Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trylogia #4MK
Tajemniczy seryjny morderca zwany przez policję Zabójcą Czwartej Małpy sieje grozę wśród mieszkańców Chicago. Policja od lat bezskutecznie próbuje odkryć jego tożsamość.
Przełomem w śledztwie jest wypadek, w którym pod kołami autobusu ginie pieszy. Prawdopodobnie to Zabójca Czwartej Małpy: przy zwłokach zostaje znalezione charakterystyczne pudełko z fragmentem ciała uprowadzonej ofiary.
Detektyw Sam Porter w kieszeni marynarki mężczyzny natyka się na pamiętnik. Musi wejść w umysł psychopaty, by zrozumieć jego zagmatwaną historię i namierzyć ostatnią porwaną osobę. Zanim będzie za późno…
Połączenie Siedem i Milczenia owiec.
Jefferey Deaver, autor bestsellerów New York Timesa
Straszna, przerażająca... i niedająca się odłożyć! Czwarta małpa jest wszystkim, czym powinien być thriller – lektura obowiązkowa!
Heather Graham, autor bestsellerów New York Timesa
J.D. Barker jest pisarzem jedynym w swoim rodzaju, a to rzecz rzadka i wyjątkowa. Przychodzą mi na myśl tacy autorzy jak Stephen King, Lee Child, czy John Sandford. Każda jego książka jest jedyna w swoim rodzaju. Nie przegapcie żadnej!
James Patterson– autor m. in. bestsellerowego cyklu z Aleksem Crossem
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 446
Porter
Dzień pierwszy, 6.14
Znowu go było słychać, ten nieustępliwy sygnał.
„Przecież wyłączyłem dźwięk. Dlaczego słyszę powiadomienia o otrzymaniu SMS-a? Dlaczego słyszę cokolwiek? Apple zszedł na psy po odejściu Steve’a Jobsa”.
Sam Porter przetoczył się na prawy bok i na ślepo szukał telefonu na szafce nocnej.
Budzik runął na podłogę z łupnięciem typowym dla taniej elektroniki z Chin.
– Ja pierdolę.
Kiedy jego palce wymacały telefon, odłączył urządzenie od ładowarki i przysunął je do twarzy. Mrużąc oczy, wpatrywał się w mały, świecący jaskrawo wyświetlacz.
ZADZWOŃ – 911.
Wiadomość od Nasha.
Porter zerknął na połowę łóżka należącą do jego żony. Była pusta. Leżał tam tylko liścik:
Poszłam po mleko, zaraz wrócę.
Buziaczki,
Heather
Mruknął i znowu zerknął na telefon.
Piętnaście po szóstej.
To by było na tyle, jeśli chodzi o spokojny poranek.
Porter usiadł i wybrał numer swojego partnera. Nash odebrał po drugim sygnale.
– Sam?
– Cześć, Nash.
Drugi mężczyzna milczał przez chwilę.
– Przepraszam cię, Porter. Zastanawiałem się, czy się z tobą kontaktować, czy nie. Wybierałem twój numer z tuzin razy i ani razu nie zdecydowałem się zadzwonić. Wreszcie uznałem, że najlepiej będzie wysłać wiadomość. Dałem ci szansę, żebyś mógł mnie zignorować.
– Nie ma sprawy, Nash. O co chodzi?
Znowu milczenie.
– Będziesz chciał to zobaczyć na własne oczy.
– Co takiego?
– Zdarzył się wypadek.
Porter potarł skroń.
– Wypadek? Pracujemy w wydziale zabójstw. Dlaczego mielibyśmy się zajmować wypadkiem?
– Zaufaj mi. Będziesz chciał to zobaczyć – powtórzył Nash. W jego głosie pobrzmiewał niepokój.
Porter westchnął.
– Gdzie?
– W pobliżu Hyde Parku, na wysokości Pięćdziesiątej Piątej. Wysłałem ci adres SMS-em.
Telefon zadzwonił mu prosto do ucha. Porter odsunął go gwałtownie.
„Pieprzony iPhone”.
Spojrzał na wyświetlacz, zapisał adres i wrócił do rozmowy.
– Mogę przyjechać za pół godziny. Pasuje wam?
– Ta – odparł Nash. – Na razie nigdzie się nie wybieramy.
Porter się rozłączył i zsunął nogi z łóżka, wsłuchując się w przeróżne strzykania i skrzypienia wydawane na znak protestu przez pięćdziesięciodwuletnie ciało.
Słońce zaczęło już wschodzić i przez opuszczone rolety w oknie sypialni przesączało się trochę światła. Zabawne, jak ciche i ponure wydawało się to mieszkanie, gdy nie było w nim Heather.
„Poszła po mleko”.
Budzik leżący na podłodze z twardego drewna mrugnął do niego pękniętym wyświetlaczem, na którym cyfry nie przypominały już cyfr.
To będzie jeden z tych dni.
Ostatnio często się one zdarzały.
Dziesięć minut później Porter wyszedł z mieszkania ubrany w najlepszy strój – wymięty granatowy garnitur kupiony w Men’s Wearhouse przed blisko dekadą – i pokonał cztery kondygnacje schodami, żeby zejść do ciasnego holu na parterze. Zatrzymał się przy skrzynkach na listy, wyciągnął telefon i wystukał numer żony.
– Dodzwoniłeś się do Heather Porter. Skoro słyszysz skrzynkę głosową, prawdopodobnie sprawdziłam, kto dzwoni, i uznałam, że ponad wszelką wątpliwość nie chcę z tobą rozmawiać. Jeżeli chcesz złożyć mi dar w postaci ciasta czekoladowego lub jakiejś innej pyszności, przyślij mi wiadomość ze szczegółami, a ja przemyślę twoją pozycję na drabinie towarzyskiej i pewnie do ciebie oddzwonię. Jeśli jesteś sprzedawcą, który chce mnie namówić do zmiany operatora, możesz się w tej chwili rozłączyć. AT&T jest mi winne usługi przez co najmniej rok. Wszyscy pozostali mogą zostawić wiadomość. Pamiętajcie, że mój kochany mąż jest gliną nieradzącym sobie ze złością i nosi wielką spluwę.
Porter się uśmiechnął. Zawsze się uśmiechał na dźwięk jej głosu.
– Cześć, Guziczku. To tylko ja. Dzwonił Nash. Coś się dzieje w pobliżu Hyde Parku. Mam się z nim tam spotkać. Zadzwonię do ciebie później, kiedy już będę wiedział, o której wrócę do domu. – Po chwili dodał: – Och, zdaje się, że coś się stało z naszym budzikiem.
Wsunął telefon do kieszeni i przecisnął się przez drzwi. Rześkie chicagowskie powietrze przypomniało mu, że niebawem jesień ustąpi zimie.
Porter
Dzień pierwszy, 6.45
Porter pojechał Lake Park Avenue i miał dobry czas; dotarł na miejsce za kwadrans siódma. Wóz policyjny blokował Pięćdziesiątą Piątą Aleję w dzielnicy Woodlawn. Porter dostrzegł światła z odległości kilku przecznic – co najmniej tuzin radiowozów, karetka, dwa wozy strażackie. Dwudziestu funkcjonariuszy, może więcej. I prasa.
Kiedy się zbliżał do tego chaosu swoim dodge’em chargerem, zwolnił i wystawił odznakę przez okno. Młody policjant, w zasadzie jeszcze dzieciak, przeszedł pod żółtą taśmą policyjną i podbiegł do niego.
– Śledczy Porter? Nash kazał mi na pana czekać. Proszę zaparkować gdziekolwiek. Ogrodziliśmy cały kwartał.
Porter kiwnął głową i zaparkował przy jednym z wozów strażackich, po czym wysiadł.
– Gdzie jest Nash?
Dzieciak podał mu kubek z kawą.
– Tam, blisko karetki.
Zobaczył postawną sylwetkę Nasha rozmawiającego z Tomem Eisleyem z zakładu medycyny sądowej. Nash miał blisko metr dziewięćdziesiąt wzrostu i górował nad znacznie niższym mężczyzną. Wydawało się, że wrzucił parę kilogramów w czasie tych kilku tygodni, kiedy Porter go nie widział; charakterystyczne brzuszysko wylewało się znad paska jego spodni.
Nash przywołał go skinieniem ręki.
Eisley powitał Portera nieznacznym kiwnięciem głowy i podsunął okulary na nosie.
– Jak się masz, Sam? – Trzymał podkładkę z klipsem obciążoną co najmniej ryzą papieru. We współczesnym świecie tabletów i smartfonów zdawał się zawsze mieć tę podkładkę pod ręką; jego palce nerwowo przewracały strony.
– Domyślam się, że ma dość ludzi pytających go o to, jak się trzyma, jak mu leci i generalnie, jak się miewa – burknął Nash.
– W porządku. W porządku. – Porter zmusił się do uśmiechu. – Dziękuję, że pytasz, Tom.
– Jeśli ci czegoś trzeba, mów. – Eisley zerknął na Nasha.
– Dziękuję. – Porter popatrzył na Nasha. – A więc, wypadek?
Nash wskazał na autobus miejski zaparkowany przy krawężniku w odległości piętnastu metrów od nich.
– Człowiek kontra maszyna. Chodź.
Porter poszedł za nim. Eisley szedł kilka kroków za nimi, z przygotowaną podkładką.
Technik kryminalistyczny fotografował przód autobusu. Wgniecioną chłodnicę. Pęknięty lakier dwa i pół centymetra nad prawym reflektorem. Inny funkcjonariusz ciągnął za coś przygniecionego przez przednią prawą oponę.
Gdy podeszli bliżej, Porter zauważył czarny worek odgrodzony od rosnącego tłumu przez morze mundurowych.
– Autobus jechał ze sporą prędkością. Kolejny przystanek znajduje się jakieś półtora kilometra stąd – poinformował ich Nash.
– Wcale nie pędziłem, do cholery! Sprawdźcie GPS. Niech pan nie rzuca takich oskarżeń!
Porter spojrzał w lewo i zobaczył kierowcę autobusu. Był to rosły mężczyzna ważący co najmniej sto pięćdziesiąt kilogramów. Czarna kurtka opinała zwały ciała, które miały się pod nią pomieścić. Kręcone siwe włosy były zmierzwione z lewej strony i sterczały do góry z prawej. Nerwowe oczy strzelały w ich kierunku, przeskakując od Portera do Nasha, a potem Eisleya, i z powrotem.
– Ten popierdoleniec wyskoczył mi przed maskę. To nie był wypadek. Facet skończył ze sobą.
– Nikt nie powiedział, że zrobił pan coś złego – uspokoił go Nash.
Zadzwonił telefon Eisleya. Mężczyzna zerknął na wyświetlacz, uniósł palec i odszedł kilka kroków, żeby odebrać.
