Trylogia 4MK. Czwarta małpa - J.D. Barker - ebook + audiobook

Trylogia 4MK. Czwarta małpa ebook

Barker J. D.

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trylogia #4MK

Tajemniczy seryjny morderca zwany przez policję Zabójcą Czwartej Małpy sieje grozę wśród mieszkańców Chicago. Policja od lat bezskutecznie próbuje odkryć jego tożsamość.

Przełomem w śledztwie jest wypadek, w którym pod kołami autobusu ginie pieszy. Prawdopodobnie to Zabójca Czwartej Małpy: przy zwłokach zostaje znalezione charakterystyczne pudełko z fragmentem ciała uprowadzonej ofiary.

Detektyw Sam Porter w kieszeni marynarki mężczyzny natyka się na pamiętnik. Musi wejść w umysł psychopaty, by zrozumieć jego zagmatwaną historię i namierzyć ostatnią porwaną osobę. Zanim będzie za późno…

Połączenie Siedem i Milczenia owiec.

Jefferey Deaver, autor bestsellerów New York Timesa

Straszna, przerażająca... i niedająca się odłożyć! Czwarta małpa jest wszystkim, czym powinien być thriller – lektura obowiązkowa!

Heather Graham, autor bestsellerów New York Timesa

J.D. Barker jest pisarzem jedynym w swoim rodzaju, a to rzecz rzadka i wyjątkowa. Przychodzą mi na myśl tacy autorzy jak Stephen King, Lee Child, czy John Sandford. Każda jego książka jest jedyna w swoim rodzaju. Nie przegapcie żadnej!

James Patterson– autor m. in. bestsellerowego cyklu z Aleksem Crossem

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 446

Oceny
4,5 (545 ocen)
330
177
31
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Por­ter

Dzień pierw­szy, 6.14

Znowu go było sły­chać, ten nie­ustę­pliwy sygnał.

„Prze­cież wyłą­czy­łem dźwięk. Dla­czego sły­szę powia­do­mie­nia o otrzy­ma­niu SMS-a? Dla­czego sły­szę cokol­wiek? Apple zszedł na psy po odej­ściu Steve’a Jobsa”.

Sam Por­ter prze­to­czył się na prawy bok i na ślepo szu­kał tele­fonu na szafce noc­nej.

Budzik runął na pod­łogę z łup­nię­ciem typo­wym dla taniej elek­tro­niki z Chin.

– Ja pier­dolę.

Kiedy jego palce wyma­cały tele­fon, odłą­czył urzą­dze­nie od łado­warki i przy­su­nął je do twa­rzy. Mru­żąc oczy, wpa­try­wał się w mały, świe­cący jaskrawo wyświe­tlacz.

ZADZWOŃ – 911.

Wia­do­mość od Nasha.

Por­ter zer­k­nął na połowę łóżka nale­żącą do jego żony. Była pusta. Leżał tam tylko liścik:

Poszłam po mleko, zaraz wrócę.

Buziaczki,

Heather

Mruk­nął i znowu zer­k­nął na tele­fon.

Pięt­na­ście po szó­stej.

To by było na tyle, jeśli cho­dzi o spo­kojny pora­nek.

Por­ter usiadł i wybrał numer swo­jego part­nera. Nash ode­brał po dru­gim sygnale.

– Sam?

– Cześć, Nash.

Drugi męż­czy­zna mil­czał przez chwilę.

– Prze­pra­szam cię, Por­ter. Zasta­na­wia­łem się, czy się z tobą kon­tak­to­wać, czy nie. Wybie­ra­łem twój numer z tuzin razy i ani razu nie zde­cy­do­wa­łem się zadzwo­nić. Wresz­cie uzna­łem, że naj­le­piej będzie wysłać wia­do­mość. Dałem ci szansę, żebyś mógł mnie zigno­ro­wać.

– Nie ma sprawy, Nash. O co cho­dzi?

Znowu mil­cze­nie.

– Będziesz chciał to zoba­czyć na wła­sne oczy.

– Co takiego?

– Zda­rzył się wypa­dek.

Por­ter potarł skroń.

– Wypa­dek? Pra­cu­jemy w wydziale zabójstw. Dla­czego mie­li­by­śmy się zaj­mo­wać wypad­kiem?

– Zaufaj mi. Będziesz chciał to zoba­czyć – powtó­rzył Nash. W jego gło­sie pobrzmie­wał nie­po­kój.

Por­ter wes­tchnął.

– Gdzie?

– W pobliżu Hyde Parku, na wyso­ko­ści Pięć­dzie­sią­tej Pią­tej. Wysła­łem ci adres SMS-em.

Tele­fon zadzwo­nił mu pro­sto do ucha. Por­ter odsu­nął go gwał­tow­nie.

„Pie­przony iPhone”.

Spoj­rzał na wyświe­tlacz, zapi­sał adres i wró­cił do roz­mowy.

– Mogę przy­je­chać za pół godziny. Pasuje wam?

– Ta – odparł Nash. – Na razie ni­gdzie się nie wybie­ramy.

Por­ter się roz­łą­czył i zsu­nął nogi z łóżka, wsłu­chu­jąc się w prze­różne strzy­ka­nia i skrzy­pie­nia wyda­wane na znak pro­te­stu przez pięć­dzie­się­cio­dwu­let­nie ciało.

Słońce zaczęło już wscho­dzić i przez opusz­czone rolety w oknie sypialni prze­są­czało się tro­chę świa­tła. Zabawne, jak ciche i ponure wyda­wało się to miesz­ka­nie, gdy nie było w nim Heather.

„Poszła po mleko”.

Budzik leżący na pod­ło­dze z twar­dego drewna mru­gnął do niego pęk­nię­tym wyświe­tla­czem, na któ­rym cyfry nie przy­po­mi­nały już cyfr.

To będzie jeden z tych dni.

Ostat­nio czę­sto się one zda­rzały.

Dzie­sięć minut póź­niej Por­ter wyszedł z miesz­ka­nia ubrany w naj­lep­szy strój – wymięty gra­na­towy gar­ni­tur kupiony w Men’s Wear­ho­use przed bli­sko dekadą – i poko­nał cztery kon­dy­gna­cje scho­dami, żeby zejść do cia­snego holu na par­te­rze. Zatrzy­mał się przy skrzyn­kach na listy, wycią­gnął tele­fon i wystu­kał numer żony.

– Dodzwo­ni­łeś się do Heather Por­ter. Skoro sły­szysz skrzynkę gło­sową, praw­do­po­dob­nie spraw­dzi­łam, kto dzwoni, i uzna­łam, że ponad wszelką wąt­pli­wość nie chcę z tobą roz­ma­wiać. Jeżeli chcesz zło­żyć mi dar w postaci cia­sta cze­ko­la­do­wego lub jakiejś innej pysz­no­ści, przy­ślij mi wia­do­mość ze szcze­gó­łami, a ja prze­my­ślę twoją pozy­cję na dra­bi­nie towa­rzy­skiej i pew­nie do cie­bie oddzwo­nię. Jeśli jesteś sprze­dawcą, który chce mnie namó­wić do zmiany ope­ra­tora, możesz się w tej chwili roz­łą­czyć. AT&T jest mi winne usługi przez co naj­mniej rok. Wszy­scy pozo­stali mogą zosta­wić wia­do­mość. Pamię­taj­cie, że mój kochany mąż jest gliną nie­ra­dzą­cym sobie ze zło­ścią i nosi wielką spluwę.

Por­ter się uśmiech­nął. Zawsze się uśmie­chał na dźwięk jej głosu.

– Cześć, Guziczku. To tylko ja. Dzwo­nił Nash. Coś się dzieje w pobliżu Hyde Parku. Mam się z nim tam spo­tkać. Zadzwo­nię do cie­bie póź­niej, kiedy już będę wie­dział, o któ­rej wrócę do domu. – Po chwili dodał: – Och, zdaje się, że coś się stało z naszym budzi­kiem.

Wsu­nął tele­fon do kie­szeni i prze­ci­snął się przez drzwi. Rześ­kie chi­ca­gow­skie powie­trze przy­po­mniało mu, że nie­ba­wem jesień ustąpi zimie.

2

Por­ter

Dzień pierw­szy, 6.45

Por­ter poje­chał Lake Park Ave­nue i miał dobry czas; dotarł na miej­sce za kwa­drans siódma. Wóz poli­cyjny blo­ko­wał Pięć­dzie­siątą Piątą Aleję w dziel­nicy Woodlawn. Por­ter dostrzegł świa­tła z odle­gło­ści kilku prze­cznic – co naj­mniej tuzin radio­wo­zów, karetka, dwa wozy stra­żac­kie. Dwu­dzie­stu funk­cjo­na­riu­szy, może wię­cej. I prasa.

Kiedy się zbli­żał do tego cha­osu swoim dodge’em char­ge­rem, zwol­nił i wysta­wił odznakę przez okno. Młody poli­cjant, w zasa­dzie jesz­cze dzie­ciak, prze­szedł pod żółtą taśmą poli­cyjną i pod­biegł do niego.

– Śled­czy Por­ter? Nash kazał mi na pana cze­kać. Pro­szę zapar­ko­wać gdzie­kol­wiek. Ogro­dzi­li­śmy cały kwar­tał.

Por­ter kiw­nął głową i zapar­ko­wał przy jed­nym z wozów stra­żac­kich, po czym wysiadł.

– Gdzie jest Nash?

Dzie­ciak podał mu kubek z kawą.

– Tam, bli­sko karetki.

Zoba­czył postawną syl­wetkę Nasha roz­ma­wia­ją­cego z Tomem Eisleyem z zakładu medy­cyny sądo­wej. Nash miał bli­sko metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i góro­wał nad znacz­nie niż­szym męż­czy­zną. Wyda­wało się, że wrzu­cił parę kilo­gra­mów w cza­sie tych kilku tygo­dni, kiedy Por­ter go nie widział; cha­rak­te­ry­styczne brzu­szy­sko wyle­wało się znad paska jego spodni.

Nash przy­wo­łał go ski­nie­niem ręki.

Eisley powi­tał Por­tera nie­znacz­nym kiw­nię­ciem głowy i pod­su­nął oku­lary na nosie.

– Jak się masz, Sam? – Trzy­mał pod­kładkę z klip­sem obcią­żoną co naj­mniej ryzą papieru. We współ­cze­snym świe­cie table­tów i smart­fo­nów zda­wał się zawsze mieć tę pod­kładkę pod ręką; jego palce ner­wowo prze­wra­cały strony.

– Domy­ślam się, że ma dość ludzi pyta­ją­cych go o to, jak się trzyma, jak mu leci i gene­ral­nie, jak się miewa – burk­nął Nash.

– W porządku. W porządku. – Por­ter zmu­sił się do uśmie­chu. – Dzię­kuję, że pytasz, Tom.

– Jeśli ci cze­goś trzeba, mów. – Eisley zer­k­nął na Nasha.

– Dzię­kuję. – Por­ter popa­trzył na Nasha. – A więc, wypa­dek?

Nash wska­zał na auto­bus miej­ski zapar­ko­wany przy kra­węż­niku w odle­gło­ści pięt­na­stu metrów od nich.

– Czło­wiek kon­tra maszyna. Chodź.

Por­ter poszedł za nim. Eisley szedł kilka kro­ków za nimi, z przy­go­to­waną pod­kładką.

Tech­nik kry­mi­na­li­styczny foto­gra­fo­wał przód auto­busu. Wgnie­cioną chłod­nicę. Pęk­nięty lakier dwa i pół cen­ty­me­tra nad pra­wym reflek­to­rem. Inny funk­cjo­na­riusz cią­gnął za coś przy­gnie­cio­nego przez przed­nią prawą oponę.

Gdy pode­szli bli­żej, Por­ter zauwa­żył czarny worek odgro­dzony od rosną­cego tłumu przez morze mun­du­ro­wych.

– Auto­bus jechał ze sporą pręd­ko­ścią. Kolejny przy­sta­nek znaj­duje się jakieś pół­tora kilo­me­tra stąd – poin­for­mo­wał ich Nash.

– Wcale nie pędzi­łem, do cho­lery! Sprawdź­cie GPS. Niech pan nie rzuca takich oskar­żeń!

Por­ter spoj­rzał w lewo i zoba­czył kie­rowcę auto­busu. Był to rosły męż­czy­zna ważący co naj­mniej sto pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów. Czarna kurtka opi­nała zwały ciała, które miały się pod nią pomie­ścić. Krę­cone siwe włosy były zmierz­wione z lewej strony i ster­czały do góry z pra­wej. Ner­wowe oczy strze­lały w ich kie­runku, prze­ska­ku­jąc od Por­tera do Nasha, a potem Eisleya, i z powro­tem.

– Ten popier­do­le­niec wysko­czył mi przed maskę. To nie był wypa­dek. Facet skoń­czył ze sobą.

– Nikt nie powie­dział, że zro­bił pan coś złego – uspo­koił go Nash.

Zadzwo­nił tele­fon Eisleya. Męż­czy­zna zer­k­nął na wyświe­tlacz, uniósł palec i odszedł kilka kro­ków, żeby ode­brać.

