Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niesamowita opowieść pełna napięcia przekazana z mistrzostwem właściwym Barkerowi.
Po stracie rodziców młody Jack Thatch widzi na cmentarzu Stellę – tajemniczą ośmioletnią dziewczynkę o ciemnych włosach i jeszcze ciemniejszych oczach, siedzącą samotnie na ławce, ściskającą ulubioną książkę. To krótkie spotkanie wywołuje obsesję. Jack myśli o niej bezustannie, aż w końcu odnajduje ją ponownie dokładnie rok później, siedzącą na tej samej ławce, tylko po to, by wkrótce zniknąć.
W zaułku zostają znalezione zwłoki mężczyzny. Całe jego ciało jest spalone, ale ubranie zupełnie nietknięte. Detektyw Faustino Brier widzi to nie po raz pierwszy i wie, że nie ostatni. Za rok od dzisiaj znajdzie kogoś podobnego. Dokładnie 9 sierpnia.
Odizolowany od świata w zacienionym laboratorium, mały chłopiec znany tylko jako Obiekt „D” czeka, rośnie, uczy się. Nie wolno mu z nikim rozmawiać. Nigdy nie zaznał czyjegoś dotyku. Jego moc jest tak przerażająca, że ci, którzy go kontrolują, nigdy nie pozwolą mu opuścić tych murów.
Losy ich wszystkich łączą się w niewyobrażalny sposób.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 792
Pomyśl o długim łańcuchu złotych czy żelaznych ogniw, cierni czy kwiatów, które by nigdy ciebie nie oplątały, gdyby nie było jednego jakiegoś ważnego i pamiętnego dnia w twoim życiu.
Charles Dickens, Wielkie nadzieje1
8 sierpnia 1984 roku
Osiem lat
Dn. 8.08.1984:
Pacjent „D” – parametry w normie.
ZESPÓŁ OBSERWACYJNY CHARTER – 309
– Czas.
– Cicho, smarkaczu. Rozmawiam z siostrą.
Patrzyłem, jak ciocia Jo wyciąga kolejnego papierosa z paczki czerwonych marlboro setek, która leżała na jej szmacianej torbie w kratę, wkłada go do ust, zapala srebrną zippo i posyła w niebo kłąb szarego dymu.
– Powiedziałaś, że za godzinę. To było o piątej. Teraz jest szósta. Czas minął – stwierdziłem. W ogóle nie miała poczucia czasu. Gdyby tylko mogła, cały dzień siedziałaby na tym cmentarzu i gadała do nagrobków. Czy raczej do nagrobka mojej mamy. Z tatą nie rozmawiała. Nigdy za nim nie przepadała.
– Za dwie godziny leci Nieustraszony.
– Nie przegapisz Nieustraszonego.
– Ostatnio przegapiłem – przypomniałem. – Wyszliśmy stąd o szóstej trzydzieści, w domu byliśmy o siódmej, zjedliśmy kolację, zmusiłaś mnie do kąpieli, a jak już siadłem przed telewizorem, to minęło pół odcinka. Takiego serialu nie można oglądać od środka. Trzeba zacząć od początku.
Ciocia Jo zaciągnęła się papierosem.
– Masz niesamowitą pamięć jak na ośmiolatka, wiesz?
– Możemy już iść?
– Jeszcze nie.
Westchnąłem i sięgnąłem po radio.
Ciocia Jo rozłożyła koc na grobach rodziców, żebyśmy nie siedzieli w mokrej trawie. Przez całe rano padał deszcz, a słońce w Pittsburghu, nawet sierpniowe, niezbyt skutecznie suszyło. Ziemia nadal kląskała błotem.
– Cztery lata, Katy – przemówiła ciocia Jo do nagrobka mamy. – Cztery lata temu ten drań cię zabrał. Odebrał cię nam, mnie i twojemu malutkiemu Jackowi.
– Tatuś nie zabił mamusi.
– Przecież to on prowadził, nie?
– To był wypadek.
– Był pijany.
– Mama wypiła dwa kieliszki wina, a tata colę. Tak powiedział kelner. Wszystko jest w raporcie policji.
Ciocia Jo poprawiła przekrzywione kwiaty w wazonie mamusi. Paznokcie miała pożółkłe. Sam wybrałem te kwiatki, stokrotki, w supermarkecie w drodze na cmentarz. W wazonie tatusia nie było żadnych kwiatków, tylko zatęchła deszczówka i chwasty. Ciocia Jo nie pozwalała mi go wyczyścić.
– Upił się jeszcze przed wyjściem.
Pokręciłem głową.
– W domu pił herbatę mrożoną, mama też, a potem podrzucili mnie do ciebie.
– Skąd możesz to wiedzieć?
– Sama mówiłaś, że mam samowitą pamięć.
– Miałeś cztery latka.
– Piłem mleko czekoladowe. Mama przelała mi je do butelki z dzióbkiem, żebym mógł je ze sobą zabrać. Siedzieliśmy u ciebie na kanapie, obejrzeliśmy Magnum, a potem od razu położyłaś mnie spać. Wtedy nie kazałaś mi się kąpać.
– Hm.
– Radio nie działa. – Obróciłem pokrętło dookoła, ale z głośnika dobywały się tylko trzaski.
– Działa, tylko trudno tutaj złapać sygnał.
– To po co je przyniosłaś?
– Bo czasem się udaje, a twoja mama lubiła muzykę.
Stacja Bob FM nadawała na 96,9. Ustawiłem pokrętło ciut na lewo od 97. Huey Lewis zaśpiewał coś o jakimś nowym leku, ale po chwili wokal znów utonął w szumie.
Rzuciłem radio na koc obok torby cioci.
– Może odpuszczę dziś sobie kąpiel.
– Nic z tego.
– Jeśli nie będę się kąpał, będziemy mogli zostać aż do siódmej, a i tak nie przegapię Nieustraszonego – tłumaczyłem.
Ciocia Jo zdusiła niedopałek na krawędzi nagrobka taty, po czym schowała go do niedużej puszki, którą trzymała w kieszeni fartuszka spłowiałego, niegdyś różowego stroju kelnerki. Zwykle rzucała pety na ziemię, ale nie tutaj, na cmentarzu, a zwłaszcza w pobliżu grobu mamusi. Zapaliła kolejnego i zaciągnęła się głęboko.
– No dobrze, dzisiaj bez mycia, ale jutro koniecznie masz się wykąpać. Zgoda?
– Zgoda.
– No to jeszcze godzinkę. Co tu jest napisane, Jack? Umiesz przeczytać?
– Przecież wiesz, że umiem.
– No to co jest napisane?
– Co roku każesz mi to czytać.
– Co jest napisane, Jack? – Postukała w bok nagrobka mamy dłonią, w której trzymała zapalniczkę. – Przeczytaj.
Przewróciłem oczami.
– Kaitlyn Gargery Thatch. Szesnasty lutego tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt osiem, ósmy sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt. Kochająca żona, matka i siostra.
– Moja kochana siostrzyczka. Powinni jeszcze napisać: „Zamordowana przez potwora, który piciem wpędził się do grobu obok, a ją zaciągnął ze sobą siłą, bo nie chciał być sam”.
– Tatuś nie pił.
– Pił jak smok.
Ciocia Jo lubiła się napić, głównie wina. Zakładała, że wszyscy inni też piją. Nigdy nie widziałem, żeby tata pił. Mama owszem, ale niedużo, nie tak jak jej siostra.
Na nagrobku tatusia widniały tylko imię i nazwisko, data urodzenia i data śmierci. Ta sama co u mamusi. Gdyby ciocia Jo postawiła na swoim, w ogóle nie miałby nagrobka. Na szczęście decyzja nie należała do niej – koledzy taty ze sklepu z narzędziami zrobili zrzutkę i zapłacili za obie tablice, bo rodzice nie mieli odłożonych żadnych oszczędności na pogrzeb. Nagrobki wyciosano z jednej czarnej granitowej płyty. Kamień mamy lśnił, zaraz po przyjściu ciocia starannie go wypolerowała. Ten taty pokrywała warstwa pyłu i brudu, a sam kamień pod spodem zmatowiał. Wrócę później, żeby go wyczyścić, żeby lśnił tak jak ten mamusi.
Kiedy zginęli, miałem cztery lata, więc zaokrąglone szczyty nagrobków nade mną górowały. Jednak od tego czasu urosłem już prawie pół metra. Teraz wstałem i wygładziłem dżinsy na guzowatych kolanach.
– A ty dokąd?
– Przejdę się trochę.
– Powinieneś zostać i porozmawiać z matką – żachnęła się ciocia. – Na pewno jest bardzo ciekawa, co się u ciebie wydarzyło przez ten ostatni rok.
Znowu przewróciłem oczami i położyłem dłoń na nagrobku mamy.
– Mam osiem lat, mamo. Nie mam kolegów, bo dzieciaki są głupie. Ciocia Jo nie pozwala mi jeść ciastek czekoladowych na śniadanie, a w szkole jest nudno. Kolejny raport za rok, może wcześniej, jeśli coś się zmieni w sprawie ciastek.
Ciotka machnęła ręką z papierosem.
– Idź. Tylko nie odchodź za daleko.
Zerknąłem na nagrobek taty. Wiedziałem, że wrócę i z nim porozmawiam. Ale nie chciałem, żeby ciocia Jo słuchała.
Wziąłem radio z koca, maksymalnie wyciągnąłem antenę, pogłośniłem i trzymając nieduży odbiornik przed sobą, ruszyłem w górę zboczem niewysokiego pagórka w kierunku reszty cmentarza.
Rodziców pochowano na południowym krańcu pod klonem czerwonym. O tej porze roku liście płonęły jaskrawą barwą.
Szum na chwilę ustał i wydawało mi się, że słyszę Eltona Johna, ale zaraz znowu przepadł. Na szczycie wzgórza skręciłem ostro w lewo, pilnując, żeby trzymać się kamiennej ścieżki i nie deptać po grobach.
Zatrzymałem się przy mauzoleach stojących w dwóch równych rzędach po obu stronach ścieżki.
W Pittsburghu było wiele cmentarzy. Ten, All Saints Hollow, należał do największych.
Mauzolea.
Nie przepadałem za nimi.
Ciocia Jo mówiła, że kiedy przejeżdża się obok cmentarza, trzeba wstrzymywać oddech, żeby dusze zmarłych nas nie znalazły. Nie wiem, dlaczego ta zasada nie obowiązywała na terenie cmentarza, ale jeśli gdziekolwiek powinna mieć rację bytu, to właśnie przy mauzoleach. Powietrze było tu nieruchome. Wyobrażałem sobie nieboszczyków wyglądających przez szczeliny w kamiennych ścianach, wyciągających kościste dłonie gotowe w każdej chwili łapać niczego niepodejrzewających chłopców i wciągać ich do tych przysadzistych budowli, tak żeby zaginął po nich wszelki słuch.
