Sekretarza Irlandii, podobnie jak przez ostatnie trzydzieści dziewięć lat, zaczął bowiem jako szesnastoletni młodzieniec. Był znacznie starszy od mamy, z czego zdałem sobie sprawę, dopiero gdy dorosłem. Zamek Dubliński był też rezydencją Lorda Namiestnika Irlandii, a jego biuro zajmowało się korespondencją między wszystkimi urzędami w Anglii a ich irlandzkimi odpowiednikami. Tata zajmował się ewidencjonowaniem tych listów, a ich tematyka rozciągała się od codziennych spraw kraju po oficjalne komunikaty na temat biedy, głodu, zarazy wśród bydła, chorób, epidemii, szpitali i więzień, niepokojów politycznych i rebelii. Nawet gdyby chciał ignorować problemy naszych czasów, nie dałby rady – siedział w tym wszystkim za głęboko.
Mama była członkinią nadzwyczajną Irlandzkiego Towarzystwa Badań Statystycznych i Społecznych, odgrywającego dużą rolę w zbiórkach żywności i innych formach pomocy dla Dublina. Kiedyś taka praca zarezerwowana była dla mężczyzn. Nie było dnia, żeby mama nie targowała się z sąsiadem o mleko tylko po to, aby następnie wymienić je z innym na sukno. Dzięki jej staraniom nasza duża rodzina zawsze miała co do garnka włożyć i pomagała wykarmić niezliczonych przybyszów, którzy przestąpili nasz próg w tych ciężkich czasach. Była spoiwem naszej rodziny – widzę to teraz, jako dorosły, ale jako siedmiolatek uważałem wręcz przeciwnie. Powiedziałbym wówczas, że zamyka mnie w pokoju i za cenę mojego szczęścia izoluje mnie od bolączek świata, nie pozwalając mi na choćby najmniejszy kontakt z nimi.
Nasz dom stał nieopodal Malahide Road, ulicy wybrukowanej kamieniem wydobywanym w pobliskiej wsi Rockfield. Moje życie toczyło się na poddaszu, skąd przez łukowe okno widziałem całkiem sporo, od gospodarstw naokoło aż po odległą zatokę, a przy sprzyjającej pogodzie nawet niszczejącą wieżę zamku Artane. Przyglądałem się zgiełkowi otaczającego mnie świata, niczym jedyny widz przedstawienia, zmuszony przez chorobę do bezustannej obecności w teatrze.
Pewnie jesteście ciekawi, co mi właściwie dolegało – to pytanie pozostaje bez odpowiedzi, gdyż nikt nie umiał stwierdzić tego z całą pewnością. Cokolwiek to było, dopadło mnie wkrótce po urodzeniu i wbiło we mnie swe podłe szpony. W najgorsze dni prawdziwym wyczynem było dla mnie przejście na drugą stronę pokoju; po takim wysiłku padałem bez tchu i ledwie przytomny. Zwykła rozmowa pozbawiała mnie tej odrobiny energii, którą dysponowałem; wypowiedziawszy zaledwie kilka zdań, często bladłem, moja skóra stawała się zimna w dotyku, pot wysączał mi się z porów i wpadałem w drżenie, kiedy ta wilgoć spotykała się z nadmorskim powietrzem. Serce czasem kołatało mi w piersi, biło nieregularnie, jakby nadaremno poszukując rytmu. I jeszcze bóle głowy – nachodziły mnie raptownie i trwały nieraz po kilka dni, jakby sam zły duch zaciskał jakąś klamrę wokół mojej czaszki.
Całe noce i dni upływały mi w moim pokoiku na zastanawianiu się, czy właśnie minął mój ostatni wieczór, czy też rano obudzi mnie świt mokry od rosy.
Nie byłem tam, na poddaszu, zupełnie sam – mieściły się tam jeszcze dwa inne pokoje. W pierwszym mieszkała moja siostra, Matylda, wówczas ośmioletnia, a drugi zajmowała nasza opiekunka, Ellen Crone, którą nazywaliśmy ciocią, choć nie była z nami spokrewniona. Ta ostatnia dzieliła pokój z maleńkim Richardem, moim nowo urodzonym bratem, a zarazem najbardziej angażującym obiektem jej troski.
Na piętrze pode mną znajdowały się wewnętrzna toaleta i pokój moich rodziców, jak również druga sypialnia, należąca do moich dwóch braci, Thornleya i Thomasa, odpowiednio w wieku lat dziewięciu i pięciu.
Na parterze mieściły się kuchnia, salon i jadalnia ze stołem wystarczająco dużym dla wszystkich domowników. Była też piwnica, ale mama zabroniła mi do niej schodzić. Przechowywaliśmy tam węgiel, a kontakt z pyłem mógł przykuć mnie do łóżka na dobry tydzień. Za domem znajdowała się stara kamienna stodoła. Trzymaliśmy w niej trzy kury i świnię, którymi Matylda zajmowała się już od trzeciego roku życia. Na początku nadawała zwierzętom imiona, ale w okolicach swoich piątych urodzin zauważyła, że co najmniej dwa razy w roku ktoś podmienia większe maciory na mniejsze świnki. Kiedy skończyła sześć lat, zorientowała się, że to te same świnie, które trafiają do rzeźnika, a potem lądują na naszych talerzach. Wtedy zrezygnowała z nazywania zwierząt hodowlanych.
Wszystko to zaś obserwowała Ellen Crone.
Od czego by tu zacząć? Do opowiedzenia jest tak wiele, a cennego czasu tak mało, potrafię jednak określić moment, kiedy wszystko się zmieniło. W ciągu jednego szczególnego tygodnia ja zostałem uzdrowiony, nasza droga ciocia Ellen znikła, a pewna rodzina postradała życie. Zaczęło się niewinnie, od nic nieznaczącego podsłuchiwania. Byliśmy zaledwie dziećmi – ja miałem siedem lat, a Matylda osiem – i mieliśmy nigdy nie zapomnieć tej jesieni. Na początku były tylko dwa słowa.
Październik 1854
– Pochowany żywcem – powtórzyła cicho Matylda. – Tak powiedziała. Nie przesłyszałam się.
Chociaż była rok starsza ode mnie, spędziłem w jej towarzystwie wiele bezsennych godzin, zwłaszcza odkąd znalazłem się zamknięty w pokoju – tak jak i dzisiaj. Staliśmy przy oknie, a Matylda wskazywała palcem na zatokę.
– Mama mówiła, że ten człowiek był chory, a kiedy błagał o pomoc, tamci w odpowiedzi wykopali dół w ziemi i wepchnęli go do środka. Kto jest w stanie zrobić coś takiego? Jak można było z czystym sumieniem wziąć w czymś takim udział?
– Mama z pewnością nie powiedziałaby czegoś takiego – zaoponowałem. Wodząc oczyma za jej palcem, próbowałem przeniknąć wzrokiem mgłę kłębiącą się nad wodą.
– Powiedziała. Jeśli ją o to zapytasz, to na pewno zaprzeczy, ale powiedziała to tacie, kiedy wrócił do domu, najwyżej dwadzieścia minut temu. Przyszłam do ciebie od razu.
Usiłowałem powstrzymać uśmiech, ponieważ wiedziałem, że Matylda wysmażyła taką historyjkę po to, by dostarczyć mi rozrywki, ale mimo to uniosły mi się kąciki ust, a siostra klepnęła mnie w ramię.
– Nabijasz się ze mnie. – Zmarszczyła brwi i odwróciła się od okna.
– Mówiłaś, że gdzie do tego doszło?
Zamiast odpowiedzieć, siedziała ze wzrokiem wbitym w przeciwległą ścianę.
– Matyldo? Gdzie to się stało?
Z głębokim westchnieniem powiodła znów wzrokiem do okna.
– Na cmentarzu za kościołem Świętego Jana Chrzciciela. Powiedziała, że pochowali go wśród grobów samobójców.
– Grobów samobójców?
– Już ci o nich mówiłam – odparła ze zniecierpliwieniem Matylda. – Są ukryte po drugiej stronie cmentarza, tuż za murem, w wiecznym cieniu. Chowają tam każdego, kto odbiera sobie życie, a poza tym złodziei, przestępców i tym podobnych. Jest kilka tablic i krypt, ale głównie goła ziemia, a w niej setki posępnych grobów. Zresztą nie jest poświęcona, więc ich dusze nie zaznają spokoju. Będą potępione na wieczność.
– Po co więc chować tam kogoś chorego?
– Pytasz, czemu ten konkretny mężczyzna został tam pogrzebany żywcem?
– Skoro pochowano go żywcem, to tak naprawdę został zamordowany – wyjaśniłem. – Więc miałby prawo do pogrzebu jak każdy inny, w poświęconej ziemi.
– Nie da się ukryć trupa wśród normalnych grobów, ale pochowaj go wśród samobójców, a nikt go nie odnajdzie.
Złapał mnie atak kaszlu i odwróciłem głowę, poczekałem, aż przejdzie, i kontynuowałem:
– Jeśli mama wiedziałaby o czymś takim, poinformowałaby władze. Postąpiłaby jak należy.
– Może władze już wiedzą i po prostu ich to nie interesuje. Co kogo obchodzi, że na ulicach jest o jednego chorego mniej.
– A co na to wszystko tata? – spytałem.
Matylda przemierzyła pokój i przysiadła na skraju mojego łóżka, kręcąc na palcu loki z długich, jasnych włosów.
– Najpierw nic nie mówił i zastanawiał się nad tą historią, po czym stwierdził: „Sprawy w Dublinie mają się coraz gorzej”, a potem wrócił do czytania gazety i nie odezwał się więcej.