Kie­rowca cią­gnął swój wywód:

– Opo­wiada pan tutaj, że pędzi­łem. Mogę stra­cić pracę, eme­ry­turę… Myśli pan, że w swoim wieku mam ochotę szu­kać pracy? W tej gów­nia­nej sytu­acji eko­no­micz­nej?

Por­ter rzu­cił okiem na pla­kietkę z nazwi­skiem.

– Panie Nel­son, może by pan wziął głę­boki wdech i spró­bo­wał się uspo­koić?

Po czer­wo­nej twa­rzy męż­czy­zny spły­wał pot.

– Będę zamia­tał chod­niki, bo ten fiu­tek wybrał mój auto­bus. Mam za sobą trzy­dzie­ści jeden lat bez­wy­pad­ko­wej pracy, a teraz to!

Por­ter poło­żył dłoń na ramie­niu męż­czy­zny.

– Może mi pan opo­wie­dzieć, co się wyda­rzyło?

– Muszę trzy­mać gębę na kłódkę do czasu, aż przy­je­dzie ktoś ze związku.

– Nie mogę panu pomóc, jeśli pan ze mną nie poroz­ma­wia.

Kie­rowca ścią­gnął brwi.

– A co pan dla mnie zrobi?

– Na począ­tek mogę szep­nąć dobre słowo Manny’emu Polan­skiemu z Trans­itu. Jeżeli nie zro­bił pan nic złego i będzie z nami współ­pra­co­wał, nie ma powodu, żeby pana zawie­szać.

– Cho­lera. Myśli pan, że mogliby mnie za to zawie­sić? – Otarł pot z czoła. – Chry­ste, nie stać mnie na to.

– Raczej tego nie zro­bią, jeśli się dowie­dzą, że pan z nami współ­pra­co­wał i że pró­bo­wał pan pomóc. Być może nie będzie nawet potrzeby prze­słu­chi­wa­nia pana – uspo­ka­jał go Por­ter.

– Prze­słu­chi­wa­nia?

– Niech mi pan powie, co się stało. Będę mógł poga­dać z Man­nym i może zaosz­czę­dzę panu kło­potu.

– Zna pan Manny’ego?

– Przez pierw­sze dwa lata służby w mun­du­rze pra­co­wa­łem dla Trans­itu. Wysłu­cha mnie. Jeśli nam pan pomoże, wsta­wię się za panem, daję słowo.

Kie­rowca prze­my­ślał pro­po­zy­cję i wresz­cie zro­bił głę­boki wdech i ski­nął głową.

– Było tak, jak opo­wia­da­łem pana kole­dze. Zatrzy­ma­łem się na przy­stanku przy Ellis o cza­sie. Wsia­dły dwie osoby, wysia­dła jedna. Jecha­łem na wschód Pięć­dzie­siątą Piątą i wyje­cha­łem zza zakrętu. Świa­tło mia­łem zie­lone, więc nie było potrzeby zwal­niać, cho­ciaż wcale nie pędzi­łem. Niech pan spraw­dzi na GPS-ie.

– Na pewno pan nie pędził.

– Nie pędzi­łem, jecha­łem równo z innymi. Może prze­kro­czy­łem dopusz­czalną pręd­kość o kilka kilo­me­trów na godzinę, ale nie pędzi­łem – powtó­rzył.

Por­ter mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką.

– Jechał pan na wschód Pięć­dzie­siątą Piątą…

Kie­rowca przy­tak­nął.

– Tak. Zoba­czy­łem kilka osób na rogu. Nie­wiele. Trzy, może cztery. Kiedy pod­je­cha­łem bli­żej, ten gość wysko­czył mi przed maskę. Bez ostrze­że­nia. W jed­nej sekun­dzie stał, a w następ­nej zna­lazł się na ulicy. Wci­sną­łem hamu­lec do dechy, ale to ustroj­stwo nie zatrzy­muje się w miej­scu. Wal­ną­łem go cen­tral­nie. Odrzu­ciło go na dobre dzie­sięć metrów.

– Jakiego koloru było świa­tło? – zapy­tał Por­ter.

– Zie­lone.

– A nie poma­rań­czowe?

Kie­rowca pokrę­cił głową.

– Nie, zie­lone. Wiem to, bo je obser­wo­wa­łem. Zro­biło się poma­rań­czowe po około dwu­dzie­stu sekun­dach. Zdą­ży­łem wysiąść, kiedy się zmie­niło. – Wska­zał na sygna­li­za­tor. – Sprawdź­cie nagra­nie z kamery.

Por­ter spoj­rzał do góry. W ciągu ostat­niej dekady kamery prze­my­słowe tra­fiły na pra­wie każde skrzy­żo­wa­nie w mie­ście. Przy­po­mni Nashowi, żeby popro­sił o nagra­nie, kiedy dotrą na komi­sa­riat. Naj­praw­do­po­dob­niej jego part­ner już zło­żył zamó­wie­nie.

– Gość nie prze­cho­dził przez jezd­nię. Wysko­czył na nią. Zoba­czy­cie to na fil­mie.

Por­ter podał mu wizy­tówkę.

– Może pan tu jesz­cze chwilę zostać, na wypa­dek gdy­bym miał dal­sze pyta­nia?

Facet wzru­szył ramio­nami.

– Pogada pan z Man­nym, tak?

Por­ter przy­tak­nął.

– Mogę na chwilę prze­pro­sić? – Odcią­gnął Nasha na bok i ści­szył głos. – Nie zabił go celowo. Nawet jeśli to było samo­bój­stwo, nic nam do tego. Dla­czego do mnie dzwo­ni­łeś?

Nash poło­żył dłoń na ramie­niu part­nera.

– Jesteś pewien, że sobie pora­dzisz? Jeśli potrze­bu­jesz wię­cej czasu, zro­zu­miem…

– Nic mi nie jest – odparł Por­ter. – Powiedz mi, co się dzieje.

– Jeśli potrze­bu­jesz poga­dać…

– Nash, do dia­ska! Nie jestem dziec­kiem. Prze­stań owi­jać w bawełnę.

– Dobra – ustą­pił w końcu. – Ale jeśli się okaże, że to dla cie­bie za wcze­śnie, obie­caj mi, że od razu powiesz „pas”. Nikt nie będzie miał pre­ten­sji.

– Wydaje mi się, że praca dobrze mi zrobi. Już zaczęło mi odbi­jać od tego sie­dze­nia w miesz­ka­niu – wyznał.

– To jest coś wiel­kiego, Por­ter – powie­dział cicho Nash. – Zasłu­gu­jesz, żeby tu być.

– Chry­ste, Nash. Wydu­sisz to wresz­cie z sie­bie?

– Idę o zakład, że nasza ofiara zmie­rzała do skrzynki na listy. – Zer­k­nął w stronę nie­bie­skiej skrzynki pocz­to­wej sto­ją­cej przed cegla­nym budyn­kiem miesz­kal­nym.

– Skąd wiesz?

Na twa­rzy part­nera Por­tera poja­wił się uśmiech.

– Facet niósł małą białą paczuszkę prze­wią­zaną czar­nym sznur­kiem.

Por­ter otwo­rzył sze­roko oczy.

– Nieee.

– Aha.

3

Por­ter

Dzień pierw­szy, 6.53

Por­ter gapił się na ciało, kształt zasło­nięty czar­nym folio­wym cału­nem.

Bra­ko­wało mu słów.

Nash popro­sił pozo­sta­łych funk­cjo­na­riu­szy i tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych, żeby się wyco­fali i zosta­wili Por­tera samego, dali mu czas sam na sam z ofiarą. Prze­szli za żółtą taśmę poli­cyjną i roz­ma­wiali przy­ci­szo­nymi gło­sami, kiedy mu się przy­glą­dali. Por­ter ich nie widział. Dostrze­gał jedy­nie czarny worek ze zwło­kami i leżącą obok paczuszkę. Tech­nicy posta­wili przy niej zna­czek z nume­rem jeden i nie­wąt­pli­wie sfo­to­gra­fo­wali ją z tuzin razy pod każ­dym moż­li­wym kątem. Wie­dzieli jed­nak, że nie należy jej otwie­rać. Zosta­wili to jemu. Ile takich paczu­szek było dotych­czas?

Tuzin? Nie. Bli­żej dwóch tuzi­nów.

Zro­bił w myślach obli­cze­nia.

Sie­dem ofiar. Trzy pudełka na ofiarę.

Dwa­dzie­ścia jeden.

Dwa­dzie­ścia jeden pude­łek w ciągu bli­sko pię­ciu lat.

Bawił się nimi. Nie zosta­wiał śla­dów. Tylko te pudełka.

Duch.

Por­ter był świad­kiem tego, jak wielu poli­cjan­tów zaj­mo­wało się tą sprawą i odcho­dziło. Z każdą następną ofiarą zespół się roz­ra­stał. Kiedy prasa zwie­trzyła poja­wie­nie się pudełka, kłę­biła się wokół jak sępy. Mia­sto łączyło siły w soli­dar­nym polo­wa­niu. Potem docie­rało wresz­cie trze­cie pudełko, znaj­do­wano ciało, a on znowu zni­kał. Gubił się w cie­niu zapo­mnie­nia. Mijały mie­siące; prze­sta­wano o nim pisać. Zespół się kur­czył, bo ludzi kie­ro­wano do pil­niej­szych spraw.

Tylko Por­ter widział to wszystko od początku. Ode­brał pierw­szą prze­syłkę i natych­miast się zorien­to­wał, z czym ma do czy­nie­nia – to był począ­tek obłą­ka­nego planu seryj­nego zabójcy. Kiedy przy­szło dru­gie pudełko, potem trze­cie i wresz­cie zna­le­ziono ciało, inni też to dostrze­gli.

To był począ­tek cze­goś potwor­nego. Zapla­no­wa­nego.

Złego.

A on był przy tym od początku. Czyżby teraz był świad­kiem końca?

– Co jest w pudełku?

– Jesz­cze go nie otwo­rzy­li­śmy – odparł Nash. – Ale chyba wiesz.

Paczuszka była mała. Miała pięć na pięć cen­ty­me­trów i była wysoka na sie­dem i pół cen­ty­me­tra.

„Jak pozo­stałe”.

Owi­nięta bia­łym papie­rem i obwią­zana czar­nym sznur­kiem. Adres wypi­sano sta­ran­nym cha­rak­te­rem pisma. Nie znajdą żad­nych odci­sków pal­ców. Ni­gdy nie znaj­do­wali. Znaczki były samo­przy­lepne – nie znajdą śliny.

Por­ter zer­k­nął na worek.

– Myślisz, że to naprawdę on? Masz nazwi­sko?

Nash pokrę­cił głową.

– Nie ma port­fela ani dowodu oso­bi­stego. Zosta­wił twarz na chod­niku i kratce chłod­nicy auto­busu. Wzię­li­śmy odci­ski pal­ców, ale nie możemy ich do nikogo dopa­so­wać. To nikt.

– Ależ to jest ktoś – zaopo­no­wał Por­ter. – Masz ręka­wiczki?

Nash wycią­gnął parę latek­so­wych ręka­wi­czek z kie­szeni i podał Por­te­rowi. Męż­czy­zna wcią­gnął je na dło­nie i wska­zał na pudełko.

– Mogę?

– Cze­ka­li­śmy na cie­bie – powie­dział Nash. – To twoja sprawa, Sam. Zawsze tak było.

Kiedy Por­ter przy­kuc­nął przy paczuszce i się­gnął w jej stronę, jeden z tech­ni­ków pod­szedł do niego pospiesz­nie, maj­stru­jąc coś przy małej kame­rze wideo.

– Prze­pra­szam, sir, ale mam roz­kaz to sfil­mo­wać.

– Nie ma sprawy, synu. Ale nie chcę tu nikogo wię­cej. Gotów?

Zapa­liło się czer­wone świa­tełko z przodu kamery i tech­nik ski­nął głową.

– Pro­szę zaczy­nać, sir.

Por­ter obró­cił paczuszkę tak, żeby móc prze­czy­tać adres. Ostroż­nie omi­jał krwi­sto­czer­wone plamki.

– Arthur Tal­bot, pięt­na­ście czter­dzie­ści sie­dem Dear­born Par­kway.

Nash gwizd­nął.

– Szy­kowna oko­lica. Stare majątki. Ale nazwi­sko nic mi nie mówi.

– Tal­bot jest ban­kow­cem zaj­mu­ją­cym się inwe­sty­cjami – poin­for­mo­wał tech­nik. – Sie­dzi też w nie­ru­cho­mo­ściach. Ostat­nio prze­kształ­cał maga­zyny w pobliżu jeziora w lofty. Odwa­lał swoją część roboty w rugo­wa­niu stam­tąd ubo­gich rodzin, by zastą­pić je ludźmi, któ­rych stać na wyso­kie czyn­sze i regu­larne kupo­wa­nie kawy w Star­buck­sie.

Por­ter wie­dział dokład­nie, kim był Arthur Tal­bot. Spoj­rzał na tech­nika.

– Jak się nazy­wasz, chłop­cze?

– Paul Wat­son, sir.

Por­ter nie mógł powstrzy­mać uśmie­chu.

– Pew­nego dnia będzie z pana dosko­nały detek­tyw, dok­to­rze Wat­so­nie.

– Nie jestem dok­to­rem, sir. Piszę pracę, ale mam jesz­cze przed sobą co naj­mniej dwa lata.

