Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o czarownicy powracającej po upływie stuleci. Fikcja, która zmienia się w koszmarną rzeczywistość.
Kiedy autor horrorów Thad McAlister zaczął pisać swoją najnowszą powieść, słowa płynęły bez wysiłku. Wypełniał kolejne stronice opisami procesu czarownicy przed kilkuset laty i akcja posuwała się gładko do przodu. Jeszcze nigdy nie stworzył równie przerażającej postaci. Jest przekonany, że to jego największe dzieło, które zapewni mu trwałe miejsce wśród klasyków gatunku.
Ale czy Powrót czarownicy to tylko fikcja?
Nieświadomie wyzwolił potężne siły i naraził rodzinę na śmiertelne niebezpieczeństwo.
ONA naprawdę chce wrócić.
Rachael, żona Thada, jest w ciąży. Podejmuje desperacką walkę o życie małej córeczki, nienarodzonego dziecka i własne. Zastanawia się, czy sama nie jest przyczyną okropnych wydarzeń... Przed laty kupiła coś mężowi. Zawarła pakt z Opuszczoną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
– Biuro numerów, czym mogę służyć?
Rachael zerknęła z kuchni do holu. Widziała światło pod drzwiami gabinetu męża. Siedział w nim od kilku godzin. Zasłoniła dłonią słuchawkę i odezwała się cicho:
– Szukam numeru sklepu w stanie Maine. To… coś w rodzaju nietypowego antykwariatu ze starociami. Trudno to wyjaśnić. Niech pani sobie wyobrazi sklep z używanymi rzeczami z asortymentem jak z wyprzedaży garażowej. Nazywa się „Sklepik z marzeniami”.
– W jakiej miejscowości?
Rachael nie pamiętała nazwy małego, sennego miasteczka. Od kilku dni próbowała ją sobie przypomnieć, ale znajdowała się poza zasięgiem. W jej umyśle pojawiały się tylko okruchy wspomnień.
– Castle… jakoś tak. Castle Cliff, Castle Point, Castle… jakoś tak.
– Castle Rock?
Zmarszczyła brwi.
– Nie wiem, może.
Usłyszała, jak kobieta stuka w klawiaturę. Na przestrzeni lat Rachael przeszukiwała internet tysiące razy, lecz nie zdołała odnaleźć tego miejsca.
– Przykro mi, proszę pani. Nie znalazłam w Castle Rock „Sklepiku z marzeniami”. Ani w całym stanie Maine. Może ma pani niewłaściwą nazwę? Albo sklep zlikwidowano?
Rachael odłożyła słuchawkę, nie próbując odpowiadać.
Sklep nie został zlikwidowany.
Wątpiła, czy takie sklepy bywają kiedykolwiek likwidowane. Po prostu uczą się dobrze ukrywać.
Czarownica to mistrzyni magii. Zawiera pakt z diabłem, jawnie lub w sekrecie. Korzysta z jego pomocy z własnej woli albo na rozkaz. Działa cuda, krzywdzi zarówno przyjaciół, jak i wrogów.
William Perkins, A Discourse on the Damned Art of Witchcraft (1608)
Nagle się obudziłem, zdając sobie sprawę, że świt nadejdzie dopiero za kilka godzin. Widziałem jej twarz, słyszałem głos. „Pomóż mi” – błagała.
Thad McAlister, Powrót czarownicy
Charleston, Karolina Południowa
Dzień pierwszy – 1.13
Rachael obudziła się zziębnięta w środku nocy. Za oknem wył zimowy wiatr, kołysząc nagimi gałęziami. Naciągnęła prześcieradło na szyję i przesunęła się w łóżku w stronę męża, szukając jego ciepłego ciała. Jednak go nie było; spała sama.
– Thad? – szepnęła.
Na zewnątrz szalała burza, a ciemny pokój szeptał do Rachael – twardy, gorzki szept, głuchy odgłos miejsca pozbawionego życia, pozbawionego bezpieczeństwa związanego z obecnością ukochanej osoby.
Patrzyła na biały obłok oddechu unoszący się w zimnym powietrzu. Obserwowała, jak pochłania go ciemność, a na jego miejscu pojawia się następny.
„Zepsuł się grzejnik?” – pomyślała. Przyzwyczaili się do takich problemów w starym domu, chociaż grzejnik nigdy wcześniej nie sprawiał kłopotów.
Na zewnątrz wiatr przybrał na sile, każdy kolejny ryk był głośniejszy od poprzedniego, jakby walczyły ze sobą, chcąc się pokonać. Grube gałęzie dębów otaczających niewielki dom kołysały się, uderzały w ściany i dach.
Wstała z łóżka i poczuła kopnięcie dziecka w brzuchu, gdy zaprotestowało przeciwko nagłemu ruchowi.
– Spokojnie, kochanie – powiedziała. – Idziemy tylko na mały spacer.
Włożyła jedwabny szlafrok, który poprzedniego wieczoru powiesiła na krześle toaletki, ale lodowaty chłód się nie zmniejszył.
Dotknęła ściany, przesunęła palce po gładkiej powierzchni i wymacała kontakt. Włączyła światło, jednak lampa się nie zapaliła.
„Musiał wysiąść prąd” – pomyślała.
– Thad? Gdzie jesteś, kochany? – spytała, tym razem głośniej niż za pierwszym razem, lecz nie wystarczająco głośno, by obudzić Ashley, która z pewnością ciągle spała zwinięta w kłębek w pokoju na końcu korytarza, przykryta kołdrą z podobiznami Kubusia Puchatka.
Poszła wzdłuż ściany i zatrzymała się przed gabinetem męża.
„Dlaczego drzwi są otwarte? Zawsze je zamyka”.
Spodziewała się zastać go w środku, ale jeszcze zanim jej oczy przyzwyczaiły się do gęstej ciemności, zrozumiała, że pokój jest pusty. Obok monitora leżał rękopis najnowszej powieści, w połowie ukończonej. W pobliżu znajdował się stos czystych kartek czekających na wypełnienie oraz stary dziennik, w którym Thad notował szczegóły wszystkich swoich projektów. Dziesięć lat wcześniej kupiła mu go w małym miasteczku nad oceanem. Relikt przeszłości. Niegdyś należał do skryby w dawno zapomnianej miejscowości; okładkę z mięciutkiej skóry zszyto cienkim drutem.