– Nie wierzę w ani jedno słowo, zwyczajnie zmyślasz – powiedziałem i uśmiechnąłem się spierzchniętymi ustami.
– To wszystko prawda!
– Co takiego jest prawdą?
Jak na komendę odwróciliśmy się w stronę cioci Ellen, która stała w drzwiach, trzymając tacę z drugim śniadaniem. Z gracją wkroczyła do pokoju, zdawało się, że bardziej płynie w powietrzu, niż idzie, i postawiła tacę na stoliku nocnym.
Matylda posłała mi znaczące spojrzenie, jakby chciała powiedzieć, żebym się nie wygadał, choć ja wcale nie miałem takiego zamiaru.
– Nic takiego, ciociu.
Ciocia Ellen podejrzliwie zerknęła najpierw na mnie, potem na Matyldę i znowu na mnie, po czym pochyliła się nad tacą i nalała filiżankę gorącej herbaty.
– Cóż za upiorny temat do konwersacji sobie znaleźliście. Ludzie zakopani żywcem w nieoznaczonych grobach? No wiecie co! To nie są tematy nawet dla dorosłych, a co dopiero dla takich jak wy. Właśnie, a ty dlaczego nie w łóżku? Zamarzniesz na śmierć, stercząc przy tym oknie. I co wtedy? Obawiam się, że będziemy musieli wykopać nieduży dołek wśród grobów samobójców i położyć cię tam razem z tamtym chorym. – Mrugnęła do Matyldy. – Myślisz, że znajdziesz chwilę między jedną plotką a drugą, żeby pokazać mi, gdzie jest to miejsce i skąd mogę wziąć łopatę?
Popędziłem do łóżka i zagrzebałem się w pościeli.
– Nie zrobiłabyś tego – rzuciłem.
Ciocia Ellen usiłowała zachować kamienną twarz.
– Z całą pewnością bym zrobiła. Mam chrapkę na ten twój pokój. Mój zrobił się nieco ciasny, odkąd dzielę go z niemowlęciem.
Podniosła ze stolika nocnego dzwonek i potrząsnęła nim.
– Nie będziemy musieli już tego słuchać, prawda? Cóż za radosna perspektywa!
Próbowałem wyrwać jej dzwonek z palców, ale okazała się dla mnie za szybka; chwyciłem tylko powietrze.
– Wiesz, ciociu, że nie lubię go używać, ale mama się upiera.
Matylda zmarszczyła brwi i spojrzała pytająco na ciocię.
– A więc ty też mi nie wierzysz?
Ellen położyła ręce na biodrach i westchnęła:
– Ani przez chwilę nie uwierzyłabym, że przyzwoici Irlandczycy mogliby stać i patrzeć, jak ktoś wpycha żywego człowieka do otwartego grobu na wieczne zapomnienie. Myślę, że poniosła cię wyobraźnia. Być może coś usłyszałaś, ale doprawdy wątpliwe, żeby była to taka historia. Może lepiej wykorzystałabyś swój czas, pomagając mamie w kuchni przy obiedzie, zamiast czaić się za rogiem i podsłuchiwać cudze rozmowy, które nie są przeznaczone dla twoich młodych uszu.
– A właśnie że mama to powiedziała – upierała się Matylda, nadąsana.
Ciocia Ellen westchnęła, przysiadła na łóżku obok mnie i sięgnęła smukłymi palcami do mojego czoła. Przeszedł mnie dreszcz; dotyk jej skóry był lodowaty.
– Znów masz gorączkę, młody człowieku. – Nalała wody z dzbanka do miednicy obok łóżka, zamoczyła szmatkę, wyżęła ją i położyła mi na czole. – Kładź się – poleciła.
Zrobiłem, jak kazała, i powiedziałem:
– Szare.
– Co?
– Twoje oczy są dziś szare. – Była to barwa ciemnoszara, przywodząca mi na myśl gęste chmury burzowe, które jeszcze dwa dni wcześniej zasnuły niebo nad portem. – Wczoraj były piwne. A przedwczoraj niebieskie. Jakiego koloru będą jutro?
Spojrzała na mnie z góry tymi swoimi oczyma i założyła blond włosy za ucho. Zazwyczaj nosiła je upięte, ale tamtego dnia opadały jej luźno na ramiona.
Często rozmyślałem nad urodą Ellen Crone. W wieku siedmiu lat nie zastanawiałem się jeszcze nad tym, ale jako dorosły mężczyzna muszę przyznać, że była atrakcyjna. Miała gładką i śnieżnobiałą skórę bez żadnej skazy czy zmarszczki, nawet wokół oczu czy ust. W uśmiechu odsłaniała olśniewająco białe zęby. Często żartowaliśmy z jej wieku – a ona wraz z nami. Wprowadziła się do nas w październiku 1847 roku, na kilka tygodni przed moim urodzeniem, tuż po tym, jak panna Coghlan zrezygnowała z posady, tłumacząc, że przez dotknięte artretyzmem ręce nie da rady zajmować się niemowlęciem. Panna Coghlan towarzyszyła naszej rodzinie, kiedy przyszli na świat Thornley i Matylda, i miała zostać z nami jeszcze około roku, dopóki mama nie znajdzie nowej opiekunki. Jej przedwczesne odejście przypadło na trudny czas: tata spędzał większość czasu na zamku, ponieważ akurat zaczął się głód, a mama, będąc już w zaawansowanej ciąży, nie czuła się na siłach, żeby szukać nowej niani. Ellen zjawiła się jakby zrządzeniem boskim – usłyszała od kogoś, że jest możliwość zatrudnienia, i zjawiła się u naszych drzwi, a niewielki sakwojaż stanowił cały jej dobytek. Utrzymywała, że ma piętnaście lat i jest sierotą, która poprzednich pięć lat spędziła w pewnym domu na doglądaniu dzieci – pięcioletniego chłopca i sześcioletniej dziewczynki – dopóki cała rodzina chlebodawców nie umarła przed miesiącem na cholerę. Pani domu była położną i Ellen asystowała jej przy dziesiątkach porodów; dziewczyna oferowała swoje usługi w zamian za mieszkanie i skromną pensję, przynajmniej dopóki mama nie dojdzie do siebie po rozwiązaniu. Rodzice nie mieli innego wyjścia i przyjęli Ellen Crone, ona zaś szybko okazała się po prostu niezbędna.
Poród, w wyniku którego przyszedłem na świat w listopadzie 1847 roku, nie należał do łatwych. Ułożenie było pośladkowe, a ja miałem pępowinę owiniętą wokół szyi – odbierający poród kuzyn ojca, ceniony dubliński lekarz, sądził, że jestem martwy, ponieważ nie wydałem z siebie żadnego głosu. Wujek Edward Alexander Stoker nie wyczuł pulsu pod moją siną skórą. Ale Ellen upierała się, że na pewno żyję, wyrwała mnie lekarzowi i zabrała się do oddychania usta–usta; zaczęła wtłaczać mi ustami powietrze do płuc, aż po niespełna trzech minutach wreszcie zakasłałem i dołączyłem do świata żywych. Mama i tata byli zdumieni, a wujek Edward uznał, że był to ni mniej, ni więcej, tylko prawdziwy cud. Mama wyznała mi później, że podczas ciąży rzadko kopałem, więc myślała, że nosi w łonie martwe dziecko; jako matka dwojga dzieci była już wszak doświadczona i miała niemal pewność swoich przypuszczeń. Z tego powodu nie pozwalała tacie wybrać imienia. Dopiero kiedy zacząłem oddychać i okazałem się żywy, zgodziła się na imię Abraham, po ojcu, i po raz pierwszy wzięła mnie na ręce.
Po latach mama powiedziała mi, że tamtej nocy ciocia Ellen wydawała się wyczerpana i umęczona, jakby ona również urodziła dziecko, a poród odebrał jej wszystkie siły. Gdy tylko trafiłem bezpiecznie w objęcia mamy, Ellen poszła do swojego pokoju i nie wychodziła stamtąd przez prawie dwa dni, ku przerażeniu taty, który godzinami siedział u jej drzwi, próbując ją wywabić, bo potrzebna była pomoc i przy dzieciach, i przy mamie. Przez dwie doby nikt nie widział cioci Ellen. Trzeciego dnia wreszcie się wyłoniła i nie wspomniawszy nawet słowem o całym zajściu, wróciła do swoich domowych obowiązków. Tata z pewnością wymówiłby jej posadę, gdyby nie fakt, że nikogo innego na jej miejsce nie było.
W ciągu pierwszych trzech dni mój stan wciąż się pogarszał i tata obawiał się, że nie przeżyję kolejnej nocy. Oddech miałem krótki, urywany i krztusiłem się flegmą. Wciąż nie płakałem, a moje oczy nie reagowały na żadne bodźce. Nie chciałem ssać piersi. W ogóle nie chciałem jeść. Ellen przeniosła moją kołyskę do swojego pokoju i spędzała ze mną cały czas, kiedy nie spałem, trzymając mnie od wszystkich z daleka – twierdziła, że potrzebuję odpoczynku. Rodzice niechętnie, ale na to przystali, aż wreszcie piątego dnia, około drugiej w nocy, cały dom usłyszał mój płacz, a był on tak donośny, że zawtórowali mu Matylda i Thornley. Tata zaprowadził mamę do pokoju Ellen, a gdy ta otworzyła drzwi ze mną w postaci zawiniątka na rękach, wszyscy pojęli, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane i że będę żył. Mama powiedziała, że Ellen wyglądała wtedy na znacznie starszą niż w rzeczywistości, jeszcze gorzej niż tuż po moim urodzeniu, gorzej niż kiedykolwiek potem. Przekazawszy mnie mamie, Ellen Crone bez słowa zeszła po schodach i przez frontowe drzwi powędrowała w głęboką noc. Nie wracała przez dwa pełne dni.