Kierowca ciągnął swój wywód:
– Opowiada pan tutaj, że pędziłem. Mogę stracić pracę, emeryturę… Myśli pan, że w swoim wieku mam ochotę szukać pracy? W tej gównianej sytuacji ekonomicznej?
Porter rzucił okiem na plakietkę z nazwiskiem.
– Panie Nelson, może by pan wziął głęboki wdech i spróbował się uspokoić?
Po czerwonej twarzy mężczyzny spływał pot.
– Będę zamiatał chodniki, bo ten fiutek wybrał mój autobus. Mam za sobą trzydzieści jeden lat bezwypadkowej pracy, a teraz to!
Porter położył dłoń na ramieniu mężczyzny.
– Może mi pan opowiedzieć, co się wydarzyło?
– Muszę trzymać gębę na kłódkę do czasu, aż przyjedzie ktoś ze związku.
– Nie mogę panu pomóc, jeśli pan ze mną nie porozmawia.
Kierowca ściągnął brwi.
– A co pan dla mnie zrobi?
– Na początek mogę szepnąć dobre słowo Manny’emu Polanskiemu z Transitu. Jeżeli nie zrobił pan nic złego i będzie z nami współpracował, nie ma powodu, żeby pana zawieszać.
– Cholera. Myśli pan, że mogliby mnie za to zawiesić? – Otarł pot z czoła. – Chryste, nie stać mnie na to.
– Raczej tego nie zrobią, jeśli się dowiedzą, że pan z nami współpracował i że próbował pan pomóc. Być może nie będzie nawet potrzeby przesłuchiwania pana – uspokajał go Porter.
– Przesłuchiwania?
– Niech mi pan powie, co się stało. Będę mógł pogadać z Mannym i może zaoszczędzę panu kłopotu.
– Zna pan Manny’ego?
– Przez pierwsze dwa lata służby w mundurze pracowałem dla Transitu. Wysłucha mnie. Jeśli nam pan pomoże, wstawię się za panem, daję słowo.
Kierowca przemyślał propozycję i wreszcie zrobił głęboki wdech i skinął głową.
– Było tak, jak opowiadałem pana koledze. Zatrzymałem się na przystanku przy Ellis o czasie. Wsiadły dwie osoby, wysiadła jedna. Jechałem na wschód Pięćdziesiątą Piątą i wyjechałem zza zakrętu. Światło miałem zielone, więc nie było potrzeby zwalniać, chociaż wcale nie pędziłem. Niech pan sprawdzi na GPS-ie.
– Na pewno pan nie pędził.
– Nie pędziłem, jechałem równo z innymi. Może przekroczyłem dopuszczalną prędkość o kilka kilometrów na godzinę, ale nie pędziłem – powtórzył.
Porter machnął lekceważąco ręką.
– Jechał pan na wschód Pięćdziesiątą Piątą…
Kierowca przytaknął.
– Tak. Zobaczyłem kilka osób na rogu. Niewiele. Trzy, może cztery. Kiedy podjechałem bliżej, ten gość wyskoczył mi przed maskę. Bez ostrzeżenia. W jednej sekundzie stał, a w następnej znalazł się na ulicy. Wcisnąłem hamulec do dechy, ale to ustrojstwo nie zatrzymuje się w miejscu. Walnąłem go centralnie. Odrzuciło go na dobre dziesięć metrów.
– Jakiego koloru było światło? – zapytał Porter.
– Zielone.
– A nie pomarańczowe?
Kierowca pokręcił głową.
– Nie, zielone. Wiem to, bo je obserwowałem. Zrobiło się pomarańczowe po około dwudziestu sekundach. Zdążyłem wysiąść, kiedy się zmieniło. – Wskazał na sygnalizator. – Sprawdźcie nagranie z kamery.
Porter spojrzał do góry. W ciągu ostatniej dekady kamery przemysłowe trafiły na prawie każde skrzyżowanie w mieście. Przypomni Nashowi, żeby poprosił o nagranie, kiedy dotrą na komisariat. Najprawdopodobniej jego partner już złożył zamówienie.
– Gość nie przechodził przez jezdnię. Wyskoczył na nią. Zobaczycie to na filmie.
Porter podał mu wizytówkę.
– Może pan tu jeszcze chwilę zostać, na wypadek gdybym miał dalsze pytania?
Facet wzruszył ramionami.
– Pogada pan z Mannym, tak?
Porter przytaknął.
– Mogę na chwilę przeprosić? – Odciągnął Nasha na bok i ściszył głos. – Nie zabił go celowo. Nawet jeśli to było samobójstwo, nic nam do tego. Dlaczego do mnie dzwoniłeś?
Nash położył dłoń na ramieniu partnera.
– Jesteś pewien, że sobie poradzisz? Jeśli potrzebujesz więcej czasu, zrozumiem…
– Nic mi nie jest – odparł Porter. – Powiedz mi, co się dzieje.
– Jeśli potrzebujesz pogadać…
– Nash, do diaska! Nie jestem dzieckiem. Przestań owijać w bawełnę.
– Dobra – ustąpił w końcu. – Ale jeśli się okaże, że to dla ciebie za wcześnie, obiecaj mi, że od razu powiesz „pas”. Nikt nie będzie miał pretensji.
– Wydaje mi się, że praca dobrze mi zrobi. Już zaczęło mi odbijać od tego siedzenia w mieszkaniu – wyznał.
– To jest coś wielkiego, Porter – powiedział cicho Nash. – Zasługujesz, żeby tu być.
– Chryste, Nash. Wydusisz to wreszcie z siebie?
– Idę o zakład, że nasza ofiara zmierzała do skrzynki na listy. – Zerknął w stronę niebieskiej skrzynki pocztowej stojącej przed ceglanym budynkiem mieszkalnym.
– Skąd wiesz?
Na twarzy partnera Portera pojawił się uśmiech.
– Facet niósł małą białą paczuszkę przewiązaną czarnym sznurkiem.
Porter otworzył szeroko oczy.
– Nieee.
– Aha.
Porter
Dzień pierwszy, 6.53
Porter gapił się na ciało, kształt zasłonięty czarnym foliowym całunem.
Brakowało mu słów.
Nash poprosił pozostałych funkcjonariuszy i techników kryminalistycznych, żeby się wycofali i zostawili Portera samego, dali mu czas sam na sam z ofiarą. Przeszli za żółtą taśmę policyjną i rozmawiali przyciszonymi głosami, kiedy mu się przyglądali. Porter ich nie widział. Dostrzegał jedynie czarny worek ze zwłokami i leżącą obok paczuszkę. Technicy postawili przy niej znaczek z numerem jeden i niewątpliwie sfotografowali ją z tuzin razy pod każdym możliwym kątem. Wiedzieli jednak, że nie należy jej otwierać. Zostawili to jemu. Ile takich paczuszek było dotychczas?
Tuzin? Nie. Bliżej dwóch tuzinów.
Zrobił w myślach obliczenia.
Siedem ofiar. Trzy pudełka na ofiarę.
Dwadzieścia jeden.
Dwadzieścia jeden pudełek w ciągu blisko pięciu lat.
Bawił się nimi. Nie zostawiał śladów. Tylko te pudełka.
Duch.
Porter był świadkiem tego, jak wielu policjantów zajmowało się tą sprawą i odchodziło. Z każdą następną ofiarą zespół się rozrastał. Kiedy prasa zwietrzyła pojawienie się pudełka, kłębiła się wokół jak sępy. Miasto łączyło siły w solidarnym polowaniu. Potem docierało wreszcie trzecie pudełko, znajdowano ciało, a on znowu znikał. Gubił się w cieniu zapomnienia. Mijały miesiące; przestawano o nim pisać. Zespół się kurczył, bo ludzi kierowano do pilniejszych spraw.
Tylko Porter widział to wszystko od początku. Odebrał pierwszą przesyłkę i natychmiast się zorientował, z czym ma do czynienia – to był początek obłąkanego planu seryjnego zabójcy. Kiedy przyszło drugie pudełko, potem trzecie i wreszcie znaleziono ciało, inni też to dostrzegli.
To był początek czegoś potwornego. Zaplanowanego.
Złego.
A on był przy tym od początku. Czyżby teraz był świadkiem końca?
– Co jest w pudełku?
– Jeszcze go nie otworzyliśmy – odparł Nash. – Ale chyba wiesz.
Paczuszka była mała. Miała pięć na pięć centymetrów i była wysoka na siedem i pół centymetra.
„Jak pozostałe”.
Owinięta białym papierem i obwiązana czarnym sznurkiem. Adres wypisano starannym charakterem pisma. Nie znajdą żadnych odcisków palców. Nigdy nie znajdowali. Znaczki były samoprzylepne – nie znajdą śliny.
Porter zerknął na worek.
– Myślisz, że to naprawdę on? Masz nazwisko?
Nash pokręcił głową.
– Nie ma portfela ani dowodu osobistego. Zostawił twarz na chodniku i kratce chłodnicy autobusu. Wzięliśmy odciski palców, ale nie możemy ich do nikogo dopasować. To nikt.
– Ależ to jest ktoś – zaoponował Porter. – Masz rękawiczki?
Nash wyciągnął parę lateksowych rękawiczek z kieszeni i podał Porterowi. Mężczyzna wciągnął je na dłonie i wskazał na pudełko.
– Mogę?
– Czekaliśmy na ciebie – powiedział Nash. – To twoja sprawa, Sam. Zawsze tak było.
Kiedy Porter przykucnął przy paczuszce i sięgnął w jej stronę, jeden z techników podszedł do niego pospiesznie, majstrując coś przy małej kamerze wideo.
– Przepraszam, sir, ale mam rozkaz to sfilmować.
– Nie ma sprawy, synu. Ale nie chcę tu nikogo więcej. Gotów?
Zapaliło się czerwone światełko z przodu kamery i technik skinął głową.
– Proszę zaczynać, sir.
Porter obrócił paczuszkę tak, żeby móc przeczytać adres. Ostrożnie omijał krwistoczerwone plamki.
– Arthur Talbot, piętnaście czterdzieści siedem Dearborn Parkway.
Nash gwizdnął.
– Szykowna okolica. Stare majątki. Ale nazwisko nic mi nie mówi.
– Talbot jest bankowcem zajmującym się inwestycjami – poinformował technik. – Siedzi też w nieruchomościach. Ostatnio przekształcał magazyny w pobliżu jeziora w lofty. Odwalał swoją część roboty w rugowaniu stamtąd ubogich rodzin, by zastąpić je ludźmi, których stać na wysokie czynsze i regularne kupowanie kawy w Starbucksie.
Porter wiedział dokładnie, kim był Arthur Talbot. Spojrzał na technika.
– Jak się nazywasz, chłopcze?
– Paul Watson, sir.