Zmarszczyła brwi. Pozostawienie dziennika na biurku nie pasowało do Thada – bardzo starannie go pilnował, strzegł jak oka w głowie. Miała niekiedy wrażenie, że daje mu poczucie bezpieczeństwa, chroni przed otaczającym światem. Spędzał nad nim długie godziny, bazgrał piórem, a czasem po prostu czytał spłowiałe wpisy sprzed wieków. Znalazł w nim fragmenty, które stały się inspiracją jego pierwszego bestsellera. A teraz, dziewięć powieści później, znowu znajdował się na pierwszym miejscu listy bestsellerów „New York Timesa”. Już od czterech tygodni z rzędu.
Rachael wiedziała, że dziennik to źródło najnowszej powieści Thada, podobnie jak poprzednich.
Gdzieś między jego okładkami odnalazł pomysł fabuły książki, którą „Chicago Tribune” opisała następująco: „Dziennik to arcydzieło horroru, mrożący krew w żyłach obraz umysłu szaleńca, osiemset sześćdziesiąt trzy strony grozy”. Thad z lekceważeniem wzruszył ramionami i nawet nie doczytał recenzji do końca. Wrócił do gabinetu i zajął się nową książką. W cichym domu rozlegał się ciągły stukot klawiatury komputera, a obok leżał dziennik.
Działał na Thada jak narkotyk.
„Pstryk, pstryk. Pstryk, pstryk…” Rachael nawet teraz słyszała echo.
„Pstryk, pstryk. Pstryk, pstryk…”
– Thad? – odezwała się znowu, wiedząc, że nie ma go w pobliżu.
„Nigdy się od niego nie uwolni… Nigdy”.
„Zaczęło się od dziennika, skończy się na dzienniku. Przeklęte stare papierzyska!”
Ta myśl przyszła jej do głowy jak każda inna – pozornie nowa, choć wiedziała, że tkwi w jej umyśle od jakiegoś czasu. Dopiero teraz miała odwagę spojrzeć prawdzie w oczy. Nigdy nie chciała zranić męża, nie celowo, wiedziała jednak, że to zrobiła. Zraniła go w sposób, którego nie potrafiła wytłumaczyć.
Ich życie wydawało się idealne, bajkowe. Ale znała prawdę i czuła piekący ból. Nie zasłużyli na idealne życie. Otrzymali je w wyniku transakcji i już wkrótce musieli dotrzymać umowy.
Umowy, którą zawarła bez wiedzy Thada.
Bez namysłu wyciągnęła rękę, chwyciła dziennik i przycisnęła go mocno do piersi.
Dziś wieczorem wszystko się skończy. Naprawi swój błąd.
Zeszła po schodach, ostrożnie stawiając kroki w głębokiej ciemności. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze, jej bose stopy człapały po zimnych drewnianych stopniach. Usłyszała coś w pobliżu podestu i znieruchomiała: wiatr niósł jej imię. Wydawało się zniekształcone, głos przypominał syk węża. Dochodził z dołu.
„Rachael…”
Głos znowu się odezwał.
„Co robisz, Rachael?”
Po jej plecach przebiegł dreszcz i zacisnęła pod szyją szlafrok, by powstrzymać lodowate macki próbujące dotknąć skóry.
Mocniej chwyciła dziennik, kostki dłoni zbielały.
„Zawarłyśmy umowę, Rachael”.
Chciała odpowiedzieć, krzyknąć, że się nie boi, ale gdy otworzyła usta, nie zdołała wykrztusić słowa. Z wysuszonych ust cicho ulatywało powietrze.
Kiedy schodziła po schodach, dziennik zaczął się rozgrzewać. Parzył ją, lecz nie mogła go puścić.
W kominku na końcu salonu nagle buchnął ogień, choć nikt go nie zapalił. Wściekłe płomienie dotarły do połowy pokoju, po czym cofnęły się z rykiem i owinęły wokół kilku zwęglonych polan pozostałych z poprzedniej nocy.
„Zawarłyśmy umowę”.
Na początku Rachael osłoniła oczy przed jasnym światłem, ale potem zmusiła się, by popatrzeć na czerwone płomienie tańczące w mroku. Wpatrywała się w nie, aż w jej oczach zakręciły się łzy. Poczuła nieznośny ból i o mało nie krzyknęła.
Zasłużyła na cierpienie.
Zasłużyła na cierpienie za wszystko, co zrobiła.
Mocniej ścisnęła dziennik i spiralny drut przeciął jej skórę na rękach.
Zdała sobie sprawę, że zbliża się do kominka, wpatrzona w tańczące płomienie.
Dziennik to źródło ostatniej książki Thada.
Ostatniej.
Naprawi błąd.
Z głębokim westchnieniem rzuciła dziennik w płomienie. Wzdrygnęła się, gdy go objęły, wystrzelając z paleniska. Pokój wypełnił się żarem.
Płomienie żarłocznie lizały skórzaną oprawę, otaczały ją jak języki, pochłaniały kolejne strony. Polana trzeszczały i pękały z podniecenia w chaosie pomarańczy i czerwieni. Z paleniska buchnął gęsty, ciemny dym.
Dziennik zniknął.
Palenisko zamarło, wypełnione zimnym popiołem z wczorajszego wieczoru.
Spojrzała na swoje ręce. W dalszym ciągu trzymała dziennik. Ściskała go tak mocno, że z miejsca, w którym drut przeciął skórę, zaczęła kapać krew.
– Chcę odzyskać to, co należy do mnie – syknął kobiecy głos za jej plecami.
Rachael się odwróciła. Ciężar nienarodzonego dziecka sprawił, że potknęła się w ciemności. Oparła się o stolik, by odzyskać równowagę, i spostrzegła niewyraźną postać czającą się w mroku w odległym kącie pokoju. Kobieta zrobiła krok do tyłu, kryjąc się w cieniu. Rachael nie musiała na nią patrzeć: widziała ją już dwa razy i żałowała, że kiedykolwiek to się stało.
W pokoju zrobiło się zimniej, wypełnił go paraliżujący chłód. Rachael okręciła się ciaśniej szlafrokiem, lecz w niczym to nie pomogło.
– Chcę odzyskać to, co należy do mnie – powtórzyła kobieta, tym razem głośniej, ze złością. Księżyc oświetlił na chwilę jej twarz i zrozpaczona Rachael próbowała się odwrócić, nie widzieć ohydnej kreatury w kącie pokoju, zapomnieć, po co tu przyszła, zapomnieć o wszystkim. Ale nie mogła. Stała nieruchomo, czując dreszcz przebiegający po plecach. Kobieta cofnęła się jeszcze dalej w mrok, jakby słabe światło księżyca sprawiało jej ból.
Kościste palce były zakończone długimi białymi paznokciami. Nerwowo pstrykała nimi o siebie.
Z jej ust spłynęła kropla śliny. Zasyczała, gdy upadła na zapastowaną drewnianą podłogę.