Nabrałem dużo powietrza w płuca, przycisnąłem radio do piersi i rzuciłem się biegiem między mauzoleami. Prawie się potknąłem, kiedy z głośnika ryknął nagle Steve Perry.
Kiedy dotarłem do końca szeregu mauzoleów i wypuściłem powietrze, z radia znów rozległ się szum. Nie miałem pojęcia, dlaczego radio zadziałało między grobowcami, i nie zastanawiałem się nad tym. Mogłem znaleźć inne miejsce. Na pewno tam nie wrócę.
Rozejrzałem się wokół, po ponadstuhektarowym pagórkowatym terenie, ale nie dostrzegałem już cioci Jo ani klonu czerwonego.
Cmentarz kończył się gęstą linią drzew. Stała tam czarna metalowa ławeczka, omiatana gałęziami wierzby płaczącej – baldachim z wąskich liści i mchu unosił się ciężko w ciemności. Na ławce siedziała dziewczyna. Jakieś trzydzieści metrów dalej, przy białym SUV-ie na jednej z dróg dojazdowych, stała kobieta z rękami w kieszeniach długiego białego płaszcza.
Nie było upału, ale chłodu też nie, za ciepło na taki strój. Jej to chyba nie przeszkadzało. Płaszcz miała zapięty pod szyję. Kiedy zauważyła, że zbliżam się zza wzgórza, obróciła się w moją stronę. Oczy miała czarne, jastrzębie. Włosy, białe tak jak płaszcz, powiewały na delikatnym wietrze. Na mój widok zesztywniała, wyprostowała plecy. Dłonie zacisnęły się w pięści i zniknęły w fałdach płaszcza. Stała tak jeszcze przez chwilę, nie odrywając ode mnie czujnych, dziwnych oczu, a potem przeniosła wzrok znowu na dziewczynę na ławce.
Dziewczyna miała na sobie białą marszczoną bluzeczkę, również zapiętą od góry do dołu i schludnie wsuniętą w czarną spódnicę za kolano. Długie brązowe włosy, żywiołowo pofalowane i pokręcone, spływały jej na ramiona i plecy. Z jednej strony częściowo zasłaniały jej twarz, z drugiej były założone za ucho. Nie odrywała ciemnych oczu od książki, którą trzymała na kolanach dłońmi w rękawiczkach.
Trudno powiedzieć, jak długo tam stałem.
Trudno powiedzieć, dlaczego tam stałem.
Ale stałem i patrzyłem na nią, jak przewraca strony z łagodną determinacją, lekko rozchylonymi ustami bezgłośnie odczytując kolejne słowa dla zafascynowanej jednoosobowej publiczności.
Moje radio ryknęło nagle Jessie’s Girl i dziewczyna poderwała gwałtownie głowę, spojrzała na mnie, jedną ręką rozważnie zaznaczając miejsce w książce.
Zacząłem niezdarnie kręcić gałkami radia i w końcu udało mi się ściszyć.
Nie pamiętam, żebym podchodził do ławki, ale w jakiś sposób do niej dotarłem i zatrzymałem się tuż obok.
Dziewczyna zmarszczyła czoło i z zaciekawieniem przekrzywiła głowę.
– Ojejku, ale z ciebie brzydal.
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, więc milczałem. Wiedziałem, że nie jestem brzydki. Ciocia Jo powtarzała, że na szczęście wrodziłem się w mamę, bo wygląd po ojcu byłby prawdziwym przekleństwem. Ale miałem zdjęcie tatusia, jedyne, które udało mi się ukryć przed ciocią. Wyglądał jak gwiazdor filmowy, stał obok pordzewiałego forda, tego samego, który prowadził, kiedy…
– Ubrania też masz złachane. – Mówiła z dziwnym akcentem, trochę jak James Bond, ale nie do końca.
Radio zapiszczało głośno, zagłuszając Ricka Springfielda i wszystko inne. Wyłączyłem odbiornik, złożyłem antenę i nagle wdrapywałem się na ławkę, żeby siąść na przeciwnym końcu. Znowu nie wiedziałem dlaczego. Mój mózg krzyczał, żebym uciekał. Przecież to dziewczyna. Nie interesowały mnie dziewczyny, zwłaszcza takie sztywne porządnisie pachnące kwiatkami. Ale nie uciekłem. Usiadłem na tej samej ławce co ona, ignorując dziwne łaskotanie w brzuchu.
Pokazałem głową na kobietę stojącą przy SUV-ie.
– To twoja mama?
– Nie, to nie jest moja matka.
– To dlaczego na ciebie patrzy?
– Taka jej rola.
– Trochę to dziwne.
Dziewczyna się uśmiechnęła, ale po chwili spoważniała, jakby nie chciała, żebym to zauważył, jakby nie rozdawała uśmiechów tak swobodnie.
– Co z ciebie za chłopak, że sam włóczysz się po cmentarzu? Gdzie twoi rodzice?
– Nie żyją.
– Naprawdę? Kto ich zabił?
Nie „na co umarli?” albo „co się stało?”, ale kto ich zabił. Jakby śmierć z rąk drugiej osoby była czymś zupełnie logicznym.
– Co czytasz? – spytałem, żeby zmienić temat. Nie chciałem teraz rozmawiać o mamie i tacie. Na dziś miałem dość.
Podniosła książkę, pokazując mi okładkę – Wielkie nadzieje Charlesa Dickensa. Grzbiet miękkiej oprawy był niemal biały od zagięć, egzemplarz otwierano i zamykano tyle razy, że kolor wyblakł, a papier popękał. Okładka prezentowała się niewiele lepiej. Książka miała na oko tak z tysiąc lat, wyglądała na uratowaną z dna kartonu w jakiejś piwnicy.
– To ta o chłopaku z tratwą?
– Hmm. Brzydal, a do tego nieoczytany.
– Co to niby ma znaczyć?
– Chodzi ci o Przygody Hucka Finna. Tamtej książki nawet nie napisał Dickens, tylko Twain. Twain to marny pismak. To nawet nie jest jego prawdziwe nazwisko. Zwykły kapitan łódek, któremu udawało się naskrobać parę linijek w przerwach od picia i hazardu.
Nie czytałem niczego Dickensa ani Twaina. Na mojej półce z książkami stała połowa serii o braciach Hardych i kilkadziesiąt komiksów. Nie znałem nikogo, kto czytałby Twaina czy Dickensa, nawet moi rodzice czy ciocia Jo.
– O czym są Wielkie nadzieje?
Kobieta od SUV-a znalazła się bliżej nas. Nie zauważyłem, żeby się przemieszczała, ale teraz stała już tylko w odległości kilku metrów, obserwowała nas kątem oka i niewątpliwie nasłuchiwała każdego słowa.
Dziewczyna spojrzała na książkę trzymaną w rękach.
– O wszystkim, co naprawdę się liczy.
– Nie rozumiem.
– Nic dziwnego.
– Mogę zobaczyć? – Sięgnąłem po książkę, ale dziewczyna odsunęła się dalej na swój koniec ławki. Kobieta zaczęła się zbliżać, lecz stanęła, kiedy dziewczyna na nią spojrzała.
Położyła książkę na ławce i czubkami palców przesunęła ją w moją stronę. To wyraźnie uspokoiło kobietę.
Wziąłem tomik do ręki i przeczytałem opis na tylnej okładce.
– Mam na imię Stella – powiedziała dziewczyna. – Na cześć bohaterki tej książki, tyle że ona nazywała się Estella.
Podałem jej książkę. Spodziewałem się, że każe mi przesunąć ją z powrotem po ławce, ale nie. Chwyciła ją i znów położyła sobie na kolanach.
– Kiedy dziewczyna ci się przedstawia, wypada się odwzajemnić.
– Odwzajemnić?
Westchnęła.
– Zrobić to samo, odpowiedzieć.
– Aaa, nazywam się Jack, Jack Thatch.
– Pospolite imię dla pospolitego chłopaka. A jak naprawdę masz na imię? Nikt tak naprawdę nie nazywa się Jack, zwykle to zdrobnienie od Johna, zresztą nigdy tego nie rozumiałam. Nie jak Mike od Michaela, bardziej jak Bill od Williama, tylko jeszcze dziwniej.
– Oficjalnie nazywam się John Edward Thatch – odparłem. – Ale wszyscy wołają na mnie Jack.
– Oczywiście. A kim jest ten Edward? To zapewne jakiś krewny.
– Mój tata miał na imię Edward. Wszyscy mówili mu Eddie. Ile masz lat? Dziwnie mówisz.
Jej wzrok powędrował do starszej kobiety, a potem spoczął na okładce książki. Zaczęła skubać kartki.
– Osiem.
– Nie mówisz, jakbyś miała osiem lat. Ja też mam osiem.
– Cóż, ty też nie mówisz jak ośmiolatek.
– Stello? – powiedziała kobieta półgłosem, jakby z przyganą, przeciągając imię. – Musimy już iść.
Stella westchnęła i przymknęła oczy. Powiedziała coś szeptem tak cichym, że nie dosłyszałem słów, ale kobieta najwyraźniej zrozumiała, choć stała dalej.
Pokręciła głową, a Stella zmarszczyła brwi, zeskoczyła z ławki i ręką wygładziła spódnicę. Ruszyła ku kobiecie przez trawę.
– To cześć – powiedziałem, podnosząc rękę.
Zatrzymała się i zwróciła w moją stronę.
– Niezwykle miło było mi cię poznać, Johnie Edwardzie Jacku Thatchu.
Po tych słowach pomaszerowała pod górę do czekającego samochodu. Kobieta podążyła za nią. Kiedy się odwracała, wiatr poderwał połę jej płaszcza i zobaczyłem coś pod spodem, obraz, który wciąż widzę tak wyraźnie, jakby to było wczoraj: lufę strzelby opartą o jej nogę.
Patrzyłem, jak Stella wsiada do tyłu auta. Kobieta zamknęła za nią drzwiczki i oto zniknęła, ukryta za przyciemnianymi szybami, coraz mniejszymi, w miarę jak samochód się oddalał.
– Zostawiłam w kuchni dziesięć dolarów na pizzę. Już zamówiłam. Jak przywiozą, daj dostawcy całą dychę: osiem za pizzę i dwa napiwku, jasne?
– Jasne – odpowiedziałem, nie odrywając wzroku od telewizora. W zeszłym roku ciocia Jo upolowała atari 2600 na jakiejś wyprzedaży garażowej, a do konsoli dorzucili całe pudełko gier. Najchętniej grałem w Pac-Mana i całkiem nieźle mi szło. Jeszcze lepiej radziłem sobie z Ms. Pac-Man, ale to już w salonie gier. Pitfall! też był fajny.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– Pizza, kasa, napiwek, jasne – mruknąłem.
– Dobrze, a czego masz nie robić?
– Nikomu otwierać.
– Z wyjątkiem dostawcy pizzy.
– Z wyjątkiem dostawcy pizzy.
Ciocia Jo schyliła się i pocałowała mnie w czubek głowy. Jej kelnerski mundurek pachniał naleśnikami i przypalonymi grzankami.