Por­ter zachi­cho­tał.

– Czy już nikt nie czyta ksią­żek?

– Sam, pudełko.

– Racja, pudełko.

Pocią­gnął za sznu­rek i przy­glą­dał się, jak węzeł się roz­wią­zuje. Biały papier skru­pu­lat­nie zagięto tak, by na końcu powstały ide­alne trój­kąty.

„Jak pre­zent. Zapa­ko­wał to jak pre­zent”.

Łatwo było usu­nąć papier, by odsło­nić czarne pude­łeczko. Por­ter odło­żył papier i sznu­rek na bok, zer­k­nął na Nasha i Wat­sona, po czym powoli uniósł wieczko.

Ucho zostało dokład­nie obmyte z krwi i uło­żone na pod­kła­dzie z waty.

„Dokład­nie tak jak poprzed­nie”.

4

Por­ter

Dzień pierw­szy, 7.05

– Muszę zoba­czyć ciało.

Nash zer­k­nął ner­wowo na rosnący tłum.

– Jesteś pewien, że chcesz to robić tutaj? Przy­pa­truje ci się sporo oczu.

– Roz­stawmy namiot.

Nash przy­wo­łał jed­nego z poli­cjan­tów.

Kwa­drans póź­niej, ku prze­ra­że­niu nad­jeż­dża­ją­cych kie­row­ców, na Pięć­dzie­sią­tej Pią­tej Alei sta­nął namiot o wymia­rach trzy i pół na trzy i pół metra, blo­ku­jąc jeden z dwóch pasów wio­dą­cych na wschód. Nash i Por­ter weszli za klapę. Za nimi wśli­znęli się do środka Eisley i Wat­son. Umun­du­ro­wany straż­nik zajął pozy­cję przy wej­ściu, na wypa­dek gdyby ktoś przedarł się przez bary­kadę i pró­bo­wał się dostać do namiotu.

Na żół­tych meta­lo­wych trój­no­gach stało sześć tysiąc­dwu­stu­wa­to­wych reflek­to­rów roz­lo­ko­wa­nych w pół­kolu nad cia­łem; zale­wały one cia­sną prze­strzeń ostrym świa­tłem.

Eisley pochy­lił się i odcią­gnął górną część worka.

Por­ter przy­klęk­nął.

– Ktoś go ruszał?

Eisley pokrę­cił głową.

– Sfo­to­gra­fo­wa­li­śmy go, a potem kaza­łem go jak naj­szyb­ciej zakryć. Leży tak, jak wylą­do­wał.

Męż­czy­zna leżał twa­rzą na asfal­cie. Obok głowy znaj­do­wała się nie­wielka kałuża krwi, która spły­wała strużką w kie­runku kra­wę­dzi namiotu. Ciemne, przy­pró­szone siwi­zną włosy były krótko ostrzy­żone.

Por­ter wło­żył drugą parę latek­so­wych ręka­wi­czek z pudełka sto­ją­cego po jego lewej stro­nie i deli­kat­nie uniósł głowę ofiary. Ode­rwała się od zim­nego asfaltu z dźwię­kiem przy­po­mi­na­ją­cym ten towa­rzy­szący odwi­ja­niu folio­wego opa­ko­wa­nia z owo­co­wych rulo­ni­ków. Poczuł ucisk w żołądku. Dotarło do niego, że nic nie jadł. Pew­nie dobrze się zło­żyło.

– Pomo­że­cie mi go obró­cić?

Eisley chwy­cił męż­czy­znę za ramię, a Nash sta­nął przy sto­pach.

– Na trzy. Raz, dwa…

Było jesz­cze za wcze­śnie na stę­że­nie pośmiertne. Ciało było luźne. Prawa noga była praw­do­po­dob­nie zła­mana w co naj­mniej trzech miej­scach; lewa ręka rów­nież, i może coś jesz­cze.

– O Boże, ohyda. – Nash nie odry­wał wzroku od twa­rzy męż­czy­zny.

A kon­kret­niej miej­sca, w któ­rym powinna znaj­do­wać się twarz. Policzki znik­nęły i tylko wisiała na nich ode­rwana czę­ściowo skóra. Żuchwa była odsło­nięta i wyła­mana – usta wyglą­dały tak, jakby ktoś chwy­cił szczęki i roz­warł je jak wnyki. Jedno oko było pęk­nięte i sączył się z niego szkli­sty płyn. Dru­gie patrzyło na nich nie­wi­dzą­cym wzro­kiem, zie­lone w jaskra­wym świe­tle.

Por­ter się pochy­lił.

– Myśli­cie, że da się zre­kon­stru­ować twarz?

Eisley przy­tak­nął.

– Skie­ruję kogoś do tego, jak tylko dowie­ziemy go do mojego labo­ra­to­rium.

– Trudno cokol­wiek powie­dzieć, ale na pod­sta­wie budowy ciała i lek­kiej siwi­zny zary­zy­kuję stwier­dze­nie, że był przed pięć­dzie­siątką albo krótko po.

– Powi­nie­nem też móc podać wam dokład­niej­szy wiek – powie­dział Eisley. Badał oczy męż­czy­zny, świe­cąc w nie latarką. – Rogówka jest nie­tknięta.

Por­ter wie­dział, że ist­nieje moż­li­wość osza­co­wa­nia wieku na pod­sta­wie dato­wa­nia radio­wę­glo­wego związ­ków orga­nicz­nych w oku metodą Lyn­ne­rupa. Ta metoda pozwa­lała oce­nić wiek z dokład­no­ścią do roku lub dwóch.

Męż­czy­zna miał na sobie gra­na­towy gar­ni­tur w prążki. Lewy rękaw był roze­rwany; pęk­nięta kość ster­czała na zewnątrz w pobliżu łok­cia.

– Ktoś zna­lazł drugi but?

Bra­ko­wało pra­wego buta. Prawa skar­petka była mokra od krwi.

– Zna­lazł go któ­ryś z mun­du­ro­wych. Leży na stole. – Nash wska­zał w prawo. – Miał też fedorę.

– Fedorę? Wraca na nie moda?

– Tylko w fil­mach.

– Ma coś w kie­szeni – zauwa­żył Wat­son i wska­zał na kie­szeń na piersi po pra­wej stro­nie mary­narki. – Coś kan­cia­stego. Kolejne pudełko?

– Nie. Jest za cien­kie. – Por­ter ostroż­nie odpiął kie­szonkę i się­gnął do środka. Wyjął mały zeszyt, notat­nik w stylu tych, które ucznio­wie nosili w cza­sach sprzed table­tów i smart­fo­nów: jede­na­ście i pół na osiem cen­ty­me­trów, czarno-biała okładka, kartki w linie. Był pra­wie cał­ko­wi­cie zapeł­niony tak drob­nym i pre­cy­zyj­nym pismem, że w jed­nej linii mie­ściły się dwa wersy tek­stu. – To może być coś. Zdaje się, że to pamięt­nik. Brawo, dok­to­rze.

– Nie jestem…

Por­ter zbył chło­paka mach­nię­ciem ręki.

– Tak, tak. – Odwró­cił się do Nasha. – Nie mówi­łeś, że prze­szu­ka­li­ście kie­sze­nie?

– Spraw­dzi­li­śmy tylko te w spodniach w poszu­ki­wa­niu port­fela. Chcia­łem pocze­kać na cie­bie z oglę­dzi­nami ciała.

– No to sprawdźmy resztę.

Por­ter zaczął od pra­wej przed­niej kie­szeni spodni, na wypa­dek gdyby coś zostało prze­oczone, a potem zajął się pozo­sta­łymi. Gdy znaj­do­wał jakiś przed­miot, kładł go deli­kat­nie z boku. Nash nada­wał przed­miotom numery, a Wat­son je foto­gra­fo­wał.

– To wszystko. Nie jest tego dużo.

Por­ter obej­rzał zna­le­zi­ska:

Kwit z pralni

Zega­rek kie­szon­kowy

Sie­dem­dzie­siąt pięć cen­tów drob­nymi

Kwit niczym się nie wyróż­niał. Oprócz numeru 54 873 nie wid­niały na nim żadne infor­ma­cje; nie było nawet nazwy ani adresu pralni.

– Zbierz­cie odci­ski pal­ców – pole­cił Por­ter.

Nash ścią­gnął brwi.

– A po co? Mamy go. Nie udało się go ziden­ty­fi­ko­wać na pod­sta­wie odci­sków pal­ców.

– Zdaje się, że liczę na cud. Może ziden­ty­fi­ku­jemy kogoś, kto pomoże nam jego ziden­ty­fi­ko­wać. Co myślisz o zegarku?

Nash usta­wił zega­rek do świa­tła.

– Nie znam nikogo, kto by cho­dził z zegar­kiem kie­szon­ko­wym. Może ten gość jest star­szy, niż ci się wyda­wało.

– Fedora też by to suge­ro­wała.

– Chyba że lubił modę vin­tage – wtrą­cił Wat­son. – Znam wielu takich face­tów.

Nash wci­snął koronkę i wieko zegarka odsko­czyło.

– Hę.

– Co takiego?

– Zatrzy­mał się o trze­ciej czter­na­ście. Nie w momen­cie, w któ­rym gość obe­rwał.

– Może zde­rze­nie prze­su­nęło wska­zówki? – zasta­na­wiał się na głos Por­ter.

– Nie ma na nim nawet ryski. Żad­nego śladu uszko­dze­nia.

– Pew­nie stało się coś z mecha­ni­zmem. Albo nie był nakrę­cony. Mogę zer­k­nąć?

Nash podał zega­rek Por­te­rowi.

Por­ter pokrę­cił koronką.

– Ma luzy. Sprę­żyna się nie napina. Wspa­niały egzem­plarz. Chyba ręcz­nie robiony. Na pewno kolek­cjo­ner­ski.

– Mam wuja – oznaj­mił Wat­son.

– No to gra­tu­luję – odparł na to Por­ter.

– Pro­wa­dzi anty­kwa­riat w cen­trum. Na pewno będzie mógł nam o tym powie­dzieć coś wię­cej.

– Naprawdę chcesz się wyka­zać, co? W porządku, zaj­miesz się tema­tem zegarka. Kiedy już zakoń­czymy inwen­ta­ry­za­cję, zabierz go. Zoba­czymy, czego się dowiesz.

Wat­son przy­tak­nął, roz­pro­mie­niony.

– Czy ktoś dostrzega coś dziw­nego w jego ubra­niu?

Nash przyj­rzał się ponow­nie ciału, po czym pokrę­cił głową.

– Ładne buty – stwier­dził Eisley.

Por­ter się uśmiech­nął.

– Prawda? To John Lobb. Po pół­tora tysiąca dola­rów za parę. Gar­ni­tur jest tani, naj­praw­do­po­dob­niej ze sklepu wysył­ko­wego lub domu han­dlo­wego. Kosz­to­wał nie wię­cej niż kil­ka­set dola­rów.

– Do czego zmie­rzasz? – zapy­tał Nash. – Pra­co­wał w branży obuw­ni­czej?

– Nie jestem pewien. Nie chcę wycią­gać pochop­nych wnio­sków. Dziwi mnie tylko, że ktoś wydał tyle kasy na buty, nie wyda­jąc odpo­wied­nio dużo na gar­ni­tur.

– Chyba że był sprze­dawcą butów i miał spe­cjalne zniżki? To ma sens – pod­su­nął Wat­son.

– Cie­szę się, że się ze mną zga­dzasz. Głu­pie komen­ta­rze pogrze­bią twoją szansę na nagrodę.

– Prze­pra­szam.

– Nie szko­dzi, dok­torku. Tylko się cie­bie cze­piam. Mógł­bym się wyży­wać na Nashu, ale on przy­wykł do moich uwag. I psuje mi to ubaw. – Por­ter wska­zał na mały notat­nik. – Możesz mi to podać?

Wat­son podał mu notat­nik, a Por­ter otwo­rzył go na pierw­szej stro­nie. Zmru­żył oczy, gdy omia­tał tekst wzro­kiem.

Witaj, Przy­ja­cielu,

jestem zło­dzie­jem, zabójcą, pory­wa­czem. Zabi­ja­łem dla zabawy. I z koniecz­no­ści. A także z nie­na­wi­ści. Zabi­ja­łem po pro­stu po to, żeby zaspo­koić potrzebę, która nara­stała we mnie z bie­giem czasu. Potrzebę przy­po­mi­na­jącą głód, który da się zaspo­koić wyłącz­nie poprzez roz­lew krwi lub melo­dię, jaką można usły­szeć w udrę­czo­nym krzyku.

Infor­muję Cię o tym nie dla­tego, że chcę Cię prze­ra­zić lub zro­bić na Tobie wra­że­nie, ale po to, by przed­sta­wić fakty, wyło­żyć karty na stół.

Mój ilo­raz inte­li­gen­cji wynosi 156. Jestem geniu­szem.

Pewien mądry czło­wiek powie­dział kie­dyś: „Mie­rze­nie wła­snej inte­li­gen­cji, próba ety­kie­to­wa­nia jej, to prze­jaw igno­ran­cji”. Nie pro­si­łem o pomiar IQ; narzu­cono mi ten test – wycią­gnij z tego to, co chcesz.