Kiedy się w końcu pojawiła, znów była sobą: wyglądała młodo, policzki miała zaróżowione, jej niebieskie oczy lśniły, a na ustach gościł wieczny uśmiech. Tata ani słowem nie skomentował jej nagłego wyjścia i nieobecności, gdyż w międzyczasie mi się pogorszyło i liczył na to, że Ellen znów mi pomoże, tak jak dwukrotnie przedtem. Przeniósł kołyskę z powrotem do jej pokoju – tam pozostała razem z Ellen, która zamknęła drzwi bezpiecznie na klucz. Kiedy ja odzyskiwałem siły, ona marniała. W pierwszych latach mojego życia ten cykl powtarzał się dziesiątki razy – Ellen sprawiała, że zdrowiałem, po czym znikała na kilka dni, wracała w dobrej formie i znów przystępowała do dzieła. Na zawsze pozostało tajemnicą, co działo się za zamkniętymi drzwiami jej pokoju; rodzice o to nie pytali. Wystarczyło spojrzeć w jej oczy intensywnie niebieskie, gdy była zdrowa i silna, a zbladłe i poszarzałe, gdy miała wziąć swoje kolejne „wychodne”.
Uniosłem wzrok, by spojrzeć jej w oczy, teraz szare, świadom, że niedługo znów zniknie.
– Może teraz powinieneś się skupić na własnym zdrowiu, a nie na tych urojonych cieniach w moich oczach, które pewnie są tylko odbiciem ubrania. Może jeśli włożę czerwoną sukienkę, zapłoną taką czerwienią jak oczy pana Nesbitta po nocy spędzonej w pubie?
– Niedługo znów znikniesz, prawda?
W tym momencie włączyła się Matylda:
– Nie, ciociu! Nie wolno ci! Obiecałaś pozować mi do portretu!
– Ale masz już ich dziesiątki…
– Obiecałaś – powtórzyła Matylda, obrażona.
Ellen podeszła do niej i pogładziła ją palcem po karku.
– Nie będzie mnie tylko dzień, góra dwa. Przecież zawsze wracam. A wtedy zapozuję ci do kolejnego portretu. Pod moją nieobecność zajmuj się, proszę, bratem i pomagaj matce. Ma ręce pełne roboty z małym Richardem. Myślisz, że mogę ci powierzyć opiekę nad domem na czas mojej nieobecności?
Matylda niechętnie pokiwała głową.
– Dobrze więc. Najlepiej będzie, jeśli zejdę na dół i pomogę przy obiedzie. – Znowu położyła mi na czole chłodną dłoń. – Jeśli ci się nie poprawi, będę musiała wezwać twojego wujka Edwarda.
Na dźwięk tych słów ścisnął mi się żołądek, ale nic nie powiedziałem.
Matylda odprowadziłaciocię Ellen wzrokiem i podbiegła do mnie.
– Muszę ci coś pokazać.
– Co takiego?
Rzuciła okiem na otwarte drzwi, następnie na swój szkicownik, który zostawiła na komodzie, kiedy weszła do pokoju. Kiedy po niego wstała, zamknęła drzwi i przytrzymała klamkę, aby upewnić się, że hulające po domu przeciągi nie porwą ich i nie zatrzasną. Wzięła swój zeszyt i wróciła na łóżko.
– Czy uważasz mnie za świetną artystkę?
– Wiesz, że tak. – Nie było w tym przesady. Od czasu, gdy miała trzy albo cztery lata, było oczywiste, że talentem przewyższa rówieśników. W ostatnim czasie jej rysunki dorównywały pracom wielu poważanych dorosłych twórców. By tego dowieść, mama poprosiła znajomą o pokazanie jednego z obrazów Matyldy bogatemu koneserowi sztuki z Dublina. Kobieta nie wyjawiła mu, że autorką jest mała dziewczynka; po prostu oznajmiła, że ma w rodzinie taki wartościowy przedmiot i chciałaby go wycenić. Mężczyzna zaoferował za niego dziesięć szylingów, ale mama odmówiła, wyjaśniając, że obraz jest jej zbyt drogi i nie potrafiliby się z nim rozstać.
Wkrótce potem Matylda dostała się do Akademii Sztuk Pięknych w Dublinie.
Z jej miny wywnioskowałem jednak, że potrzeba jej świeżej pochwały.
– Jesteś wspaniałą artystką. Naprawdę!
Matylda zmrużyła oczy i poklepała szkicownik.
– To, co ci teraz pokażę, musi pozostać między nami. Obiecaj, że nie będziesz o tym rozmawiał z nikim innym.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, dostałem napadu kaszlu, w piersi palił mnie każdy chrapliwy oddech. Matylda szybko nalała wody do szklanki i przystawiła mi do ust. Wypiłem łapczywie, zimny płyn schłodził podrażnione gardło. Kiedy atak wreszcie minął, powiedziałem tylko „przepraszam”. Matylda nie zwróciła na to uwagi, jak zwykle, kiedy chodziło o moją chorobę. W sumie to nie pamiętam, żeby kiedykolwiek jakoś ją komentowała. Znów poklepała w szkicownik, tym razem ze zniecierpliwieniem.
– Obiecujesz?
Kiwnąłem głową.
– Nie pisnę ani słówka.
Najwyraźniej to jej wystarczyło, ponieważ otworzyła okładkę i przekartkowała ileś stron, zanim dotarła do właściwej. Podsunęła mi rysunek.
– Kto to jest?
– William Cyr. – Był to rolnik mieszkający na wzgórzu w Puckstown, a szkic przedstawiał go w trakcie pracy w polu.
Przerzuciła stronę.
– A to?
– Pewnie Robert Pugsley – odparłem. Na rysunku jechał swoim wozem rzeźnika.
– No a tutaj?
– Mama.
– A tutaj?
– Thornley doglądający kur.
– A tu?
Przez chwilę studiowałem pracę – widniała na niej kobieta w wieku siedemnastu, osiemnastu lat, ale jej nie rozpoznałem.
– Nie wydaje mi się, żebym ją znał.
Matylda zerknęła na mnie przelotnie i przeskoczyła na następną stronę.
– A tę?
Kolejna dziewczyna, nieco starsza od poprzedniej. Wydawała się jakby znajoma, ale nie mogłem skojarzyć jej twarzy. Pokręciłem głową.
Matylda pokazała mi jeszcze rysunki trzech innych kobiet, z których najstarsza miała góra dwadzieścia lat. Ostatnia była namalowana akwarelami; obraz był dynamiczny, żywa osoba została uchwycona niebywale szczegółowo, wydawało mi się, że mógłbym wyciągnąć rękę, dotknąć papieru i poczuć ciepło jej skóry. Nie zidentyfikowałem tych kobiet, co wydało mi się dziwne, bo znałem większość mieszkańców bliskiej okolicy, a Matyldzie nie było wolno zanadto oddalać się od domu, chyba że w towarzystwie dorosłego.
– Nie znasz żadnej z tych kobiet?
Zacząłem bez pośpiechu cofać się do początku zeszytu, uważniej przypatrując się pracom. Nie umiałem powiązać twarzy z nazwiskami.
– Nie znam. Może spotkałaś je, będąc z mamą na rynku albo na mieście, beze mnie?
Matylda wolno pokręciła głową. Nachyliła się do mnie i wyszeptała mi do ucha:
– Wszystkie szkice przedstawiają ciocię Ellen.
Zmarszczyłem czoło i wróciłem do portretów.
– Ale one wcale… wcale nie są do niej podobne.
– Wcale nie są podobne, a jednocześnie wszystkie są do niej podobne. Mogłabym pokazać ci kilkanaście innych i żadna nie wydałaby ci się znajoma.
– Nie rozumiem.
– Ja też nie – powiedziała i dodała ciszej: – Wygląda na to, że za każdym razem, gdy rysuję ciocię Ellen, portret w ogóle jej nie przypomina. Nie potrafię jej uchwycić, choć staram się, jak mogę; jej obraz wciąż mi umyka.
Nie wiedziałem, jak to skomentować, więc zmieniłem temat.
– A czego jeszcze dowiedziałaś się o Thornleyu?
Ponieważ rzadko opuszczałem swój pokój, byłem łasy na wszelkie ploteczki na temat domowników i Matylda rzadko mnie pod tym względem zawodziła. Główny obiekt jej dociekań stanowiła wprawdzie ciocia Ellen, ale na drugim miejscu był mój brat Thornley, więc często można było zauważyć, że siostra podąża za nim jak cień.
– Ach, Thornley. – Matylda przewróciła kartkę i ukazała się strona wypełniona tekstem. – Zeszłej nocy widziałam, jak wychodzi z pokoju cioci Ellen około drugiej w nocy.
– Co miałby tam robić?
Matylda stuknęła w zeszyt.
– To jeszcze nie wszystko. Był ubrany, jakby wybierał się na dwór, a po opuszczeniu jej pokoju nie wrócił do swojego, tylko wyszedł na zewnątrz.
– W środku nocy?
– W środku nocy.
– I co tam robił?
Matylda zmarszczyła brwi.
– Nie wiem. Straciłam go z oczu przy stodole. Ale spędził poza domem prawie dwadzieścia minut, a kiedy wrócił, był cały upaprany.