– Dzisiaj zamykam, ale powinnam wrócić około północy. Może nawet wcześniej, jeśli mi się uda.
– A co, jak facet z pizzą będzie miał siekierę i porąbie mnie na kawałeczki?
– To nie dasz mu napiwku. Muszę lecieć. – Po chwili już była za progiem, została po niej tylko smużka dymu z papierosa.
Duch Blinky złapał mnie w rogu planszy i straciłem trzecie życie, game over.
– Kurna.
Dawniej ciocia zostawiała mnie z kolejnymi opiekunkami, aż do ubiegłego roku, kiedy skończyłem siedem lat. Teraz nie mogła sobie na to pozwolić. Stwierdziła, że taniej by jej wychodziło w ogóle nie pracować, niż zatrudniać kogoś, żeby mnie pilnował. Zresztą i tak nie potrzebowałem opiekunki. Większość z nich tylko siedziała i gadała z chłopakami przez telefon (niektórzy nawet tu przychodzili), a wszystkie całkowicie mnie ignorowały.
Zawarliśmy więc umowę. Koniec z opiekunkami, ja dostaję dolara, żeby grzecznie siedzieć w domu, a do tego mogę wybrać, co chcę na kolację. Zawsze chciałem pizzę. Nie było dla mnie nic lepszego. Część nowo zdobytego majątku przeznaczałem na zakup komiksów. Reszta trafiała do słoika schowanego pod łóżkiem. Kiedy ostatnio sprawdzałem, miałem już odłożone trzydzieści dwa dolary.
Wstałem, przeciągnąłem się i podszedłem do okna.
Ciocia Jo szła po drugiej stronie ulicy, mniej więcej przecznicę od domu. Zaczekałem, aż wejdzie do jadłodajni Krendal’s, gdzie pracowała, odliczyłem do dziesięciu, włożyłem buty i wyślizgnąłem się z mieszkania.
Zapukałem do drzwi z numerem 304. Nikt nie odpowiedział, więc zapukałem jeszcze raz, głośniej. Już miałem załomotać po raz trzeci, gdy drzwi uchyliły się na szerokość kilku centymetrów, zabezpieczone metalowym łańcuchem.
W szczelinie ukazały się paciorkowate oczy. Patrzyły zza grubych szkieł okularów, sklejonych na środku taśmą i tkwiących na starej, pomarszczonej twarzy zwieńczonej szopą siwych włosów. Pani Leech.
– Czego?
– Ma pani książki, prawda?
– „Ma pani książki”? To ma być eleganckie powitanie starszej osoby?
Wiedziałem, że pani Leech ma książki, bo pilnowała mnie przez ten krótki okres pomiędzy opiekunkami a decyzją cioci, żebym zostawał w domu sam. Miała całe półki książek, gazet zresztą też. Ciocia Jo mówiła, że sąsiadka gromadzi śmieci.
– Szukam Wielkich nadziei Charlesa Dickensa.
– Dickensa?
– Zgadza się. Ma pani?
Pani Leech spojrzała ponad moim ramieniem na otwarte drzwi naszego mieszkania.
– Gdzie jest ciocia?
– W pracy.
– Nie wolno ci wychodzić z domu, kiedy jej nie ma.
– Nie wyszedłem. Przecież jestem zaraz obok. – Pokazałem na drzwi. – Jeśli pożyczy mi pani książkę, podzielę się pizzą.
Zobaczyłem błysk w jej oku.
– Masz pizzę?
– Jeszcze nie, ale niedługo przywiozą.
Pani Leech miała słabość do pizzy, zwłaszcza pepperoni. Czasami jadła nawet pizzę z ananasem. Ciocia Jo twierdziła, że sąsiadce na starość miesza się w głowie. Coś chyba było na rzeczy – nikt przy zdrowych zmysłach nie kładłby ananasa na pizzy.
Zamknęła drzwi, zdjęła łańcuch i wpuściła mnie do środka.
– Zgadza się, mam książki. Całą masę książek. Tamta też chyba gdzieś tu jest.
Chciała zamknąć drzwi, ale przypomniałem jej, że musimy nasłuchiwać dostawcy pizzy. Zostawiła wąską szparę, ale niechętnie. Dwa razy przyłapałem ją, jak oglądała się niespokojnie. Ciocia mówiła mi, że do pani Leech było kiedyś włamanie, jakieś dziesięć lat temu. Wyważyli drzwi, weszli do środka i zrobili złe rzeczy. Nikt mi nie powiedział, co to były za złe rzeczy, ale od tej pory rzadko wychodziła. Mówiła, że wtedy poszli za nią do domu, więc jeśli nie będzie wychodziła, już nikt nie będzie mógł jej śledzić. Ciocia Jo robiła jej zakupy przy okazji, kiedy i tak była w spożywczym po rzeczy dla nas. Chyba nigdy nie widziałem pani Leech poza budynkiem.
– Przypilnuję drzwi – zaoferowałem. – A pani niech poszuka książki.
To ją wyraźnie uspokoiło.
Skinęła głową i zaczęła przedzierać się przez salon, ostrożnie, żeby nie poprzewracać stosów gazet.
– Dobrze, że interesujesz się klasyką, ale nie wydaje ci się, że powinieneś zacząć od czegoś w rodzaju Hucka Finna? Mark Twain jest znacznie lepszy od tamtego Brytola. Dickens okropnie leje wodę. Czasem myślę, że musiał sprawdzać okładkę, żeby sobie przypomnieć, jaką książkę właściwie bazgroli, tak bardzo się zapędza w te swoje opisy. Twain jest przystępny i bezpośredni, konkretny, znaczne zwięźlejszy.
– To do szkoły – skłamałem.
– A to już zaczęła się szkoła? – dobiegł mnie jej przytłumiony głos. Straciłem ją z oczu, była gdzieś na drugim końcu pokoju.
– Dopiero za dwa tygodnie, ale pani Thomas kazała nam przeczytać przez wakacje.
– Trudna lektura jak na trzecią klasę.
– Idę już do czwartej.
– No, chyba że tak…
Nie miałem pojęcia, w której klasie omawia się tę książkę, jeśli w ogóle jest lekturą.
– Mam! – zawołała. W tej samej chwili rozległ się huk.
– Wszystko w porządku?
– Tak, tak. To tylko encyklopedie. Powinny stać na półce, ale zajmują tyle miejsca…
Kiedy znów znalazła się w moim polu widzenia, włosy miała jeszcze bardziej rozczochrane niż wcześniej, a w ręku trzymała książkę w miękkiej oprawie.
– Z tą książką wiąże się dla mnie wiele miłych wspomnień. Chyba będę musiała przeczytać ją jeszcze raz, kiedy skończysz. Oddasz, prawda?
Przytaknąłem i sięgnąłem po książkę.
– Widzę, że ciocia wychowuje cię „własnoręcznie”, że tak powiem. – Zamyśliła się na chwilę. – Właściwie to wiele cię łączy z małym Pipem.
– Co to znaczy „własnoręcznie”?
– Nie chcę ci zbyt wiele zdradzać – odparła z uśmiechem. – Sam się przekonasz.
Ilustracja na okładce przedstawiała chłopca i dziewczynkę, oboje byli dziwnie ubrani. Chłopiec się uśmiechał, dziewczynka nie.
Razem zaczekaliśmy na dostawcę pizzy. Nie miał przy sobie siekiery.
Siedemnastego sierpnia zepsuła nam się klimatyzacja.
Nie mieliśmy drogiego systemu chłodzenia, tylko klimatyzator okienny w salonie, duże beżowe pudło, które gulgotało i z którego kapało na podłogę, ale schładzało mieszkanie przez te kilka dni w roku, kiedy w Pittsburghu przygrzewało słońce.
Siedemnasty sierpnia był właśnie jednym z takich dni – 34 stopnie przed południem, a z każdą minutą temperatura rosła.
– Nie zapłacę czynszu, jeśli Triano nie raczy przywlec tu swoich czterech liter w ciągu najbliższej godziny – oznajmiła ciocia Jo. Przepchnęła sfatygowany skórzany fotel pod drugie okno, to bez zepsutego klimatyzatora wepchniętego we framugi, i teraz leżała na nim z mokrą ścierką na czole. W ciągu ostatnich dwudziestu minut musiała zdjąć bluzkę, bo teraz miała na sobie tylko blady biustonosz i niebieskie szorty, a jej bose stopy dyndały z poręczy. – Ten szmelc zawsze się psuje, kiedy go najbardziej potrzeba – dodała.
Chciałem jej powiedzieć, że raczej mało prawdopodobne, żeby klimatyzator zepsuł się w środku zimy, ale zmieniłem zdanie.
– Napijesz się lemoniady?
– Chętnie, poproszę.
Wyciągnąłem szklankę ze sterty brudnych naczyń w kuchni, umyłem ją i nalałem lemoniady z dzbanka. Sam ją przyrządziłem. Kiedy podałem szklankę cioci, pociągnęła niepewny łyk, a potem wychyliła jednym haustem.
– Następnym razem możesz dać więcej cukru, ale dobrze ci idzie.
Jeszcze nigdy nie udało mi się zrobić idealnej lemoniady.
Zamknęła oczy i zaczęła turlać pustą szklanką po policzkach.
– Idź się pobawić na dworze. W tym wieku dzieciak nie powinien siedzieć cały dzień w czterech ścianach. Powinieneś bawić się z kolegami.
– Nie mam żadnych kolegów. W całym budynku nie ma nikogo w moim wieku.
Machnęła słabo ręką.
– Może w takim razie powinniśmy się przeprowadzić do pałacu na przedmieściach, kupić wielką rezydencję z basenem… rozległą posiadłość, żeby wszystkie dzieci z sąsiedztwa musiały się ustawiać w kolejce i składać podania o zostanie twoim kolegą albo koleżanką. Wtedy mógłbyś wybrać najlepszych, a resztę pogonić. To na pewno znacznie łatwiejsze, niż gdybyś po prostu wyszedł z domu i zaryzykował, że spotkasz kogoś w swoim wieku i nawiążesz znajomości taką staroświecką metodą. – Ciocia Jo obróciła głowę i zmrużyła oczy w blasku słońca, które kładło się jasną smugą na jej twarzy. – Kocham cię, młody, ale naprawdę nie powinieneś spędzać ostatnich dwóch tygodni wakacji ze mną w domu. Zdarza mi się być upierdliwym babskiem i teraz właśnie jest taki dzień. Rozkazuję ci wyjść na dwór i się dobrze bawić.
– Ale…
– Już – ucięła. – I masz mi nie wracać przed szóstą.
Nie próbowałem się kłócić. Wziąłem komiks ze stołu w kuchni i czmychnąłem za drzwi.
Znalazłem się na cmentarzu.