– Ja… nie mogę tego zrobić – wyjąkała Rachael. – Nie mogę!
Kobieta wymamrotała gniewne słowa w dawno zapomnianym języku; każda sylaba brzmiała szorstko, jakby ją wypluwała. Szybko wypowiedziała ostatnie sześć słów.
– Wybór nie należy już do ciebie.
Rachael się wzdrygnęła, gdy dziennik wbił się głębiej w jej skórę. Próbowała go puścić, ale nie mogła poruszyć ręką.
– Za trzy dni dziecko będzie moje – odezwała się kobieta.
W pokoju zalśnił blask księżyca. Kobieta zniknęła w kącie, pogrążając się w objęciach nocy.
Ale jej paznokcie ciągle się poruszały, wydając złowieszcze dźwięki…
„Pstryk, pstryk. Pstryk, pstryk”. Stawały się głośniejsze z każdą sekundą.
„Pstryk, pstryk. Pstryk, pstryk”. Dźwięki podobne do odgłosów wydawanych przez klawiaturę Thada.
Rachael poczuła w brzuchu nagły ból, zgięła się wpół i chwyciła framugę. Jęknęła głośno.
Czuła, że spada, spada…
Dziennik wypadł jej z dłoni i szybko zniknął w panującej pod nią ciemności.
„Chcę tego, co należy do mnie”.
– Nie! – krzyknęła, ale jej głos utonął w otaczającym ją oceanie czerni.
– Rachael? Nic ci nie jest?
Nie mogąc złapać tchu, Rachael usiadła na łóżku, zlana potem.
– Dziecko znowu kopie?
Rozejrzała się przez łzy z dezorientacją.
Spodziewała się, że zobaczy sypialnię, ale była na parterze, w salonie.
Musi znaleźć dziennik.
– O Boże, ty krwawisz…
– Co takiego?! – szepnęła.
– Twoja ręka krwawi… nie ruszaj się…
Thad wyskoczył z łóżka, pobiegł do łazienki i wrócił z wilgotnym ręcznikiem.
„To był sen…”
„To tylko sen…”
– Proszę, pozwól mi obejrzeć ranę – powiedział Thad. Wziął ją za rękę i zaczął wycierać krew. – Co się stało?
– Ja… nie wiem – wymamrotała. – To coś poważnego?
Pokręcił głową.
– Nie sądzę. Myślę, że krwawienie już ustało. Nie było obfite…
Dotychczas powstrzymywała się od spojrzenia na rękę.
Uniosła ją w słabo oświetlonym pokoju i popatrzyła na nią w świetle księżyca sączącym się przez okno. Zmusiła się, by zerknąć na małe czerwone ślady pokrywające dłoń. Zaczynały się w okolicy nadgarstka i docierały do palca wskazującego, zaczerwienionego i spuchniętego.
Poczuła ból i skrzywiła się.
– To chyba kilka płytkich zadrapań – powiedział Thad, oglądając ranę w świetle. – Poszukam opatrunku. Apteczka jest ciągle w kuchni?
Skinęła głową.
– W szufladzie koło lodówki.
Thad zniknął za drzwiami sypialni i ruszył w stronę schodów.
Poczuła tępy ból w brzuchu. Dziecko znowu kopnęło, co ostatnio często się zdarzało. Nie tylko ona spędziła niespokojną noc.
Dotknęła obolałego miejsca i zaczęła ostrożnie masować brzuch, a nienarodzona istota znowu kopnęła, tym razem jeszcze mocniej niż poprzednio.
– Tss! – szepnęła do dziecka. – Odpocznij. Niedługo się urodzisz.
Na dworze błyskawice przecinały nocne niebo; na ściany domu padały cienie sękatych konarów starego dębu, jakby oszalały cień desperacko sięgał do wnętrza pokoju.
Zegar obok łóżka wskazywał piątą trzynaście rano.
Wkrótce nadejdzie świt.
Rachael chciała, by nadszedł. W tej chwili pragnęła tego bardziej niż czegokolwiek innego, ale gdy zegar wskazał piątą czternaście, noc wydawała się jeszcze ciemniejsza.
Dłoń pulsowała bólem, a z tyłu głowy wciąż czuła zimne metalowe kółka dziennika męża. W dalszym ciągu słyszała dziwne pstrykanie paznokci kobiety, która ukazała jej się we śnie.
Mocno biło jej serce.
„Za trzy dni” – powiedziała kobieta.
Trzy dni.
Dotknęła zdrową ręką nienarodzonego dziecka.
Do pokoju wrócił Thad, pragnął jej pomóc, uśmiechał się głupkowato.
– Okej, pobawimy się w doktora.
– Jesteś słodki – odpowiedziała.
– Nie pamiętasz, jak się skaleczyłaś?
Pokręciła głową.
– Chyba wstałam w środku nocy i o coś zaczepiłam, próbując odzyskać równowagę. Jestem taka niezdarna… Potykam się o własne nogi. Tracę równowagę. Czuję się jak gigantyczna wańka-wstańka.
– Wyglądasz cudownie – powiedział, całując ją w szyję.
– Nie chciałam cię obudzić.
Westchnął.
– Już nie spałem. Jutrzejszy wyjazd, książka, szansa na kolejny film… Nie uspokoję się na tyle, by zasnąć. Jeśli te negocjacje potoczą się tak, jak mówi Del, będziemy ustawieni do końca życia. Rzuca fantastyczne liczby – dodał, przecierając jej dłoń wacikiem nasączonym alkoholem. – Możemy sprzedać ten dom i przeprowadzić się do lepszego. Już czas, prawda? Rezydencja w Los Angeles, może stara wiktoriańska willa na klifach w Maine z widokiem na ocean. Może jedno i drugie. Zrealizujemy wszystkie nasze marzenia. Nie ma żadnych ograniczeń. – Odłożył wacik, wziął rolkę gazy i zaczął bandażować jej dłoń. – Ashley i dziecko pójdą do najlepszych szkół – ciągnął. – Kiedy się poznaliśmy, powiedziałem, że dałbym ci cały świat. Teraz wszystko jest nasze, możemy to mieć.
Zmusiła się do uśmiechu.
– Jestem z ciebie taka dumna…
Przeciął gazę, przykleił koniec, podniósł do ust dłoń Rachael i delikatnie ją pocałował.
– Nie dokonałbym tego bez ciebie.
Dzień pierwszy – 5.30
Carver wysiadł z furgonetki w ulewnym deszczu i spojrzał na zachmurzone poranne niebo.
– Och, cóż za piękna pogoda! – zawołał cicho, osłaniając oczy. – Cudowna, naprawdę!