– Widział cię?
– Oczywiście, że mnie nie widział.
– Czyli to będzie już trzeci raz?
Pokręciła głową.
– Czwarty raz w ciągu czterech tygodni, kiedy wymyka się w ten sposób. Jeśli zrobi to ponownie, będę go śledzić.
– Powinnaś powiedzieć mamie.
Matylda nie miała takiego zamiaru. Mogłem być tego pewien, sądząc po sposobie, w jaki zamknęła szkicownik, i fuknięciu, z którym opuściła pokój.
Gorączka rosła. O dziewiątej wieczorem bolał mnie już każdy kawałek ciała, a pościel była mokra od potu. Mama siedziała przy mnie, na kolanach trzymała miskę z wodą i wilgotną ściereczką chłodziła moje rozpalone czoło. W którymś momencie zaprotestowałem. Zrobiło mi się tak zimno, że dotyk ściereczki na skórze zdawał się przeszywająco zimny. Wymachiwałem rękami, żeby ją odgonić. Wtedy w pokoju zjawili się Thornley i tata, chwycili mnie za ręce i nogi i przytrzymywali. W całym domu słychać było mój jęk, gardłowe dźwięki prędzej przywodzące na myśl ranne zwierzę aniżeli dziecko.
Z dołu, z pokoju Ellen, rozległ się płacz małego Richarda, więc mama poprosiła Matyldę, żeby do niego zajrzała. Pamiętam, że siostra zaoponowała, ale nie pamiętam, co dokładnie mówiła. Nie chciała mnie zostawiać, ale mama nalegała. Nie wolno było wnosić dziecka do mojego pokoju, bo mogłoby się ode mnie zarazić moją tajemniczą chorobą. Chyba wszyscy wiedzieliśmy, że to nielogiczne – przecież ciągnęła się latami i nie złapał jej nikt inny w rodzinie – ale i tak zgadzaliśmy się co do tego, że z niemowlęciem lepiej nie ryzykować.
Matylda wybiegła z mojego pokoju i usłyszałem, jak tata przeklina Ellen za to, że kilka godzin wcześniej wzięła wolne. Byli od niej uzależnieni, a w tym momencie potrzebowali jej bardziej niż kiedykolwiek, a mimo to wyszła, z tylko sobie znanych powodów. W moim ogarniętym gorączką umyśle jarzyły się szkice, które pokazała mi Matylda: dziesiątki kobiet zlewające się w jedną, podobną do cioci Ellen przez ułamek sekundy, zanim rozpadną się na portrety nieznajomych, w różnym wieku i o różnym wyglądzie, różnych, a jednak takich samych. Ich oczy z czarno-białych, naszkicowanych, przeradzały się w żywo niebieskie, jak na obrazie olejnym, i patrzyły na mnie przez mętny welon ciemności. Słyszałem głos cioci, ale wydawał się tak odległy, jakby dobiegał z nabrzeża, pochłaniany przez mgłę. Nagle jej twarz znalazła się o kilka centymetrów od mojej, a jej czerwone usta poruszały się całkiem bezgłośnie. Chwilę później wróciła mama i starła te majaki lodowatą ściereczką, a ja chciałem odtrącić jej dłoń, ale ręce odmawiały mi posłuszeństwa. Wszystko poczerniało i poczułem, że spadam w głąb studni, świat nade mną znika i pochłania mnie ziemia, a moje plecy płoną, gdy lecę wprost do piekła. Usłyszałem, że mama wymawia moje imię, ale byłem bardzo daleko od domu i bałem się bury za to, że w ogóle wyszedłem, więc milczałem; zamknąłem tylko oczy i czekałem na uderzenie o dno przepaści, którą przemierzałem. Wyobraziłem sobie, że to się właśnie czuje, kiedy jest się żywcem wpychanym do grobu samobójcy. Szykowałem się na duszący pył, gotów na śmierć pod warstwą brudnej ziemi, wydany na pastwę robaków i larw.
– Bram!
Z góry wołała mnie mama, a ja w dole milczałem. Dopiero za trzecim razem wreszcie spróbowałem odpowiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle. Ciężar ziemi na piersi sprawiał, że tchu starczało mi tylko na stłumiony pomruk, który wydobył się z moich suchych, spękanych warg. Wokół mnie sypał się kurz, spadał grudami i tłukł w moje wątłe ciało. Nad dołem zgromadził się tłum; chociaż nikogo nie widziałem, słyszałem tych ludzi – krzyki i jęki, płacz, a nawet chichot – najpierw dwa głosy, potem cztery, potem kilkanaście następnych. Nie nadążałem za nimi, bo były wszędzie, a zarazem nigdzie, piekielnie hałaśliwe, a jednocześnie niewidoczne dla mnie.
Aż usłyszałem ten głos.
Spojrzałem w oczy mamy, zaczerwienione i posępne. Trzymała wilgotną ściereczkę kilka centymetrów od mojej twarzy i zamarła, gdy rozwarłem powieki i natrafiłem wzrokiem na nią. Z powrotem znalazłem się w swoim pokoiku na poddaszu, w łóżku, niepewny, czy w ogóle opuściłem to miejsce.
– Ocknął się – powiedziała szeptem do kogoś po drugiej stronie pokoju.
Próbowałem obrócić głowę, ale strasznie bolał mnie kark; bałem się, że sam ten ruch może oddzielić mi głowę od ciała. Miałem wrażenie, jakby tuzin lodowych ostrzy wbijał mi się w skórę.
– Zimno…
– Ćśśś, nic nie mów – powiedziała mama. – Wujek Edward przyszedł, żeby pomóc.
Nade mną pojawiła się twarz Edwarda, kępki siwych włosów, zmierzwionych i opadających na okrągłe okulary. Ściągnął z szyi stetoskop, włożył słuchawki do uszu i przytknął metalowy rezonator w kształcie dzwonu do mojej piersi – on również dla nagiego ciała był jak lód, więc próbowałem go z siebie strząsnąć, ale tata i Thornley mocno mnie trzymali.
– Nie ruszaj się – nakazał z gniewną miną wujek Edward. Przez chwilę osłuchiwał, po czym zwrócił się do mamy: – Serce bije bardzo nieregularnie, a temperatura osiągnęła poziom, przy którym występują omamy. Nieleczona, taka gorączka może doprowadzić do trwałych następstw… Uszkodzenia słuchu, utraty wzroku, a nawet do śmierci.
Słuchałem tego niczym bezsilny obserwator niezdolny do reakcji. Widziałem, jak mama i tata wymieniają zmartwione spojrzenia, a Thornley po prostu mi się przygląda.
– Co proponujesz? – spytała mama. W jej głosie, zwykle tak pewnym i spokojnym, słychać było drżenie.
Wujek Edward powiódł po mnie wzrokiem i zwrócił się do mamy:
– Musimy zmniejszyć ilość zepsutej krwi; jedynie wówczas jego ciało znajdzie w sobie siłę, żeby zwalczyć zakażenie i chłopak zacznie zdrowieć.
Mama pokręciła głową.
– Ostatnim razem tylko mu to zaszkodziło.
– Puszczanie krwi to jedyna terapia stosowana w takich przypadkach.
Próbowałem wyswobodzić się z ich uścisku i prawie mi się udało, bo zajęli się rozmową i rozluźnili uchwyt, ale Thornley, który ściskał mnie za ramię tak mocno, jakby miał mi zaraz przebić skórę, skarcił mnie wzrokiem, a z ruchu jego warg wyczytałem bezgłośne „nie”.
Ciemność spowiła mnie z powrotem niczym płaszcz, lecz starałem się zachować przytomność. Rozmowa nade mną trwała nadal, ale poszczególne słowa stały mi się obce, składały się na język, którym nie władałem. Wtedy zacząłem trząść się z zimna tak mocno, jakbym wpadł do zamarzniętego jeziora. Kątem oka dostrzegłem, jak tata kiwa głową.
Wujek Edward zdjął okulary, wytarł je o koszulę, po czym znowu umieścił na grzbiecie nosa. Otworzył brązową torbę z najlepszej angielskiej skóry i wyjął biały słoik z dziurkowaną pokrywką. Odkręcił go z cichym pyknięciem gumowej uszczelki, a następnie wyciągnął duże kleszcze.
Ponownie spróbowałem się wywinąć, ale opuściły mnie wszystkie siły. Patrzyłem, jak wujek zanurza szczypce w słoiku i wyjmuje dużą pijawkę, długości jakichś siedmiu centymetrów. Wiła się groteskowo w uchwycie, wyginając się w tę i we w tę, a wujek Edward powoli opuszczał ją na moją stopę.
Tuż zanim pijawka znikła mi z pola widzenia, zauważyłem, jak łapczywie rozdziawia i zamyka otwór gębowy, zbliżając się do mojego ciała. Mama odwróciła głowę i zacisnęła powieki, a tata, chociaż pobladł, mimo wszystko przyglądał się, jak wujek umieszcza pijawkę na mojej stopie. Pijawka była jeszcze zimniejsza niż ja, prawie tak lodowata jak stetoskop. Wyobraziłem sobie, jak drapieżnik przysysa się do mojej skóry, żeby nasycić się krwią. Widziałem, jak pęcznieje w miarę połykania mojej esencji. Kiedy starałem się uwolnić umysł z tego ohydnego spektaklu, zauważyłem, że kleszcze wujka wracają z kolejną pijawką, mającą wylądować na moim ramieniu, a potem z następną i jeszcze następną.
Zamknąłem oczy w nadziei na zapadnięcie w przytulny grobowiec snu.