Nie podjąłem świadomej decyzji, żeby pójść na cmentarz, ale tam właśnie wylądowałem – może dlatego, że była to jedyna otwarta przestrzeń w okolicy naszego mieszkania, no i panował tam spokój. Odwiedziłem groby rodziców: włożyłem do wazonów mlecze, których nazrywałem po drodze przy Greenlee Road, i własną koszulką wyczyściłem nagrobek taty. Jeśli ciocia zapyta, gdzie się tak uświniłem, to jej odpowiem, że chłopackie zabawy to brudna sprawa.
Z poczuciem dobrze wykonanej pracy wspiąłem się na wzgórze i biegiem minąłem mauzolea, przezornie wstrzymując oddech.
Spodziewałem się, że zobaczę dziewczynę tam, gdzie poprzednio, ale ławka była pusta, jeśli nie liczyć kilku czerwonych liści klonu, które utkwiły między metalowymi elementami. Odgarnąłem je, usiadłem i otworzyłem komiks, w którego środku ukrywałem książkę z uśmiechniętym chłopcem i poważną dziewczynką na okładce. Przewróciłem na pierwszą stronę i zacząłem czytać.
Dwa dni później wróciłem na cmentarz. Kolejnego dnia również. Ławka zawsze była pusta. Przychodziłem codziennie przez resztę wakacji i jeszcze długo po rozpoczęciu lekcji, ale tamtą dziewczynę zobaczyłem dopiero blisko rok później.
Nie zauważyłem też mężczyzny obserwującego mnie spomiędzy drzew – czasem tam stał, czasami nie.
8 sierpnia 1985
Dziewięć lat
Dn. 08.08.1985:
Pacjent „D” – parametry w normie.
Nagranie audio/wideo.
– Wszystko się nagrywa?
– Nie wszystko. Ale prawie. Skup się. Drugi raz nie będę tłumaczyć.
– Przepraszam.
– Czyste kasety są w tych pudłach pod biurkiem. Jeśli ktoś tam jest, zawsze nagrywaj. Jeśli on coś mówi, nawet jeśli jest sam, koniecznie nagrywaj. To jest złoto, na tym właśnie najbardziej im zależy. Uważaj, co mówisz tutaj, w budce. Mikrofony to też złapią i zostanie oficjalnie zarejestrowane. Jeśli zrobi się gorąco, trzymaj gębę na kłódkę. Cokolwiek by się działo. Trzymaj gębę na kłódkę i rób, co do ciebie należy.
– Czyli zmieniać kasety.
– Tak.
– Mogę o coś spytać?
– Tylko żeby to nie było głupie pytanie.
– Powiedzieli mi, że mam go nie słuchać. Nie rozmawiać z nim.
– Rozwiązali ten problem już parę lat temu. Prosta sprawa. Włączyli opóźnienie. Wszystko, co słychać i widać na tych monitorach, wydarzyło się pół minuty wcześniej. Tak jest bezpiecznie.
– W takim razie dlaczego on ma na twarzy maskę?
ZESPÓŁ OBSERWACYJNY CHARTER – 309
– Pomóż mi to wyrwać – powiedziała ciocia Jo, odgarniając pnącze, które jakimś cudem zdołało opleść nagrobek mamy w ciągu dwóch dni od mojej ostatniej wizyty.
Pociągnąłem u podstawy i wyszarpnąłem roślinę z korzeniami i pecyną ziemi.
Zauważyłem, że przygląda się nagrobkowi taty – oczyszczonemu z kurzu i mchu porastającego wykute litery.
– W głowie mi się nie mieści, że możesz żywić jakiekolwiek ciepłe uczucia do człowieka, który zabił twoją matkę.
Wiedziałem, że lepiej nic nie mówić. Gdybym ją poprawił, zrobiłaby się awantura, a chciałem sprawdzić, co z ławką.
Nie licząc kilku zimowych dni, chodziłem tam prawie codziennie i za każdym razem ławka była pusta. Zacząłem nawet próbować różnych pór dnia, na wypadek gdybyśmy po prostu się mijali, ale niezależnie od godziny nigdy jej nie było.
W szkole też jej nie spotkałem. Mówiła, że jest w moim wieku, a wszystkie dzieciaki z okolicy chodziły do Lincolna. To oznaczało, że mieszka gdzie indziej, ale w takim razie co robiła tamtego dnia na cmentarzu? Kogo odwiedzała? Nie mogłem przestać myśleć o towarzyszącej jej kobiecie. Dlaczego miała strzelbę? Może porwała dziewczynę i przyjechała z nią na cmentarz, żeby… żeby co? To nie miało sensu. Całe to spotkanie było niepojęte i pewnie dlatego nie mogłem przestać o niej myśleć.
Ciocia Jo rozłożyła koc na grobach i podała mi kanapkę – biały chleb z szynką i serem. Jakiś tydzień temu zauważyłem, że przestała kupować Wonder Bread i przerzuciła się na markę własną supermarketu. Masło orzechowe też nie miało już na słoiku logo Jiffy, tylko prostą etykietkę z napisem „Masło orzechowe”. Kiedy ją o to zagadnąłem, powiedziała, że jadłodajnia gorzej sobie radzi i obcięli jej godziny. Jeśli sytuacja wkrótce się nie poprawi, pewnie będzie musiała poszukać drugiej pracy. Zaoferowałem jej swoje oszczędności, wynoszące już sto dwadzieścia trzy dolary, ale nie chciała wziąć ode mnie pieniędzy.
– Czytaj – powiedziała, gestem głowy wskazując nagrobek mamy.
– Serio? Znowu?
– Czytaj.
– Kaitlyn Gargery Thatch. Szesnasty lutego tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt osiem, ósmy sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt. Kochająca żona, matka i siostra. – Nie musiałem patrzeć na tablicę. Już dawno nauczyłem się na pamięć tekstu wyrytego na obu nagrobkach.
– Pięć lat – powiedziała ciocia cicho. Dym z papierosa tkwiącego między jej palcami wił się smużką do nieba. Nie pamiętałem czasów, kiedy nie paliła, ale wydawało mi się, że ostatnio pali więcej. Zdarzało jej się przypalać papierosa niedopałkiem poprzedniego. Zaciągnęła się, wypuściła dym. Miała żółte zęby.
Dziesięć minut później, z kanapką w brzuchu, a radiem tranzystorowym i komiksem pod pachą, wspinałem się po wzgórzu w stronę mauzoleów.
W tym roku wcześnie zrobiło się chłodno, właśnie zerwał się wiatr i świszczał pomiędzy kamiennymi budowlami.
Ławka była pusta.
Nie ma jej.
Westchnąłem, usiadłem i położyłem obok komiks – wsunąłem róg okładki pod nogę, żeby wiatr go nie porwał, i włączyłem radio.
Szum. Trochę Phila Collinsa. Znowu szum.
Wyciągnąłem antenę na pełną długość i zacząłem powoli obracać ją w różnych kierunkach.
Poryw wiatru.
Szum i trzaski.
I znowu Phil Collins, głośno i wyraźnie: „Suss, suss, sudio”.
– Siedzisz na mojej ławce.
Nie słyszałem, jak podchodziła, ale oto stała kilka kroków ode mnie w długim czarnym płaszczu.
– Idź stąd.
Zacząłem się podnosić. Serce tak mocno waliło mi w piersi, że nie mogłem zebrać myśli. Twarz oblał mi rumieniec. A jednak usiadłem prosto i wydąłem usta, przybierając najbardziej stanowczą pozę, na jaką udało mi się zdobyć.
– Nie.
Wzruszyła ramionami i usiadła na drugim końcu ławki, wygładzając spódnicę wystającą spod grubego płaszcza.
SUV stał na drugim końcu drogi dojazdowej, dalej niż poprzednio. Koło samochodu stała tamta kobieta w długim białym płaszczu i z jeszcze bielszymi włosami. Obok niej stała druga w takim samym stroju. Obie nam się przyglądały, patrzyły na mnie.
– Jak się miewasz, Johnie Edwardzie Jacku Thatchu?
– Chyba w porządku.
– Nie jesteś pewny, czy miewasz się dobrze czy nie? Wydawałoby się, że ocena własnego stanu ducha powinna być tak łatwa jak stwierdzenie stanu pogody.
– W porządku.
– A twoi rodzice? Nadal nie żyją, jak mniemam?
– Przeczytałem.
– Co przeczytałeś?
Wyciągnąłem komiks spod nogi i przesunąłem po ławce w jej stronę.
Przesunęła po okładce dłonią w rękawiczce i zmarszczyła czoło.
– Ma mi zaimponować, że przeczytałeś jakiś chłam pod tytułem Wojownicze żółwie ninja? I to numer pierwszy. Strach pomyśleć, że jest tego więcej.
Kiedy sięgnąłem do komiksu, żeby go otworzyć, dziewczyna odsunęła dłoń z taką prędkością, że ruch rozmywał się w oczach. Przez jej twarz przemknął cień zawstydzenia. Otworzyłem komiks na środku, pokazując mój egzemplarz Wielkich nadziei. A raczej nie mój, tylko pani Leech, której nadal go nie oddałem.
Na ten widok w jej oczach rozbłysły iskierki.
Kobiety w białych płaszczach powoli się przysuwały. Kiedy podniosłem głowę i na nie spojrzałem, zatrzymały się w miejscu. Mój wzrok powędrował do rąbków ich płaszczy, próbowałem dojrzeć zarys broni, jak poprzednio, ale niczego nie zauważyłem. Nawet przy kolejnych porywistych podmuchach wiatru – nic. Może wyobraziłem sobie tamtą strzelbę.
– Zrozumiałeś? – spytała dziewczyna, nie odrywając wzroku od mojej książki.
– Musiałem przeczytać dwa razy – przyznałem. – Za pierwszym razem musiałem sprawdzać znaczenie różnych słów i niektóre dialogi były trudne. Za drugim czytało mi się łatwiej.
Oparła się i spojrzała na swoją książkę – również Wielkie nadzieje.
– Czytałam ją już dwanaście razy. Kiedy jutro skończę, to będzie trzynasty.
– Czemu nie przeczytasz czegoś innego?
– A po co? Nie ma lepszych książek.
– Czy ja wiem? Czytałem dużo książek. Niektóre znacznie bardziej mi się podobają.
– Cóż, jesteś głupim chłopakiem.
– Jesteś dla mnie niemiła, bo w książce Estella była niemiła dla Pipa?
Zachichotała.
– Panie Johnie Edwardzie Jacku Thatchu, żaden z ciebie Pip. Jestem dla ciebie niemiła, bo jesteś głupim chłopakiem, który nie zasługuje na nic innego.
– Dlaczego nie widziałem cię w szkole?
– Nie chodzę do szkoły, nauczyciele przychodzą do mnie. W sumie sześcioro, z każdego przedmiotu, jaki tylko możesz sobie wyobrazić. Mówi się, że jestem bardzo mądra, być może genialna, więc uczęszczanie do publicznej szkoły mogłoby mi zaszkodzić.
– Jesteś bogata?