Nic z tego nie defi­niuje, kim jestem; mówi tylko o tym, czym jestem. Dla­tego posta­no­wi­łem się­gnąć po pióro – pra­gnę podzie­lić się tym, o czym napi­szę. Bez dzie­le­nia się wie­dzą nie byłoby postępu. Ty (jako przed­sta­wi­ciel spo­łe­czeń­stwa) nie wycią­gniesz nauki ze swo­ich licz­nych błę­dów. A musisz się jesz­cze tak dużo nauczyć.

Kim jestem?

Gdy­bym podał nazwi­sko, zepsuł­bym nam całą zabawę, nie sądzisz?

Naj­praw­do­po­dob­niej znasz mnie pod pseu­do­ni­mem Zabójcy Czwar­tej Małpy. I może na tym poprze­sta­niemy? Ci, któ­rzy lubią skróty, mogą mnie nazy­wać #4MK. Tak będzie naj­pro­ściej. Nie ma potrzeby nikogo wyklu­czać.

Świet­nie się zaba­wimy, Ty i ja.

– Ja pier­dolę – burk­nął Por­ter.

5

Pamięt­nik

Chciał­bym coś usta­lić na początku.

To nie jest wina moich rodzi­ców.

Dora­sta­łem w kocha­ją­cym domu, który przy­kułby pew­nie uwagę Nor­mana Roc­kwella.

Moja matka, niech Bóg czuwa nad jej duszą, zre­zy­gno­wała z obie­cu­ją­cej kariery w branży wydaw­ni­czej, żeby zostać ze mną w domu po uro­dze­niu mnie, i chyba ni­gdy nie chciała wró­cić. Codzien­nie rano sta­wiała na stole śnia­da­nie dla ojca i dla mnie, a kola­cję poda­wała punk­tu­al­nie o osiem­na­stej. Rado­wa­li­śmy się rodzin­nymi chwi­lami, które spę­dza­li­śmy jak naj­ra­do­śniej.

Matka opo­wia­dała o swo­ich wyczy­nach dnia, a ojciec i ja słu­cha­li­śmy jej uważ­nie. Miała iście aniel­ski głos, a ja po dziś dzień za nim tęsk­nię.

Ojciec był finan­si­stą. Jestem pewien, że darzono go sza­cun­kiem, cho­ciaż nie mówił w domu o pracy. Wie­rzył zde­cy­do­wa­nie, że wyda­rze­nia zwią­zane z miej­scem pracy należy tam wła­śnie pozo­sta­wić, a nie przy­no­sić je do domu i wyle­wać w tej ostoi jak jakieś pomyje dla świń. Pracę zosta­wiał w pracy, tam, gdzie nale­żało.

Nosił błysz­czącą czarną aktówkę, ale ni­gdy nie widzia­łem, żeby ją otwie­rał. Codzien­nie wie­czo­rem sta­wiał ją przy drzwiach wej­ścio­wych i stała tam do czasu, gdy wycho­dził do biura następ­nego dnia. Zgar­niał ją po dro­dze, po tym jak poca­ło­wał czule matkę i pokle­pał mnie po gło­wie.

„Opie­kuj się matką”, mawiał. „To ty jesteś tu męż­czy­zną do czasu mojego powrotu. Jeśli do drzwi zapuka inka­sent, ode­ślij go do sąsia­dów. Zigno­ruj go. Nic nie zna­czy w porów­na­niu z waż­niej­szymi spra­wami. Lepiej, żebyś dowie­dział się o tym teraz, zamiast dener­wo­wać się takimi spra­wami, gdy zało­żysz już wła­sną rodzinę”.

Z fedorą na gło­wie i aktówką w dłoni wycho­dził za drzwi z uśmie­chem, macha­jąc do nas. Pod­cho­dzi­łem do okna i patrzy­łem za nim, jak szedł chod­ni­kiem (ostroż­nie kro­cząc po lodzie w cza­sie mroź­nych zim) i wsia­dał do małego czar­nego kabrio­letu. To było dzieło sztuki o gar­dło­wym ryku, który roz­le­gał się po prze­krę­ce­niu klu­czyka i nara­stał, gdy auto wyjeż­dżało na drogę i sunęło wzdłuż chod­nika z głod­nym zachwy­tem.

Jakże ojciec uwiel­biał ten samo­chód.

Każ­dej nie­dzieli wycią­ga­li­śmy z garażu wiel­kie nie­bie­skie wia­dro oraz kilka szmat i szo­ro­wa­li­śmy go od dachu po koła. Ojciec godzi­nami pie­lę­gno­wał miękki dach i nakła­dał wosk na meta­lowe ele­menty nie raz, ale dwa razy. Mnie powie­rzał zada­nie czysz­cze­nia szprych, co trak­to­wa­łem bar­dzo poważ­nie. Kiedy koń­czy­li­śmy, auto lśniło, jakby dopiero co wyje­chało z salonu wysta­wo­wego. Ojciec skła­dał następ­nie dach i zabie­rał matkę i mnie na nie­dzielną prze­jażdżkę. Mimo że porsche było samo­cho­dem dwu­oso­bo­wym, mie­ści­łem się w prze­strzeni za sie­dze­niami, gdzie było mi przy­tul­nie, bo byłem drob­nym chłop­cem. Jecha­li­śmy do Dairy Fre­eze na lody i wodę sodową, a potem do parku na popo­łu­dniowy spa­cer pośród wiel­kich dębów i tra­wia­stych pól.

Bawi­łem się z innymi dzie­cia­kami, pod­czas gdy matka i ojciec obser­wo­wali mnie z zacie­nio­nego miej­sca pod sta­rym drze­wem; trzy­mali się za ręce, a ich oczy były pełne miło­ści. Żar­to­wali i śmiali się, a ja ich sły­sza­łem, kiedy bie­głem za piłką lub goni­łem fris­bee. „Patrz­cie! Patrz­cie!”, woła­łem. A oni patrzyli. Tak, jak powinni rodzice. Z dumą. Byłem ich synem, ich rado­ścią. Cofa­łem się pamię­cią do tam­tych mło­do­cia­nych lat. Do nich pod drze­wem, takich uśmiech­nię­tych. Cofa­łem się pamię­cią i wyobra­ża­łem sobie ich szyje roz­pła­tane od ucha do ucha, krew try­ska­jącą z ran i two­rzącą pod nimi kałuże. I śmia­łem się, a serce mi trze­po­tało z eks­cy­ta­cji; tak bar­dzo się śmia­łem.

To było, rzecz jasna, wiele lat temu, ale z pew­no­ścią wtedy się to zaczęło.

6

Por­ter

Dzień pierw­szy, 7.31

Por­ter zapar­ko­wał char­gera przy kra­węż­niku przed Dear­born Par­kway 1547 i przy­glą­dał się dużej muro­wa­nej rezy­den­cji. Sie­dzący obok niego Nash skoń­czył roz­mowę tele­fo­niczną.

– To był kapi­tan. Chce nas widzieć.

– I zoba­czy.

– Był dość sta­now­czy.

– #4MK zamie­rzał wysłać prze­syłkę tutaj. Zegar tyka. Nie mamy czasu pędzić teraz do kwa­tery głów­nej – odparł Por­ter. – To nie zaj­mie nam dużo czasu. Ważne jest, żeby­śmy wyprze­dzali zda­rze­nia.

– #4MK? Naprawdę zamie­rzasz go tak nazy­wać?

– #4MK, Czło­wiek Małpa, Zabójca Czwar­tej Małpy. Nie obcho­dzi mnie, jak będziemy nazy­wali tego pojeba.

Nash wyglą­dał przez okno.

– Nie­złe domisz­cze? Mieszka tu jedna rodzina?

Por­ter przy­tak­nął.

– Arthur Tal­bot, jego żona, nasto­let­nia córka z pierw­szego mał­żeń­stwa, pew­nie jeden lub dwa roz­sz­cze­kane kun­dle i gospo­sia albo z pięć.

– Spraw­dzi­łem zgło­sze­nia o zagi­nię­ciach. Tal­bot nikogo nie zgła­szał – poin­for­mo­wał Nash. Wysie­dli z samo­chodu i zaczęli się wspi­nać po kamien­nych scho­dach. – Jak chcesz to roze­grać?

– Szybko – stwier­dził Por­ter, kiedy naci­snął dzwo­nek.

Nash ści­szył głos.

– Żona czy córka?

– Słu­cham?

– Ucho. Według cie­bie nale­żało do żony czy do córki?

Por­ter miał wła­śnie odpo­wie­dzieć, gdy drzwi się uchy­liły, zabez­pie­czone łań­cusz­kiem. Zim­nymi brą­zo­wymi oczami patrzyła na nich gniew­nie kobieta o laty­no­skiej uro­dzie, mająca co naj­wy­żej pół­tora metra wzro­stu.

– Jakoś pomóc?

– Zasta­li­śmy pana lub panią Tal­bot?

Zer­k­nęła na Por­tera, potem na Nasha. I znowu na Por­tera.

– Momento.

Zamknęła drzwi.

– Sta­wiam na córkę – ode­zwał się Nash.

Por­ter zer­k­nął na tele­fon.

– Ma na imię Car­ne­gie.

– Car­ne­gie? Żar­tu­jesz?

– Ni­gdy nie zro­zu­miem boga­tych ludzi.

Gdy drzwi znowu się otwo­rzyły, w progu sta­nęła blon­dynka krótko po czter­dzie­stce. Miała na sobie beżowy swe­ter i czarne spodnie. Włosy zebrała w kucyk. „Atrak­cyjna”, pomy­ślał Por­ter.

– Pani Tal­bot?

Uśmiech­nęła się uprzej­mie.

– Tak. Czym mogę słu­żyć?

Laty­no­ska sta­nęła za nią i obser­wo­wała ich z dru­giego końca holu.

– Śled­czy Por­ter. A to jest śled­czy Nash. Poli­cja Chi­cago. Czy mogli­by­śmy poroz­ma­wiać?

Uśmiech znik­nął z jej twa­rzy.

– Co ona nawy­wi­jała?

– Słu­cham?

– Cho­lerna córka mojego męża. Chcia­ła­bym prze­żyć tydzień bez żad­nych dra­ma­tów zwią­za­nych z kra­dzieżą w skle­pie, prze­jażdżką kra­dzio­nym samo­cho­dem lub piciem w parku z jej rów­nie zdzi­ro­wa­tymi przy­ja­ciół­kami. Mogła­bym ser­wo­wać dar­mową kawę każ­demu poli­cjan­towi, który miałby ochotę tu wstą­pić, bo połowa z was zagląda do nas regu­lar­nie. – Cof­nęła się do środka; otwo­rzyła za sobą drzwi, za któ­rymi zoba­czyli skąpo ume­blo­wane wnę­trze. – Zapra­szam.

Por­ter i Nash weszli za nią. Skle­piony sufit był wysoki, a pośrodku wisiał żyran­dol z błysz­czą­cych krysz­ta­łów. Por­ter zwal­czył chęć zdję­cia butów przed wej­ściem na biały wypo­le­ro­wany mar­mur.

Pani Tal­bot ode­zwała się do gosposi:

– Mirando, bądź tak miła i przy­nieś nam her­batę oraz baj­gle. Chyba że pano­wie wole­liby pączki? – Ostat­nie słowa wypo­wie­działa z cie­niem uśmie­chu.

„Ach, to poczu­cie humoru boga­czy”, pomy­ślał Por­ter.

– Pro­szę się nie kło­po­tać, pro­szę pani.

Zamożne białe kobiety nie zno­siły, kiedy zwra­cano się do nich…

– Pro­szę mi mówić Patri­cia.

Prze­szli za nią przez hol, dłu­gim kory­ta­rzem, do prze­stron­nej biblio­teki. Wypo­le­ro­wane drew­niane pod­łogi lśniły w poran­nym świe­tle, roz­ja­śniane dodat­kowo pla­mami pro­mieni sło­necz­nych odbi­ja­nych przez krysz­ta­łowy żyran­dol wiszący nad dużym muro­wa­nym komin­kiem. Kobieta wska­zała im kanapę usta­wioną pośrodku pokoju. Por­ter i Nash zajęli miej­sca. Gospo­dyni usia­dła w wyglą­da­ją­cym na wygodny, prze­sad­nie wypcha­nym fotelu naprze­ciwko nich i się­gnęła po fili­żankę z her­batą sto­jącą na sto­liku obok. Poranny egzem­plarz „Tri­bune” leżał nie­tknięty.

– W zeszłym tygo­dniu przedaw­ko­wała jakieś świń­stwo i musia­łam ją ode­brać z ostrego dyżuru w środku nocy. Jej tro­skliwi przy­ja­ciele odsta­wili ją tam, kiedy zemdlała w jakimś klu­bie. Zosta­wili ją na ławce przed szpi­ta­lem. Wyobra­ża­cie to sobie? Arty wyje­chał w inte­re­sach. Musia­łam ją tu prze­trans­por­to­wać przed jego powro­tem, bo nikt nie chce go wku­rzać. Lepiej, żeby maco­cha posprzą­tała i uda­wała, że nic się nie stało.