Porter nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Pewnego dnia będzie z pana doskonały detektyw, doktorze Watsonie.
– Nie jestem doktorem, sir. Piszę pracę, ale mam jeszcze przed sobą co najmniej dwa lata.
Porter zachichotał.
– Czy już nikt nie czyta książek?
– Sam, pudełko.
– Racja, pudełko.
Pociągnął za sznurek i przyglądał się, jak węzeł się rozwiązuje. Biały papier skrupulatnie zagięto tak, by na końcu powstały idealne trójkąty.
„Jak prezent. Zapakował to jak prezent”.
Łatwo było usunąć papier, by odsłonić czarne pudełeczko. Porter odłożył papier i sznurek na bok, zerknął na Nasha i Watsona, po czym powoli uniósł wieczko.
Ucho zostało dokładnie obmyte z krwi i ułożone na podkładzie z waty.
„Dokładnie tak jak poprzednie”.
Porter
Dzień pierwszy, 7.05
– Muszę zobaczyć ciało.
Nash zerknął nerwowo na rosnący tłum.
– Jesteś pewien, że chcesz to robić tutaj? Przypatruje ci się sporo oczu.
– Rozstawmy namiot.
Nash przywołał jednego z policjantów.
Kwadrans później, ku przerażeniu nadjeżdżających kierowców, na Pięćdziesiątej Piątej Alei stanął namiot o wymiarach trzy i pół na trzy i pół metra, blokując jeden z dwóch pasów wiodących na wschód. Nash i Porter weszli za klapę. Za nimi wśliznęli się do środka Eisley i Watson. Umundurowany strażnik zajął pozycję przy wejściu, na wypadek gdyby ktoś przedarł się przez barykadę i próbował się dostać do namiotu.
Na żółtych metalowych trójnogach stało sześć tysiącdwustuwatowych reflektorów rozlokowanych w półkolu nad ciałem; zalewały one ciasną przestrzeń ostrym światłem.
Eisley pochylił się i odciągnął górną część worka.
Porter przyklęknął.
– Ktoś go ruszał?
Eisley pokręcił głową.
– Sfotografowaliśmy go, a potem kazałem go jak najszybciej zakryć. Leży tak, jak wylądował.
Mężczyzna leżał twarzą na asfalcie. Obok głowy znajdowała się niewielka kałuża krwi, która spływała strużką w kierunku krawędzi namiotu. Ciemne, przyprószone siwizną włosy były krótko ostrzyżone.
Porter włożył drugą parę lateksowych rękawiczek z pudełka stojącego po jego lewej stronie i delikatnie uniósł głowę ofiary. Oderwała się od zimnego asfaltu z dźwiękiem przypominającym ten towarzyszący odwijaniu foliowego opakowania z owocowych ruloników. Poczuł ucisk w żołądku. Dotarło do niego, że nic nie jadł. Pewnie dobrze się złożyło.
– Pomożecie mi go obrócić?
Eisley chwycił mężczyznę za ramię, a Nash stanął przy stopach.
– Na trzy. Raz, dwa…
Było jeszcze za wcześnie na stężenie pośmiertne. Ciało było luźne. Prawa noga była prawdopodobnie złamana w co najmniej trzech miejscach; lewa ręka również, i może coś jeszcze.
– O Boże, ohyda. – Nash nie odrywał wzroku od twarzy mężczyzny.
A konkretniej miejsca, w którym powinna znajdować się twarz. Policzki zniknęły i tylko wisiała na nich oderwana częściowo skóra. Żuchwa była odsłonięta i wyłamana – usta wyglądały tak, jakby ktoś chwycił szczęki i rozwarł je jak wnyki. Jedno oko było pęknięte i sączył się z niego szklisty płyn. Drugie patrzyło na nich niewidzącym wzrokiem, zielone w jaskrawym świetle.
Porter się pochylił.
– Myślicie, że da się zrekonstruować twarz?
Eisley przytaknął.
– Skieruję kogoś do tego, jak tylko dowieziemy go do mojego laboratorium.
– Trudno cokolwiek powiedzieć, ale na podstawie budowy ciała i lekkiej siwizny zaryzykuję stwierdzenie, że był przed pięćdziesiątką albo krótko po.
– Powinienem też móc podać wam dokładniejszy wiek – powiedział Eisley. Badał oczy mężczyzny, świecąc w nie latarką. – Rogówka jest nietknięta.
Porter wiedział, że istnieje możliwość oszacowania wieku na podstawie datowania radiowęglowego związków organicznych w oku metodą Lynnerupa. Ta metoda pozwalała ocenić wiek z dokładnością do roku lub dwóch.
Mężczyzna miał na sobie granatowy garnitur w prążki. Lewy rękaw był rozerwany; pęknięta kość sterczała na zewnątrz w pobliżu łokcia.
– Ktoś znalazł drugi but?
Brakowało prawego buta. Prawa skarpetka była mokra od krwi.
– Znalazł go któryś z mundurowych. Leży na stole. – Nash wskazał w prawo. – Miał też fedorę.
– Fedorę? Wraca na nie moda?
– Tylko w filmach.
– Ma coś w kieszeni – zauważył Watson i wskazał na kieszeń na piersi po prawej stronie marynarki. – Coś kanciastego. Kolejne pudełko?
– Nie. Jest za cienkie. – Porter ostrożnie odpiął kieszonkę i sięgnął do środka. Wyjął mały zeszyt, notatnik w stylu tych, które uczniowie nosili w czasach sprzed tabletów i smartfonów: jedenaście i pół na osiem centymetrów, czarno-biała okładka, kartki w linie. Był prawie całkowicie zapełniony tak drobnym i precyzyjnym pismem, że w jednej linii mieściły się dwa wersy tekstu. – To może być coś. Zdaje się, że to pamiętnik. Brawo, doktorze.
– Nie jestem…
Porter zbył chłopaka machnięciem ręki.
– Tak, tak. – Odwrócił się do Nasha. – Nie mówiłeś, że przeszukaliście kieszenie?
– Sprawdziliśmy tylko te w spodniach w poszukiwaniu portfela. Chciałem poczekać na ciebie z oględzinami ciała.
– No to sprawdźmy resztę.
Porter zaczął od prawej przedniej kieszeni spodni, na wypadek gdyby coś zostało przeoczone, a potem zajął się pozostałymi. Gdy znajdował jakiś przedmiot, kładł go delikatnie z boku. Nash nadawał przedmiotom numery, a Watson je fotografował.
– To wszystko. Nie jest tego dużo.
Porter obejrzał znaleziska:
Kwit z pralni
Zegarek kieszonkowy
Siedemdziesiąt pięć centów drobnymi
Kwit niczym się nie wyróżniał. Oprócz numeru 54 873 nie widniały na nim żadne informacje; nie było nawet nazwy ani adresu pralni.
– Zbierzcie odciski palców – polecił Porter.
Nash ściągnął brwi.
– A po co? Mamy go. Nie udało się go zidentyfikować na podstawie odcisków palców.
– Zdaje się, że liczę na cud. Może zidentyfikujemy kogoś, kto pomoże nam jego zidentyfikować. Co myślisz o zegarku?
Nash ustawił zegarek do światła.
– Nie znam nikogo, kto by chodził z zegarkiem kieszonkowym. Może ten gość jest starszy, niż ci się wydawało.
– Fedora też by to sugerowała.
– Chyba że lubił modę vintage – wtrącił Watson. – Znam wielu takich facetów.
Nash wcisnął koronkę i wieko zegarka odskoczyło.
– Hę.
– Co takiego?
– Zatrzymał się o trzeciej czternaście. Nie w momencie, w którym gość oberwał.
– Może zderzenie przesunęło wskazówki? – zastanawiał się na głos Porter.
– Nie ma na nim nawet ryski. Żadnego śladu uszkodzenia.
– Pewnie stało się coś z mechanizmem. Albo nie był nakręcony. Mogę zerknąć?
Nash podał zegarek Porterowi.
Porter pokręcił koronką.
– Ma luzy. Sprężyna się nie napina. Wspaniały egzemplarz. Chyba ręcznie robiony. Na pewno kolekcjonerski.
– Mam wuja – oznajmił Watson.
– No to gratuluję – odparł na to Porter.
– Prowadzi antykwariat w centrum. Na pewno będzie mógł nam o tym powiedzieć coś więcej.
– Naprawdę chcesz się wykazać, co? W porządku, zajmiesz się tematem zegarka. Kiedy już zakończymy inwentaryzację, zabierz go. Zobaczymy, czego się dowiesz.
Watson przytaknął, rozpromieniony.
– Czy ktoś dostrzega coś dziwnego w jego ubraniu?
Nash przyjrzał się ponownie ciału, po czym pokręcił głową.
– Ładne buty – stwierdził Eisley.
Porter się uśmiechnął.
– Prawda? To John Lobb. Po półtora tysiąca dolarów za parę. Garnitur jest tani, najprawdopodobniej ze sklepu wysyłkowego lub domu handlowego. Kosztował nie więcej niż kilkaset dolarów.
– Do czego zmierzasz? – zapytał Nash. – Pracował w branży obuwniczej?
– Nie jestem pewien. Nie chcę wyciągać pochopnych wniosków. Dziwi mnie tylko, że ktoś wydał tyle kasy na buty, nie wydając odpowiednio dużo na garnitur.
– Chyba że był sprzedawcą butów i miał specjalne zniżki? To ma sens – podsunął Watson.
– Cieszę się, że się ze mną zgadzasz. Głupie komentarze pogrzebią twoją szansę na nagrodę.
– Przepraszam.
– Nie szkodzi, doktorku. Tylko się ciebie czepiam. Mógłbym się wyżywać na Nashu, ale on przywykł do moich uwag. I psuje mi to ubaw. – Porter wskazał na mały notatnik. – Możesz mi to podać?
Watson podał mu notatnik, a Porter otworzył go na pierwszej stronie. Zmrużył oczy, gdy omiatał tekst wzrokiem.
Witaj, Przyjacielu,
jestem złodziejem, zabójcą, porywaczem. Zabijałem dla zabawy. I z konieczności. A także z nienawiści. Zabijałem po prostu po to, żeby zaspokoić potrzebę, która narastała we mnie z biegiem czasu. Potrzebę przypominającą głód, który da się zaspokoić wyłącznie poprzez rozlew krwi lub melodię, jaką można usłyszeć w udręczonym krzyku.
Informuję Cię o tym nie dlatego, że chcę Cię przerazić lub zrobić na Tobie wrażenie, ale po to, by przedstawić fakty, wyłożyć karty na stół.
Mój iloraz inteligencji wynosi 156. Jestem geniuszem.
Pewien mądry człowiek powiedział kiedyś: „Mierzenie własnej inteligencji, próba etykietowania jej, to przejaw ignorancji”. Nie prosiłem o pomiar IQ; narzucono mi ten test – wyciągnij z tego to, co chcesz.