– Mieszkam we wspaniałym domu, niemal pałacu. Służba jest do naszej dyspozycji przez całą dobę, niczego mi nie brakuje. W wolnym czasie podróżuję po całym świecie, odwiedzam kolejne egzotyczne miejsca, uczę się o ich mieszkańcach i kulturze. To chciałbyś usłyszeć?
Wzruszyłem ramionami.
– Jeśli to prawda.
– To prawda.
– Okej.
Zaczęła skubać rękawiczkę, ciągnąć za koniuszek.
– Dlaczego je nosisz?
– Jest zimno.
– Nie aż tak. Zresztą ostatnio było ciepło, a też je miałaś.
– Może mi się podobają. – Wsunęła palec pod prawą rękawiczkę i zdjęła ją. Dłonie miała długie i wąskie.
– Stello. – Kobieta z białymi włosami łypnęła na nią i podeszła bliżej.
Stella szybko włożyła rękawiczkę z powrotem.
– Po prostu je lubię. – Wsunęła dłonie pod uda.
– Dlaczego dzisiaj? Dlaczego akurat ta ławka?
– Ile pytań…
– Byłem tutaj parę razy i cię nie spotkałem. A dzisiaj znów jesteś. Dokładnie rok od poprzedniego razu. Ósmego sierpnia. Dlaczego?
Prawie się uśmiechnęła.
– Szukałeś mnie?
– Nie. Po prostu… Blisko mieszkam. Często odwiedzam rodziców. To wszystko.
– Sprawiasz wrażenie zdenerwowanego, Jack. Ja cię tak stresuję?
– Nie – odparłem z nadzieją, że nie mam już wypieków na twarzy.
Podniosła wzrok i spojrzała na mnie intensywnie brązowymi oczami.
– Twoi rodzice zmarli ósmego sierpnia?
Przytaknąłem.
Znowu odchyliła się na oparcie ławki i uniosła oczy do nieba.
– Dziwne zbiegi okoliczności są na tym świecie.
– Moja ciocia Jo twierdzi, że nic nie dzieje się przypadkiem.
– Ciocia jest tutaj z tobą?
– Przy grobach rodziców. Przychodzimy co roku.
– No to może się jeszcze spotkamy.
– Już idziesz? Ale dopiero…
– Stello. – Znowu ta białowłosa kobieta.
Stella zmrużyła oczy i rozsiadła się wygodniej.
– Jeszcze nie. Mam godzinę. – Odniosłem wrażenie, że mówi to nie do mnie, lecz do tamtych kobiet, bo powiedziała to znacznie głośniej, niż byłoby konieczne, gdyby mówiła tylko do mnie.
Nagle zauważyłem jakiś ruch na tylnym siedzeniu SUV-a.
Jakiś mężczyzna. Nie, chłopak.
– Kto tam jest?
Stella powiodła wzrokiem za moim spojrzeniem i spochmurniała.
– David Pickford.
– Kto to jest?
– Nikt.
– Ile ma lat?
– A jakie to ma znaczenie?
– Tak się zastanawiam.
Wzruszyła ramionami.
– Dziewięć czy dziesięć, zdaje się. Tyle co my.
– Ma na twarzy maskę?
Dłoń w rękawiczce powędrowała do mojego komiksu i przerzuciła strony.
– Zapomnij o nim. Opowiedz mi o tych swoich żółwiach.
Uśmiechnąłem się i to właśnie zrobiłem. Chłopak obserwował nas z samochodu, kobiety w bieli z mniejszej odległości.
Następnym razem miałem zobaczyć go trzynaście lat później, a i tak okazało się to za szybko.
– To wcale nie jest All-American Slam – zaprotestowałem, patrząc na talerz, który postawił przede mną pan Krendal. Do Święta Dziękczynienia zostało dziesięć dni i ciocia Jo pracowała na dwie zmiany, kiedy tylko się dało, żeby uzbierać na porządny obiad z indykiem. To oznaczało, że przez jakiś czas nie było pizzy. Zawiesiła mi też kieszonkowe. Nie przeszkadzało mi to. Odłożyłem już sto czterdzieści jeden dolarów. Skoro ciocia Jo nie chciała ode mnie pieniędzy, dałem je panu Triano, gospodarzowi budynku, żeby kupił indyka i zrobił jej niespodziankę.
Elden Krendal, właściciel i jedyny kucharz w jadłodajni, miał taką zasadę, że pracownicy mogą jeść za darmo, ale tylko jeśli nie zamawiają z karty, a zjadają nadwyżki, zanim jedzenie się przeterminuje.
Kilka tygodni temu, kiedy ciocia Jo zapytała, czy może się ze mną podzielić darmowym posiłkiem, Krendal wytarł te swoje łapska z palcami jak serdelki o biały niegdyś fartuch i przyklęknął przede mną.
– Ale mały ten chłopak! Za mały jak na swój wiek. Ile, mówiłaś? Osiem lat?
Był niewysoki, parę centymetrów wyższy od cioci Jo, ale potężny. Podejrzewałem, że osiągnął takie rozmiary, bo przez cały dzień podjadał w kuchni. Musiał ważyć przynajmniej ze sto pięćdziesiąt kilo, przypominał mi sflaczałego Mr. Cleana, tego z reklam środków czystości, tyle że starszego o dwadzieścia lat. Nie miał ani jednego włosa na głowie. Kiedyś podsłuchałem, że miał już dość zakładania siatki na włosy, więc je zgolił. Ciocia Jo twierdziła, że to jego włosy miały go dość i same go opuściły. Miał też zaraźliwy uśmiech. Nie mogłem sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek się nie uśmiechał. Nawet kiedy wykrzykiwał coś z kuchni, uśmiech nie znikał mu z twarzy.
– Dziewięć – poprawiłem go.
Pokręcił głową.
– Skóra i kości. Nie wyrośniesz na silnego mężczyznę, jak będziesz podjadał z talerza ciotki. Powinieneś dostawać własny posiłek.
– Nie stać mnie… – zaczęła ciocia Jo, ale pan Krendal tylko machnął ręką.
– Będziemy karmić tego chłopaka, aż pęknie. Może kiedyś zechce u mnie pracować.
– Pójdę na studia i zostanę astronautą albo reporterem w „Daily Planet” – oznajmiłem.
– A może reporterem w kosmosie? Na pewno by się nam taki przydał – stwierdził Krendal. – Siądź sobie gdzieś, a ja załatwię ci coś do jedzenia.
Ciocia Jo wskazała na stołki przy barze, ale wybrałem boks, mały, dwuosobowy, na samym końcu, tuż przy łazienkach. W następnych tygodniach stał się moim boksem. Pan Krendal wypisał dużymi literami karteczkę o treści: REZERWACJA DLA JACKA THATCHA – ASTRONAUTY-REPORTERA i codziennie przed zmianą cioci Jo kładł ją na stoliku, bo wiedział, że pewnie też wtedy przyjdę.
Kiedy dzisiaj zapytał, co chcę na kolację, powiedziałem, że zestaw All-American Slam, jak w Denny’s, a do tego shake’a czekoladowego. Tymczasem dostałem kanapkę z chleba żytniego z kurczakiem, frytki i szklankę wody.
– To All-American Slam w wersji Krendala. Być może nieco się różni od posiłku o tej samej nazwie u konkurencji – oznajmił kucharz. – Kiedy ci sympatyczni ludzie z Denny’s ukradli tę nazwę z mojej karty, nie przeczytali opisu dania. Mam ten sam problem z ludźmi z McDonalda. Przez rok im tłumaczyłem, że Big Mac to miska makaronu z serem i bekonem na wierzchu, ale w ogóle nie słuchali. Za moich czasów kradzież własności intelektualnej to było coś. Dzisiaj złodzieje w ogóle się nie szanują.
Zwichrzył mi włosy i wrócił do kuchni. Zawsze prosiłem o czekoladowego shake’a. Nigdy go nie dostałem. Krendal upierał się, że ludzi nie stworzono do pochłaniania takich ilości cukru, a woda jest zdrowsza, zwłaszcza dla moich zębów. On sam przez pięćdziesiąt osiem lat nigdy nie miał próchnicy. Od razu nadmienił też, że nigdy nie pił shake’ów.
Szybko uporałem się z kanapką i frytkami. Były przepyszne.
Podczas gdy jadłem, ciocia Jo uwijała się na sali. Ona też się uśmiechała. Widziałem, jak przed każdym klientem przywołuje na twarz swój najlepszy uśmiech. Widziałem też, że gdy tylko odwraca się do klienta plecami, uśmiech znika z jej twarzy. Nie chciała tu być.
Już miałem wracać do domu, kiedy rzuciła mi na stół cztery dolary.
– Obsłużyłam trzy stoliki i ledwie uzbierałam na fajki. Fatalne dziś napiwki. Niech to się lepiej szybko poprawi. Będziesz tak miły i skoczysz obok po dwie paczki czerwonych setek? Reszta dla ciebie.
Chciałem odmówić. Ciocia za dużo paliła. Tego ranka kasłała bez przerwy prawie pięć minut, zanim w ogóle wstała z łóżka.
Ale jak nie pójdę, to i tak kupi sobie papierosy na przerwie, a potem jeszcze będzie mnie obwiniała, że w tym czasie przepadły jej napiwki.
Wziąłem pieniądze i ruszyłem do drzwi.
– Zaraz wracam.
Na niebie kotłowały się szare chmury o białych krawędziach, w powietrzu wyczuwało się wilgoć. Jeszcze dziś nie padało, ale mogłem się założyć, że będzie. W Pittsburghu w listopadzie nie był to ryzykowny zakład, nikt z miejscowych nie obstawiłby innej wersji. Dochodziło południe, słońce powinno stać wysoko na niebie. Tymczasem udało się chyba na Florydę, zostawiwszy na zastępstwo słabą żarówkę.
Corner Mart znajdował się dwa lokale od Krendal’s, więc nawet nie musiałem przechodzić przez ulicę. Sklepik zajmował parter budynku w kształcie klina – wąskiego z przodu i rozszerzającego się ku tyłowi, zbudowanego zapewne z uwagi na dziwny kąt ulicy i całego wzgórza, na którym stał ten kwartał. Pittsburgh nie charakteryzuje się rozległymi równinami, a właśnie dziwnymi kątami. Nawet podłoga w naszym mieszkaniu była tak nierówna, że matchboxy przejeżdżały z jednego końca kuchni na drugi bez mojej pomocy.
Kiedy otworzyłem drzwi, rozległ się elektroniczny dzwonek anonsujący klientów. Chociaż sklep miał przy drzwiach dwie duże witryny, każdy skrawek szyby pokrywały plakaty, ogłoszenia i reklamy najróżniejszych towarów – od mleka przez piwo po papierosy – a każdy napis kończył się wykrzyknikiem, bo przecież tabliczka o treści PAPIEROSY 1,25 $! wygląda znacznie lepiej niż PAPIEROSY 1,25 $. W tym mieście na każdym rogu stał taki sklepik, a przetrwać mogły tylko te z największym wyborem wykrzykników.