Przyjechał prosto z Maine, a jego zmęczone, stare ciało marzyło o tym, by rozprostować kości.
W ciszy stał przed nim dom McAlisterów, ciemny, zasłonięty falami deszczu. Paliło się w nim tylko jedno światło w oknie na pierwszym piętrze, które rozpraszało mrok.
– Witajcie, McAlisterowie! – rzekł z uśmiechem.
Odwrócił się ponownie w stronę furgonetki, po czym wyjął z bocznego schowka niewielki szklany pojemnik i łopatę ogrodniczą. Później cicho zamknął i zablokował drzwi.
Rozejrzał się po krętej drodze. Kiedy był pewien, że jest sam, przeszedł przez trawnik, kulejąc; oszczędzał chorą nogę.
Dotarł do starego dębu i przesunął dłońmi po grubej korze.
– Jesteś zmęczony, prawda? Masz setki lat.
Ukląkł u podstawy drzewa i wykopał dołek o szerokości około piętnastu i głębokości trzydziestu centymetrów. W ziął stojący obok słój, zdjął pokrywkę i wsypał zawartość do dołu.
– Eko, Eko, Azarak. Eko, Eko, Zomelak. Eko, Eko, Cernunnos. Eko, Eko, Aradia. Zod ru koz e zod ru.
Biały proszek świecił przez krótką chwilę, po czym wchłonęła go ziemia. Carver zasypał dół, wstał i wytarł ręce w dżinsy.
– Chrońcie ją, moi mali przyjaciele – powiedział i powlókł się z powrotem do furgonetki. Usiadł wygodnie na fotelu kierowcy, wyrzucił do tyłu pusty słoik i łopatę, a następnie wziął telefon i nacisnął przycisk szybkiego wybierania.
Po dwóch sygnałach odebrała kobieta.
– Załatwione? – spytała.
– Tak – odpowiedział Carver.
Rozłączył się, uruchomił silnik i odjechał w poranny mrok, cicho pogwizdując pod nosem.
1692 – Dziennik Claytona Stone’a
Wstał ciemny dzień. Na niebie wisiały niskie szare chmury; powietrze było ciężkie i ciche. Bezruch sprawiał, że czułem szczypanie w kościach, ból w głębi ciała. Postawiłem kołnierz płaszcza i szybko przeszedłem przez brukowany plac do kościoła. Przez otwarte drzwi wpadało światło poranka, ale w środku panowała ciemność.
Pomyślałem o powrocie do domu. Tęskniłem za ciepłym łóżkiem. Nie zaprzeczam, że przyszło mi to do głowy, lecz nie zawróciłem. Przeszedłem przez dziedziniec do wejścia do kaplicy, stanąłem tam, gdzie była chrzcielnica, poczułem lodowaty chłód wody święconej.
– Oczekiwaliśmy, że przybędziesz wcześniej – rozległ się burkliwy głos po mojej prawej stronie.
Odwróciłem się i przyjrzałem postaci widocznej w półmroku.
– Panie sędzio – powiedziałem, składając lekki ukłon. – Dla takich jak ja jest jeszcze za wcześnie.
– Obawiam się, że nie mam ochoty spać. Myśli o dzisiejszym procesie są zbyt ciężkie – odpowiedział. – Chodź za mną. Zaprowadzę cię na twoje miejsce.
Ruszyliśmy ciemnym korytarzem i weszliśmy do nawy. Moje oczy przyzwyczaiły się do światła. Wskazał niewielki stolik na lewo od ławy sędziowskiej.
– Wkrótce zaczniemy. Zajmij miejsce.
Galeria szybko się zapełniła. Patrzyłem w nerwowej ciszy na twarze znane od dzieciństwa; siadali obok bliskich i sąsiadów. Kiwałem głową mijającym mnie ludziom, zapisując ich nazwiska w urzędowym dzienniku. Kiedy sędzia ponownie wszedł do sali, miał na sobie perukę i togę. Podążyli za nim radni miejscy i zajęli miejsca przy głównym ołtarzu.
Czkaliśmy na jej przybycie.
Słońce rozpraszało poranną mgłę.
Thad McAlister, Powrót czarownicy
Dzień pierwszy – 7.00
– Dlaczego nie możesz zostać w domu, tato? Nie chcę, żebyś wychodził. – Ashley wydęła wargi, nabierając łyżką płatki śniadaniowe marki Lucky Charms i zostawiając na kuchennym stole wyraźny ślad mleka. – Poza tym jest niedziela. W niedzielę nie wolno nigdzie wychodzić. Taka jest zasada.
Thad postanowił wstać wcześnie rano, jak w każdą niedzielę. W domu McAlisterów niedziela była dniem ojca i córki: tradycja, do której był głęboko przywiązany. Ashley miała osiem lat i szybko rosła. Chciał zapamiętać każdą chwilę, a później cieszyć się wspomnieniami.
Mieli ulubioną zabawę. W każdą niedzielę ostatni wstający z łóżka przygotowywał śniadanie dla całej rodziny (zawsze miskę płatków owsianych – Lucky Charms stanowiły ulubione danie córki). Zwycięzca decydował, czym zajmą się w ciągu dnia. Mogli czytać, grać w gry albo oglądać telewizję – sposób spędzania czasu nie miał znaczenia, najważniejsze, że byli razem. Thad dorastał bez miłości rodziców i nie chciał, aby jego córka poznała pustkę, którą nosił w sobie. Ashley za wiele dla niego znaczyła.
Wstał tuż po szóstej (nie mógł zasnąć po koszmarze Rachael zeszłej nocy) i cicho zszedł na dół jak dziecko rankiem w Boże Narodzenie. Przeszedł na palcach obok drzwi córki, ominął trzeci stopień schodów (który zawsze skrzypiał) i dotarł na parter.
Ashley już się obudziła i siedziała przy kuchennym stole, studiując komiksy jak inwestor czytający notowania giełdowe z poprzedniego dnia.
Rozpromieniła się na jego widok. Nie mógł się powstrzymać od uśmiechu: była małym aniołkiem.
– Znowu wygrałam – powiedziała ze śmiechem. – Znowu wygrałam, śpiochu!
Thad nie pamiętał, kiedy ostatnio pokonał córkę. Czasami się zastanawiał, czy Ashley w ogóle śpi.
Ostatniego wieczoru, kiedy powiedział, że musi jechać do Nowego Jorku, była niezadowolona i zastanawiał się, czy nie zrezygnować z podróży, jednak odrzucił tę myśl. Za dużo od niej zależało. Podpisał umowę na nowe książki i miał szansę na sprzedaż praw do ekranizacji: trzeci film, jeśli wszystko dobrze się ułoży. Był to punkt zwrotny w jego karierze, zajmie trwałe miejsce wśród najlepszych pisarzy w branży. Jasne, świetnie zarobi, ale zawsze marzył przede wszystkim o tym, by wymieniano go wśród takich sław jak Stephen King, Dean Koontz albo Jack Stevenson.