Do pokoju weszła gospo­sia z dużą srebrną tacą. Posta­wiła ją na stole przed nimi i nalała her­batę do dwóch fili­ża­nek; jedną podała Nashowi, drugą Por­te­rowi. Na tacy stały dwa tale­rzyki. Na jed­nym znaj­do­wał się odgrzany baj­giel, na dru­gim cze­ko­la­dowy pączek.

– Nie wal­czę ze ste­reo­ty­pami – rzu­cił Nash i się­gnął po pączka.

– Nie trzeba było – powie­dział Por­ter.

– Bzdura. Smacz­nego – odparła Patri­cia.

– Gdzie jest teraz pani mąż, pani Tal­bot? W domu?

– Wyszedł wcze­śnie rano, żeby zagrać w golfa w Whe­aton.

Nash pochy­lił się do przodu.

– To pra­wie godzina drogi stąd.

Por­ter się­gnął po fili­żankę, powoli pocią­gnął łyk her­baty i odsta­wił naczy­nie na tacę.

– A pani córka?

– Pasier­bica.

– Pasier­bica – popra­wił się.

Pani Tal­bot ścią­gnęła brwi.

– Może mi powie­cie, w jakie tara­paty tym razem się wpa­ko­wała? Będę mogła zde­cy­do­wać, czy pozwo­lić wam z nią poroz­ma­wiać, czy też należy dzwo­nić do naszych praw­ni­ków.

– Więc jest tutaj?

Kobieta na moment otwo­rzyła sze­roko oczy. Uzu­peł­niła swoją fili­żankę, się­gnęła po dwie kostki cukru i wrzu­ciła je do her­baty, zamie­szała ją i wypiła. Owi­nęła pal­cami cie­płe naczy­nie.

– W swoim pokoju. I spała tam przez całą noc. Widzia­łam ją kilka minut temu, jak szy­ko­wała się do szkoły.

Por­ter i Nash wymie­nili spoj­rze­nia.

– Możemy ją zoba­czyć?

– Co ona zro­biła?

– Badamy trop, pani Tal­bot. Jeżeli jest tutaj, nie mamy się czym mar­twić. I zaraz nas tu nie będzie. Jeśli jej nie ma… – Por­ter nie chciał nie­po­trzeb­nie nie­po­koić kobiety. – Jeśli jej nie ma, możemy mieć powód do obaw.

– Nie ma potrzeby jej kryć – wyja­śnił Nash. – Musimy mieć pew­ność, że jest bez­pieczna.

Patri­cia obró­ciła fili­żankę w dłoni.

– Mirando? Czy mogła­byś przy­pro­wa­dzić Car­ne­gie?

Gospo­sia otwo­rzyła usta, prze­my­ślała to, co chciała powie­dzieć, i uznała, że tego nie zrobi. Por­ter patrzył za nią, gdy wyszła z biblio­teki, prze­szła przez kory­tarz i weszła na schody wijące się po dru­giej stro­nie.

Nash szturch­nął go łok­ciem i się odwró­cił. Por­ter powiódł wzro­kiem za jego spoj­rze­niem i zoba­czył zdję­cie w ramce na półce nad komin­kiem. Wid­niała na nim młoda blon­dynka w stroju do jazdy kon­nej sto­jąca obok kasz­ta­no­wego konia. Wstał i pod­szedł do foto­gra­fii.

– To jest pani pasier­bica?

Pani Tal­bot przy­tak­nęła.

– Cztery lata temu. Mie­siąc przed zro­bie­niem tego zdję­cia skoń­czyła dwa­na­ście lat. Zajęła pierw­sze miej­sce.

Por­ter przy­glą­dał się jej wło­som. Zabójca Czwar­tej Małpy dotych­czas zamor­do­wał tylko jedną blon­dynkę; wszyst­kie pozo­stałe były bru­net­kami.

– Patri­cio, co się dzieje?

Odwró­cili się.

W drzwiach stała nasto­latka w koszulce z wize­run­kiem Mötley Crüe, bia­łym szla­froku i kap­ciach. Miała zmierz­wione blond włosy.

– Pro­szę, nie nazy­waj mnie Patri­cią – wark­nęła pani Tal­bot.

– Prze­pra­szam, mamo.

– Car­ne­gie, ci dżen­tel­meni są z poli­cji Chi­cago.

Twarz dziew­czyny pobla­dła.

– Dla­czego przy­je­chała do nas poli­cja, Patri­cio?

Por­ter i Nash gapili się na jej uszy. Dwoje uszu. Znaj­du­ją­cych się na wła­ści­wym miej­scu.

7

Por­ter

Dzień pierw­szy, 7.48

Zaczęło mżyć. Schody z kamie­nia bru­ko­wego były mokre i śli­skie, gdy Por­ter i Nash poko­ny­wali je pospiesz­nie, idąc z rezy­den­cji pań­stwa Tal­bot do samo­chodu zapar­ko­wa­nego przy kra­węż­niku. Wsko­czyli do środka i zatrza­snęli za sobą drzwi. Przy­glą­dali się zło­wiesz­czemu niebu.

– Nie potrze­bu­jemy tego gówna, nie dzi­siaj – uty­ski­wał Por­ter. – Jeśli zacznie padać, Tal­bot odwoła grę i go stra­cimy.

– Mamy więk­szy pro­blem. – Nash stu­kał w swo­jego iPhone’a.

– Znowu kapi­tan Dal­ton?

– Nie, gorzej. Ktoś zatwe­eto­wał.

– Że co?

– Zatwe­eto­wał.

– Co to, do cho­lery, zna­czy?

Nash podał mu tele­fon.

Por­ter prze­czy­tał drobną czcionkę.

@#4MKNAZAWSZE CZY TO JEST ZABÓJCA CZWAR­TEJ MAŁPY?

Poni­żej znaj­do­wało się zdję­cie ofiary poran­nego wypadku leżą­cej twa­rzą na asfal­cie. Kra­wędź miej­skiego auto­busu była led­wie widoczna w rogu.

Por­ter ścią­gnął brwi.

– Kto udo­stęp­nił to zdję­cie pra­sie?

– Cho­lera, Sam. Powi­nie­neś się doedu­ko­wać. Nikt niczego nie udo­stęp­nił. Ktoś strze­lił fotkę tele­fo­nem i puścił w obieg, żeby wszy­scy mogli ją zoba­czyć – wyja­śnił Nash. – Tak działa Twit­ter.

– Wszy­scy? Jak wielu ludzi to wszy­scy?

Nash znowu coś wstu­kał.

– Post poja­wił się dwa­dzie­ścia minut temu. Dostał trzy tysiące dwie­ście dwa­na­ście polu­bień. Twe­eto­wano go dalej ponad pięć­set razy.

– Polu­bień? Twe­eto­wano dalej? Co to jest, kurwa? Mów po ludzku, Nash.

– To zna­czy, że sprawa nabrała roz­głosu. Świat już wie, że on nie żyje.

Zadzwo­nił tele­fon Nasha.

– Teraz to kapi­tan. Co mam mu powie­dzieć?

Por­ter uru­cho­mił sil­nik, wrzu­cił bieg i pomknął West North Street w stronę drogi 294.

– Powiedz, że podą­żamy za tro­pem.

– Jakim tro­pem?

– Tal­bo­tów.

Nash wyda­wał się sko­ło­wany.

– Ale to nie Tal­bo­to­wie. Obie kobiety są w domu.

– Nie cho­dzi o nie. Utniemy sobie poga­wędkę z Arthu­rem. Jestem gotów się zało­żyć, że żona i córka nie są jedy­nymi kobie­tami w jego życiu – oznaj­mił Por­ter.

Nash ski­nął głową i ode­brał tele­fon. Por­ter sły­szał przez malutki gło­śnik, że kapi­tan krzy­czy. Po mniej wię­cej minu­cie powta­rza­nia: „Tak jest, sir” Nash zasło­nił słu­chawkę.

– Chce z tobą roz­ma­wiać.

– Powiedz, że pro­wa­dzę. Nie jest bez­piecz­nie roz­ma­wiać w cza­sie jazdy. – Skrę­cił kie­row­nicę ostro w lewo, żeby wymi­nąć mini­vana jadą­cego wol­niej niż ich sto czter­dzie­ści kilo­me­trów na godzinę.

– Tak jest, kapi­ta­nie. Włą­czam gło­śnik. Pro­szę pocze­kać…

Cienki, cichy głos kapi­tana ryk­nął dono­śnie po pod­łą­cze­niu iPhone’a do sys­temu gło­śni­ków Blu­eto­oth w samo­cho­dzie.

– …zgło­ście się na komi­sa­ria­cie za dzie­sięć minut, żeby­śmy mogli zebrać zespół i zająć się sprawą. Dobi­jają się do mnie wszy­scy dzien­ni­ka­rze z tele­wi­zji i gazet.

– Kapi­ta­nie, mówi Por­ter. Zna pan ramy cza­sowe rów­nie dobrze jak my. Zamie­rzał wysłać ucho dzi­siaj rano. To zna­czy, że porwał ją dzień lub dwa dni temu. Dobra wia­do­mość jest taka, że ni­gdy ich nie zabija od razu, więc możemy mieć pew­ność, że ona na­dal żyje… gdzieś tam. Nie wiemy, ile ma czasu. Jeżeli pla­no­wał tylko wysko­czyć, żeby nadać prze­syłkę, praw­do­po­dob­nie nie zosta­wił jej jedze­nia ani wody. Prze­ciętna osoba prze­żyje bez wody trzy dni i trzy tygo­dnie bez poży­wie­nia. Zegar tyka, kapi­ta­nie. Uwa­żam, że w naj­lep­szym razie mamy trzy dni na zna­le­zie­nie jej. Może mniej.

– Dla­tego musi­cie tu wra­cać.

– Naj­pierw musimy wyja­śnić, kto to jest. Do tego czasu będziemy drep­tali w miej­scu. Chce pan ruszyć z tą sprawą? Pro­szę mi dać godzinę. Mam nadzieję, że uda mi się podać panu nazwi­sko, które będzie można prze­ka­zać pra­sie. Da im pan zdję­cie zagi­nio­nej dziew­czyny i wezmą się do roboty – powie­dział Por­ter.

Kapi­tan mil­czał przez chwilę.

– Godzina. I ani minuty dłu­żej.

– To nam wystar­czy.

– Trak­tuj­cie Tal­bota deli­kat­nie. Spo­tyka się z bur­mi­strzem – dodał kapi­tan.

– Będziemy dzia­łać w ręka­wicz­kach, zro­zu­mia­łem.

– Oddzwoń­cie po roz­mo­wie z nim. – Kapi­tan się roz­łą­czył.

Por­ter wyje­chał na drogę 294. Nash wpro­wa­dził Whe­aton do GPS-u.

– Czter­dzie­ści pięć kilo­me­trów.

Samo­chód przy­spie­szył, gdy Por­ter przy­ci­snął jesz­cze moc­niej pedał gazu. Nash włą­czył radio.

– Mimo że poli­cja Chi­cago nie wydała jesz­cze oświad­cze­nia, podej­rzewa się, że pie­szy, który zgi­nął rano pod kołami auto­busu miej­skiego w pobliżu Hyde Parku, był tak zwa­nym Zabójcą Czwar­tej Małpy. Paczuszka sfo­to­gra­fo­wana na miej­scu wypadku przy­po­mina te, które zabójca wysy­łał w prze­szło­ści. Mia­nem Zabójcy Czwar­tej Małpy ochrzcił go nie­gdyś Samuel Por­ter, śled­czy z chi­ca­gow­skiej poli­cji, jeden z pierw­szych, któ­rzy dostrze­gli cha­rak­te­ry­styczny sche­mat dzia­ła­nia prze­stępcy.

– To nie­prawda! Nie wymy­śli­łem tego…

– Cii! – prze­rwał mu Nash.

– Wize­ru­nek czte­rech małp wywo­dzi się ze świą­tyni Tosho-gu w Nikko w Japo­nii, gdzie rzeźby przed­sta­wia­jące małpki umiesz­czono nad wej­ściem. Pierw­sza zasła­nia uszy, druga oczy, trze­cia usta. Sta­nowi to ilu­stra­cję przy­sło­wia: „Nie sły­sza­łem nic złego, nie widzia­łem nic złego, nie mówię nic złego”. Czwarta małpa to ale­go­ria „Nie czy­nię nic złego”. Sche­mat dzia­ła­nia zabójcy pozo­staje nie­zmienny od czasu jego pierw­szej ofiary, Calli Tre­mell, która zgi­nęła pięć i pół roku temu. Dwa dni po porwa­niu rodzina Tre­mellów otrzy­mała pocztą ucho. Dwa dni póź­niej, oczy. Po kolej­nych dwóch dniach poja­wił się język. Ciało zna­le­ziono w Bed­ford Park dwa dni po dacie stem­pla pocz­to­wego na ostat­niej prze­syłce. Ofiara ści­skała w dłoni liścik, na któ­rym napi­sano po pro­stu: „Nie czy­nię nic złego”. Póź­niej odkryto, że Michael Tre­mell, ojciec zabi­tej, był zaan­ga­żo­wany w nie­le­galny hazard i prze­le­wał miliony dola­rów na zagra­niczne rachunki…

Nash wyłą­czył radio.

– Zawsze porywa dziecko lub rodzeń­stwo, żeby uka­rać ojca za jakie­goś rodzaju prze­stęp­stwo. Dla­czego nie tym razem? Dla­czego nie Car­ne­gie?