Nic z tego nie definiuje, kim jestem; mówi tylko o tym, czym jestem. Dlatego postanowiłem sięgnąć po pióro – pragnę podzielić się tym, o czym napiszę. Bez dzielenia się wiedzą nie byłoby postępu. Ty (jako przedstawiciel społeczeństwa) nie wyciągniesz nauki ze swoich licznych błędów. A musisz się jeszcze tak dużo nauczyć.
Kim jestem?
Gdybym podał nazwisko, zepsułbym nam całą zabawę, nie sądzisz?
Najprawdopodobniej znasz mnie pod pseudonimem Zabójcy Czwartej Małpy. I może na tym poprzestaniemy? Ci, którzy lubią skróty, mogą mnie nazywać #4MK. Tak będzie najprościej. Nie ma potrzeby nikogo wykluczać.
Świetnie się zabawimy, Ty i ja.
– Ja pierdolę – burknął Porter.
Pamiętnik
Chciałbym coś ustalić na początku.
To nie jest wina moich rodziców.
Dorastałem w kochającym domu, który przykułby pewnie uwagę Normana Rockwella.
Moja matka, niech Bóg czuwa nad jej duszą, zrezygnowała z obiecującej kariery w branży wydawniczej, żeby zostać ze mną w domu po urodzeniu mnie, i chyba nigdy nie chciała wrócić. Codziennie rano stawiała na stole śniadanie dla ojca i dla mnie, a kolację podawała punktualnie o osiemnastej. Radowaliśmy się rodzinnymi chwilami, które spędzaliśmy jak najradośniej.
Matka opowiadała o swoich wyczynach dnia, a ojciec i ja słuchaliśmy jej uważnie. Miała iście anielski głos, a ja po dziś dzień za nim tęsknię.
Ojciec był finansistą. Jestem pewien, że darzono go szacunkiem, chociaż nie mówił w domu o pracy. Wierzył zdecydowanie, że wydarzenia związane z miejscem pracy należy tam właśnie pozostawić, a nie przynosić je do domu i wylewać w tej ostoi jak jakieś pomyje dla świń. Pracę zostawiał w pracy, tam, gdzie należało.
Nosił błyszczącą czarną aktówkę, ale nigdy nie widziałem, żeby ją otwierał. Codziennie wieczorem stawiał ją przy drzwiach wejściowych i stała tam do czasu, gdy wychodził do biura następnego dnia. Zgarniał ją po drodze, po tym jak pocałował czule matkę i poklepał mnie po głowie.
„Opiekuj się matką”, mawiał. „To ty jesteś tu mężczyzną do czasu mojego powrotu. Jeśli do drzwi zapuka inkasent, odeślij go do sąsiadów. Zignoruj go. Nic nie znaczy w porównaniu z ważniejszymi sprawami. Lepiej, żebyś dowiedział się o tym teraz, zamiast denerwować się takimi sprawami, gdy założysz już własną rodzinę”.
Z fedorą na głowie i aktówką w dłoni wychodził za drzwi z uśmiechem, machając do nas. Podchodziłem do okna i patrzyłem za nim, jak szedł chodnikiem (ostrożnie krocząc po lodzie w czasie mroźnych zim) i wsiadał do małego czarnego kabrioletu. To było dzieło sztuki o gardłowym ryku, który rozlegał się po przekręceniu kluczyka i narastał, gdy auto wyjeżdżało na drogę i sunęło wzdłuż chodnika z głodnym zachwytem.
Jakże ojciec uwielbiał ten samochód.
Każdej niedzieli wyciągaliśmy z garażu wielkie niebieskie wiadro oraz kilka szmat i szorowaliśmy go od dachu po koła. Ojciec godzinami pielęgnował miękki dach i nakładał wosk na metalowe elementy nie raz, ale dwa razy. Mnie powierzał zadanie czyszczenia szprych, co traktowałem bardzo poważnie. Kiedy kończyliśmy, auto lśniło, jakby dopiero co wyjechało z salonu wystawowego. Ojciec składał następnie dach i zabierał matkę i mnie na niedzielną przejażdżkę. Mimo że porsche było samochodem dwuosobowym, mieściłem się w przestrzeni za siedzeniami, gdzie było mi przytulnie, bo byłem drobnym chłopcem. Jechaliśmy do Dairy Freeze na lody i wodę sodową, a potem do parku na popołudniowy spacer pośród wielkich dębów i trawiastych pól.
Bawiłem się z innymi dzieciakami, podczas gdy matka i ojciec obserwowali mnie z zacienionego miejsca pod starym drzewem; trzymali się za ręce, a ich oczy były pełne miłości. Żartowali i śmiali się, a ja ich słyszałem, kiedy biegłem za piłką lub goniłem frisbee. „Patrzcie! Patrzcie!”, wołałem. A oni patrzyli. Tak, jak powinni rodzice. Z dumą. Byłem ich synem, ich radością. Cofałem się pamięcią do tamtych młodocianych lat. Do nich pod drzewem, takich uśmiechniętych. Cofałem się pamięcią i wyobrażałem sobie ich szyje rozpłatane od ucha do ucha, krew tryskającą z ran i tworzącą pod nimi kałuże. I śmiałem się, a serce mi trzepotało z ekscytacji; tak bardzo się śmiałem.
To było, rzecz jasna, wiele lat temu, ale z pewnością wtedy się to zaczęło.
Porter
Dzień pierwszy, 7.31
Porter zaparkował chargera przy krawężniku przed Dearborn Parkway 1547 i przyglądał się dużej murowanej rezydencji. Siedzący obok niego Nash skończył rozmowę telefoniczną.
– To był kapitan. Chce nas widzieć.
– I zobaczy.
– Był dość stanowczy.
– #4MK zamierzał wysłać przesyłkę tutaj. Zegar tyka. Nie mamy czasu pędzić teraz do kwatery głównej – odparł Porter. – To nie zajmie nam dużo czasu. Ważne jest, żebyśmy wyprzedzali zdarzenia.
– #4MK? Naprawdę zamierzasz go tak nazywać?
– #4MK, Człowiek Małpa, Zabójca Czwartej Małpy. Nie obchodzi mnie, jak będziemy nazywali tego pojeba.
Nash wyglądał przez okno.
– Niezłe domiszcze? Mieszka tu jedna rodzina?
Porter przytaknął.
– Arthur Talbot, jego żona, nastoletnia córka z pierwszego małżeństwa, pewnie jeden lub dwa rozszczekane kundle i gosposia albo z pięć.
– Sprawdziłem zgłoszenia o zaginięciach. Talbot nikogo nie zgłaszał – poinformował Nash. Wysiedli z samochodu i zaczęli się wspinać po kamiennych schodach. – Jak chcesz to rozegrać?
– Szybko – stwierdził Porter, kiedy nacisnął dzwonek.
Nash ściszył głos.
– Żona czy córka?
– Słucham?
– Ucho. Według ciebie należało do żony czy do córki?
Porter miał właśnie odpowiedzieć, gdy drzwi się uchyliły, zabezpieczone łańcuszkiem. Zimnymi brązowymi oczami patrzyła na nich gniewnie kobieta o latynoskiej urodzie, mająca co najwyżej półtora metra wzrostu.
– Jakoś pomóc?
– Zastaliśmy pana lub panią Talbot?
Zerknęła na Portera, potem na Nasha. I znowu na Portera.
– Momento.
Zamknęła drzwi.
– Stawiam na córkę – odezwał się Nash.
Porter zerknął na telefon.
– Ma na imię Carnegie.
– Carnegie? Żartujesz?
– Nigdy nie zrozumiem bogatych ludzi.
Gdy drzwi znowu się otworzyły, w progu stanęła blondynka krótko po czterdziestce. Miała na sobie beżowy sweter i czarne spodnie. Włosy zebrała w kucyk. „Atrakcyjna”, pomyślał Porter.
– Pani Talbot?
Uśmiechnęła się uprzejmie.
– Tak. Czym mogę służyć?
Latynoska stanęła za nią i obserwowała ich z drugiego końca holu.
– Śledczy Porter. A to jest śledczy Nash. Policja Chicago. Czy moglibyśmy porozmawiać?
Uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Co ona nawywijała?
– Słucham?
– Cholerna córka mojego męża. Chciałabym przeżyć tydzień bez żadnych dramatów związanych z kradzieżą w sklepie, przejażdżką kradzionym samochodem lub piciem w parku z jej równie zdzirowatymi przyjaciółkami. Mogłabym serwować darmową kawę każdemu policjantowi, który miałby ochotę tu wstąpić, bo połowa z was zagląda do nas regularnie. – Cofnęła się do środka; otworzyła za sobą drzwi, za którymi zobaczyli skąpo umeblowane wnętrze. – Zapraszam.
Porter i Nash weszli za nią. Sklepiony sufit był wysoki, a pośrodku wisiał żyrandol z błyszczących kryształów. Porter zwalczył chęć zdjęcia butów przed wejściem na biały wypolerowany marmur.
Pani Talbot odezwała się do gosposi:
– Mirando, bądź tak miła i przynieś nam herbatę oraz bajgle. Chyba że panowie woleliby pączki? – Ostatnie słowa wypowiedziała z cieniem uśmiechu.
„Ach, to poczucie humoru bogaczy”, pomyślał Porter.
– Proszę się nie kłopotać, proszę pani.
Zamożne białe kobiety nie znosiły, kiedy zwracano się do nich…
– Proszę mi mówić Patricia.
Przeszli za nią przez hol, długim korytarzem, do przestronnej biblioteki. Wypolerowane drewniane podłogi lśniły w porannym świetle, rozjaśniane dodatkowo plamami promieni słonecznych odbijanych przez kryształowy żyrandol wiszący nad dużym murowanym kominkiem. Kobieta wskazała im kanapę ustawioną pośrodku pokoju. Porter i Nash zajęli miejsca. Gospodyni usiadła w wyglądającym na wygodny, przesadnie wypchanym fotelu naprzeciwko nich i sięgnęła po filiżankę z herbatą stojącą na stoliku obok. Poranny egzemplarz „Tribune” leżał nietknięty.
– W zeszłym tygodniu przedawkowała jakieś świństwo i musiałam ją odebrać z ostrego dyżuru w środku nocy. Jej troskliwi przyjaciele odstawili ją tam, kiedy zemdlała w jakimś klubie. Zostawili ją na ławce przed szpitalem. Wyobrażacie to sobie? Arty wyjechał w interesach. Musiałam ją tu przetransportować przed jego powrotem, bo nikt nie chce go wkurzać. Lepiej, żeby macocha posprzątała i udawała, że nic się nie stało.