Za ladą siedział łysiejący brunet we flanelowej koszuli w kratę, za małej o jakieś dwa rozmiary. Nie znałem go. Skinął mi głową na powitanie i opuścił niżej czytany egzemplarz „Pittsburgh Post-Gazette”. Steelersi pokonali wczoraj Oilersów trzydzieści do siedmiu – siódme zwycięstwo z rzędu.
– Co podać, młody?
Lada była dla mnie trochę za wysoko, ale wydawało mi się, że jakby się obniżyła od mojej ostatniej wizyty. Wyciągnąłem rękę w górę i podsunąłem cztery banknoty jednodolarowe tak blisko sprzedawcy, jak tylko mogłem.
– Dwie paczki czerwonych marlboro setek poproszę.
Zmarszczył czoło i wrócił do lektury gazety, kręcąc głową.
– Przecież wiesz, że ci nie sprzedam.
– Dlaczego?
Przewrócił oczami, wskazując na tabliczkę: ZAKAZ SPRZEDAŻY WYROBÓW TYTONIOWYCH OSOBOM PONIŻEJ 18. ROKU ŻYCIA. Ten napis nie kończył się wykrzyknikiem.
– To nie dla mnie, tylko dla cioci.
– Która to twoja ciocia?
– Josephine Gargery. Jest w pracy i nie mogła sama przyjść.
– Jo… Od Krendala?
Przytaknąłem.
– To na pewno nie dla ciebie? Nie pójdziesz za róg palić z kumplami?
– Papierochy są paskudne. W życiu bym nie chciał palić. Pan Cougin mnie zna. Często tu przychodzę.
– Pan Cougin ma dziś wolne.
– Ale jest właścicielem, prawda? Skoro jemu nie przeszkadza, że sprzedaje mi papierosy, to pan chyba też może? Inaczej ciocia Jo będzie musiała wyjść z pracy, a wtedy będzie zła, pan Krendal zresztą pewnie też. Potem poskarżą się panu Couginowi, a on się wyżyje na panu. Tego wszystkiego da się uniknąć, jeśli po prostu sprzeda mi pan te papierosy. Nie lubię awantur i podejrzewam, że pan też. Poza tym nie jestem donosicielem. Porządny ze mnie chłopak.
Sprzedawca przygryzł policzek od środka, zerknął na gazetę, jakby właściwą odpowiedź wydrukowano pod informacją o wygranej Steelersów, i w końcu wyjął dwie paczki papierosów z półki nad głową.
– Nikt nie lubi awantur.
– To prawda – przyznałem. – Nikt.
Wydał mi dolara i trzydzieści osiem centów reszty.
– Dziękuję. – Z drobnymi i papierosami w ręku ruszyłem do stojaka z komiksami na tyłach sklepu. Miałem już większość najlepszych, ale czaiłem się na jeden konkretny: jedenasty zeszyt pierwszego tomu „Superman Annual”. Upolowałem go już we wtorek, ale miałem przy sobie tylko siedemdziesiąt trzy centy, za mało, bo miał zaporową cenę dolar dwadzieścia pięć, więc schowałem gazetkę za czwartym numerem „Strawberry Shortcake” na górnej półce, gdzie nie zajrzałby żaden szanujący się wielbiciel komiksów, i miałem nadzieję, że będzie na mnie czekał. Teraz znalazłem go na miejscu i ściągnąłem z półki. Kiedy kartkowałem komiks, rozległ się dzwonek przy wejściu. Usłyszałem stłumiony szum samochodów i szuranie butów, a po chwili drzwi się zatrzasnęły.
– Dawaj wszystko z kasy, ale już!
Donośny, szorstki głos dobiegł mnie z przedniej części sklepu, zza moich pleców.
– Dobrze, w porządku, spokojnie. – To głos sprzedawcy. – Bierz wszystko, nie będę…
Huk wystrzału wstrząsnął obklejonymi szybami.
Upuściłem papierosy.
Potem wszystko wydarzyło się bardzo szybko.
Obróciłem się w tej samej chwili co strzelający. Widziałem jakby w zwolnionym tempie, jak falują za nim długie, przetłuszczone, rude włosy, wpadają do kaptura brudnej granatowej bluzy, on podnosi rękę, celując z broni w moją stronę, z lufy nadal unosi się dym.
Nacisnął spust, i to dwa razy.
Serce waliło mi boleśnie, nigdy wcześniej nie czułem tak silnego łomotania w piersi.
Poczułem wilgoć na udzie, ciepła plama rozlewała się na nogę.
Pistolet trzasnął.
Dwa głuche trzaski.
Zero wystrzału. Zero kuli. Jakaś usterka.
Napastnik zerknął na broń z wyrzutem, prawie nią we mnie rzucił, po czym odwrócił się do kasy, zaczął wybierać gotówkę i upychać banknoty po kieszeniach. Kiedy ją opróżnił, podszedł do mnie z dzikim wzrokiem.
– Wiem, jak wyglądasz, gówniarzu. Nigdy nie zapominam twarzy. Piśnij chociaż słowo, to cię dojadę. Wypatroszę cię i powieszę, kurwa, na latarni.
Chwilę później już go nie było. Zostałem sam.
Spojrzałem na nogę. Zmoczyłem się. Nie obchodziło mnie to.
Sam nie wiem, jak długo tak stałem. Nie mogłem się ruszyć.
W końcu poczułem się na siłach, żeby wrócić do Krendal’s i wezwać pomoc.
8 sierpnia 1986 roku
Dziesięć lat
Dn. 08.08.1986:
Rozmowa z dr Helen Durgin. Pacjent „D” sprawia wrażenie niespokojnego.
Nagranie audio/wideo.
– Chciałabym porozmawiać o twoich rodzicach.
– Nie chcę.
– Musisz. Musimy wszyscy zrozumieć, co się stało.
– Nie pamiętam. Byłem wtedy mały.
– Pamiętasz. Myślę, że pamiętasz wszystko, co wydarzyło się tamtego dnia.
Cisza.
– To nie twoja wina, Davidzie. Miałeś zaledwie dwa latka. Nie mogłeś wiedzieć, co się stanie.
– Nie chcę.
Doktor Durgin westchnęła.
– A o czym ty chciałbyś porozmawiać?
– Dlaczego nikt inny mnie nie odwiedza?
– Wiesz dlaczego.
– Ale ty się nie boisz. Przychodzisz.
– Jestem głucha, Davidzie. Nie słyszę cię. Tylko czytam z ruchu twoich warg.
– I dlatego się nie boisz?
– Dlatego mogę cię odwiedzać.
– Czyli gdybyś zaczęła słyszeć, nie mogłabyś mnie już odwiedzać?
– Chciałabym, ale raczej by mi nie pozwolili.
– Ale rozmawiałabyś ze mną przez głośniki, tak? Tak jak wszyscy inni?
– Gdyby mi pozwolili.
– Dawniej odwiedzał mnie doktor Peavy. On nie był głuchy.
– Ale już nie przychodzi, prawda? Pamiętasz, co się stało z doktorem, Davidzie?
– Tak. Doktor Peavy był dla mnie niedobry. Kazałem mu przestać.
– To było dwa tygodnie po twoich rodzicach. Skoro pamiętasz, co się stało z doktorem Peavym, to na pewno pamiętasz, jak to było z nimi.
Cisza.
– Davidzie?
– Jestem zmęczony. Możemy już przestać?
– Czy rodzice byli dla ciebie niedobrzy? Tak jak doktor Peavy?
– Mój tatuś.
– I kazałeś mu przestać?
Cisza.
– Davidzie, musisz odpowiadać na głos, do akt. Kazałeś tacie przestać?
– Tak.
– Jak to zrobiłeś?
– Nie pamiętam.
– Chyba jednak pamiętasz.
– Nie miał zrobić krzywdy mamusi.
– To nie była twoja wina.
David nie odpowiedział.
ZESPÓŁ OBSERWACYJNY CHARTER – 309
– Czytaj.
– No weź.
Ciocia Jo świdrowała mnie wzrokiem, jej wargi zaciskały się mocno na niemal wypalonym papierosie dyndającym z kącika ust.
– Czytaj.
Przewróciłem oczami.
– Kaitlyn Gargery Thatch. Szesnasty lutego tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt osiem, ósmy sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt. Kochająca żona, matka i siostra. Mogę już iść?
Ciotka przymrużyła oczy i zapaliła następnego.
– A dokąd ty tak uciekasz?
Złapałem komiks z koca.
– Tam za górką jest ławka, chodzę tam poczytać.
– Możesz czytać tutaj. Mógłbyś poczytać na głos mamie i mnie. Na pewno byłoby jej miło.
– Myślę, że raczej ma w dupie Wojownicze żółwie ninja.
Trzepnęła mnie w głowę.
– Wyrażaj się! Może i robisz się już duży, ale nie myśl sobie, że nie mogę cię przełożyć przez kolano.
– Tak jest. Przepraszam.
Ciotka burknęła i zaciągnęła się nowym papierosem. Niedopałek poprzedniego wrzuciła do wazonu na grobie taty. Zakonotowałem sobie, żeby go później wyłowić.
„Mieć w dupie” było ostatnio moim ulubionym słowem – czy właściwie wyrażeniem. Jakiś miesiąc przed końcem roku szkolnego do Lincoln przeniósł się Duncan Bellino. Jego ojciec był kierownikiem fabryki, przeprowadzili się z Chicago. Mówiliśmy na niego Dunk. Palił i wszystko „miał w dupie”. Miał też największą kolekcję komiksów, jaką widziałem w życiu, nie licząc sklepów – całe pudła. Większość lata spędziłem na przekopywaniu się przez te pudła.
Kiedy w szkole rozeszły się wieści o tym, co się stało w sklepie, nagle wspiąłem się na wyżyny popularności i utrzymywałem na nich przez jakieś dwa tygodnie, zanim dzieciaki się zorientowały, że jestem tym samym frajerem, którego do tej pory ignorowały. Wtedy sytuacja wróciła do normy, ale Dunk przy mnie został. Kiedy usłyszał o mojej przygodzie, wzruszył ramionami i stwierdził, że w Chicago napada się na sklepy dwa, czasem trzy razy dziennie. Trzeba mieć dużo szczęścia, żeby podczas zakupów nie trafić na jakiegoś zbira, normalka.
Jego ojciec miał broń, bo służył kiedyś w rangerach. Trzymał ją w pudełku po butach na górnej półce szafy. Musieliśmy przytargać krzesło z kuchni, żeby się do niej dostać. Była tam też amunicja. Dunk pozwolił mi zabrać jeden nabój. Powiedział, że jeśli tamten złodziej kiedyś po mnie wróci, pożyczy mi rewolwer, żebym mógł rozwalić mu łeb. Jako że broń leżała w pudełku na najwyższej półce w szafie jego ojca, mogłem się założyć, że raczej nie dosięgniemy jej na czas. Musieliśmy jeszcze dopracować logistykę. „Logistyka” była drugim moim ulubionym słowem.