– Nie wiem.

– Ktoś powi­nien spraw­dzić finanse Tal­bota – pod­su­nął Nash.

– Dobry pomysł. Kogo mamy?

– Matta Hosmana?

Por­ter ski­nął głową.

– Zadzwoń do niego. – Się­gnął do kie­szeni na piersi, wycią­gnął z niej pamięt­nik i rzu­cił go Nashowi na kolana. – A potem czy­taj to na głos.

8

Pamięt­nik

Matka i ojciec byli dość mocno zżyci z sąsia­dami, Simo­nem i Lisą Car­te­rami. Byłem zale­d­wie jede­na­sto­let­nim chłop­cem owego lata, kiedy poja­wili się w naszej cudow­nej dziel­nicy, i wszy­scy oni wyda­wali mi się sta­rzy, gdy patrzy­łem na nich ze swo­jej ogra­ni­czo­nej per­spek­tywy. Teraz jed­nak dociera do mnie, że matka i ojciec mieli po jakieś trzy­dzie­ści pięć lat, i nie sądzę, żeby Car­te­ro­wie byli wię­cej niż o rok lub dwa lata młodsi. Naj­wy­żej trzy. Może cztery, ale wąt­pię, żeby róż­nica wyno­siła ponad pięć lat. Prze­pro­wa­dzili się do sąsied­niego domu, jedy­nego oprócz naszego sto­ją­cego przy końcu tej spo­koj­nej uliczki.

Czy wspo­mi­na­łem, jak nie­sa­mo­wi­cie piękna była moja matka?

Jakie to nie­grzeczne z mojej strony, że pomi­ną­łem taki szcze­gół. Papla­łem tu o tak nie­istot­nych spra­wach, a nie odma­lo­wa­łem obrazu wła­ści­wie ilu­stru­ją­cego nar­ra­cję, którą zgo­dzi­łeś się łaska­wie śle­dzić.

Gdy­byś mógł się­gnąć do tego tomu i mnie spo­licz­ko­wać, zachę­cił­bym Cię do tego. Cza­sami płynę i wtedy trzeba mną mocno potrzą­snąć, żebym wró­cił na wła­ściwe tory. O czym to ja…?

Matka.

Matka była piękna.

Włosy miała jedwa­bi­ste. W kolo­rze blond, puszy­ste i lśniące pozba­wio­nym prze­sady zdro­wym poły­skiem. Się­gały jej do połowy szczu­płych ple­ców ele­ganc­kimi falami. Och, i jej oczy! To był naj­ja­skraw­szy odcień zie­leni, szma­ragdy osa­dzone w per­fek­cyj­nie por­ce­la­no­wej skó­rze.

Nie wsty­dzę się przy­znać, że jej syl­wetka przy­cią­gała wzrok. Bie­gała codzien­nie, więc ośmielę się zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że nie miała na sobie ani grama tłusz­czu. Mogła ważyć co naj­wy­żej pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów i się­gała ojcu do ramie­nia, czyli miała z metr sześć­dzie­siąt wzro­stu.

Uwiel­biała sukienki pla­żowe.

Nosiła je w naj­go­ręt­sze dni i w środku zimy. Nie zwa­żała na chłód. Pamię­tam pewną zimę, w cza­sie któ­rej zaspy się­gały para­pe­tów. Zasta­łem matkę nucącą wesoło w kuchni w krót­kiej bia­łej sukience w kwiaty tań­czą­cej wokół jej syl­wetki. Pani Car­ter sie­działa przy stole w kuchni z paru­ją­cym kub­kiem szczę­ścia w dło­niach, a matka tłu­ma­czyła jej, że nosi takie sukienki, bo dzięki nim czuje się wolna. Lubiła krót­kie, bo uwa­żała, że nogi sta­no­wią jej naj­więk­szy atut. Opo­wia­dała też, jak bar­dzo ojciec uwiel­biał jej sukienki. Jak się nimi bawił. Jak lubił czuć ich mate­riał na bar­kach lub zawi­nięty wokół…

Matka mnie spo­strze­gła, a ja wysze­dłem.

9

Por­ter

Dzień pierw­szy, 8.49

Por­ter nie znał się na gol­fie. Nie prze­ma­wiała do niego idea ude­rza­nia w białą piłeczkę, a następ­nie uga­nia­nia się za nią godzi­nami. Rozu­miał, że może to sta­no­wić wyzwa­nie, nie­mniej nie uwa­żał, żeby to był sport. Siat­kówka to sport. Piłka nożna też. Ale coś, co można upra­wiać w wieku osiem­dzie­się­ciu lat, kiedy tasz­czy się na ple­cach butlę z tle­nem i nosi paste­lowe spodnie, ni­gdy nie będzie spor­tem.

Restau­ra­cja przy polu była jed­nak dobra. Zabrał Heather do Chi­cago Golf Club dwa lata temu z oka­zji rocz­nicy ślubu i zamó­wił naj­droż­szy stek, jaki kie­dy­kol­wiek jadł. Heather zamó­wiła homara, o któ­rym roz­pra­wiała potem tygo­dniami. Pen­sja poli­cjanta nie dawała wielu moż­li­wo­ści, ale warto było wydać pie­nią­dze na wszystko, co uszczę­śli­wiało jego żonę.

Zatrzy­mał się przed dużym budyn­kiem klubu i podał klu­czyki par­kin­go­wemu.

– Pro­szę zapar­ko­wać bli­sko. Będziemy tu krótko.

Wyprze­dzili nie­po­godę. Niebo prze­sła­niała lekka mgiełka, ale ciemne burzowe chmury zatrzy­mały się nad mia­stem.

Hol był prze­stronny i dobrze wypo­sa­żony. Kilku człon­ków zebrało się przy kominku w odle­głym kącie, skąd roz­cią­gał się widok na luk­su­sowe pole zaczy­na­jące się tuż za prze­szklo­nymi oknami bal­ko­no­wymi. Ich głosy odbi­jały się echem od mar­mu­ro­wej pod­łogi i maho­nio­wej boaze­rii.

Nash gwizd­nął cicho.

– Jeśli będziesz robił z sie­bie żebraka, każę ci cze­kać w samo­cho­dzie.

– W miarę upływu tego dnia żałuję coraz bar­dziej, że nie wło­ży­łem lep­szego gar­ni­turu – przy­znał Nash. – Nie obra­camy się w takim świe­cie, Sam.

– Grasz?

– Kiedy po raz ostatni trzy­ma­łem kij gol­fowy, ćwi­czy­łem pod­sta­wowe ude­rze­nie. To jest klub gol­fowy dla dużych chłop­ców. Mnie bra­kuje cier­pli­wo­ści – odparł Nash.

W pobliżu środka holu sie­działa za biur­kiem młoda kobieta. Kiedy do niej pode­szli, pod­nio­sła wzrok znad lap­topa i się uśmiech­nęła.

– Dzień dobry, pano­wie. Witamy w Chi­cago Golf Club. W czym mogę pomóc?

Posłała im lśniący biały uśmiech, ale Por­ter dostrzegł, że ich oce­nia. Nie zapy­tała, czy mają rezer­wa­cję, i wąt­pił, żeby było to skut­kiem prze­ocze­nia. Wycią­gnął odznakę i poka­zał ją recep­cjo­ni­stce.

– Szu­kamy Arthura Tal­bota. Jego żona powie­działa, że tu dzi­siaj gra.

Uśmiech kobiety zbladł, kiedy strze­liła oczami w stronę odznaki Por­tera, a potem Nasha. Pod­nio­sła słu­chawkę tele­fonu, wybrała numer wewnętrzny, powie­działa coś cicho i się roz­łą­czyła.

– Pro­szę usiąść. Za chwilę ktoś do panów przyj­dzie. – Wska­zała kanapę w odle­głym kącie.

– Pocze­kamy tutaj, dzię­ku­jemy – odparł Por­ter.

Kolejny uśmiech. Recep­cjo­nistka wró­ciła do kom­pu­tera. Szczu­płe zadbane palce ska­kały po kla­wia­tu­rze.

Por­ter zer­k­nął na zega­rek. Zbli­żała się dzie­wiąta.

Drzwiami po ich lewej stro­nie wszedł do holu męż­czy­zna po pięć­dzie­siątce. Miał schlud­nie zacze­sane do tyłu siwie­jące włosy i per­fek­cyj­nie wypra­so­wany gra­na­towy gar­ni­tur. Zbli­ża­jąc się do nich, wycią­gnął rękę w stronę Por­tera.

– Sły­sza­łem, że przy­szli pano­wie spo­tkać się z panem Tal­bo­tem? – Miał słaby uścisk dłoni. Ojciec Por­tera nazy­wał to ści­ska­niem zde­chłej ryby. – Douglas Pre­scott, star­szy mene­dżer.

Por­ter mignął odznaką.

– Śled­czy Por­ter, a to jest śled­czy Nash z chi­ca­gow­skiej poli­cji. Sprawa jest nad­zwy­czaj pilna. Wie pan, gdzie znaj­dziemy pana Tal­bota?

Blon­dynka im się przy­glą­dała. Kiedy Pre­scott zer­k­nął w jej stronę, wró­ciła do lap­topa. Męż­czy­zna wró­cił wzro­kiem do Por­tera.

– Sądzę, że grupa pana Tal­bota roz­po­częła grę o siód­mej trzy­dzie­ści, więc prze­bywa na polu. Mogą pano­wie na niego tutaj pocze­kać. W jadalni znajdą pano­wie wyborne śnia­da­nie. Jeżeli lubią pano­wie cygara, ofe­ru­jemy naj­lep­szy wybór.

– Sprawa nie może cze­kać.

Pre­scott ścią­gnął brwi.

– Nie prze­szka­dzamy naszym gościom w cza­sie gry, pano­wie.

– Nie prze­szka­dzamy? – powtó­rzył Nash.

– Nie prze­szka­dzamy – upie­rał się Pre­scott.

Por­ter wywró­cił oczami. Dla­czego wszy­scy zda­wali się wycho­dzić z sie­bie, żeby utrud­niać mu dzia­ła­nie?

– Panie Pre­scott, bra­kuje nam czasu i cier­pli­wo­ści na coś takiego. Według mnie ma pan dwie opcje. Może nas pan zapro­wa­dzić do pana Tal­bota, albo mój part­ner aresz­tuje pana pod zarzu­tem utrud­nia­nia śledz­twa, przy­kuje pana do biurka kaj­dan­kami i zacznie wołać pana Tal­bota tak długo, aż ten do nas podej­dzie. Widzia­łem go już w akcji. Facet jest gło­śny. Wybór należy do pana, ale naprawdę uwa­żam, że pierw­sza opcja w mniej­szym stop­niu zakłóci dzia­ła­nie tej pla­cówki.

Recep­cjo­nistka stłu­miła chi­chot.

Pre­scott posłał jej wście­kłe spoj­rze­nie, pod­szedł do nich i ści­szył głos.

– Pan Tal­bot jest waż­nym spon­so­rem i oso­bi­stym przy­ja­cie­lem pań­skiego szefa, bur­mi­strza. Grali tu razem przed zale­d­wie dwoma tygo­dniami. Nie sądzę, by któ­ryś z nich był zado­wo­lony na wieść, że dwóch funk­cjo­na­riu­szy chciało spla­mić honor poli­cji chi­ca­gow­skiej, gro­żąc cywi­lowi w związku z tym, że pró­bo­wał wyko­ny­wać swoją pracę. Gdy­bym zadzwo­nił do niego teraz i powie­dział, że zamier­za­cie tu urzą­dzić scenę, nie­wąt­pli­wie ode­słałby was do swo­jego praw­nika, zanim wziąłby pod uwagę chęć poświę­ce­nia czasu na roz­mowę z wami.

Nash odpiął kaj­danki od paska.

– Aresz­tuję tego bubka, Sam. Chcę zoba­czyć, jak będzie sobie radził w pace w oto­cze­niu koka­ini­stów i piju­sów. Jestem pewien, że panna – zer­k­nął na pla­kietkę blon­dynki – Piper pomoże nam z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią.

Pre­scott poczer­wie­niał.

– Niech pan weź­mie głę­boki wdech i dobrze się zasta­nowi, zanim pan powie coś wię­cej, panie Pre­scott – ostrzegł go Por­ter.

Pre­scott wywró­cił oczami, po czym ode­zwał się do panny Piper:

– Gdzie znaj­duje się w tej chwili grupa pana Tal­bota?

Stuk­nęła różo­wym akry­lo­wym paznok­ciem w moni­tor.

– Pod­je­chali wła­śnie do szó­stego dołka.

– Macie kamery? – zain­te­re­so­wał się Nash.

Kobieta pokrę­ciła głową.

– Nasze meleksy są wypo­sa­żone w urzą­dze­nia śle­dzące GPS. Dzięki temu zapo­bie­gamy powsta­wa­niu zato­rów i zapew­niamy wszyst­kim płynną grę.

– Jeżeli ktoś gra powoli, zgar­nia­cie go z pola i kie­ru­je­cie do szkółki?

– Nie podej­mu­jemy tak dra­stycz­nych dzia­łań. Możemy wysłać tam zawo­dowca, który udzieli kilku rad. I pomoże przejść dalej – wyja­śniła recep­cjo­nistka.