Nowa umowa obejmowała pięć książek. Trzy były już gotowe – starannie zataił ten fakt w trakcie rozmów ze swoim agentem, Delem Thomasem. Szybko nauczył się trzymać go w niepewności i nie zdradzał, kiedy pojawi się następna powieść (jeśli w ogóle się pojawi). Pracował nad kolejnymi projektami, starając się powiększyć swoje portfolio. Trzy gotowe książki mogą sprawić, że każdy agent zmięknie. Thad chciał, by Del był w idealnej formie: na sto dziesięć procent, jak mawiał w szkole średniej trener drużyny futbolowej, Johnson.
Każdy mecz to Super Bowl, do cholery!
Graj, żeby wygrać, albo grzej ławkę rezerwowych…
Del Thomas nie grzał ławki rezerwowych; w ciągu ostatnich kilku lat zawarł jedną z najbardziej lukratywnych transakcji w branży wydawniczej. Jednak Thad nie uważał, że ktoś powinien kierować jego karierą. Kiedy Del powiedział, że jedzie do Nowego Jorku, by sfinalizować sprzedaż praw do ekranizacji, Thad musiał mu towarzyszyć – nawet w niedzielę – nie po to, by się wtrącać, ale go wesprzeć.
Tak czy inaczej, chciał osobiście przekazać Delowi rękopis nowej książki. Nie ufał mejlom ani poczcie.
Do tej pory nie pozwolił nikomu przeczytać ani jednej strony – agentowi, Rachael, a już na pewno nie wydawcy. Nie dlatego że powieść nie była gotowa. Nie, chodziło o coś zupełnie innego. Ta historia była zbyt niepokojąca, by ktoś ją przeczytał.
Przez wszystkie lata kariery pisarskiej Thad nigdy nie miał ochoty dzielić się z ludźmi czymś, nad czym ciężko pracował. Nawet teraz, kiedy gotowy rękopis spoczywał w teczce, zastanawiał się, czy nie podmienić nowej powieści na jedną z pozostałych trzech, które czekały na swoją kolej. Kto się o tym dowie?
On by o tym wiedział.
Wiedział…
Ta książka zasługuje na wydanie. Nie, ona musi zostać opublikowana.
Poświęcił jej mnóstwo czasu, życia, pracy, energii, wysiłku. Wyrażała jego lęki – było to niedomówienie. Główny bohater ucieleśniał to, czego najbardziej Thad się obawiał, co pojawiało się w najciemniejszych zakamarkach jego umysłu: cichy głos, który słyszał, gdy był sam, przyczynę wielu bezsennych nocy. Musiał opublikować tę książkę, zostawić ją za sobą. Jak inaczej mógłby ruszyć do przodu?
Napisał w przeszłości wiele powieści, ale żadna inna nie przeraziła go tak bardzo. Tylko Jej historia sprawiała, że nie mógł zasnąć.
– Jeśli zostaniesz, posprzątam swój pokój – przerwała jego rozmyślania Ashley, wpatrując się w ojca dużymi niebieskimi oczami. – Obiecuję, że to zrobię. – Spływało jej po brodzie mleko i Thad mimo woli się roześmiał.
– Nie wspominałbym o tym mamie. Chyba uważa, że zawsze powinnaś sprzątać swój pokój – odparł i pogładził córkę po miękkich jasnych włosach. – Gdybym mógł, zostałbym w domu, kochanie, ale kilka bardzo ważnych osób chce ze mną porozmawiać o nakręceniu filmu na podstawie jednej z moich książek. Lubisz filmy, prawda?
Skinęła głową.
– Wynagrodzę ci to, obiecuję – powiedział. – Co zaplanowałaś na dzień, gdy tata będzie miał wolne?
Ashley wzruszyła ramionami.
– Chciałam iść do zoo, ale Zeke uważa, że będzie deszcz.
– Och, naprawdę?
Skinęła głową.
– W czasie deszczu zoo nie jest zabawne. Zwierzęta się chowają, wszystko brzydko pachnie.
Zeke był niewidzialnym przyjacielem córki.
Rachael od początku zniechęcała córkę do rozmawiania z Zekem albo opowiadania o nim, ale Thad zawsze święcie wierzył w niewidzialnych przyjaciół – miał ich wielu w dzieciństwie. Uważał Zekego za pośredni sposób wyrażania emocji przez Ashley (natknął się na tę definicję w jednej z popularnych książek psychologicznych). Wyimaginowani przyjaciele to zdrowe, normalne zjawisko (według słów zawartych w tej samej książce). Rachael miała inne zdanie, ale zachowała je dla siebie w nadziei, że Ashley z tego wyrośnie (im szybciej, tym lepiej, wbrew opinii męża). Thad niejasno podejrzewał, że Rachael jest zaniepokojona tym, że mały przyjaciel to chłopiec, a nie dziewczynka. Wspomniał, że to również jest normalne (ta sama biblioteka, inna książka), ale Rachael nie chciała o tym słyszeć.
– Jak się miewa staruszek Zeke? – spytał córkę.
– Nie wiem – odparła głosem starszej dziewczynki. – Dzisiaj nie rozmawialiśmy.
– Ale powiedział, że będzie padał deszcz?
– Nie rozmawiam z nim – powtórzyła, marszcząc brwi.
– Dlaczego?
– Wczoraj wieczorem był wredny. Hałasował i nie pozwalał mi spać – odparła. – Zachowywał się bardzo niegrzecznie.
Thad się zaśmiał.
– Dlaczego Zeke nie chce, żebyś spała?
Zmarszczyła brwi.
– Nie wiem. Może bał się burzy i nie chciał zostać sam?
– Zeszłej nocy była okropna burza.
Skinęła głową.
– Dużo piorunów i błyskawic. – Znowu skinęła głową. – Wiatr wył jak stary pies: auuuuu, auuuuuuu!
Thad wstał z krzesła i podszedł do córki na czworakach.
– Auuuuu! – zawył.
– Ashley, dlaczego nie wypuścisz taty do ogrodu? – spytała Rachael, która weszła do kuchni. Dotykała dłonią okrągłego brzucha i wpatrywała się w kawę, której nie mogła wypić. Chyba musi wyjść.
Dziewczynka zachichotała.
– Ja się opiekuję Busterem, a ty tatą!
– Zamienimy się rolami? – spytała Rachael, udając, że drapie Thada za uchem.