Do pokoju weszła gosposia z dużą srebrną tacą. Postawiła ją na stole przed nimi i nalała herbatę do dwóch filiżanek; jedną podała Nashowi, drugą Porterowi. Na tacy stały dwa talerzyki. Na jednym znajdował się odgrzany bajgiel, na drugim czekoladowy pączek.
– Nie walczę ze stereotypami – rzucił Nash i sięgnął po pączka.
– Nie trzeba było – powiedział Porter.
– Bzdura. Smacznego – odparła Patricia.
– Gdzie jest teraz pani mąż, pani Talbot? W domu?
– Wyszedł wcześnie rano, żeby zagrać w golfa w Wheaton.
Nash pochylił się do przodu.
– To prawie godzina drogi stąd.
Porter sięgnął po filiżankę, powoli pociągnął łyk herbaty i odstawił naczynie na tacę.
– A pani córka?
– Pasierbica.
– Pasierbica – poprawił się.
Pani Talbot ściągnęła brwi.
– Może mi powiecie, w jakie tarapaty tym razem się wpakowała? Będę mogła zdecydować, czy pozwolić wam z nią porozmawiać, czy też należy dzwonić do naszych prawników.
– Więc jest tutaj?
Kobieta na moment otworzyła szeroko oczy. Uzupełniła swoją filiżankę, sięgnęła po dwie kostki cukru i wrzuciła je do herbaty, zamieszała ją i wypiła. Owinęła palcami ciepłe naczynie.
– W swoim pokoju. I spała tam przez całą noc. Widziałam ją kilka minut temu, jak szykowała się do szkoły.
Porter i Nash wymienili spojrzenia.
– Możemy ją zobaczyć?
– Co ona zrobiła?
– Badamy trop, pani Talbot. Jeżeli jest tutaj, nie mamy się czym martwić. I zaraz nas tu nie będzie. Jeśli jej nie ma… – Porter nie chciał niepotrzebnie niepokoić kobiety. – Jeśli jej nie ma, możemy mieć powód do obaw.
– Nie ma potrzeby jej kryć – wyjaśnił Nash. – Musimy mieć pewność, że jest bezpieczna.
Patricia obróciła filiżankę w dłoni.
– Mirando? Czy mogłabyś przyprowadzić Carnegie?
Gosposia otworzyła usta, przemyślała to, co chciała powiedzieć, i uznała, że tego nie zrobi. Porter patrzył za nią, gdy wyszła z biblioteki, przeszła przez korytarz i weszła na schody wijące się po drugiej stronie.
Nash szturchnął go łokciem i się odwrócił. Porter powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył zdjęcie w ramce na półce nad kominkiem. Widniała na nim młoda blondynka w stroju do jazdy konnej stojąca obok kasztanowego konia. Wstał i podszedł do fotografii.
– To jest pani pasierbica?
Pani Talbot przytaknęła.
– Cztery lata temu. Miesiąc przed zrobieniem tego zdjęcia skończyła dwanaście lat. Zajęła pierwsze miejsce.
Porter przyglądał się jej włosom. Zabójca Czwartej Małpy dotychczas zamordował tylko jedną blondynkę; wszystkie pozostałe były brunetkami.
– Patricio, co się dzieje?
Odwrócili się.
W drzwiach stała nastolatka w koszulce z wizerunkiem Mötley Crüe, białym szlafroku i kapciach. Miała zmierzwione blond włosy.
– Proszę, nie nazywaj mnie Patricią – warknęła pani Talbot.
– Przepraszam, mamo.
– Carnegie, ci dżentelmeni są z policji Chicago.
Twarz dziewczyny pobladła.
– Dlaczego przyjechała do nas policja, Patricio?
Porter i Nash gapili się na jej uszy. Dwoje uszu. Znajdujących się na właściwym miejscu.
Porter
Dzień pierwszy, 7.48
Zaczęło mżyć. Schody z kamienia brukowego były mokre i śliskie, gdy Porter i Nash pokonywali je pospiesznie, idąc z rezydencji państwa Talbot do samochodu zaparkowanego przy krawężniku. Wskoczyli do środka i zatrzasnęli za sobą drzwi. Przyglądali się złowieszczemu niebu.
– Nie potrzebujemy tego gówna, nie dzisiaj – utyskiwał Porter. – Jeśli zacznie padać, Talbot odwoła grę i go stracimy.
– Mamy większy problem. – Nash stukał w swojego iPhone’a.
– Znowu kapitan Dalton?
– Nie, gorzej. Ktoś zatweetował.
– Że co?
– Zatweetował.
– Co to, do cholery, znaczy?
Nash podał mu telefon.
Porter przeczytał drobną czcionkę.
@#4MKNAZAWSZE CZY TO JEST ZABÓJCA CZWARTEJ MAŁPY?
Poniżej znajdowało się zdjęcie ofiary porannego wypadku leżącej twarzą na asfalcie. Krawędź miejskiego autobusu była ledwie widoczna w rogu.
Porter ściągnął brwi.
– Kto udostępnił to zdjęcie prasie?
– Cholera, Sam. Powinieneś się doedukować. Nikt niczego nie udostępnił. Ktoś strzelił fotkę telefonem i puścił w obieg, żeby wszyscy mogli ją zobaczyć – wyjaśnił Nash. – Tak działa Twitter.
– Wszyscy? Jak wielu ludzi to wszyscy?
Nash znowu coś wstukał.
– Post pojawił się dwadzieścia minut temu. Dostał trzy tysiące dwieście dwanaście polubień. Tweetowano go dalej ponad pięćset razy.
– Polubień? Tweetowano dalej? Co to jest, kurwa? Mów po ludzku, Nash.
– To znaczy, że sprawa nabrała rozgłosu. Świat już wie, że on nie żyje.
Zadzwonił telefon Nasha.
– Teraz to kapitan. Co mam mu powiedzieć?
Porter uruchomił silnik, wrzucił bieg i pomknął West North Street w stronę drogi 294.
– Powiedz, że podążamy za tropem.
– Jakim tropem?
– Talbotów.
Nash wydawał się skołowany.
– Ale to nie Talbotowie. Obie kobiety są w domu.
– Nie chodzi o nie. Utniemy sobie pogawędkę z Arthurem. Jestem gotów się założyć, że żona i córka nie są jedynymi kobietami w jego życiu – oznajmił Porter.
Nash skinął głową i odebrał telefon. Porter słyszał przez malutki głośnik, że kapitan krzyczy. Po mniej więcej minucie powtarzania: „Tak jest, sir” Nash zasłonił słuchawkę.
– Chce z tobą rozmawiać.
– Powiedz, że prowadzę. Nie jest bezpiecznie rozmawiać w czasie jazdy. – Skręcił kierownicę ostro w lewo, żeby wyminąć minivana jadącego wolniej niż ich sto czterdzieści kilometrów na godzinę.
– Tak jest, kapitanie. Włączam głośnik. Proszę poczekać…
Cienki, cichy głos kapitana ryknął donośnie po podłączeniu iPhone’a do systemu głośników Bluetooth w samochodzie.
– …zgłoście się na komisariacie za dziesięć minut, żebyśmy mogli zebrać zespół i zająć się sprawą. Dobijają się do mnie wszyscy dziennikarze z telewizji i gazet.
– Kapitanie, mówi Porter. Zna pan ramy czasowe równie dobrze jak my. Zamierzał wysłać ucho dzisiaj rano. To znaczy, że porwał ją dzień lub dwa dni temu. Dobra wiadomość jest taka, że nigdy ich nie zabija od razu, więc możemy mieć pewność, że ona nadal żyje… gdzieś tam. Nie wiemy, ile ma czasu. Jeżeli planował tylko wyskoczyć, żeby nadać przesyłkę, prawdopodobnie nie zostawił jej jedzenia ani wody. Przeciętna osoba przeżyje bez wody trzy dni i trzy tygodnie bez pożywienia. Zegar tyka, kapitanie. Uważam, że w najlepszym razie mamy trzy dni na znalezienie jej. Może mniej.
– Dlatego musicie tu wracać.
– Najpierw musimy wyjaśnić, kto to jest. Do tego czasu będziemy dreptali w miejscu. Chce pan ruszyć z tą sprawą? Proszę mi dać godzinę. Mam nadzieję, że uda mi się podać panu nazwisko, które będzie można przekazać prasie. Da im pan zdjęcie zaginionej dziewczyny i wezmą się do roboty – powiedział Porter.
Kapitan milczał przez chwilę.
– Godzina. I ani minuty dłużej.
– To nam wystarczy.
– Traktujcie Talbota delikatnie. Spotyka się z burmistrzem – dodał kapitan.
– Będziemy działać w rękawiczkach, zrozumiałem.
– Oddzwońcie po rozmowie z nim. – Kapitan się rozłączył.
Porter wyjechał na drogę 294. Nash wprowadził Wheaton do GPS-u.
– Czterdzieści pięć kilometrów.
Samochód przyspieszył, gdy Porter przycisnął jeszcze mocniej pedał gazu. Nash włączył radio.
– Mimo że policja Chicago nie wydała jeszcze oświadczenia, podejrzewa się, że pieszy, który zginął rano pod kołami autobusu miejskiego w pobliżu Hyde Parku, był tak zwanym Zabójcą Czwartej Małpy. Paczuszka sfotografowana na miejscu wypadku przypomina te, które zabójca wysyłał w przeszłości. Mianem Zabójcy Czwartej Małpy ochrzcił go niegdyś Samuel Porter, śledczy z chicagowskiej policji, jeden z pierwszych, którzy dostrzegli charakterystyczny schemat działania przestępcy.
– To nieprawda! Nie wymyśliłem tego…
– Cii! – przerwał mu Nash.
– Wizerunek czterech małp wywodzi się ze świątyni Tosho-gu w Nikko w Japonii, gdzie rzeźby przedstawiające małpki umieszczono nad wejściem. Pierwsza zasłania uszy, druga oczy, trzecia usta. Stanowi to ilustrację przysłowia: „Nie słyszałem nic złego, nie widziałem nic złego, nie mówię nic złego”. Czwarta małpa to alegoria „Nie czynię nic złego”. Schemat działania zabójcy pozostaje niezmienny od czasu jego pierwszej ofiary, Calli Tremell, która zginęła pięć i pół roku temu. Dwa dni po porwaniu rodzina Tremellów otrzymała pocztą ucho. Dwa dni później, oczy. Po kolejnych dwóch dniach pojawił się język. Ciało znaleziono w Bedford Park dwa dni po dacie stempla pocztowego na ostatniej przesyłce. Ofiara ściskała w dłoni liścik, na którym napisano po prostu: „Nie czynię nic złego”. Później odkryto, że Michael Tremell, ojciec zabitej, był zaangażowany w nielegalny hazard i przelewał miliony dolarów na zagraniczne rachunki…
Nash wyłączył radio.