Wokół mnie panował rejwach. Słyszałem mamę i tatę, Matyldę i Thornleya, a nawet wujka Edwarda. Usiłowałem zrozumieć znaczenie słów, wytężałem słuch, by wyłowić ten czy inny głos, ale nic nie miało sensu. Kiedy spróbowałem otworzyć oczy, ujrzałem tylko smolistą pustkę, głęboką i złowrogą jak bagna za naszym domem. Zapadałem się w nią.
Przez ułamek sekundy zobaczyłem Matyldę stojącą obok mnie; twarz miała opuchniętą i lśniącą od łez. W tym samym momencie ona również mnie dostrzegła, bo otworzyła szeroko oczy i usta, na dość długo, by wykrzyczeć moje imię i przykuć uwagę zgromadzonych w pokoju; najpierw spojrzeli na nią, a potem na mnie. Matka podbiegła do łóżka z przeciwnego końca pokoju, tata pochylił się nade mną z jednej strony, a wujek Edward z drugiej. Wujek strząsnął długi metalowy termometr i rozkazał coś Thornleyowi, ale wszystkie słowa wypowiedziane po okrzyku Matyldy zdawały się należeć do nieznanego języka. Wysiliłem wzrok, żeby złowić nim siostrę, spleść nasze spojrzenia niczym palce ściskających się dłoni, ale jej słodka twarz odpłynęła. Wszystko stało się cieniem, a potem nicością.
– Wszyscy na zewnątrz!
Usłyszałem to polecenie, ale niby z oddali, ledwie dosłyszalne przez kakofonię głosów. Naokoło mnie panował taki gwar, że miałem wrażenie, jakbym słyszał wszelkie dźwięki stworzenia jednocześnie; wszystkie syki, piski, wrzaski i języki znanego wszechświata rozbrzmiewały unisono, a każda kolejna fala była głośniejsza niż poprzednia. Były tak potężne, że niosły z sobą niezwykłe cierpienie, ich bolesne ostrza przeszywały mi uszy i wiedziałem, że jeśli spróbuję zrozumieć to, co słyszę, to postradam od tego zmysły.
– Opuśćcie pokój, ale już!
To była ciocia Ellen. Jakimś sposobem wiedziałem, że to ona, choć głos nie należał do niej, lecz był jak wycie strzygi przenikające burzową noc.
Najwyraźniej poddałem się ciemności, gdyż chwilę później ocknąłem się sam. Mama i tata zniknęli, podobnie jak Matylda, Thornley i wujek Edward. Jeżeli nawet ciocia Ellen została w pokoju, to jej nie widziałem; w rzeczywistości w ogóle niewiele widziałem oprócz iskierek światła, które przenikały przez ustępujący mrok. Po raz pierwszy uderzył mnie zapach, woń stęchlizny jak w piwnicy na warzywa pod koniec zimy, kiedy z plonów lata pozostają już tylko gnijące resztki pokryte pleśnią i wydane na żer niewidocznych mieszkańców wilgotnej ziemi.
– Ciocia Ellen? – wyszeptałem jej imię. Gardło bolało mnie tak mocno, że następne oddechy brałem drobnymi łyczkami, łzawiąc z wysiłku.
Ciocia Ellen nie odpowiedziała, a jednak wiedziałem, że jest w pokoju. Czułem w gęstym mroku jej obecność. Ponownie zawołałem ją po imieniu, tym razem głośniej niż poprzednio, przygotowując się na nieuniknione palenie w gardle, które towarzyszyło słowom.
Raz jeszcze bez odpowiedzi.
Pod stertą grubych koców zacząłem znów trząść się z zimna. W kącie pokoju tata zainstalował żelazny piecyk, żeby zapewnić mi ciepło – kiedy wszyscy tu byli, ogień wesoło buzował na palenisku, ale teraz piec był ciemny, drwa pokrywał zimny popiół, jak gdyby minęły całe tygodnie, odkąd rozgrzewały go płomienie.
Dostrzegłem jakiś ruch po mojej lewej, więc niezdarnie wykręciłem się, żeby sprawdzić, co to. Kark zabolał mnie z wysiłku; starałem się to zignorować, zaciskając z bólu powieki. Jeśli była to ciocia Ellen, to poruszała się o wiele za szybko, bym zdołał przychwycić ją wzrokiem – zanim moje oczy natrafiły na punkt, w którym powinna się znajdować, został w nim tylko róg komody i widmo płaszcza wiszącego na kołku. Mojej uwadze nie uszedł fakt, że płaszcz lekko się poruszał. Wszystkie okna były szczelnie zamknięte, więc nie mogło być mowy o wietrze; coś innego musiało być tego przyczyną.
– Czemu się chowasz, ciociu Ellen? Przerażasz mnie. – Chciałem cofnąć te słowa już w chwili, kiedy je wymawiałem. Tata skarciłby mnie za okazywanie choćby odrobiny strachu, a co dopiero za ogłaszanie go, ale słowa wyszły ze mnie, zanim zdałem sobie sprawę, że powinienem był je zdusić.
Odpowiedź wciąż nie nadchodziła, a ja uspokoiłem się, opanowałem dreszcze wstrząsające moim ciałem i zaczerpnąwszy tchu, nasłuchiwałem. Kiedy nabierałem powietrza, usłyszałem, że ktoś robi to samo; tym razem odgłos dobiegł z mojej prawej, bliżej drzwi. Obróciłem swoją ociężałą głowę w tamtym kierunku, ale nadal niczego nie widziałem; pod drzwiami wnikało do środka słabiuteńkie światło, które zdawało się gasnąć już na progu, jakby powstrzymywała je znacznie silniejsza ciemność wypełniająca wnętrze. Wypuściłem powietrze z płuc i znów dobiegł mnie podobny dźwięk z pokoju – odgłos oddychania w jednym rytmie ze mną.
W chwili gdy wstrzymałem oddech, mój nieproszony towarzysz zrobił to samo, jak gdyby zabawiał się w jakieś niepokojące naśladownictwo.
Odwróciłem się z powrotem do wejścia, ku srebrzystemu światłu przebijającemu się pod drzwiami przez ciemność. Zdało mi się, że dostrzegłem w tym świetle poruszające się cienie. Wyobraziłem sobie Matyldę, jak uważnie słucha z uchem przyciśniętym do drzwi, przestępując z nogi na nogę, i zamyka oczy w nadziei, że odcięcie jednego zmysłu wzmocni inny.
Znowu uchwyciłem jakiś ruch po lewej stronie i z trudem odwróciłem głowę w kierunku piecyka. Tym razem zobaczyłem ciocię Ellen, pochyloną nad paleniskiem i poruszającą drwa żelaznym pogrzebaczem. Strzelały i trzaskały pod jej dotykiem, a przez chwilę dostrzegłem pojedynczy kawałek pomarańczowego żaru. Zamiast starać się pobudzić płomienie, rozbiła gorącą grudkę i rozgarniała jej rozpalone kawałeczki, aż straciły blask.
– Zimno mi, ciociu Ellen. Czemu gasisz ogień? – Mój oddech zawisł w powietrzu nade mną w postaci niepokojącej mgiełki.
Ciocia Ellen spojrzała na mnie przelotnie i już jej nie było. Nie byłem pewien, czy to złośliwe cienie spłatały mi figla, czy znowu straciłem przytomność, w każdym razie dokładnie w tej chwili ciocia jakby zniknęła z pola widzenia. Zanim to nastąpiło, uchwyciłem na moment jej oczy, które lśniły najjaśniejszym błękitem. Zdziwiło mnie, że dałem radę je dostrzec przy tak małej ilości światła w pokoju, ale nie miałem z tym żadnego problemu i jakaś część mnie żywiła przekonanie, że ciocia chciała, bym je zobaczył. Oprócz oczu wypatrzyłem też uśmiech błądzący po jej czerwonych ustach. Rozległ się nawet śmiech, choć krótki, i jako jedyny przerwał ciszę.
Kiedy mój policzek musnęły czyjeś palce, prawie wyskoczyłem z łóżka; kręciłem głową dookoła, żeby je zobaczyć. Ciocia Ellen siedziała na krześle, które przedtem zajmowała mama, a jej ręka wędrowała do mojego czoła. Jej dotyk nie niósł z sobą ani odrobiny ciepła. Mogłaby równie dobrze przyłożyć mi do skóry kawałek drewna na rozpałkę albo drut do robótek. Kiedy cofnęła dłoń, spodziewałem się zobaczyć na niej rękawiczkę, tak się jednak nie stało – jej palce były nagie. Zastanawiał mnie ich wygląd, kremowa barwa, świeżość jak u niemowlęcia, długie, idealnie zadbane paznokcie. Nie były to ręce pracownicy, a raczej członkini rodziny królewskiej. Nawet na moich rękach, należących do delikatnego siedmiolatka, widać było ślady pracy, a żyłem w warunkach znacznie bardziej cieplarnianych niż jakiekolwiek dziecko w moim wieku. Na lewej ręce miałem jednak drobną bliznę tuż pod palcem wskazującym, która nigdy właściwie się nie wygoiła. Pozostała mi po skaleczeniu ostrą krawędzią ramy okiennej na parterze, kiedy byłem młodszy. Chropowaty metal wbił mi się w skórę i trysnęła fontanna krwi. Nie płakałem, kiedy to się stało; mama była pod wrażeniem i chwaliła mnie za bycie dzielnym mimo takiego wypadku. Zabandażowała skaleczenie najlepiej, jak umiała, ale rana była głęboka i prawdopodobnie nadawała się do szycia. Opowiadam tę historię tylko dlatego, że dłonie cioci Ellen nie były poznaczone takimi bliznami, skaleczeniami ani zadrapaniami codziennego życia.