Do pokoju wpadł w podskokach Buster i podbiegł prosto do Thada. Polizał go po twarzy. Rzadko znajdowali się na tej samej wysokości i musiał skorzystać z okazji.
– Buster, przestań! – zawołał Thad, próbując się odwrócić. – To obrzydliwe!
– Uwielbia cię! – Ashley klasnęła w dłonie.
– Chodź, Buster. Chcesz wyjść? – spytała Rachael.
Pies pobiegł do tylnego wyjścia, szurając pazurami o drewnianą podłogę i wesoło merdając ogonem.
– Chodź, Buster! – powtórzyła Rachael i wyciągnęła rękę w stronę klamki. Zapiszczały zawiasy ciężkich drzwi. Do kuchni wpadł podmuch wilgotnego powietrza. Wilgotnego powietrza i…
Buster znieruchomiał na progu. Z jego gardła wydobyło się ciche skomlenie. Podkulił ogon i powoli się cofnął.
– Co się stało, Buster? – spytała Ashley.
Pies przestał skowyczeć.
– Thad, chodź tutaj. Popatrz na to – powiedziała Rachael, wyglądając na zewnątrz.
Thad wstał i podszedł do drzwi. Kiedy stanął obok żony, wzięła go za rękę.
– Co się stało?
Thad wyszedł z domu. Rachael z ociąganiem puściła jego dłoń. Stała za progiem drzwi wejściowych.
Trawnik był martwy.
Każde źdźbło trawy.
Skurczył mu się żołądek, gdy poczuł zapach.
Trawnik nie tylko był martwy, ale cuchnął zgnilizną.
– Może to z powodu zimna? – spytała Rachael.
Pokręcił głową.
– Wydaje mi się, że zeszłej nocy temperatura nie spadła poniżej dziesięciu stopni – odpowiedział. – Zimno nie może zniszczyć trawnika, przynajmniej nie przez jedną noc.
– Spójrz tam… – Wskazała dom Nelsonów.
Thad też to zauważył.
Tylko ich trawnik był martwy. Podwórka Nelsonów, Garganów i Barstoke’ów nie ucierpiały. Tylko ich trawnik. Ale to nie wszystko. Duży dąb, który od lat wznosił się nad ich domem, był czarny i nagi, leżały pod nim suche brązowe liście. Thad nie musiał oglądać drzewa z bliska, żeby wiedzieć, że gałęzie są kruche i martwe: wyczuwał zgniliznę nawet z tego miejsca.
– Co się stało, tato? – spytała Ashley.
– Lepiej zaczekaj w środku, kochanie, dobrze? – odpowiedział, obserwując dziwne pole śmierci, które obejmowało tylko ich posesję. – Zaraz wrócę. – Pokręcił głową. – Wczoraj podlewałem trawnik. Wszystko wyglądało idealnie. Nic z tego nie rozumiem – mruknął.
– Może powinieneś wrócić do domu? – powiedziała Rachael.
– Pozwól mi się rozejrzeć.
– A jeśli to trucizna? – spytała. – Nie chcę, żebyś się rozchorował.
– Nie przypuszczam. – Thad umilkł. Ukląkł i dotknął dłonią niewielkiej kupki ziemi.
Zauważył jeszcze jedną po lewej stronie, a następną kilkadziesiąt centymetrów dalej. Kiedy popatrzył na trawnik, zdał sobie sprawę, że są wszędzie.
Cuchnęły zgnilizną, rozkładem.
– Thad, proszę…
W końcu wstał i wrócił do drzwi, ostrożnie omijając dziwne kupki ziemi.
– Może zadzwonić do Jeffa? Myślę, że powinniśmy go poprosić, by przyjechał i rzucił na to okiem.
– Powie, że to nasza wina – odparła Rachael. – Pamiętasz, jak posadziłam bzy po zachodniej stronie domu zamiast wschodniej? Wygłosił trzygodzinny wykład o działaniu wieczornego światła słonecznego.
Thad wzruszył ramionami.
– To jego praca, Rachael. Może ustali, co się stało. Postaraj się, by Ashley i Buster nie wychodzili z domu, dopóki się nie upewnimy, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa.
– A jeśli Buster będzie musiał wyjść?
– Nauczmy go korzystać z łazienki! – zawołała Ashley.
Thad wskazał gazetę.
– Pamiętasz, co robił, kiedy był szczeniakiem?
Dziewczynka zmarszczyła brwi.
– O Boże… To będzie zabawny dzień.
– Mamo, naucz mnie stawiać go na sedesie, a potem mu pokażę, jak spuszczać wodę – zaproponowała Ashley.
– Widzisz? Nasza córka ma plan. – Przed domem rozległ się klakson i Thad zerknął na zegarek. – Cholera, przyjechała moja taksówka. Dasz sobie radę?
Rachael kiwnęła głową i objęła męża.
– Coś wymyślę.
Thad cmoknął ją w policzek i pogładził po brzuchu.
– Jak on się miewa?
– Znakomicie, ale to ona, nie on – odparła. – Kopie jak wściekła.
– Nie mam ochoty wyjeżdżać, ale to ogromna okazja dla nas obojga – powiedział.
– Spakowałeś lekarstwa? – spytała.
– Nie potrzebuję ich od miesięcy. Nic mi nie jest – rzucił ostro.
Ścisnęła jego ramię.
– Czułabym się lepiej, wiedząc, że masz je przy sobie, na wszelki wypadek. Wziąłeś je?
Spojrzał jej prosto w oczy.
– Są w torbie. W przyszłym tygodniu mam wizytę u doktora Hortona. Poproszę go, żeby przestał kazać mi je przyjmować. Już ich nie potrzebuję i utrudniają mi pisanie. Zmniejszają kreatywność. Moim zdaniem nigdy ich nie potrzebowałem.
– Chcę tylko, żebyś był zdrowy.
Uścisnął ją delikatnie.
– Nic mi nie jest. Bardziej martwię się o ciebie. Obiecaj, że będziesz miła dla Carmen, dobrze?
Rachael westchnęła.
– Ach tak, Carmen…
Od miesięcy bezskutecznie poszukiwali gospodyni, która zgodziłaby się z nimi zamieszkać. Thad stracił rachubę, ile kandydatek ich odwiedziło. Znalezienie kogoś z odpowiednim doświadczeniem i umiejętnościami okazało się trudne nawet z pomocą agencji. Dodatkowe komplikacje były wynikiem niezgodności charakterów i barier językowych.
„Jak zaufać obcej osobie, która ma się opiekować rodziną?”