– Zawsze porywa dziecko lub rodzeństwo, żeby ukarać ojca za jakiegoś rodzaju przestępstwo. Dlaczego nie tym razem? Dlaczego nie Carnegie?
– Nie wiem.
– Ktoś powinien sprawdzić finanse Talbota – podsunął Nash.
– Dobry pomysł. Kogo mamy?
– Matta Hosmana?
Porter skinął głową.
– Zadzwoń do niego. – Sięgnął do kieszeni na piersi, wyciągnął z niej pamiętnik i rzucił go Nashowi na kolana. – A potem czytaj to na głos.
Pamiętnik
Matka i ojciec byli dość mocno zżyci z sąsiadami, Simonem i Lisą Carterami. Byłem zaledwie jedenastoletnim chłopcem owego lata, kiedy pojawili się w naszej cudownej dzielnicy, i wszyscy oni wydawali mi się starzy, gdy patrzyłem na nich ze swojej ograniczonej perspektywy. Teraz jednak dociera do mnie, że matka i ojciec mieli po jakieś trzydzieści pięć lat, i nie sądzę, żeby Carterowie byli więcej niż o rok lub dwa lata młodsi. Najwyżej trzy. Może cztery, ale wątpię, żeby różnica wynosiła ponad pięć lat. Przeprowadzili się do sąsiedniego domu, jedynego oprócz naszego stojącego przy końcu tej spokojnej uliczki.
Czy wspominałem, jak niesamowicie piękna była moja matka?
Jakie to niegrzeczne z mojej strony, że pominąłem taki szczegół. Paplałem tu o tak nieistotnych sprawach, a nie odmalowałem obrazu właściwie ilustrującego narrację, którą zgodziłeś się łaskawie śledzić.
Gdybyś mógł sięgnąć do tego tomu i mnie spoliczkować, zachęciłbym Cię do tego. Czasami płynę i wtedy trzeba mną mocno potrząsnąć, żebym wrócił na właściwe tory. O czym to ja…?
Matka.
Matka była piękna.
Włosy miała jedwabiste. W kolorze blond, puszyste i lśniące pozbawionym przesady zdrowym połyskiem. Sięgały jej do połowy szczupłych pleców eleganckimi falami. Och, i jej oczy! To był najjaskrawszy odcień zieleni, szmaragdy osadzone w perfekcyjnie porcelanowej skórze.
Nie wstydzę się przyznać, że jej sylwetka przyciągała wzrok. Biegała codziennie, więc ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że nie miała na sobie ani grama tłuszczu. Mogła ważyć co najwyżej pięćdziesiąt kilogramów i sięgała ojcu do ramienia, czyli miała z metr sześćdziesiąt wzrostu.
Uwielbiała sukienki plażowe.
Nosiła je w najgorętsze dni i w środku zimy. Nie zważała na chłód. Pamiętam pewną zimę, w czasie której zaspy sięgały parapetów. Zastałem matkę nucącą wesoło w kuchni w krótkiej białej sukience w kwiaty tańczącej wokół jej sylwetki. Pani Carter siedziała przy stole w kuchni z parującym kubkiem szczęścia w dłoniach, a matka tłumaczyła jej, że nosi takie sukienki, bo dzięki nim czuje się wolna. Lubiła krótkie, bo uważała, że nogi stanowią jej największy atut. Opowiadała też, jak bardzo ojciec uwielbiał jej sukienki. Jak się nimi bawił. Jak lubił czuć ich materiał na barkach lub zawinięty wokół…
Matka mnie spostrzegła, a ja wyszedłem.
Porter
Dzień pierwszy, 8.49
Porter nie znał się na golfie. Nie przemawiała do niego idea uderzania w białą piłeczkę, a następnie uganiania się za nią godzinami. Rozumiał, że może to stanowić wyzwanie, niemniej nie uważał, żeby to był sport. Siatkówka to sport. Piłka nożna też. Ale coś, co można uprawiać w wieku osiemdziesięciu lat, kiedy taszczy się na plecach butlę z tlenem i nosi pastelowe spodnie, nigdy nie będzie sportem.
Restauracja przy polu była jednak dobra. Zabrał Heather do Chicago Golf Club dwa lata temu z okazji rocznicy ślubu i zamówił najdroższy stek, jaki kiedykolwiek jadł. Heather zamówiła homara, o którym rozprawiała potem tygodniami. Pensja policjanta nie dawała wielu możliwości, ale warto było wydać pieniądze na wszystko, co uszczęśliwiało jego żonę.
Zatrzymał się przed dużym budynkiem klubu i podał kluczyki parkingowemu.
– Proszę zaparkować blisko. Będziemy tu krótko.
Wyprzedzili niepogodę. Niebo przesłaniała lekka mgiełka, ale ciemne burzowe chmury zatrzymały się nad miastem.
Hol był przestronny i dobrze wyposażony. Kilku członków zebrało się przy kominku w odległym kącie, skąd rozciągał się widok na luksusowe pole zaczynające się tuż za przeszklonymi oknami balkonowymi. Ich głosy odbijały się echem od marmurowej podłogi i mahoniowej boazerii.
Nash gwizdnął cicho.
– Jeśli będziesz robił z siebie żebraka, każę ci czekać w samochodzie.
– W miarę upływu tego dnia żałuję coraz bardziej, że nie włożyłem lepszego garnituru – przyznał Nash. – Nie obracamy się w takim świecie, Sam.
– Grasz?
– Kiedy po raz ostatni trzymałem kij golfowy, ćwiczyłem podstawowe uderzenie. To jest klub golfowy dla dużych chłopców. Mnie brakuje cierpliwości – odparł Nash.
W pobliżu środka holu siedziała za biurkiem młoda kobieta. Kiedy do niej podeszli, podniosła wzrok znad laptopa i się uśmiechnęła.
– Dzień dobry, panowie. Witamy w Chicago Golf Club. W czym mogę pomóc?
Posłała im lśniący biały uśmiech, ale Porter dostrzegł, że ich ocenia. Nie zapytała, czy mają rezerwację, i wątpił, żeby było to skutkiem przeoczenia. Wyciągnął odznakę i pokazał ją recepcjonistce.
– Szukamy Arthura Talbota. Jego żona powiedziała, że tu dzisiaj gra.
Uśmiech kobiety zbladł, kiedy strzeliła oczami w stronę odznaki Portera, a potem Nasha. Podniosła słuchawkę telefonu, wybrała numer wewnętrzny, powiedziała coś cicho i się rozłączyła.
– Proszę usiąść. Za chwilę ktoś do panów przyjdzie. – Wskazała kanapę w odległym kącie.
– Poczekamy tutaj, dziękujemy – odparł Porter.
Kolejny uśmiech. Recepcjonistka wróciła do komputera. Szczupłe zadbane palce skakały po klawiaturze.
Porter zerknął na zegarek. Zbliżała się dziewiąta.
Drzwiami po ich lewej stronie wszedł do holu mężczyzna po pięćdziesiątce. Miał schludnie zaczesane do tyłu siwiejące włosy i perfekcyjnie wyprasowany granatowy garnitur. Zbliżając się do nich, wyciągnął rękę w stronę Portera.
– Słyszałem, że przyszli panowie spotkać się z panem Talbotem? – Miał słaby uścisk dłoni. Ojciec Portera nazywał to ściskaniem zdechłej ryby. – Douglas Prescott, starszy menedżer.
Porter mignął odznaką.
– Śledczy Porter, a to jest śledczy Nash z chicagowskiej policji. Sprawa jest nadzwyczaj pilna. Wie pan, gdzie znajdziemy pana Talbota?
Blondynka im się przyglądała. Kiedy Prescott zerknął w jej stronę, wróciła do laptopa. Mężczyzna wrócił wzrokiem do Portera.
– Sądzę, że grupa pana Talbota rozpoczęła grę o siódmej trzydzieści, więc przebywa na polu. Mogą panowie na niego tutaj poczekać. W jadalni znajdą panowie wyborne śniadanie. Jeżeli lubią panowie cygara, oferujemy najlepszy wybór.
– Sprawa nie może czekać.
Prescott ściągnął brwi.
– Nie przeszkadzamy naszym gościom w czasie gry, panowie.
– Nie przeszkadzamy? – powtórzył Nash.
– Nie przeszkadzamy – upierał się Prescott.
Porter wywrócił oczami. Dlaczego wszyscy zdawali się wychodzić z siebie, żeby utrudniać mu działanie?
– Panie Prescott, brakuje nam czasu i cierpliwości na coś takiego. Według mnie ma pan dwie opcje. Może nas pan zaprowadzić do pana Talbota, albo mój partner aresztuje pana pod zarzutem utrudniania śledztwa, przykuje pana do biurka kajdankami i zacznie wołać pana Talbota tak długo, aż ten do nas podejdzie. Widziałem go już w akcji. Facet jest głośny. Wybór należy do pana, ale naprawdę uważam, że pierwsza opcja w mniejszym stopniu zakłóci działanie tej placówki.
Recepcjonistka stłumiła chichot.
Prescott posłał jej wściekłe spojrzenie, podszedł do nich i ściszył głos.
– Pan Talbot jest ważnym sponsorem i osobistym przyjacielem pańskiego szefa, burmistrza. Grali tu razem przed zaledwie dwoma tygodniami. Nie sądzę, by któryś z nich był zadowolony na wieść, że dwóch funkcjonariuszy chciało splamić honor policji chicagowskiej, grożąc cywilowi w związku z tym, że próbował wykonywać swoją pracę. Gdybym zadzwonił do niego teraz i powiedział, że zamierzacie tu urządzić scenę, niewątpliwie odesłałby was do swojego prawnika, zanim wziąłby pod uwagę chęć poświęcenia czasu na rozmowę z wami.
Nash odpiął kajdanki od paska.
– Aresztuję tego bubka, Sam. Chcę zobaczyć, jak będzie sobie radził w pace w otoczeniu kokainistów i pijusów. Jestem pewien, że panna – zerknął na plakietkę blondynki – Piper pomoże nam z największą przyjemnością.
Prescott poczerwieniał.
– Niech pan weźmie głęboki wdech i dobrze się zastanowi, zanim pan powie coś więcej, panie Prescott – ostrzegł go Porter.
Prescott wywrócił oczami, po czym odezwał się do panny Piper:
– Gdzie znajduje się w tej chwili grupa pana Talbota?
Stuknęła różowym akrylowym paznokciem w monitor.
– Podjechali właśnie do szóstego dołka.
– Macie kamery? – zainteresował się Nash.
Kobieta pokręciła głową.
– Nasze meleksy są wyposażone w urządzenia śledzące GPS. Dzięki temu zapobiegamy powstawaniu zatorów i zapewniamy wszystkim płynną grę.
– Jeżeli ktoś gra powoli, zgarniacie go z pola i kierujecie do szkółki?