– Widziałaś mojego walkmana?
Ciocia Jo wyłowiła odtwarzacz ze swojej torby. Przeznaczyłem na jego zakup większość oszczędności, ale było warto. Nie dość, że miał wbudowane radio, to jeszcze mogłem słuchać kaset. No i żadnej anteny. Dużo lepsze niż nasze stare radio.
Ruszyłem pod górkę.
– Godzinę! – zawołała ciotka. – Zaczynam dzisiaj o czwartej, Krendal mówi, że możesz sprzątać ze stolików do ósmej, potem przychodzi Carter. Potrzebujemy tej forsy!
Machnąłem potakująco.
Zaczęła kaszleć i słyszałem ją przez całą drogę do mauzoleów. Ostatnio coraz więcej kasłała.
Ławka była pusta. Spodziewałem się tego. Przyszedłem wcześniej. Ostatnio pojawiła się dopiero po czwartej. Usiadłem, założyłem słuchawki i włączyłem walkmana.
Szum.
Tego też się spodziewałem. Przyciszyłem.
W zeszłym roku dałem Stelli pierwszy numer Wojowniczych żółwi ninja. Teraz przyniosłem drugi zeszyt, a do tego trzy Wonder Woman, które pożyczyłem z osobistych zapasów Dunka. Z początku trochę się zdziwiłem, że ma wszystkie numery Wonder Woman, ale zwrócił mi uwagę, że pełno w nich półnagich kobiet. Od tamtej pory też stałem się ich fanem.
Gdyby Dunk wiedział, że zamierzam podzielić się częścią jego bezcennej kolekcji z jakąś dziewczyną, chybaby mnie zamordował.
Minęło dwadzieścia minut.
Pół godziny.
Zaczynałem się martwić, że już nie przyjedzie, ale wtedy zauważyłem na drodze dojazdowej białego SUV-a, a za nim drugi samochód, tej samej marki, modelu i koloru. Oba pojazdy zatrzymały się jakieś dziesięć metrów od ławki.
Wytarłem mokre od potu dłonie o dżinsy. Otworzyły się drzwi po stronie kierowcy, wysiadła starsza kobieta i wygładziła długi biały płaszcz. Świeciło słońce, temperatura sięgała trzydziestu stopni, to nie była pogoda na płaszcz. Nie mogłem przestać myśleć o broni, nie o takim rewolwerze, jak miał ojciec Dunka, ale o czymś większym, strzelbie czy karabinie, ukrytym pod tym płaszczem.
Potem otworzyły się tylne drzwi samochodu i spodziewałem się, że wysiądzie z niego Stella, ale zamiast niej pojawił się mężczyzna, szatyn w okularach przeciwsłonecznych i takim samym białym płaszczu. Od strony pasażera wysiedli kolejni ludzie, mężczyzna i kobieta. Z drugiego SUV-a wyłoniły się jeszcze cztery osoby, wszyscy dorośli, ani śladu Stelli. Wszyscy ubrani tak samo. Kobieta, która kierowała pierwszym samochodem i którą kojarzyłem z poprzednich spotkań ze Stellą, podeszła do ławki i zajęła jej miejsce.
Szumy z radia trzeszczały mi w uszach, więc wyłączyłem walkmana i zdjąłem słuchawki.
– Gdzie Stella?
Kobieta odpowiedziała uśmiechem – zimnym jak u kota witającego się z myszą, zanim pożre malutkie stworzonko w całości, razem z ogonem. Ten uśmiech był maską, za którą nie chciałbym zaglądać.
– Stella dziś do nas nie dołączy.
– A gdzie jest?
Kobieta założyła nogę na nogę. Nawet na mnie nie spojrzała. Patrzyła prosto przed siebie, nie odrywając wzroku od SUV-ów i swoich towarzyszy i towarzyszek.
– Panna Nettleton przebywa gdzie indziej. Miejsce jej pobytu nie jest pańską sprawą.
– Wszystko z nią w porządku?
Pomyślałem, że Stelli stało się coś złego, może przytrafił jej się jakiś straszliwy wypadek. Bo niby dlaczego nie mogła przyjechać?
Długie białe włosy kobiety były ściągnięte w koński ogon zwisający na kołnierz płaszcza. Zadbane paznokcie miała również długie i białe, pomalowane pod kolor płaszcza. Splotła ręce na podołku.
– Nazywam się Latrese Oliver. Możesz zwracać się do mnie per pani Oliver. W żadnym wypadku nie wolno ci zwracać się do mnie per Latrese. Zajmuję i zawsze będę zajmowała wyższą pozycję społeczną niż ty. Nieważne, jaki sukcesik kiedykolwiek osiągniesz, nawet jeśli przypadkiem uda ci się odnieść wielki sukces w tym swoim marnym życiu, zawsze będziesz ode mnie gorszy. Rozumiesz? Czy wyrażam się jasno? Kiwnij głową, jeśli rozumiesz.
Bezwiednie zacząłem kiwać głową. Kiedy do mnie dotarło, co robię, zmusiłem się, żeby przestać.
– Dobrze – mruknęła. – Nie żebym wiele się po tobie spodziewała. Obawiam się, że osiągnąłeś już szczyt swoich możliwości, pracując jako knajpiany pomagier, który sprząta śmieci i brudy innych ludzi. Zmywanie plam moczu z uświnionych kafelków na podłodze łazienki, zdrapywanie zaschniętego gówna nieznajomych z kibla, to właśnie twoje miejsce.
– Gdzie… gdzie jest Stella? – Starałem się, żeby mój głos brzmiał stanowczo, może nawet groźnie. Ale nie udało mi się. Z moich ust wydobył się pisk, jakby mówił chłopak o połowę młodszy, ten chłopiec, który dziewięć miesięcy temu posikał się w sklepie.
– Podoba ci się nasza mała Stella?
Nie odpowiedziałem. Wbijałem wzrok w stertę komiksów leżącą na ławce.
– Nigdy nie będziesz jej miał – ciągnęła kobieta. – Choćbyś pragnął jej kiedyś z całych sił, nigdy nie będzie twoja. Nie przeszkadza ci to?
– Nie… nie lubię dziewczyn. Nie w takim sensie.
– Czyżby? Ach, ale kiedyś będziesz. Sądzę, że któregoś dnia to się zmieni. Przyjdzie taki dzień, kiedy będziesz pragnął jej tak rozpaczliwie, że stanąłbyś na drodze rozpędzonego samochodu, jeśli dzięki temu mógłbyś jej choćby dotknąć, poczuć ciepło jej ciała, spróbować jej pocałunku. Wszystko dla naszej Stelli.
– Chcę z nią tylko porozmawiać, to wszystko.
Pani Oliver parsknęła, wyraźnie pochłonięta własnym monologiem.
– Założę się, że po tych spotkaniach wracasz do domu, wyciągasz siusiaka i dotykasz się na najbardziej obrzydliwe sposoby, myśląc o niej, o zapachu jej włosów, o tej gładkiej skórze. Widziałeś już kiedyś nagą dziewczynę? Pewno nie. Za młody jesteś. Ale przypuszczalnie i tak o tym myślisz, przez tę twoją główkę przepływają najbardziej zbereźne myśli. Jesteś taki sam jak inni chłopcy, wszyscy jesteście tacy sami. Żaden z was nie zasługuje na naszą Stellę, robi mi się niedobrze na myśl, że miałaby z tobą choćby porozmawiać, nie wspominając o… – Urwała i pokręciła głową. Potem odwróciła się i w końcu na mnie spojrzała, ciemnoszare oczy wierciły we mnie dziurę, płonęły nienawiścią tak zajadłą, że niemal czułem jej smak. – Będzie dla ciebie wszystkim. Każdy oddech, który wyrwiesz światu, będzie do niej należał, wszystko, co będziesz robił, będzie dla niej, a w zamian nie będziesz dla niej znaczył absolutnie nic. Będziesz jakimś paskudztwem, które zdrapie z buta i zostawi na drodze, gdzie rozszarpią je sępy, zjedzą i wysrają. Jesteś i zawsze będziesz odrzutem, śmieciem, elementem wszechświata, z którego powinno było się zbudować coś lepszego, wypadkiem przy pracy.
Potem wstała, wygładziła długi biały płaszcz i już bez słowa wróciła do samochodu, a za nią pozostali. Patrzyłem, jak odjeżdżają, a cisza i spokój panujące na cmentarzu zdawały się mnie dusić.
Preacher wszedł do mieszkania i przycisnął obie dłonie do drzwi, zamykając je z cichutkim stukiem. Wiedział, że nikogo nie ma w domu, był tego pewny, ale nie chciał informować sąsiadów o swojej obecności, tak samo jak nie chciałby wystraszyć domowników, gdyby akurat spali albo oglądali telewizję, a nie odwiedzali gnijące zwłoki dawno zmarłych krewnych na cmentarzu za budynkiem.
W takich blokach mieszkańcy zwykle trzymali się razem. Jak na gust Preachera trochę za często mieszali się do spraw sąsiadów. Nie mógłby mieszkać w takim miejscu i nie rozumiał, dlaczego ktokolwiek z własnej woli się na to decydował.
To jest pudło.
Pudło ustawione na innych pudłach, obok następnych pudeł i pod jeszcze kolejnymi. To nie dom, tylko cela. W takich właśnie miejscach zamyka człowieka społeczeństwo.
Josephine Gargery nie miała wysokich dochodów. Zanim tu przyjechał, przejrzał jej trzy ostatnie zeznania podatkowe. Jako kelnerka zarabiała 2,01 dolara za godzinę plus napiwki, średnio od dziesięciu do piętnastu procent. Preacher oczywiście zawsze zostawiał dwadzieścia procent, niezależnie od jakości obsługi, i zawsze traktował personel kelnerski z najwyższym szacunkiem. Nie dlatego, żeby uważał, że mają trudną pracę albo że zasługują na więcej niż przeciętnie, bo bywał uciążliwym klientem, ale dlatego że mieli do czynienia z jego jedzeniem, często poza zasięgiem wzroku. Nie wyobrażał sobie, żeby potraktować taką osobę jak śmieć, a potem wysłać ją do kuchni po swoje danie. Słyszał raz historię, jak jeden kucharz zamoczył kanapkę z kurczakiem w wodzie po brudnych naczyniach, bo zamówiła ją jego nauczycielka historii z liceum, która trzy lata wcześniej postawiła mu czwórkę z minusem. Można sobie tylko wyobrażać, co taki człowiek by zrobił, gdyby nagle poczuł niechęć do stałego klienta, tylko dlatego, że zachował się nieuprzejmie albo podczas poprzedniej wizyty zostawił marny napiwek.