Carmen Perez miała nienaganne CV i wiele referencji, może najlepszych wśród wszystkich kandydatek, ale niestety Ashley jej nie polubiła i nawet Rachael czuła się nieswojo w jej obecności, choć pani Perez pracowała u nich już prawie trzy tygodnie.
Thad pogładził żonę po włosach.
– Nie chcę, żebyście były same, nie w chwili, gdy zbliżają się narodziny dziecka. Wytrzymasz z nią jeszcze kilka dni? Agencja szuka kogoś na jej miejsce.
Rachael skinęła głową.
– Nie jestem pewna, co konkretnie mnie w niej niepokoi; po prostu mi się nie podoba.
Pocałował ją w czoło.
– Znajdziemy kogoś innego, obiecuję. Nie wyrzucaj jej, dopóki nie wrócę. Będę spokojniejszy, wiedząc, że tu jest.
– Nie musisz się martwić, tato. Zajmę się panią Perez – wtrąciła Ashley, przytulając się do uda ojca.
Wziął córkę na ręce.
– Zrób to, skarbie. Bardzo was kocham! – Okręcił Ashley dwa razy i posadził z powrotem na krześle. – Mam nadzieję, że uzgodnisz to z Zekem – szepnął jej do ucha. – Nie znoszę, gdy się kłócicie.
Rachael zmarszczyła brwi.
– Daj spokój, Thad.
Znowu rozległ się klakson, niecierpliwie, dwukrotnie.
– Muszę iść. – Thad wziął teczkę i torbę podróżną, po czym ruszył w stronę drzwi. – Zadzwonię do was dziś wieczorem z miasta. Chcę usłyszeć, co powiedział lekarz.
– Pa, najdroższy. Kocham cię – powiedziała Rachael.
W jej brzuchu kopało dziecko.
Owionął ją zapach zgnilizny napływający z zewnątrz, gdy Thad wybiegł w stronę czekającej taksówki.
Buster zaskomlał, rozglądając się nerwowo po podwórku.
Dzień pierwszy – 11.00
Rachael ciasno zacisnęła pod szyją cienką sukienkę i zadygotała.
„Dlaczego zawsze jest tu tak zimno?” – pomyślała.
Siedzenie na aluminiowej leżance z cienkim papierowym pokryciem nie pomagało. Przesunęła się trochę w lewo i westchnęła.
Czekała na lekarza w małym gabinecie prawie od dwudziestu minut. Nigdy nie trwało to tak długo, a miała dzisiaj dużo do zrobienia. Wzięła ze stojaka kolejną ulotkę i przejrzała tekst zatytułowany: Normalne życie z opryszczką. Był równie ciekawy jak magazyn „People” sprzed trzech miesięcy, który skończyła czytać przed kilkoma minutami.
Wzięła następną broszurę, gdy w drzwiach pojawiła się głowa doktora Roskina.
– Jak się dziś miewa moja ulubiona pacjentka?
Frustracja Rachael zniknęła na widok lekarza. (W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy przyzwyczaiła się do nagłych zmian nastroju).
Znała Edwarda Roskina od dziewięciu lat i nie wyobrażała sobie, by opiekował się nią ktoś inny. Odebrał poród Ashley i gdy dowiedziała się, że znów jest w ciąży, była pewna, że odbierze również następny.
Wyglądał dziwnie – był niski i otyły, miał różowe policzki i pulchną twarz. Przypominał Świętego Mikołaja z centrum handlowego, który zapomniał przykleić sztuczną brodę i wąsy. Jego cienkie druciane okulary nigdy nie spoczywały tam, gdzie chciał; nawet teraz ciągle musiał je poprawiać, bo zsuwały się na czubek nosa.
– Ostatnio kopie jak szalony! – zawołała.
Roskin się uśmiechnął.
– Dlaczego myślisz, że to chłopiec?
– Dziewczynka? – Rachael się rozpromieniła.
Uśmiechnął się.
– Tajemnica zawodowa.
Wsunął stetoskop pod sukienkę. Rachael stężała, czując dotknięcie zimnego metalu.
– Odpręż się i głęboko oddychaj – powiedział. Spełniła polecenie.
– Chcesz zobaczyć, jak wygląda? – spytał.
– Ona?
Rosin się zaśmiał.
– Albo on.
– Jesteś gorszy od Thada! – Rachael się roześmiała.
– Jak się miewa Thad? – spytał, przysuwając ultrasonograf do leżanki.
– Dobrze. Chciał dziś przyjechać, ale musiał znowu polecieć do Nowego Jorku, żeby załatwić kilka spraw związanych z nową książką – odpowiedziała.
Lekarz westchnął.
– O rany… Właśnie wtedy, gdy myślałaś, że wreszcie zapomnisz o księgarniach…
Rachael się roześmiała.
– Jest naprawdę dumny ze swojej najnowszej powieści. Uważa, że żadna nie była taka przerażająca.
– Wciąż próbuję się dobrze wyspać po przeczytaniu ostatniej. Nie mogę się zmusić do zejścia do piwnicy. Zaskoczył mnie zakończeniem. Zmuszam Liddy, żeby odwalała tam całą brudną robotę.
– Nie tylko ty. Nie byłam w naszej piwnicy od trzech miesięcy. Jest wypchana rekwizytami do ostatniego filmu. Mamy nawet gdzieś na dole własną trumnę.
– Żaden dom nie może się obyć bez trumny – zauważył filozoficznie Roskin, bawiąc się okularami.
Do gabinetu weszła jedna z pielęgniarek, skinęła głową na powitanie i rozchyliła sukienkę Rachael, odsłaniając brzuch. Nałożyła cienką warstwę żelu.
– A ty jak się czujesz? Dobrze śpisz? – spytał lekarz.
Rachael skinęła głową, chociaż było to kłamstwo; nie spała dobrze od miesięcy. Skąd to wie? Poznał to po oczach?
– Dobrze się odżywiasz? Nie tęsknisz za lodami z odrobiną oleju silnikowego albo poranną grzanką z maścią kamforową?
Rachael się roześmiała.
– Żartujesz, prawda?
Pokręcił głową.
– Przedwczoraj miałem pacjentkę, która spodziewa się czwartego dziecka i przepada za takimi rzeczami. Niektóre przyszłe matki mają ochotę na produkty oleiste; to dość powszechne. Jak się domyślasz, niezbyt zdrowe.
– Nie mówi poważnie, prawda? – Rachael zwróciła się do pielęgniarki.
Kobieta wzruszyła ramionami, tłumiąc uśmiech.
– Nie żartuję – odezwał się Roskin. – Siostro Korbin, czy mogłaby pani włączyć ultrasonograf?