Ciocia Ellen przyłapała mnie na przyglądaniu się jej rękom i zabrała mi je z pola widzenia, odgarniając mi włosy opadające na oczy.
– Bardzo ci się pogorszyło, majaczysz, jesteś rozpalony. Boli cię?
Spróbowałem pokiwać głową, ale znów nie mogłem się ruszyć. Już samo trzymanie oczu otwartych było bolesne, ale i tak ich nie zamykałem, nie mogąc odwrócić wzroku od Ellen.
– Musi boleć.
Sądziłem, że ma na myśli gorączkę, zauważyłem jednak, że patrzy na moje ramię. Zebrałem się w sobie i uniosłem je. Pod łokciem były trzy pijawki, a nad nim co najmniej dwie kolejne. Wszystkie nabrzmiałe, nasycone upiorną ucztą. Największa z nich, przyczepiona niedaleko nadgarstka, wyglądała, jakby miała zaraz pęknąć. Jej tłuste ciało poruszało się żarłocznie w rytm wysysania krwi. Na drugiej ręce było co najmniej sześć następnych, a wiedziałem, że wujek Edward umieścił pijawki również na moich nogach i stopach.
W oczach wezbrały mi łzy, a ciocia Ellen otarła je zimnym koniuszkiem palca, uniosła go do ust i zlizała słoną kroplę.
Potem bezgłośnie sięgnęła tym samym palcem do wijącego się ciała napęczniałej pijawki i przycisnęła ją. Stworzenie zadrżało, skuliło się i na moich oczach z pulchnego i wilgotnego zamieniło się w suchy pył. I znikło, zostawiając po sobie tylko smużkę na mojej skórze i czerwoną dziurkę, przez którą się karmiło. Palec cioci Ellen zrobił się czerwony od krwi – mojej krwi.
– Ufasz mi?
Oniemiały, z ledwością kiwnąłem głową.
– A nie powinieneś – odparła.
Bram podnosi wzrok znad dziennika. Usłyszał czyjś oddech: częste, urywane hausty, a następnie chuchnięcia po drugiej stronie drzwi. Płatki róży cicho zatrzepotały nad kamienną posadzką. Jeden z nich oddzielił się od pozostałych. Sczerniały od gnicia i pomarszczony od rozpadu, przeleciał nad podłogą i wylądował u stóp Brama. Pozostałe resztki róży nie miały się wcale lepiej; wkrótce będzie musiał ją zastąpić.
Znowu dźwięk wdechu, tym razem długi, a po nim wydech z ogromnych płuc.
Brzmi to jak koń albo duży pies, ale to nie może być żadne z nich, ponieważ Bram wie, że nie ma tu takich zwierząt. Mimo to słyszy wdech i wydech, głośniejsze od poprzednich. Wyobraża sobie wielkie nozdrza, jak u doga niemieckiego lub mastiffa, które wciągają powietrze spod drzwi z taką siłą i zapamiętaniem, że mogą określić zawartość pokoju po samym zapachu.
Bram odkłada dziennik na podłogę, wstaje, przemierza pokój i dociera do drzwi.
To, co jest po drugiej stronie, musi wiedzieć, że Bram znajduje się blisko, bo oddech momentalnie ustaje, po czym pojawia się znowu, tym razem szybszy. Bram przykłada twarz do podłogi i stara się zerknąć na drugą stronę drzwi, ale prześwit między kamienną posadzką i dołem grubych dębowych drzwi jest za mały, szeroki zaledwie na włos. Następuje kolejny wydech, a Bram odskakuje do tyłu; powietrze jest gorące i duszne, wilgotny podmuch dotyka jego policzków, niosąc z sobą najohydniejszy z zapachów. Smród wyciska mu łzy z oczu; cofa się od drzwi, aż uderza nogami o krzesło, na którym siedział przed paroma chwilami. Owionięty przez odór, marzy tylko o tym, żeby się stamtąd wydostać. Zamiast tego wstaje, podchodzi do okna i wystawia głowę na zimne nocne powietrze, by wdychać je, aż pozbędzie się fetoru z nosa i płuc.
Oddech za drzwiami wciąż przybiera na sile.
Bram sięga do kieszeni płaszcza, wyjmuje buteleczkę i ogląda ją w migocącym świetle lampy olejnej. Zaledwie przed dwoma dniami Vámbéry napełnił fiolkę – podobnie jak trzy inne – wodą z chrzcielnicy w kościele Świętego Jana. Dwie porcje zostały już wykorzystane; po zużyciu tej będzie już tylko jedna, a Bram nie ma skąd wziąć ich więcej. Ostrożnie zdejmuje zatyczkę i kieruje się do drzwi.
Gdy do nich podchodzi, to, co czai się za nimi, ponownie cichnie, po czym znów zaczyna rytmicznie oddychać. Słychać przeciągły pomruk, a potem drapanie o posadzkę, pojedyncze skrobnięcie, na próbę, jakby to coś chciało sprawdzić wytrzymałość kamienia, na którym stoi.
Bram klęka przy drzwiach, delikatnie przechyla buteleczkę i rozlewa wodę święconą wzdłuż progu, aż nic nie zostaje. Kamień zdaje się ją wchłaniać, płyn błyskawicznie znika i zostawia po sobie jedynie cienką smużkę. Stworzenie za drzwiami rzuca się do ucieczki. Po czym rozlega się głębokie wycie ogromnego wilka.
Październik 1854
Obudziłem się w przyćmionym świetle, gdy blade promienie słońca przenikały przez okna, zalewając pokój blaskiem, który nie należał ani do poranka, ani do zachodu. Założyłem, że nad zatoką pojawiła się mgła; o tej porze roku nie byłoby to nic dziwnego. W powietrzu unosiła się wilgoć i chociaż ktoś owinął moje ciało kołdrą, nie na wiele się to zdało i wciąż nękały mnie ukąszenia chłodu znad morza.
Po śpiewie ptaków rozpoznałem, że jest wcześnie rano. Pomimo bólu otworzyłem oczy. Miska, z której mama korzystała przy ocieraniu mi czoła, stała na stole koło łóżka, a obok leżała szmatka, ale krzesło było puste. Spodziewałem się zobaczyć na nim mamę albo Matyldę, ale nie siedziała tam żadna z nich. Byłem sam w pokoiku na poddaszu. Nawet jeśli wujek Edward nadal był u nas w domu, nic o tym nie świadczyło. Jego torba zniknęła, a wraz z nią okropny słój z pijawkami. Odsunąłem kołdrę, zmusiłem się, by usiąść na łóżku, i wyciągnąłem rękę do światła. Od przegubów aż po łopatki obu ramion poznaczona była dziesiątkami potrójnych nakłuć. Podobne znalazłem na nogach, od ud do stóp. Ilu pijawek użył? Nie przestawało mnie to nurtować. Stwierdziłem, że zbiera mi się na wymioty, zdołałem jednak się powstrzymać.
Chociaż było mi chłodno, nie był to ten rodzaj zimna co poprzedniej nocy, gdy walczyłem z gorączką. W sumie tylko domyślałem się, że wszystko to działo się w poprzednią noc, ale nie mogłem tego sprawdzić. Kiedy ostatnio miałem tak silny atak, przespałem trzy pełne dni, zanim odzyskałem przytomność i powróciłem do świata żywych. Wówczas po przebudzeniu byłem tak wygłodniały, jakbym nie jadł nie wiadomo ile dni. Opuściła mnie ta niewielka ilość energii, tlącej się zazwyczaj w moim ciele; ledwo mogłem usiąść, a co dopiero wstać. Tym razem, owszem, czułem się słaby, ale nie aż tak słaby jak wtedy. Właściwie wręcz przeciwnie, miałem wrażenie, że w razie potrzeby mógłbym wygrzebać się z łóżka i zaryzykować przemarsz na drugą stronę pokoju – jakbym obudził się z bardzo długiego snu, jak niedźwiedź, który po hibernacji wraca do życia.
Sięgnąłem po dzwonek stojący na stoliku nocnym i potrząsnąłem nim. Po kilku chwilach w drzwiach pojawiła się mama, niosąca tacę ze śniadaniem.
– No i jak się dzisiaj czujesz? – zapytała, odstawiając tacę na stoliku. – Nieźle nas wczoraj nastraszyłeś. Miałeś gorączkę, nie pamiętam, żeby kiedykolwiek była aż tak wysoka. Naprawdę bałam się, że zapłoniesz we śnie żywym ogniem, tak byłeś rozpalony.
– A co z ciocią Ellen? Jest tu? – zapytałem nie do końca swoim głosem.
– Owszem, jest. – Mama powiodła oczami przez hall do drzwi pokoju Ellen. – Co pamiętasz z wczoraj?
Starałem się przywołać wydarzenia ubiegłej nocy, ale moje wspomnienia były w najlepszym razie mętne i straszne. Chyba podnosiła mi się temperatura, a potem jeszcze trochę, aż do przyjazdu wuja Edwarda.
– Wujek Edward puszczał mi krew.
Mama przysiadła na brzegu łóżka i położyła złożone ręce na kolanach.
– W rzeczy samej, i dobrze zrobił. Gorączka mocno cię trzymała i gdyby się nie zjawił, nie wiadomo, co by się z tobą stało. Edward jest dla nas wszystkich błogosławieństwem i masz wobec niego dług wdzięczności. Powinieneś mu to powiedzieć, kiedy ponownie go zobaczysz.