Preacher zawsze zostawiał więc dwadzieścia procent i tak samo uczynił tego ranka, kiedy jadł śniadanie w Krendal’s. Z przychodu deklarowanego przez Josephine Gargery w zeznaniach podatkowych wynikało, że inni klienci nie byli tak hojni. W ubiegłym roku zarobiła 7840 dolarów. Wychodziło 150 dolarów i 77 centów tygodniowo – niewiele ponad krajowym progiem ubóstwa, wynoszącym 7240 dolarów rocznie. Biorąc pod uwagę, że miała jeszcze na utrzymaniu chłopca, nie wiodło jej się najlepiej. Potwierdzał to widok, który ukazał się oczom Preachera, kiedy zaczął się rozglądać po mieszkaniu.
W klitce cuchnęło dymem tytoniowym, mimo że w salonie oba okna były otwarte i wpadał przez nie lekki wietrzyk. Ściany były pokryte tłustymi, żółtawymi zaciekami. Wolał nie myśleć, w jakim stopniu te wstrętne opary przesiąkły meble, pościel, odzież. Miał na dłoniach grube skórzane rękawiczki. Nie mógł, nie chciał dotykać niczego gołymi rękami.
Preacher nie palił i nie tolerował palenia w swojej obecności. Wstrętny, bezsensowny nałóg.
Kiedy stanął plecami do drzwi wejściowych, po lewej miał niedużą kuchnię. Sprzęty miały na oko jakieś dziesięć lat, zaczynały rdzewieć na brzegach i w załamaniach. W lodówce nie było nic oprócz keczupu i tym podobnych, amerykańskiego sera w plasterkach i pół litra mleka, które zaczynało już kwaśnieć.
Przed sobą miał wąski przedpokój prowadzący do salonu, a na ścianie po prawej dwoje drzwi, prawdopodobnie do sypialni. W kuchni nie znalazł nic ciekawego, ani jednej karteczki przyczepionej do lodówki – pomieszczenie wyglądało na rzadko używane, więc przeniósł się do salonu. W kącie po lewej stał stół jadalny, zarzucony stertami korespondencji, otwartej i nie. Preacher sięgnął po najbliższy stosik i przejrzał nadawców: rachunki i Publishers Clearing House. Rachunków nikt nawet nie otworzył, za to formularz zgłoszeniowy do loterii został wypełniony i przygotowany do odesłania w kopercie zwrotnej. Chociaż wpisano dane Josephine Gargery, uczyniono to dziecinnym pismem, niewątpliwie należącym do chłopca.
Preacher odłożył listy na stół, pilnując, żeby wszystko zostawiać dokładnie w tym samym miejscu, po czym rozejrzał się po salonie. Przed niedużym, dwunastocalowym telewizorem stały kanapa i rozkładany fotel. W środku tego trójkąta znajdował się stolik kawowy. Spodziewał się grubej warstwy kurzu, ale blat okazał się czysty, podobnie jak wierzch telewizora. Najwyraźniej dym papierosowy stanowił jedyne źródło brudu. Ktoś regularnie sprzątał w mieszkaniu, co bardzo go zaskoczyło. Najprawdopodobniej to również zasługa chłopaka. Preacher wiedział, że ciotka pracuje na kilka zmian i rzadko bywa w domu, pewnie wracała tylko się przespać i wziąć prysznic. Chłopiec musiał sam sobie radzić. Jak w takim razie udawało jej się palić tak dużo, żeby zadymić całe mieszkanie? Musiała chyba odpalać jednego od drugiego. Preacher wiedział, że chłopak nie pali, przynajmniej na razie. Obserwowali go uważnie, ktoś zauważyłby tak odrażające zachowanie. Obwąchawszy kanapę i fotel, ustalił, że to na tym drugim fotelu przesiadywała palaczka. Co dziwne, nie znalazł żadnej popielniczki. W oknie przy fotelu nie było moskitiery, więc być może to przez nie strzepywała papierosy, ale wydawało mu się to mało prawdopodobne.
Pierwsza z dwóch niewielkich sypialni sąsiadowała z salonem, ewidentnie ta należąca do chłopaka – ściany były pokryte plakatami superbohaterów i stronami wydartymi z komiksów. Na komodzie znalazł sterty książek, klasyki, takiej jak Wyspa skarbów i Władca much, oraz kilkanaście tomów przygód braci Hardych. Obok leżały równe stosiki komiksów. W szufladach nie było nic oprócz odzieży, ładnie poskładanej i posortowanej. Skarpetki dobrano w pary i zwinięto w schludne kulki. Spodziewał się, że znajdzie między ubraniami jakąś skrytkę, ale nie. Pod łóżkiem też nic nie było, nawet kotów z kurzu.
W szafie ubrania wisiały idealnie równo, ułożone od jasnych do ciemnych. Na podłodze stało kartonowe pudło. W środku znalazł dwanaście popielniczek ukrytych pod stertą książek – zagadka się wyjaśniła. Widocznie chłopak uznał, że jeśli schowa popielniczki, przekona ciotkę do rzucenia palenia. Sprytne. Naiwne, ale sprytne.
Preacher odłożył wszystko na swoje miejsce i zamknął szafę.
Powiódł wzrokiem po pokoju, idealnie czystym i schludnym. Wszystko leżało na swoim miejscu.
On też był kiedyś chłopcem.
Chłopcy chowają rzeczy.
Wrócił do łóżka, podniósł materac i aż błysnęło mu w oku na widok znaleziska.
Między materacem a sprężynami leżał jakiś zeszyt. Wyjął go i przekartkował. To nie był zwykły notes, lecz szkicownik zawierający dziesiątki rysunków – portretów Stelli.
Opuścił materac z powrotem.
Obrazki były dość prymitywne, ale lepsze niż przeciętne. Znacznie lepsze od tego, co mógłby stworzyć Preacher. Nieporównywalnie lepsze niż to, czego można się spodziewać po dzieciach. Zwłaszcza ostatni szkic, na którym Stella się uśmiecha, a oczy błyszczą jej słońcem, był niezły. Ten był naprawdę dobry. Co więcej, chłopak narysował go czarnym długopisem, techniką niedopuszczającą błędów i poprawek.
Trzeba było to zakończyć. Sprawy wymykały się spod kontroli.
Preacher przysiadł na brzegu łóżka, upuszczając szkicownik.
Co ta dziewczyna w nim widziała?
Dlaczego akurat ten chłopak?
Był nikim, kolejnym szczurem w labiryncie. Jego życie przemknie w mgnieniu oka. Pewnie nie pójdzie na studia, nie osiągnie nawet przeciętnego sukcesu. Pisane mu było życie pełne fizycznej harówki i zakończone wczesną śmiercią, więc dlaczego on?
Preacher dobył walthera PPK/S kalibru .380 z kabury na lewym ramieniu i przez chwilę trzymał broń w ręku, bezwiednie zdejmując tłumik i przykręcając go z powrotem. Ciężar pistoletu, zapach smaru – to pomagało mu się skoncentrować, zebrać myśli.
Mógłby chłopaka zabić. Prędzej czy później pewnie i tak będzie musiał, nie miał co do tego wątpliwości. Czemu nie teraz?
Mógł po prostu poczekać na ich powrót z cmentarza i wpakować chłopakowi kulkę w łeb, ciotce też. Preacher nie miał oporów przed zabijaniem dzieciaków. Sporo ich już załatwił. Jedyna różnica między dzieckiem a dorosłym to czas. Mieliby to już z głowy. Cały ten bajzel zostałby posprzątany i mogliby o nim zapomnieć.
Byłyby reperkusje.
Preacher podrapał się lufą pistoletu po brodzie.
Spóźniliśmy się na swoją zmianę.
Przeze mnie.
Po odjeździe kobiety długo siedziałem na ławce kompletnie oszołomiony. Myśli kotłowały mi się w głowie, nie mogłem przestać się trząść. Każdy oddech utykał mi w gardle i trzymał się mocno, jakby nie chciał przejść dalej.
Nawet teraz, kiedy próbowałem nadążyć za ciocią Jo, serce waliło mi tak wściekle, jakby miało wyrwać się z klatki żeber i wylądować z hukiem przed nami na dziurawym chodniku.
– Coś cię bierze? Nie wyglądasz za dobrze.
Chętnie odpowiedziałbym, że jej głos nie brzmi za dobrze – z płuc cioci wydobywał się dziwny świst, jakby powietrze przelatywało po woskowanym papierze. Co kilka kroków dochodził do tego mokry kaszel. Mimo to nie przestawała palić.
– Może powinienem skoczyć do domu, zostawić rzeczy i zażyć witaminę C.
– Mam listek w szafce w pracy – odparła. – Nie możemy sobie teraz pozwolić na chorobę.
Chociaż nic mi nie powiedziała, wiedziałem, że nie zapłaciła jeszcze czynszu za sierpień. Osiem dni po terminie. Po piątym dniu miesiąca dochodziły odsetki za spóźnienie. Nie potrafiłem powiedzieć, ile to dokładnie będzie, ale na pewno więcej, niż mieliśmy. Mogłem spróbować zwrócić walkmana. Albo znów zaoferować swoje oszczędności, chociaż nigdy nie chciała ich przyjąć.
Wpadliśmy do jadłodajni dwadzieścia minut spóźnieni. Lokal pękał w szwach. Pan Krendal stał nad kuchenką i świdrował nas wzrokiem przez okienko do wydawania posiłków za kontuarem.
– Josie! Wkładaj fartuch, mamy urwanie głowy!
Nie było jeszcze nawet piątej, a już ludzie pozajmowali wszystkie boksy, krzesła i stołki. Przy drzwiach grupka klientów czekała na wolny stolik. Za kontuarem Lurline Waldrip wycierała jakąś plamę, chyba wylała się kawa. Spojrzała na nas, pokręciła głową i wróciła do pracy.
Najpierw zauważyłem płaszcz tej kobiety.
Kiedy sprząta się ze stolików, szybko zaczyna się zauważać brudne talerze i szklanki, już od progu przyciągają wzrok. Bezwiednie zacząłem wodzić oczami po sali, kiedy tylko weszliśmy, w drugiej kolejności zwracając uwagę na ludzi, a w pierwszej – na sztućce, talerze i miski. Pełne czy puste, do połowy opróżnione szklanki z wodą domagające się dolewki. A jednak wpadł mi w oko ten płaszcz.
Zobaczyłem biały płaszcz na jednym ze stołków przy kontuarze i nagle przestałem widzieć i słyszeć cokolwiek innego, moje oczy podążyły w górę i spoczęły na kobiecie siedzącej plecami do mnie, na białych włosach opadających na ramiona. Obok jej lewej ręki leżała równo złożona gazeta, prawą podnosiła właśnie do ust filiżankę z kawą.
Musiała wyczuć moje spojrzenie, bo odwróciła się powoli na stołku. Gapiłem się na nią chyba z dziesięć sekund, zanim się zorientowałem, że to wcale nie ta kobieta z cmentarza, pani Latrese Oliver, jak mi się przedstawiła, a ktoś zupełnie inny, kogo nigdy wcześniej nie widziałem.
Przecisnąłem się obok cioci Jo i popędziłem do łazienki. Jakimś cudem udało mi się zamknąć za sobą drzwi, zanim zwróciłem skromne śniadanie i obiad.