– Nie podejmujemy tak drastycznych działań. Możemy wysłać tam zawodowca, który udzieli kilku rad. I pomoże przejść dalej – wyjaśniła recepcjonistka.
– Może nas tam pani zawieźć?
Kobieta zerknęła na Prescotta. Mężczyzna podniósł ręce w geście poddania się.
– Proszę jechać.
Panna Piper zabrała torebkę spod biurka i wskazała w stronę korytarza w zachodniej części budynku.
– Tędy proszę.
Po chwili siedzieli w meleksie jadącym po brukowanej ścieżce. Panna Piper prowadziła, Porter siedział obok niej, a Nash na małej ławce z tyłu. Przeklął, kiedy najechali na wybój, przez co aż podskoczył.
Porter wsunął dłonie do kieszeni. Na otwartej przestrzeni było zimno.
– Przepraszam za swojego szefa. Potrafi być… – Zamilkła, szukając odpowiedniego słowa. – Bywa czasami gburowaty.
– A co to znaczy? – zapytał Nash.
– Nie chciałbyś zaprosić kogoś takiego na swój wieczór kawalerski – odparł Porter.
Nash parsknął śmiechem.
– Raczej nie stanę niebawem przed ołtarzem. Chyba że panna Piper ma przyjaciółkę, która szuka pracownika służby cywilnej zarabiającego kiepskie pieniądze w zamian za regularne narażanie życia. Pracuję do późna i zaglądam do kieliszka częściej, niż chciałbym się przyznać przed kimś nowo poznanym.
Porter popatrzył na pannę Piper.
– Proszę się nim nie przejmować. Nie ma pani prawnego obowiązku umawiać policjantów z atrakcyjnymi przyjaciółkami.
Kobieta zerknęła we wsteczne lusterko.
– Niezła z pana partia. Skontaktuję się z koleżankami ze studiów zaraz po powrocie do biurka.
– Będzie mi bardzo miło – odpowiedział Nash.
Porter podziwiał krajobraz. Na krótkiej i soczystej trawie nie było widać choćby jednego chwastu czy niepokornego ździebełka. Po obydwu stronach ścieżki znajdowały się małe stawy. Ogromne dęby rosły przy skraju torów, a ich gałęzie chroniły graczy przed słońcem i wiatrem.
– Tam są. – Panna Piper wskazała ruchem głowy na grupkę czterech mężczyzn stojących wokół czegoś, co przypominało wysoką chudą fontannę.
– Co to jest? – zapytał Nash.
– Co takiego? – Panna Piper się uśmiechnęła.
– To jest, panowie, urządzenie do mycia piłek1.
Nash pomasował skronie i zamknął oczy.
– Przyszło mi do głowy tyle dowcipów, że aż mnie rozbolała.
Panna Piper zaparkowała za meleksem Talbota i zaciągnęła hamulec.
– Mam na panów poczekać?
Porter uśmiechnął się do niej.
– Byłoby miło. Dziękujemy.
Nash zeskoczył ze swojego miejsca.
– W drodze powrotnej to ja siadam obok kierowcy. Ławka z tyłu jest twoja.
Porter podszedł do czterech mężczyzn szykujących się do wybijania piłki i pokazał odznakę.
– Witam panów. Śledczy Sam Porter z chicagowskiej policji. To jest mój partner, śledczy Nash. Przepraszam, że zakłócam panom grę, ale mamy sytuację niecierpiącą zwłoki. Który z panów to Arthur Talbot?
Wysoki mężczyzna trochę po pięćdziesiątce z krótko ostrzyżonymi przyprószonymi siwizną włosami przekrzywił lekko głowę i posłał im uśmiech zwany przez Nasha uśmiechem polityka.
– To ja – powiedział.
Porter ściszył głos.
– Czy moglibyśmy przez chwilę porozmawiać na osobności?
Talbot miał na sobie brązową wiatrówkę włożoną na białą koszulkę polo, brązowy pasek i beżowe spodnie. Pokręcił głową.
– Nie ma takiej potrzeby. To są moi partnerzy biznesowi. Nie mam przed nimi tajemnic.
Starszy mężczyzna po jego lewej stronie podsunął na nosie okulary w drucianej oprawie i przygładził coś, co wyglądało na zaczeskę zmierzwioną przez lekki wiatr. Nie spuszczał z Portera zalęknionego spojrzenia.
– Możemy kontynuować grę, Arthurze. Dogonisz nas w dowolnym momencie.
Talbot podniósł rękę, żeby go uciszyć.
– W czym mogę panu pomóc, detektywie?
– Wygląda pan bardzo znajomo – zwrócił się Nash do mężczyzny stojącego po prawej stronie Talbota.
Porter też odniósł takie wrażenie, ale nie mógł skojarzyć człowieka. Około metra osiemdziesięciu wzrostu. Gęste ciemne włosy. Wysportowany. Po czterdziestce.
– Louis Fischman. Poznaliśmy się kilka lat temu. Prowadziliście sprawę Elle Borton. Pracowałem wówczas w biurze prokuratora okręgowego. Przeszedłem do sektora prywatnego.
Talbot ściągnął brwi.
– Elle Borton? Dlaczego kojarzę to nazwisko?
– Była jedną z ofiar Zabójcy Małpy, prawda? – Trzeci mężczyzna dołączył do rozmowy. Majstrował coś przy urządzeniu do mycia piłek.
Porter przytaknął.
– Drugą.
– No tak.
– Popieprzony drań – burknął mężczyzna w okularach. – Macie jakieś poszlaki?
– Niewykluczone, że miejski autobus załatwił go dzisiaj rano – poinformował Nash.
– Miejski autobus? Wydał go kierowca? – zapytał Fischman.
Porter pokręcił głową i wyjaśnił sytuację.
– I wierzycie, że to był Zabójca Małpy?
– Na to wygląda.
Arthur Talbot ściągnął brwi.
– Dlaczego panowie do mnie przyszli?
Porter wziął głęboki wdech. Nienawidził tej części swojej pracy.
– Mężczyzna, który zginął, najprawdopodobniej zmierzał do skrzynki pocztowej stojącej po drugiej stronie ulicy.
– Och?
– Na paczce widniał adres domowy pana Talbota.
Twarz Talbota pobladła. Jak większość mieszkańców Chicago, znał sposób działania mordercy.
Fischman położył dłoń na jego ramieniu.
– Co się znajdowało w przesyłce, detektywie?
– Ucho.
– Och nie. Carnegie…
– To nie była Carnegie, panie Talbot, ani Patricia. Obie są bezpieczne. Zanim tu przyjechaliśmy, byliśmy w pańskim domu. To pańska żona powiedziała nam, gdzie pana znajdziemy – wyrzucił z siebie jak najszybciej Porter, a potem ściszył głos, próbując tym samym uspokoić mężczyznę. – Potrzebujemy pańskiej pomocy, panie Talbot. Musi nam pan pomóc ustalić, kogo porwał.
– Muszę usiąść – powiedział Talbot. – Zaraz zwymiotuję.
Fischman zerknął na Portera, a potem mocniej zacisnął dłoń na ramieniu Talbota.
– Arty, zaprowadzę cię do meleksa.
Odsunął się od stojaka z piłką, podprowadził mężczyznę do meleksa i posadził na siedzeniu.
Porter pokazał Nashowi, żeby został na miejscu, a sam poszedł za mężczyznami. Usiadł obok Talbota, żeby móc z nim rozmawiać po cichu.
– Wie pan, jak on działa, prawda? Zna pan schemat?
Talbot przytaknął.
– Nie czynię nic złego – szepnął.
– Zgadza się. Znajduje osobę, która zrobiła coś złego, coś, co on uważa za zły czyn, i odbiera jej kogoś bliskiego. Kogoś, na kim tej osobie zależy.
– Ja nie, ja nie… – jąkał się Talbot.
Fischman wszedł w tryb prawnika.
– Arty, chyba nie powinieneś mówić nic więcej, zanim nie porozmawiamy.
Talbot oddychał ciężko.
– Mój adres? Jesteście pewni?
– Dearborn Parkway piętnaście czterdzieści siedem – powiedział Porter. – Tak, jesteśmy pewni.
– Arty… – burknął pod nosem Fischman.
– Musimy się dowiedzieć, kto to jest. Kogo porwał. – Porter zawahał się przez moment, zanim dodał. – Czy ma pan kochankę, panie Talbot? – Przysunął się bliżej. – Jeśli ma pan inną kobietę, może nam pan powiedzieć. Zachowamy dyskrecję. Ma pan moje słowo. Chcemy się tylko dowiedzieć, kogo porwał.
– To nie tak – wymamrotał Talbot.
Porter położył dłoń na jego ramieniu.
– Wie pan, kogo dopadł?
Talbot strącił jego rękę i wstał. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął telefon komórkowy, przeszedł na drugą stronę ścieżki i energicznie wystukał numer.
– Odbierz, proszę. Proszę…
Porter wstał i powoli do niego podszedł.
– Do kogo pan dzwoni, panie Talbot?
Arthur Talbot zaklął i się rozłączył.
Fischman podszedł do niego.
– Jeśli im powiesz, nie będziesz mógł tego cofnąć. Rozumiesz? Gdy to ujawnisz, prasa coś zwietrzy. Twoja żona. Udziałowcy. Masz zobowiązania. To cię przerasta. Musisz to przemyśleć. Może porozmawiaj z którymś z pozostałych prawników, jeżeli nie chcesz poruszać tego tematu ze mną.
Talbot posłał mu wściekłe spojrzenie.
– Nie będę czekał na analizę papierów wartościowych, podczas gdy jakiś psychol…
– Arty! – przerwał mu Fischman. – Przynajmniej potwierdźmy to najpierw osobiście. Upewnijmy się.
– To mi wygląda na prostą drogę do śmierci tej osoby – zauważył Porter.
Arthur Talbot machnął do niego sfrustrowany i wybrał ponownie numer w swoim telefonie. Jego twarz wyrażała coraz silniejszy lęk. Gdy się rozłączył, uderzył w wyświetlacz tak mocno, że Porter się zastanawiał, czy go nie rozbił.
Dał znak Nashowi, żeby podszedł.
– Ma pan drugą córkę, panie Talbot. Czy tak? Ze związku pozamałżeńskiego?
Kiedy Porter wypowiedział te słowa, Talbot odwrócił wzrok. Fischman jakby oklapł i wydał z siebie długie westchnienie.
Talbot zerknął na Portera, potem na Fischmana i znowu na Portera. Przeczesał włosy palcami.
– Patricia i Carnegie nic o niej nie wiedzą.
Porter podszedł do niego bliżej.
– Czy ona mieszka w Chicago?
Talbot trząsł się ze zdenerwowania. Znowu skinął głową.