– Może nas tam pani zawieźć?

Kobieta zer­k­nęła na Pre­scotta. Męż­czy­zna pod­niósł ręce w geście pod­da­nia się.

– Pro­szę jechać.

Panna Piper zabrała torebkę spod biurka i wska­zała w stronę kory­ta­rza w zachod­niej czę­ści budynku.

– Tędy pro­szę.

Po chwili sie­dzieli w melek­sie jadą­cym po bru­ko­wa­nej ścieżce. Panna Piper pro­wa­dziła, Por­ter sie­dział obok niej, a Nash na małej ławce z tyłu. Prze­klął, kiedy naje­chali na wybój, przez co aż pod­sko­czył.

Por­ter wsu­nął dło­nie do kie­szeni. Na otwar­tej prze­strzeni było zimno.

– Prze­pra­szam za swo­jego szefa. Potrafi być… – Zamil­kła, szu­ka­jąc odpo­wied­niego słowa. – Bywa cza­sami gbu­ro­waty.

– A co to zna­czy? – zapy­tał Nash.

– Nie chciał­byś zapro­sić kogoś takiego na swój wie­czór kawa­ler­ski – odparł Por­ter.

Nash par­sk­nął śmie­chem.

– Raczej nie stanę nie­ba­wem przed ołta­rzem. Chyba że panna Piper ma przy­ja­ciółkę, która szuka pra­cow­nika służby cywil­nej zara­bia­ją­cego kiep­skie pie­nią­dze w zamian za regu­larne nara­ża­nie życia. Pra­cuję do późna i zaglą­dam do kie­liszka czę­ściej, niż chciał­bym się przy­znać przed kimś nowo pozna­nym.

Por­ter popa­trzył na pannę Piper.

– Pro­szę się nim nie przej­mo­wać. Nie ma pani praw­nego obo­wiązku uma­wiać poli­cjan­tów z atrak­cyj­nymi przy­ja­ciół­kami.

Kobieta zer­k­nęła we wsteczne lusterko.

– Nie­zła z pana par­tia. Skon­tak­tuję się z kole­żan­kami ze stu­diów zaraz po powro­cie do biurka.

– Będzie mi bar­dzo miło – odpo­wie­dział Nash.

Por­ter podzi­wiał kra­jo­braz. Na krót­kiej i soczy­stej tra­wie nie było widać choćby jed­nego chwa­stu czy nie­po­kor­nego ździe­bełka. Po oby­dwu stro­nach ścieżki znaj­do­wały się małe stawy. Ogromne dęby rosły przy skraju torów, a ich gałę­zie chro­niły gra­czy przed słoń­cem i wia­trem.

– Tam są. – Panna Piper wska­zała ruchem głowy na grupkę czte­rech męż­czyzn sto­ją­cych wokół cze­goś, co przy­po­mi­nało wysoką chudą fon­tannę.

– Co to jest? – zapy­tał Nash.

– Co takiego? – Panna Piper się uśmiech­nęła.

– To jest, pano­wie, urzą­dze­nie do mycia piłek1.

Nash poma­so­wał skro­nie i zamknął oczy.

– Przy­szło mi do głowy tyle dow­ci­pów, że aż mnie roz­bo­lała.

Panna Piper zapar­ko­wała za melek­sem Tal­bota i zacią­gnęła hamu­lec.

– Mam na panów pocze­kać?

Por­ter uśmiech­nął się do niej.

– Byłoby miło. Dzię­ku­jemy.

Nash zesko­czył ze swo­jego miej­sca.

– W dro­dze powrot­nej to ja sia­dam obok kie­rowcy. Ławka z tyłu jest twoja.

Por­ter pod­szedł do czte­rech męż­czyzn szy­ku­ją­cych się do wybi­ja­nia piłki i poka­zał odznakę.

– Witam panów. Śled­czy Sam Por­ter z chi­ca­gow­skiej poli­cji. To jest mój part­ner, śled­czy Nash. Prze­pra­szam, że zakłó­cam panom grę, ale mamy sytu­ację nie­cier­piącą zwłoki. Który z panów to Arthur Tal­bot?

Wysoki męż­czy­zna tro­chę po pięć­dzie­siątce z krótko ostrzy­żo­nymi przy­pró­szo­nymi siwi­zną wło­sami prze­krzy­wił lekko głowę i posłał im uśmiech zwany przez Nasha uśmie­chem poli­tyka.

– To ja – powie­dział.

Por­ter ści­szył głos.

– Czy mogli­by­śmy przez chwilę poroz­ma­wiać na osob­no­ści?

Tal­bot miał na sobie brą­zową wia­trówkę wło­żoną na białą koszulkę polo, brą­zowy pasek i beżowe spodnie. Pokrę­cił głową.

– Nie ma takiej potrzeby. To są moi part­ne­rzy biz­ne­sowi. Nie mam przed nimi tajem­nic.

Star­szy męż­czy­zna po jego lewej stro­nie pod­su­nął na nosie oku­lary w dru­cia­nej opra­wie i przy­gła­dził coś, co wyglą­dało na zacze­skę zmierz­wioną przez lekki wiatr. Nie spusz­czał z Por­tera zalęk­nio­nego spoj­rze­nia.

– Możemy kon­ty­nu­ować grę, Arthu­rze. Dogo­nisz nas w dowol­nym momen­cie.

Tal­bot pod­niósł rękę, żeby go uci­szyć.

– W czym mogę panu pomóc, detek­ty­wie?

– Wygląda pan bar­dzo zna­jomo – zwró­cił się Nash do męż­czy­zny sto­ją­cego po pra­wej stro­nie Tal­bota.

Por­ter też odniósł takie wra­że­nie, ale nie mógł sko­ja­rzyć czło­wieka. Około metra osiem­dzie­się­ciu wzro­stu. Gęste ciemne włosy. Wyspor­to­wany. Po czter­dzie­stce.

– Louis Fisch­man. Pozna­li­śmy się kilka lat temu. Pro­wa­dzi­li­ście sprawę Elle Bor­ton. Pra­co­wa­łem wów­czas w biu­rze pro­ku­ra­tora okrę­go­wego. Prze­sze­dłem do sek­tora pry­wat­nego.

Tal­bot ścią­gnął brwi.

– Elle Bor­ton? Dla­czego koja­rzę to nazwi­sko?

– Była jedną z ofiar Zabójcy Małpy, prawda? – Trzeci męż­czy­zna dołą­czył do roz­mowy. Maj­stro­wał coś przy urzą­dze­niu do mycia piłek.

Por­ter przy­tak­nął.

– Drugą.

– No tak.

– Popie­przony drań – burk­nął męż­czy­zna w oku­la­rach. – Macie jakieś poszlaki?

– Nie­wy­klu­czone, że miej­ski auto­bus zała­twił go dzi­siaj rano – poin­for­mo­wał Nash.

– Miej­ski auto­bus? Wydał go kie­rowca? – zapy­tał Fisch­man.

Por­ter pokrę­cił głową i wyja­śnił sytu­ację.

– I wie­rzy­cie, że to był Zabójca Małpy?

– Na to wygląda.

Arthur Tal­bot ścią­gnął brwi.

– Dla­czego pano­wie do mnie przy­szli?

Por­ter wziął głę­boki wdech. Nie­na­wi­dził tej czę­ści swo­jej pracy.

– Męż­czy­zna, który zgi­nął, naj­praw­do­po­dob­niej zmie­rzał do skrzynki pocz­to­wej sto­ją­cej po dru­giej stro­nie ulicy.

– Och?

– Na paczce wid­niał adres domowy pana Tal­bota.

Twarz Tal­bota pobla­dła. Jak więk­szość miesz­kań­ców Chi­cago, znał spo­sób dzia­ła­nia mor­dercy.

Fisch­man poło­żył dłoń na jego ramie­niu.

– Co się znaj­do­wało w prze­syłce, detek­ty­wie?

– Ucho.

– Och nie. Car­ne­gie…

– To nie była Car­ne­gie, panie Tal­bot, ani Patri­cia. Obie są bez­pieczne. Zanim tu przy­je­cha­li­śmy, byli­śmy w pań­skim domu. To pań­ska żona powie­działa nam, gdzie pana znaj­dziemy – wyrzu­cił z sie­bie jak naj­szyb­ciej Por­ter, a potem ści­szył głos, pró­bu­jąc tym samym uspo­koić męż­czy­znę. – Potrze­bu­jemy pań­skiej pomocy, panie Tal­bot. Musi nam pan pomóc usta­lić, kogo porwał.

– Muszę usiąść – powie­dział Tal­bot. – Zaraz zwy­mio­tuję.

Fisch­man zer­k­nął na Por­tera, a potem moc­niej zaci­snął dłoń na ramie­niu Tal­bota.

– Arty, zapro­wa­dzę cię do meleksa.

Odsu­nął się od sto­jaka z piłką, pod­pro­wa­dził męż­czy­znę do meleksa i posa­dził na sie­dze­niu.

Por­ter poka­zał Nashowi, żeby został na miej­scu, a sam poszedł za męż­czy­znami. Usiadł obok Tal­bota, żeby móc z nim roz­ma­wiać po cichu.

– Wie pan, jak on działa, prawda? Zna pan sche­mat?

Tal­bot przy­tak­nął.

– Nie czy­nię nic złego – szep­nął.

– Zga­dza się. Znaj­duje osobę, która zro­biła coś złego, coś, co on uważa za zły czyn, i odbiera jej kogoś bli­skiego. Kogoś, na kim tej oso­bie zależy.

– Ja nie, ja nie… – jąkał się Tal­bot.

Fisch­man wszedł w tryb praw­nika.

– Arty, chyba nie powi­nie­neś mówić nic wię­cej, zanim nie poroz­ma­wiamy.

Tal­bot oddy­chał ciężko.

– Mój adres? Jeste­ście pewni?

– Dear­born Par­kway pięt­na­ście czter­dzie­ści sie­dem – powie­dział Por­ter. – Tak, jeste­śmy pewni.

– Arty… – burk­nął pod nosem Fisch­man.

– Musimy się dowie­dzieć, kto to jest. Kogo porwał. – Por­ter zawa­hał się przez moment, zanim dodał. – Czy ma pan kochankę, panie Tal­bot? – Przy­su­nął się bli­żej. – Jeśli ma pan inną kobietę, może nam pan powie­dzieć. Zacho­wamy dys­kre­cję. Ma pan moje słowo. Chcemy się tylko dowie­dzieć, kogo porwał.

– To nie tak – wymam­ro­tał Tal­bot.

Por­ter poło­żył dłoń na jego ramie­niu.

– Wie pan, kogo dopadł?

Tal­bot strą­cił jego rękę i wstał. Się­gnął do kie­szeni i wycią­gnął tele­fon komór­kowy, prze­szedł na drugą stronę ścieżki i ener­gicz­nie wystu­kał numer.

– Odbierz, pro­szę. Pro­szę…

Por­ter wstał i powoli do niego pod­szedł.

– Do kogo pan dzwoni, panie Tal­bot?

Arthur Tal­bot zaklął i się roz­łą­czył.

Fisch­man pod­szedł do niego.

– Jeśli im powiesz, nie będziesz mógł tego cof­nąć. Rozu­miesz? Gdy to ujaw­nisz, prasa coś zwie­trzy. Twoja żona. Udzia­łowcy. Masz zobo­wią­za­nia. To cię prze­ra­sta. Musisz to prze­my­śleć. Może poroz­ma­wiaj z któ­rymś z pozo­sta­łych praw­ni­ków, jeżeli nie chcesz poru­szać tego tematu ze mną.

Tal­bot posłał mu wście­kłe spoj­rze­nie.

– Nie będę cze­kał na ana­lizę papie­rów war­to­ścio­wych, pod­czas gdy jakiś psy­chol…

– Arty! – prze­rwał mu Fisch­man. – Przy­naj­mniej potwierdźmy to naj­pierw oso­bi­ście. Upew­nijmy się.

– To mi wygląda na pro­stą drogę do śmierci tej osoby – zauwa­żył Por­ter.

Arthur Tal­bot mach­nął do niego sfru­stro­wany i wybrał ponow­nie numer w swoim tele­fo­nie. Jego twarz wyra­żała coraz sil­niej­szy lęk. Gdy się roz­łą­czył, ude­rzył w wyświe­tlacz tak mocno, że Por­ter się zasta­na­wiał, czy go nie roz­bił.

Dał znak Nashowi, żeby pod­szedł.

– Ma pan drugą córkę, panie Tal­bot. Czy tak? Ze związku poza­mał­żeń­skiego?

Kiedy Por­ter wypo­wie­dział te słowa, Tal­bot odwró­cił wzrok. Fisch­man jakby oklapł i wydał z sie­bie dłu­gie wes­tchnie­nie.

Tal­bot zer­k­nął na Por­tera, potem na Fisch­mana i znowu na Por­tera. Prze­cze­sał włosy pal­cami.

– Patri­cia i Car­ne­gie nic o niej nie wie­dzą.

Por­ter pod­szedł do niego bli­żej.

– Czy ona mieszka w Chi­cago?

Tal­bot trząsł się ze zde­ner­wo­wa­nia. Znowu ski­nął głową.