– Ale tak naprawdę pomogła mi ciocia Ellen, prawda?
Mama poruszyła się w miejscu. Nerwowo splatała i rozplatała palce.
– Za twoje wyzdrowienie trzeba dziękować wujowi i nikomu innemu. To dzięki swojej wiedzy powstrzymał twoją gorączkę. Wszystko inne to domysły, których ani myślę słuchać. – Znów rzuciła spojrzenie na drzwi do pokoju Ellen na dole. – Zaczynam się zastanawiać, dlaczego właściwie trzymamy w domu kobietę, która co jakiś czas znika na całe dni i wraca, kiedy się jej żywnie podoba. Do opieki nad tobą i resztą dzieci potrzeba mi kogoś, na kim można polegać, a nie jakiejś nieprzewidywalnej, kapryśnej latawicy. Zamierzam porozmawiać o niej z twoim ojcem; być może dawno już należało wprowadzić zmiany.
Widać było, że jest poirytowana, więc nie chcąc jeszcze mocniej jej rozzłościć, zmieniłem temat.
– Czy wujek Edward jeszcze jest?
– Obawiam się, że wyszedł o świcie. Przespał kilka godzin na dole, ale musiał wcześnie rano wracać do pracy i nie mógł dłużej zostać. Był tak miły, że przed wyjściem zajrzał jeszcze do ciebie i powiedział mi, że twój stan znacznie się poprawił, nastąpiło cudowne wyzdrowienie, jak to ujął. – Mama odwróciła głowę i głośno rzuciła przez ramię: – Matyldo, twój brat się obudził!
Matylda wsunęła głowę przez drzwi; stała za nimi cały czas.
– A kto to podsłuchuje?! – wykrzyknęła mama. – Bo wezmę dzwonek Brama i uwiążę ci na szyi!
Matylda oblała się rumieńcem.
– Nie podsłuchiwałam, mamo.
Mama pochyliła głowę.
– Mam uwierzyć, że tak po prostu stałaś sobie na korytarzu pod drzwiami brata, bo to wygodne miejsce dla stóp?
Matylda otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie.
Z dołu dobiegł płacz małego Richarda. Mama zacisnęła wargi.
– Ten dzieciak mnie wykończy. Zostań na trochę z bratem.
Po tych słowach wyszła z pokoju, a Matylda zajęła jej miejsce na skraju łóżka. Wzięła z mojej tacy ze śniadaniem tosta i wepchnęła go sobie do ust, a drugiego podała mnie. Chleb nie był pierwszej świeżości, a ja nie miałem specjalnie apetytu, ale i tak go zjadłem. Upewniwszy się, że mama znalazła się poza zasięgiem słuchu, powiedziałem cicho:
– Co się wczoraj w nocy stało z ciocią Ellen?
Matylda również zerknęła w dół hallu, żeby sprawdzić, czy mama nie nadchodzi, zanim odpowiedziała:
– Nie pamiętasz?
Pokręciłem głową, choć kark wciąż miałem sztywny i obolały.
– Wróciła wcześniej, żeby mi pomóc, prawda?
Matylda wyszeptała:
– Wczorajszej nocy ciocia Ellen zawróciła cię spod bram piekła i uratowała przed dotykiem Diabła. Co do tego mam pewność.
– Ale wujek Edward…
– Wujek robił, co w jego mocy, ale twój stan pogarszał się z każdą godziną. Za to ciocia Ellen… Ona w jakiś sposób…
– W jakiś sposób co? Co takiego zrobiła?
Ranki po pijawkach zaczęły swędzieć, a kiedy Matylda zobaczyła, że je drapię, wzięła moje ręce w swoje.
– To, co zrobiła, odbyło się za zamkniętymi drzwiami, ale kiedy po godzinie wyszła, było jasne, że gorączka odpuściła i niebezpieczeństwo już za tobą, ale nie powiedziała kompletnie nic o swoich metodach, mimo że wujek Edward i tata ją wypytywali. Zamiast tego przeszła z twojego pokoju do swojego i zamknęła za sobą drzwi bez ani jednego słowa. Wujek Edward przez blisko pięć minut walił do jej drzwi, aż wreszcie poddał się i wrócił do ciebie, żeby przekonać się o tym, co mama i ja już widziałyśmy: poty minęły, a ty spokojnie leżałeś w tym oto łóżku, cichutko i bez ruchu, i tylko ruch twojej klatki piersiowej świadczył o tym, że wciąż należysz do świata żywych. – Nachyliła się nade mną. – Widziałam, jak Thornley przynosi coś cioci Ellen po tym, jak wyszła od ciebie. Dużą torbę. W środku coś się ruszało. Otworzyła, nim zdążył zapukać, uchyliła drzwi tylko na tyle, żeby sięgnąć po torbę, i zamknęła je z powrotem.
– To bez sensu.
– To właśnie widziałam.
– Chyba ci się śniło.
Założyła ręce zaperzona.
– Widziałam.
Przypatrywałem się rankom na moich ramionach, oglądałem je pod światło.
– Boli? – spytała Matylda.
Byłem obolały i wiedziałem, że potrwa ileś dni, zanim wszystko się zaleczy, i tak jej powiedziałem, chociaż wydawało się, że tym razem ranki goją się szybciej – już pokryły się strupami i zaczęły mocno swędzieć.
Siostra jeszcze bardziej ściszyła głos, aż do szeptu ledwo przebijającego się przez śpiew ptaków za oknem.
– To nie koniec. Na początku, kiedy ciocia Ellen przyszła tu wczoraj i krzykiem poleciła nam wszystkim wyjść z pokoju, wyglądała jak to ona: młoda, zdrowa kobieta. Ale kiedy wychodziła z twojego pokoju, była odmieniona nie do poznania; jakby przez spędzone tu minuty postarzała się o kilkanaście lat. Jej twarz pomarszczyła się i pobladła, włosy zrobiły się słabe i łamliwe. A jej oczy stały się oczami staruszki. Udało mi się zobaczyć je przez moment, kiedy powłócząc nogami, szła do siebie, ale zaraz się odwróciła i ukryła twarz w cieniu, po czym przemknęła do pokoju i zamknęła nam drzwi przed nosem.
– Jakiego koloru były jej oczy? – spytałem, wiedząc, jaka będzie odpowiedź.
– Błękitne jak morze, kiedy wchodziła, a ciemnoszare, kiedy wychodziła.
– A więc znowu to samo?
Matylda pokiwała głową.
Mama wróciła z kieliszkiem czerwonego wina i wręczyła mi go.
– Byłabym zapomniała: wujek Edward powiedział, że po przebudzeniu masz to wypić.
Nie był to mój ulubiony napój. W winach rozsmakowałem się dopiero jakiś czas później, ale wiedziałem z doświadczenia, że dzięki niemu szybciej wrócą mi siły – a przynajmniej ta ich niewielka ilość, jaką wówczas dysponowałem.
Wziąłem kieliszek do ręki i wlałem w siebie płyn niemal duszkiem, tylko raz zaczerpnąłem powietrza między łykami. Wino, ciepłe i wytrawne, nie było wcale aż taką torturą dla mojego młodego podniebienia, ale jednak był to alkohol. Wkrótce poczułem, jak zaczyna działać. Oddałem kieliszek mamie, która patrzyła na mnie z zaciekawieniem.
– Musisz być odwodniony. Spodziewałam się, że będę musiała wmuszać to w ciebie z mozołem. Ale teraz zaczynam się zastanawiać, czy cała ta twoja choroba to nie jest po prostu kac po tym, jak nocą wymykałeś się do pubów – powiedziała z błyskiem w oku. Wiedziałem, że żartuje, i nie mogłem się nie uśmiechnąć.
– Jak inaczej miałbym doskonalić umiejętność gry w karty?
Skwitowała to śmiechem i zmierzwiła mi włosy.
– To twoje poczucie humoru wpędzi cię kiedyś w tarapaty, ale dobrze słyszeć, że wróciło. Wczoraj w nocy naprawdę się martwiłam. Jak dotąd ta była najgorsza. – Przyłożyła mi rękę do czoła. – Gorączka chyba przeszła. Wciąż jesteś dość ciepły w dotyku, ale bez porównania z tym, co wcześniej. Na twoim czole można było zagotować garnek wody.
– Ma wielki łeb – wtrąciła z aprobatą Matylda.
Chciałem ją pacnąć, ale chybiłem i prawie zrzuciłem tacę ze stołu. Mama złapała moją rękę w powietrzu i przytrzymała, a jej oczy wezbrały łzami.
– Dniem i nocą modliłam się do Boga, żeby ulżył ci w cierpieniu i żeby twoja choroba ustąpiła. Miejmy nadzieję, że wujek Edward wypędził z ciebie demony.
Wiedziałem, że tak się nie stało. Chociaż było mi lepiej, czułem, jak choroba mnie toczy, na razie uśpiona, ale gotowa do powrotu. Ból kości, wyczerpanie i zawroty głowy zmniejszyły się, ale nie znikły.
– Mamo, Bram jeszcze nie opowiadał – wytknęła Matylda, znów przycupnięta na moim łóżku.
– Może potrzebuje czasu, żeby odzyskać siły, młoda damo.
– Jeśli teraz nie opowie, to już sobie nie przypomni – odparła.
Mama wiedziała, że to prawda; sama nam o tym przypominała. „Sny są jak piasek w klepsydrze, z sekundy na sekundę jest ich coraz mniej, aż wreszcie znika ostatnie ziarnko i tracimy je na wieki”.