– Flair Tower. Ma tam apartament. Numer dwa tysiące siedemset cztery. Mieszka z opiekunką. Zadzwonię i uprzedzę, że przyjedziecie, żebyście mogli wejść.
– Gdzie jej matka?
– Nie żyje. Od dwunastu lat. Boże, ona ma tylko piętnaście lat.
Nash odwrócił się do nich plecami i zadzwonił do dyspozytorni. Ktoś może dojechać do Flair Tower w ciągu kilku minut.
Porter poszedł za Talbotem do meleksa i usiadł obok niego.
– Kto się nią opiekuje?
– Miała raka. Jej matka. Obiecałem jej, że zaopiekuję się naszą córką po jej śmierci. Guz rósł tak szybko. To trwało tylko miesiąc. – Uderzył się w bok głowy. – Znajdował się tutaj. Nie było mowy o operacji. Zapłaciłbym każde pieniądze. Próbowałem. Ale nie mogli operować. Kochałem ją najbardziej na świecie. Musiałem jednak poślubić Patricię, miałem… zobowiązania. Istniały powody, na które nie miałem wpływu. Chciałem jednak poślubić Catrinę. Czasami życie wchodzi nam w drogę, wie pan? Niekiedy trzeba zrobić coś dla większego dobra.
Porter nie wiedział. Zupełnie tego nie rozumiał. Czy to był piętnasty wiek? Małżeństwa z przymusu od dawna należały do przeszłości. Temu gościowi brakowało kręgosłupa. Jednak na głos powiedział:
– Nie do nas należy ocenianie pana, panie Talbot. Jak się nazywa?
– Emory – powiedział Talbot. – Emory Connors.
– Ma pan jej zdjęcie?
Talbot się zawahał, po czym pokręcił głową.
– Nie przy sobie. Nie mogłem ryzykować, że Patricia je znajdzie.
Porter
Dzień pierwszy, 9.23
– Carnegie i Emory? Na Gwiazdkę sprezentuję tej rodzinie księgę imion dla dzieci – rzucił Nash. – Jakim cudem komuś udało się ukryć przed obecną żoną córkę i dziewczynę w jednym z najdroższych apartamentowców w mieście?
Porter rzucił mu kluczyki i obszedł swój samochód, żeby usiąść po stronie pasażera.
– Ty prowadź. Muszę czytać dalej ten pamiętnik. Może znajdę tu coś pomocnego.
– Leniwy drań, po prostu lubisz być wożony. Wożąc panią Porter…
– Wal się.
– Zapalam jabłuszko; musimy się dobrze bawić. – Nash wcisnął przycisk na desce rozdzielczej.
Porter nie słyszał tego powiedzonka od czasów, gdy skończył szkołę. Kiedyś mianem jabłuszka nazywano magnetyczne koguty stawiane na dachach samochodów tajniaków. We współczesnym świecie już ich nie było; zastąpiły je listwy żaróweczek LED umieszczone wzdłuż krawędzi okna w taki sposób, że nie było ich widać od środka.
Nash wrzucił trójkę, nie zdejmując nogi z gazu i ustawił się w stronę bramy wyjazdowej. Auto szarpnęło, a gumy pisnęły z zachwytem, gdy poczuły w sobie moc.
– Powiedziałem, że możesz prowadzić, ale nie sugerowałem, że masz się bawić w Grand Theft Auto moim wozem. – Porter ściągnął brwi.
– Jeżdżę fordem fiestą z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego ósmego roku. Masz pojęcie, jak to jest? Znasz to upokorzenie, które muszę znosić za każdym razem, kiedy gramolę się do środka, zamykam za sobą skrzypiące drzwi i odpalam potwora z czterocylindrowym silnikiem? Brzmi jak elektryczna temperówka. Jestem mężczyzną, potrzebuję czegoś takiego od czasu do czasu. Popraw mi humor.
Porter zbył go machnięciem ręki.
– Powiedzieliśmy kapitanowi, że zadzwonimy do niego po rozmowie z Talbotem.
Nash skręcił gwałtownie kierownicę w lewo i minął minivana jadącego grzecznie z maksymalną dopuszczalną prędkością. Podjechali tak blisko, że Porter widział Angry Birds na wyświetlaczu iPada małej dziewczynki siedzącej na tylnym siedzeniu. Mała podniosła wzrok i uśmiechnęła się na widok migających świateł, po czym wróciła do gry.
– Wysłałem mu wiadomość z Wheaton. Wie, że jedziemy do Flair Tower – poinformował Nash.
Porter pomyślał o dziewczynce bawiącej się iPadem.
– Jak można we współczesnym świecie przez piętnaście lat ukrywać córkę? To nie może być łatwe, prawda? Pomijając już kwestię aktu urodzenia, jak nie pozwolić, by tajemnica wypłynęła do Internetu? Wszystkie te sieci społecznościowe. Prasa. O Talbocie ciągle się mówi w wiadomościach, zwłaszcza od czasu, gdy rozpoczął nowy projekt w dzielnicy portowej. Kamery ciągle go śledzą i czekają, aż coś spartoli. Przecież ktoś by strzelił jakieś zdjęcie albo co.
– Pieniądze pozwalają sporo ukryć – zauważył Nash i z piskiem opon skręcił w lewo, by wyjechać na autostradę.
Porter westchnął i wrócił do pamiętnika.
Pamiętnik
Lata w naszej malutkiej części ziemi potrafiły być upalne. W czerwcu spędzałem większość czasu na dworze. Za naszym domem znajdował się las, a w jego głębi małe jezioro. Zimą zamarzało, ale latem woda była krystalicznie błękitna i przyjemnie chłodziła.
Lubiłem chodzić nad jezioro.
Mówiłem Matce, że chodzę na ryby, ale prawdę powiedziawszy, nie pociągało mnie wędkarstwo. Pomysł nadziewania robaka na haczyk i wrzucania go do wody tylko po to, żeby czekać, aż coś do niego podpłynie i skubnie wijące się stworzenie, nie przemawiał do mnie. Czy ryby jedzą w naturze robaki? Wątpiłem w to. Jeszcze nie widziałem, żeby robak z własnej woli wchodził do jeziora. Z tego, co wiedziałem, ryby jadły mniejsze ryby, a nie robaki. Może gdyby ktoś łowił ryby z wykorzystaniem mniejszych ryb, osiągałby lepsze efekty? Nigdy jednak nie miałem dość cierpliwości, by angażować się w takie głupoty.
Lubiłem jezioro.
Podobnie jak pani Carter.
Pamiętam, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy.
To było 20 czerwca. Szkoła skończyła się cudownych siedem dni wcześniej, słońce stało wysoko na niebie i uśmiechało się do naszego małego skrawka ziemi z jaskrawą żółtą miłością. Szedłem nad jezioro z wędką w dłoni i gwizdałem jakąś elegancką melodię. Zawsze byłem wesołym dzieckiem. Udanym.
Usiadłem pod swoim ulubionym drzewem, wielkim dębem o rozmiarach świadczących, że był stary. Wyobrażałem sobie, że gdybym przeciął go wpół i policzył słoje, byłoby ich wiele, może sto albo więcej. Lata przychodziły i mijały, podczas gdy dąb tam stał i przyglądał się reszcie lasu. To było wyborne drzewo.
Wraz z upływem lata wysiedziałem miejsce pod tym dębem. Zawsze kładłem wędkę na lewo od siebie, a torbę z lunchem (składającym się z kanapki z masłem orzechowym i dżemem winogronowym, rzecz jasna) po prawej. Potem wyciągałem najnowszą lekturę z kieszeni i zatracałem się wśród stron książki.
Tego dnia testowałem pewną teorię. Miesiąc wcześniej na zajęciach fizyki dowiedzieliśmy się, że Ziemia ma 4,5 miliarda lat. Wcześniej dowiedzieliśmy się, że rasa ludzka ma zaledwie 200 tysięcy lat. Gdy poznałem te fakty, z tyłu głowy zaświtała mi pewna myśl. Z tego to powodu wyjąłem tę konkretną książkę z biblioteczki – książkę o skamielinach.
Okazuje się, że obiekty, które utkwią w skale, ulegają skamienieniu i trwają tak… ile? Nie wiem, ale bardzo długo. W przypadku dinozaurów są to miliony lat. A większość zwierząt nawet nie zostaje skamielinami. Jakkolwiek by było, zwierzę musi najpierw zostać uwięzione w skale, żeby mogło skamienieć. Jeżeli czynniki atmosferyczne zniszczą je wcześniej, wszelki ślad po nim zaginie bezpowrotnie.
Miesiąc wcześniej zabiłem kota i zostawiłem jego sztywne ciało na brzegu jeziora. Chciałem zobaczyć, co się z nim stanie.
Spokojnie. To nie był czyjś pupil, tylko bezdomny kot. Mały pręgowany kot, który mieszkał w lesie. Przynajmniej tam go znalazłem. Jeżeli zwierzak do kogoś należał, nie miał żadnego medalionu. Jeżeli ktoś pozwolił, żeby jego pupil szwendał się po okolicy bez medalionu, wszelką winę za jego śmierć ponoszą beztroscy właściciele.
Kot nie wyglądał najlepiej. Już od pewnego czasu.
Przez pierwszych kilka dni jego szczątki cuchnęły dość paskudnie, ale to szybko minęło. Najpierw pojawiły się muchy, potem czerwie. Być może na początku skubnęło go też coś większego. Po miesiącu zostały z niego tylko kości. Wiatr i deszcz z pewnością poradzą sobie także z nimi. I kot zniknie bez śladu.
Wyobrażam sobie, że człowiek zniknie równie szybko.
W pierwszej chwili przestraszyłem się tego dźwięku. Choć od dawna przychodziłem nad jezioro, nigdy nie widziałem nad nim innego człowieka. Jednakże nic nie trwa wiecznie i oto ktoś stał niecałe trzydzieści metrów ode mnie na skraju jeziora i patrzył na wodę.
Usiadłem z boku drzewa, tak żeby nie było mnie widać.
Mimo że nie mogłem zobaczyć jej twarzy, od razu poznałem włosy, długie czekoladowe loki opadające na plecy.
Zerknęła w moją stronę, więc się schowałem. Odwróciła się w prawo i obserwowała otoczenie. Wreszcie, zadowolona z tego, że jest sama, sięgnęła do dużej torby, wyciągnęła z niej ręcznik i rozłożyła go na brzegu.
Po tym, jak jeszcze raz rozejrzała się we wszystkie strony, sięgnęła ręką do tyłu i rozwiązała sukienkę na karku. Zsunęła się z jej ciała i biały kwiecisty materiał zebrał się wokół jej stóp.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
W oryginale: ball washer, co można by przetłumaczyć także jako „urządzenie do mycia jaj (jąder)” [przyp. tłum.]. [wróć]