– Flair Tower. Ma tam apar­ta­ment. Numer dwa tysiące sie­dem­set cztery. Mieszka z opie­kunką. Zadzwo­nię i uprze­dzę, że przy­je­dzie­cie, żeby­ście mogli wejść.

– Gdzie jej matka?

– Nie żyje. Od dwu­na­stu lat. Boże, ona ma tylko pięt­na­ście lat.

Nash odwró­cił się do nich ple­cami i zadzwo­nił do dys­po­zy­torni. Ktoś może doje­chać do Flair Tower w ciągu kilku minut.

Por­ter poszedł za Tal­bo­tem do meleksa i usiadł obok niego.

– Kto się nią opie­kuje?

– Miała raka. Jej matka. Obie­ca­łem jej, że zaopie­kuję się naszą córką po jej śmierci. Guz rósł tak szybko. To trwało tylko mie­siąc. – Ude­rzył się w bok głowy. – Znaj­do­wał się tutaj. Nie było mowy o ope­ra­cji. Zapła­cił­bym każde pie­nią­dze. Pró­bo­wa­łem. Ale nie mogli ope­ro­wać. Kocha­łem ją naj­bar­dziej na świe­cie. Musia­łem jed­nak poślu­bić Patri­cię, mia­łem… zobo­wią­za­nia. Ist­niały powody, na które nie mia­łem wpływu. Chcia­łem jed­nak poślu­bić Catrinę. Cza­sami życie wcho­dzi nam w drogę, wie pan? Nie­kiedy trzeba zro­bić coś dla więk­szego dobra.

Por­ter nie wie­dział. Zupeł­nie tego nie rozu­miał. Czy to był pięt­na­sty wiek? Mał­żeń­stwa z przy­musu od dawna nale­żały do prze­szło­ści. Temu gościowi bra­ko­wało krę­go­słupa. Jed­nak na głos powie­dział:

– Nie do nas należy oce­nia­nie pana, panie Tal­bot. Jak się nazywa?

– Emory – powie­dział Tal­bot. – Emory Con­nors.

– Ma pan jej zdję­cie?

Tal­bot się zawa­hał, po czym pokrę­cił głową.

– Nie przy sobie. Nie mogłem ryzy­ko­wać, że Patri­cia je znaj­dzie.

10

Por­ter

Dzień pierw­szy, 9.23

– Car­ne­gie i Emory? Na Gwiazdkę spre­zen­tuję tej rodzi­nie księgę imion dla dzieci – rzu­cił Nash. – Jakim cudem komuś udało się ukryć przed obecną żoną córkę i dziew­czynę w jed­nym z naj­droż­szych apar­ta­men­tow­ców w mie­ście?

Por­ter rzu­cił mu klu­czyki i obszedł swój samo­chód, żeby usiąść po stro­nie pasa­żera.

– Ty pro­wadź. Muszę czy­tać dalej ten pamięt­nik. Może znajdę tu coś pomoc­nego.

– Leniwy drań, po pro­stu lubisz być wożony. Wożąc panią Por­ter…

– Wal się.

– Zapa­lam jabłuszko; musimy się dobrze bawić. – Nash wci­snął przy­cisk na desce roz­dziel­czej.

Por­ter nie sły­szał tego powie­dzonka od cza­sów, gdy skoń­czył szkołę. Kie­dyś mia­nem jabłuszka nazy­wano magne­tyczne koguty sta­wiane na dachach samo­cho­dów taj­nia­ków. We współ­cze­snym świe­cie już ich nie było; zastą­piły je listwy żaró­we­czek LED umiesz­czone wzdłuż kra­wę­dzi okna w taki spo­sób, że nie było ich widać od środka.

Nash wrzu­cił trójkę, nie zdej­mu­jąc nogi z gazu i usta­wił się w stronę bramy wyjaz­do­wej. Auto szarp­nęło, a gumy pisnęły z zachwy­tem, gdy poczuły w sobie moc.

– Powie­dzia­łem, że możesz pro­wa­dzić, ale nie suge­ro­wa­łem, że masz się bawić w Grand Theft Auto moim wozem. – Por­ter ścią­gnął brwi.

– Jeż­dżę for­dem fie­stą z tysiąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego ósmego roku. Masz poję­cie, jak to jest? Znasz to upo­ko­rze­nie, które muszę zno­sić za każ­dym razem, kiedy gra­molę się do środka, zamy­kam za sobą skrzy­piące drzwi i odpa­lam potwora z czte­ro­cy­lin­dro­wym sil­ni­kiem? Brzmi jak elek­tryczna tem­pe­rówka. Jestem męż­czy­zną, potrze­buję cze­goś takiego od czasu do czasu. Popraw mi humor.

Por­ter zbył go mach­nię­ciem ręki.

– Powie­dzie­li­śmy kapi­ta­nowi, że zadzwo­nimy do niego po roz­mo­wie z Tal­bo­tem.

Nash skrę­cił gwał­tow­nie kie­row­nicę w lewo i minął mini­vana jadą­cego grzecz­nie z mak­sy­malną dopusz­czalną pręd­ko­ścią. Pod­je­chali tak bli­sko, że Por­ter widział Angry Birds na wyświe­tla­czu iPada małej dziew­czynki sie­dzą­cej na tyl­nym sie­dze­niu. Mała pod­nio­sła wzrok i uśmiech­nęła się na widok miga­ją­cych świa­teł, po czym wró­ciła do gry.

– Wysła­łem mu wia­do­mość z Whe­aton. Wie, że jedziemy do Flair Tower – poin­for­mo­wał Nash.

Por­ter pomy­ślał o dziew­czynce bawią­cej się iPa­dem.

– Jak można we współ­cze­snym świe­cie przez pięt­na­ście lat ukry­wać córkę? To nie może być łatwe, prawda? Pomi­ja­jąc już kwe­stię aktu uro­dze­nia, jak nie pozwo­lić, by tajem­nica wypły­nęła do Inter­netu? Wszyst­kie te sieci spo­łecz­no­ściowe. Prasa. O Tal­bo­cie cią­gle się mówi w wia­do­mo­ściach, zwłasz­cza od czasu, gdy roz­po­czął nowy pro­jekt w dziel­nicy por­to­wej. Kamery cią­gle go śle­dzą i cze­kają, aż coś spar­toli. Prze­cież ktoś by strze­lił jakieś zdję­cie albo co.

– Pie­nią­dze pozwa­lają sporo ukryć – zauwa­żył Nash i z piskiem opon skrę­cił w lewo, by wyje­chać na auto­stradę.

Por­ter wes­tchnął i wró­cił do pamięt­nika.

11

Pamięt­nik

Lata w naszej malut­kiej czę­ści ziemi potra­fiły być upalne. W czerwcu spę­dza­łem więk­szość czasu na dwo­rze. Za naszym domem znaj­do­wał się las, a w jego głębi małe jezioro. Zimą zama­rzało, ale latem woda była kry­sta­licz­nie błę­kitna i przy­jem­nie chło­dziła.

Lubi­łem cho­dzić nad jezioro.

Mówi­łem Matce, że cho­dzę na ryby, ale prawdę powie­dziaw­szy, nie pocią­gało mnie węd­kar­stwo. Pomysł nadzie­wa­nia robaka na haczyk i wrzu­ca­nia go do wody tylko po to, żeby cze­kać, aż coś do niego pod­pły­nie i skub­nie wijące się stwo­rze­nie, nie prze­ma­wiał do mnie. Czy ryby jedzą w natu­rze robaki? Wąt­pi­łem w to. Jesz­cze nie widzia­łem, żeby robak z wła­snej woli wcho­dził do jeziora. Z tego, co wie­dzia­łem, ryby jadły mniej­sze ryby, a nie robaki. Może gdyby ktoś łowił ryby z wyko­rzy­sta­niem mniej­szych ryb, osią­gałby lep­sze efekty? Ni­gdy jed­nak nie mia­łem dość cier­pli­wo­ści, by anga­żo­wać się w takie głu­poty.

Lubi­łem jezioro.

Podob­nie jak pani Car­ter.

Pamię­tam, kiedy zoba­czy­łem ją po raz pierw­szy.

To było 20 czerwca. Szkoła skoń­czyła się cudow­nych sie­dem dni wcze­śniej, słońce stało wysoko na nie­bie i uśmie­chało się do naszego małego skrawka ziemi z jaskrawą żółtą miło­ścią. Sze­dłem nad jezioro z wędką w dłoni i gwiz­da­łem jakąś ele­gancką melo­dię. Zawsze byłem weso­łym dziec­kiem. Uda­nym.

Usia­dłem pod swoim ulu­bio­nym drze­wem, wiel­kim dębem o roz­mia­rach świad­czą­cych, że był stary. Wyobra­ża­łem sobie, że gdy­bym prze­ciął go wpół i poli­czył słoje, byłoby ich wiele, może sto albo wię­cej. Lata przy­cho­dziły i mijały, pod­czas gdy dąb tam stał i przy­glą­dał się resz­cie lasu. To było wyborne drzewo.

Wraz z upły­wem lata wysie­dzia­łem miej­sce pod tym dębem. Zawsze kła­dłem wędkę na lewo od sie­bie, a torbę z lun­chem (skła­da­ją­cym się z kanapki z masłem orze­cho­wym i dże­mem wino­gro­no­wym, rzecz jasna) po pra­wej. Potem wycią­ga­łem naj­now­szą lek­turę z kie­szeni i zatra­ca­łem się wśród stron książki.

Tego dnia testo­wa­łem pewną teo­rię. Mie­siąc wcze­śniej na zaję­ciach fizyki dowie­dzie­li­śmy się, że Zie­mia ma 4,5 miliarda lat. Wcze­śniej dowie­dzie­li­śmy się, że rasa ludzka ma zale­d­wie 200 tysięcy lat. Gdy pozna­łem te fakty, z tyłu głowy zaświ­tała mi pewna myśl. Z tego to powodu wyją­łem tę kon­kretną książkę z biblio­teczki – książkę o ska­mie­li­nach.

Oka­zuje się, że obiekty, które utkwią w skale, ule­gają ska­mie­nie­niu i trwają tak… ile? Nie wiem, ale bar­dzo długo. W przy­padku dino­zau­rów są to miliony lat. A więk­szość zwie­rząt nawet nie zostaje ska­mie­li­nami. Jak­kol­wiek by było, zwie­rzę musi naj­pierw zostać uwię­zione w skale, żeby mogło ska­mie­nieć. Jeżeli czyn­niki atmos­fe­ryczne znisz­czą je wcze­śniej, wszelki ślad po nim zagi­nie bez­pow­rot­nie.

Mie­siąc wcze­śniej zabi­łem kota i zosta­wi­łem jego sztywne ciało na brzegu jeziora. Chcia­łem zoba­czyć, co się z nim sta­nie.

Spo­koj­nie. To nie był czyjś pupil, tylko bez­domny kot. Mały prę­go­wany kot, który miesz­kał w lesie. Przy­naj­mniej tam go zna­la­złem. Jeżeli zwie­rzak do kogoś nale­żał, nie miał żad­nego meda­lionu. Jeżeli ktoś pozwo­lił, żeby jego pupil szwen­dał się po oko­licy bez meda­lionu, wszelką winę za jego śmierć pono­szą bez­tro­scy wła­ści­ciele.

Kot nie wyglą­dał naj­le­piej. Już od pew­nego czasu.

Przez pierw­szych kilka dni jego szczątki cuch­nęły dość paskud­nie, ale to szybko minęło. Naj­pierw poja­wiły się muchy, potem czer­wie. Być może na początku skub­nęło go też coś więk­szego. Po mie­siącu zostały z niego tylko kości. Wiatr i deszcz z pew­no­ścią pora­dzą sobie także z nimi. I kot znik­nie bez śladu.

Wyobra­żam sobie, że czło­wiek znik­nie rów­nie szybko.

W pierw­szej chwili prze­stra­szy­łem się tego dźwięku. Choć od dawna przy­cho­dzi­łem nad jezioro, ni­gdy nie widzia­łem nad nim innego czło­wieka. Jed­nakże nic nie trwa wiecz­nie i oto ktoś stał nie­całe trzy­dzie­ści metrów ode mnie na skraju jeziora i patrzył na wodę.

Usia­dłem z boku drzewa, tak żeby nie było mnie widać.

Mimo że nie mogłem zoba­czyć jej twa­rzy, od razu pozna­łem włosy, dłu­gie cze­ko­la­dowe loki opa­da­jące na plecy.

Zer­k­nęła w moją stronę, więc się scho­wa­łem. Odwró­ciła się w prawo i obser­wo­wała oto­cze­nie. Wresz­cie, zado­wo­lona z tego, że jest sama, się­gnęła do dużej torby, wycią­gnęła z niej ręcz­nik i roz­ło­żyła go na brzegu.

Po tym, jak jesz­cze raz rozej­rzała się we wszyst­kie strony, się­gnęła ręką do tyłu i roz­wią­zała sukienkę na karku. Zsu­nęła się z jej ciała i biały kwie­ci­sty mate­riał zebrał się wokół jej stóp.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W ory­gi­nale: ball washer, co można by prze­tłu­ma­czyć także jako „urzą­dze­nie do mycia jaj (jąder)” [przyp. tłum.]. [wróć]