Odkąd bowiem pamiętam, nasza trójka opowiadała sobie sny, powtarzając je dla lepszego zapamiętania. Czasem zapisywałem swoje, przy łóżku miałem specjalny notatnik tylko do tego celu. Robiłem to tuż po przebudzeniu, świadom, że jeśli poczekam choćby chwilę, będą stawać się coraz mniej wyraźne – tak jak zapowiadała mama – a szczegóły coraz trudniej będzie przywołać z pamięci. W odróżnieniu od zwyczajnych, sny w gorączce były nadzwyczaj wyraziste. Matylda wiedziała o tym i właśnie dlatego tak uparcie mnie ponaglała. O ile zwykłe sny rozwiewają się wkrótce po wybudzeniu, o tyle przy wysokiej temperaturze odciskają na umyśle piętno. Wolałem nawet nie zamykać oczu ze strachu przed powrotem do paskudnego mroku, który spowijał mnie w najgorszych momentach ubiegłej nocy. Tak dobrze pamiętałem moment, gdy chowano mnie żywcem, że czułem w ustach ziemię i słyszałem robaki, czające się o kilka centymetrów od mojej głowy i z niecierpliwością czekające na posiłek, którym miałem się stać.
– Ja… Ja nie chcę – zaprotestowałem niepewnie.
– Było strasznie? – spytała Matylda, przysuwając się bliżej z rozpromienioną twarzą. – Och, opowiedz no, Bram!
Powiodłem wzrokiem od Matyldy do mamy i z powrotem. Mama kiedyś powiedziała mi, że kiedy opowiadamy o upiorach z naszych snów, tracą one moc szkodzenia nam. A więc z westchnieniem opowiedziałem im o swoim pogrzebie; wyrecytowałem wszystko, co umiałem sobie przypomnieć.
– Czy twój grób znajdował się w części dla samobójców? – dociekała Matylda.
Mama zmarszczyła czoło.
– A co ty wiesz o grobach dla samobójców?
Siostra kombinowała, jak by tu odpowiedzieć, nie zdradzając jednocześnie faktu, że przysłuchiwała się czemuś, co bez wątpienia było prywatną rozmową między mamą a tatą, ale zanim wpadła na odpowiednio wyrafinowane kłamstwo, mama spytała ponownie:
– Podsłuchiwałaś moją wczorajszą rozmowę z tatą, prawda?
– Ja tylko przechodziłam i być może usłyszałam wzmiankę o grobach samobójców, ale dalej nie słuchałam; to byłoby niewłaściwe.
– O tak, bardzo niewłaściwe.
– Czy w naszym mieście, na cmentarzu, rzeczywiście pochowali kogoś żywcem? – zapytałem.
Mama wzięła głęboki wdech.
– Nawet jeśli to prawda, podczas wczorajszej wizyty na starym cmentarzu Horton Lowell i konstabl nie znaleźli żadnych dowodów na prawdziwość pogłosek o pochówku, krążących po mieście. Nie mam wątpliwości co do tego, że cała ta historia to wytwór czyjejś zbyt bujnej wyobraźni, który jako plotka dotarł do innych, aż wreszcie zaczął żyć własnym życiem. – Zwróciła się do Matyldy: – Plotkarstwo nie jest ani trochę lepsze od podsłuchiwania i obym w przyszłości cię na tym nie przyłapała, bo wygarbuję ci tę bieluchną skórę na plecach!
Wybuchnąłem śmiechem, który szybko przerodził się w kaszel. Mama nalała mi szklankę wody, którą łapczywie wypiłem. Gardło miałem tak podrażnione, jak gdybym pogryzł kamienie, a następnie je przełknął.
Mama kontynuowała.
– Klęska głodu pozbawiła życia wielu naszych rodaków. W Dublinie chorzy i bezdomni umierają na ulicach. Biedacy okradają biedaków. Ludzie, którzy kiedyś uprawiali własną ziemię, żebrzą na ulicy, żeby uzbierać choć trochę pieniędzy na jedzenie dla swoich rodzin. Nigdy nie lekceważcie tego, do czego człowiek jest zdolny, gdy musi nakarmić swoje głodujące dzieci.
– Według taty sytuacja się poprawia – zauważyłem.
– Czasem myślę, że wasz ojciec woli wierzyć we frazesy powtarzane przez arystokratów z zamku, którzy chcą nam wmówić, że głód dobiega końca, więc twierdzą, że tak się dzieje. Ale samo gadanie o czymś nie sprawia, że to coś staje się faktem. – Mama spojrzała na swoje dłonie. – Sądzę, że zanim się poprawi, nastąpi jeszcze duże pogorszenie, więc kiedy słyszę o tym, że chorego człowieka pochowano żywcem, nie mogę od razu założyć, że to wymysł; wiem z pierwszej ręki, jakiego zła potrafią się dopuścić przerażeni ludzie. Kiedy byłam mała, a epidemia cholery zbierała śmiertelne żniwo, widziałam ludzi robiących rzeczy o wiele gorsze niż pogrzebanie jednej chorej duszy.
– Czy cholera była gorsza od głodu?
– Nie wiem, czy taka śmierć jest gorsza od innej, Matyldo. Jej wszystko jedno, kogo zabiera.
Matylda zapytała cienkim, niepewnym głosikiem:
– Czy to samo stanie się tutaj z nami? Czy wszyscy umrzemy?
– Głód to co innego, Matyldo. Owszem, zdarzają się choroby, ale cholera to zupełnie co innego. Większość chorych, których widujesz, cierpi z głodu i odwodnienia, mężczyźni upijają się w sztok, bo nie mogą zapewnić bytu swoim rodzinom. Z całą pewnością ta plaga jest potworna, ale zupełnie inna od tamtej. – Poklepała nas po kolanach. – Dość tych rozmów; mamy dziś dużo do roboty, a ja coś czuję, że ciocia Ellen nie przyjdzie nam z pomocą.
Wszyscy troje spojrzeliśmy w kierunku zamkniętych drzwi Ellen. Mama wstała.
– Matyldo, bądź tak dobra i zbierz dzisiejsze jajka.
Moja siostra zmarszczyła nos.
– Ale to kolej Thornleya!
– Wasz ojciec posłał go do gospodarstwa Seaverów w Santry po torf na opał. Prawie już nam się skończył, sami wiecie, a zbliża się zima i niedługo noce zrobią się lodowate.
Matylda zsunęła się z łóżka i bez słowa pomaszerowała na dół.
Mama przyłożyła mi rękę do czoła i uśmiechnęła się.
– Bóg się do ciebie uśmiechnął, mój mały mężczyzno.
Ja tymczasem nie spuszczałem oczu z drzwi cioci Ellen, a obrazy z poprzedniej nocy wciąż przesuwały mi się przed oczami.
Kilka godzin później.
– Co robi ciocia Ellen? – spytała Matylda.
Stałem na palcach i wyglądałem przez okno na podwórko.
– Zdejmuje pranie ze sznurka.
W tym momencie dotarło do mnie, że tego dnia czuję się o wiele lepiej. Chociaż charakterystyczny ból kości nadal się utrzymywał, choroba trochę się cofnęła. Czasem tygodniami nie wstawałem z łóżka. Spędzałem w nim tyle czasu, że niekiedy dostawałem odleżyn, a niewykorzystywane mięśnie mi zanikały. Mama często się martwiła, że wda się zakażenie, i oczyszczała odleżyny najlepiej, jak umiała, potem okładała je mchem znanym jako torfowiec, który trzymała na najwyższej półce w spiżarni, z dala od wzroku taty – postępowi doktorzy z naszej rodziny bez wątpienia wzgardziliby medycyną ludową. Jeśli chodzi o moje mięśnie, niewiele dało się poradzić. Przez wiele dni byłem zwyczajnie za słaby, żeby zwlec się z łóżka. Zachęcany przez mamę, czasem próbowałem, ale moje ciało po prostu nie miało siły i wolało leżeć, obracając się co kilka godzin przy jej asyście, żeby nie pogłębiały się odleżyny.
Dziś było inaczej.
Podobnie jak drobne ślady po pijawkach, odleżyny, którymi usiane było moje żałosne ciało, przyschły, zbladły i swędziały jak licho. Nagle zaczęły goić się otwarte, ropiejące rany, które odkąd sięgam pamięcią, towarzyszyły mi w życiu; dosłownie niknęły w oczach w niesamowitym tempie w ciągu jednej doby.
Poczułem się również silniejszy. Pojawiła się we mnie energia, której brakowało przez wszystkie poprzednie dni – prawdziwa siła. W tym momencie przebywałem już poza łóżkiem od prawie dwóch godzin. Dwie godziny na nogach! Błagałem Matyldę, żebyśmy powiedzieli o tym mamie, ale ona odmówiła, bo uważała, że najlepiej, jeśli zachowamy tę tajemnicę dla siebie.
Stałem w okienku swojego pokoiku na poddaszu i patrzyłem, jak ciocia Ellen odpina ze sznurka na pranie kolejne klamerki i uważnie składa każdą sztukę odzieży, zanim włoży ją do kosza u jej stóp. Pracowała od dziesięciu minut i doszła już prawie do połowy. Poszukiwałem znamion starzenia, o których wspominała Matylda, ale trudno mi było dokładniej przyjrzeć się jej twarzy. Na głowie miała chustkę, zawiązaną pod szyją, której zielono-biała tkanina chroniła ją przed wzrokiem innych. Wydawała się poruszać powoli, jakby odczuwała ból.
– Ile jeszcze jej zostało do końca?
– Z dziesięć minut – odparłem. – Może mniej.