Przyłożył czujnik do brzucha Rachael i delikatnie nim poruszał, wpatrując się w monitor. W gabinecie rozległ się cichy dźwięk bijącego serca.
– To on – powiedział.
– Albo ona – wtrąciła pielęgniarka.
Rachael przewróciła oczami.
– O Boże…
Roskin zataczał czujnikiem ciasne kręgi, aż pojawił się biały cień.
Rachael uśmiechnęła się do dziecka.
– Wygląda dobrze – powiedział lekarz. – Dwie nogi, dwie ręce, dwanaście palców u stóp. Jest trochę za duże jak na trzydzieści sześć tygodni, ale nie ma się czym martwić.
– Po prostu uśpij mnie, kiedy zacznie się poród, i wszystko będzie dobrze – odparła Rachael.
– Nie jesteś fanką naturalnych porodów? – spytał.
Rachael pokręciła głową.
– Wystarczy mi pierwszy. Tym razem w ogóle nie chcę wiedzieć, co się dzieje. Kiedy będzie po wszystkim, daj mi zdrowe dziecko. Będę ci bardzo wdzięczna.
Roskin się uśmiechnął.
– Nie ma przeciwwskazań. – Wyciągnął rękę do tyłu i wyłączył ultrasonograf. – Możesz się wytrzeć i ubrać. Zapiszę ci trochę dodatkowych witamin, a potem wracaj do domu. Siostro Korbin, mogłaby pani pomóc pani McAlister?
– Dam sobie radę, doktorze – odpowiedziała Rachael, wycierając żel. Poczuła w brzuchu kopnięcie dziecka.
1692 – Dziennik Claytona Stone’a
Zanim ją zobaczyłem, usłyszałem brzęk kajdan. Inni też, o czym świadczyła cisza, która zapanowała w niewielkim kościele. Kiedy wprowadzono ją do sali, wszystkie oczy skierowały się na nią. Wydawała się mała i wątła, jej chude ciało było zgarbione, na twarz opadały długie ciemne włosy, prawie sięgające skutych rąk. Miała postrzępione, podarte ubranie pokryte więziennym brudem. Siedziała w lochu już od pięciu dni, pilnowana całą dobę przez uzbrojonych strażników i duchownych. Nie tylko ze strachu przed nią, ale także jej pomocnikami. Pozostali do dziś nieznani, bezpiecznie ukryci wśród ludzi, wierni słudzy gotowi uwolnić ją przy pierwszej okazji. Rozejrzałem się po niewielkim kościele i wyobraziłem sobie, że jest ich wielu. Trwało polowanie na jej siostry. Niektórzy wierzyli, że uciekły, znajdując drogę powrotną do Starego Świata, ale coś mi podpowiadało, że ciągle są blisko i nie chcą porzucić krewniaczki.
Powiedziano mi, że od schwytania z jej ust nie padło ani jedno słowo, choć co wieczór poddawano ją torturom. Nie przyznała się do żadnej ze swoich zbrodni ani żadnej nie zaprzeczyła. Krążą pogłoski, że przez cały czas śmiała się z sędziego, nie okazała najmniejszej słabości. Teraz, gdy prowadzono ją do ławy z przodu zgromadzenia i dla bezpieczeństwa przykuto do siedzenia, było dla mnie jasne, że szła ze spuszczoną głową nie ze wstydu, lecz z powodu więzów. Okazało się to prawdą, bo kiedy mężczyźni skończyli ją krępować i wyszli, uniosła głowę i spojrzała na tłum przenikliwymi błękitnymi oczami z anielskim uśmiechem młodej dziewczyny.
Thad McAlister, Powrót czarownicy
Dzień pierwszy – 16.27
Thad czasami uważał, że tęskni za miastem, ale uczucia te znikały w chwili, gdy znowu postawił stopę w Nowym Jorku. Po wyjściu z samolotu smog i spaliny natychmiast zaatakowały jego płuca. Wywołało to atak kaszlu; równie silnemu uległ starszy pan siedzący trzy rzędy z tyłu. Po dziesięciu minutach pojawiły się pierwsze oznaki nawrotu dawnej astmy. Marzył o tym, by znowu wsiąść do 737 i wrócić do domu, choćby samotnie.
Tłok panujący w terminalu nie złagodził napięcia. Kiedy zdejmował bagaż z pasa transmisyjnego, o mało nie przewrócił go tęgi biznesmen. Później jakaś starsza kobieta postanowiła opowiedzieć mu o mieście.
– Musi pan odwiedzić Statuę Wolności – odezwała się. – Nie wolno zapominać o muzeach, są sławne na całym świecie. Mieszkańcy pochodzą z różnych stron…
Wcześniej Thad zdołał uprzejmie pozbyć się jej w terminalu, ale teraz jakimś cudem znowu pojawiła się obok niego, czekając na bagaż.
– Ma pan rodzinę w Nowym Jorku? – spytała. – Mój syn jest mniej więcej w pańskim wieku, mieszka teraz w Filadelfii. On i ta dziwka, Krista czy Kristi: wszystko mi jedno. Powiedziała mojemu chłopcu, że bierze pigułkę, a pięć miesięcy później przyleciała z płaczem, oświadczyła, że mój syn zrobił jej dziecko i że potrzebuje mężczyzny, by je wychować. Cóż, ja i George dobrze go wychowaliśmy, więc wiedział, co zrobić. George miał szczęście, nie widział tego wszystkiego, zmarł w dziewięćdziesiątym ósmym… Rak od azbestu. Pracował w budownictwie…
Kiedy torba się pojawiła, Thad ją wziął i uprzejmie skinął kobiecie głową, po czym energicznym krokiem ruszył w kierunku postoju taksówek. Ale starsza pani dalej szła za jego plecami. Pozbył się jej, dopiero kiedy zamknęły się za nim automatyczne drzwi z grubego szkła.
Tłum otaczający postój taksówek przypominał ogromnego ślimaka pełznącego po ziemi. Thad znalazł się w gigantycznej kolejce liczącej ponad osiemdziesiąt osób i podążał w stronę oczekujących samochodów. Mocniej chwycił torbę i ruszył do przodu, pamiętając o portfelu w tylnej kieszeni spodni i telefonie komórkowym w marynarce: stanowiły świetny cel dla kieszonkowców, od których niewątpliwie roiło się w okolicach portu lotniczego.
Dwadzieścia minut później wsiadł z torbą do taksówki i kazał kierowcy zawieźć się do hotelu sieci Four Seasons w dzielnicy Upper East Side.
Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął iPhone’a i nacisnął przycisk zasilania, zadowolony, że w czasie kilkugodzinnego lotu z Charleston nie mógł korzystać z telefonu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki