Opuszczona - J.D. Barker - ebook + audiobook + książka

Opuszczona ebook

Barker J. D.

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o czarownicy powracającej po upływie stuleci. Fikcja, która zmienia się w koszmarną rzeczywistość.

Kiedy autor horrorów Thad McAlister zaczął pisać swoją najnowszą powieść, słowa płynęły bez wysiłku. Wypełniał kolejne stronice opisami procesu czarownicy przed kilkuset laty i akcja posuwała się gładko do przodu. Jeszcze nigdy nie stworzył równie przerażającej postaci. Jest przekonany, że to jego największe dzieło, które zapewni mu trwałe miejsce wśród klasyków gatunku.

Ale czy Powrót czarownicy to tylko fikcja?

Nieświadomie wyzwolił potężne siły i naraził rodzinę na śmiertelne niebezpieczeństwo.

ONA naprawdę chce wrócić.

Rachael, żona Thada, jest w ciąży. Podejmuje desperacką walkę o życie małej córeczki, nienarodzonego dziecka i własne. Zastanawia się, czy sama nie jest przyczyną okropnych wydarzeń... Przed laty kupiła coś mężowi. Zawarła pakt z Opuszczoną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 280

Oceny
3,7 (66 ocen)
20
19
18
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
verdanfil

Nie oderwiesz się od lektury

Po Czwartej Małpie spodziewałam się czegoś lepszego mimo zamiłowania do tematu czarownic, mimo wszystko przyjemna książka.
10
jakprzezokno

Całkiem niezła

Nie uwierzyłam w tę historię. Było momentami obrzydliwie i realistycznie, jak to u Bakera, ale całość niezbyt mnie przekonała. Jakoś nie potrafiłam posklejać tej historii, gubiłam rytm, kiedy współczesne wydarzenia przeskakiwały do dziennika, który był zapisem książki głównego bohatera (lub prawdziwą? Niezbyt to wyłapałam). Bohaterowie mnie denerwowali, ich decyzje i motywacje były dla mnie pozbawionego głębszego sensu. Całość oczywiście była trochę surrealistyczna, jak przystało na historię o czarownicy, ale nie byłam w stanie uwierzyć w to wszystko. Nie wczułam się w klimat, miałam wrażenie, że autor bardzo stara się podzielić fabułę na współczesność i dawne czasy i przez to sam gubi wątek, nie wie na czym dokładnie się skupić. Zakończenie trochę poprawiło moją ocenę, bo według mnie jest świetną paralelą do całości, ale przez długi czas czułam się zagubiona, nie rozumiałam tej historii i nie mogłam znaleźć wspólnego z nią języka. Nie przypadła mi jakoś bardzo do gustu.
10
mastinka

Nie oderwiesz się od lektury

Trzyma w napięciu, a epilog dał mi - jako matce - do myślenia. Polecam!
00
Pati_XD

Całkiem niezła

To moje pierwsze spotkanie z twórczością J.D.Baker, widząc w opisie że jest to horror/thriller naprawdę oczekiwałam czegoś mocnego, zabrakło emocji, strachu, czytania w napięciu, niestety czuję spory niedosyt szczególnie że fabuła jest bardzo ciekawa, lecz moim zdaniem nie wykorzystana w pełni. Pomysł z czarownicą był rewelacyjny. Fajnie została ona wykreowana. Po za tym nie rozumiem dlaczego te małe potworki zostały nazwane minionkami, bardzo psuło to ich postrzeganie jako złych, wrednych postaci w mojej głowie wyglądały dość „zabawnie“. Duży plus za początek i końcówkę książki. Zaliczam ją bardziej do fantastyki niż do horroru.
00
Matoszek123

Nie oderwiesz się od lektury

genialna
00

Popularność




PROLOG

– Biuro nume­rów, czym mogę słu­żyć?

Rachael zer­k­nęła z kuchni do holu. Widziała świa­tło pod drzwiami gabi­netu męża. Sie­dział w nim od kilku godzin. Zasło­niła dło­nią słu­chawkę i ode­zwała się cicho:

– Szu­kam numeru sklepu w sta­nie Maine. To… coś w rodzaju nie­ty­po­wego anty­kwa­riatu ze sta­ro­ciami. Trudno to wyja­śnić. Niech pani sobie wyobrazi sklep z uży­wa­nymi rze­czami z asor­ty­men­tem jak z wyprze­daży gara­żo­wej. Nazywa się „Skle­pik z marze­niami”.

– W jakiej miej­sco­wo­ści?

Rachael nie pamię­tała nazwy małego, sen­nego mia­steczka. Od kilku dni pró­bo­wała ją sobie przy­po­mnieć, ale znaj­do­wała się poza zasię­giem. W jej umy­śle poja­wiały się tylko okru­chy wspo­mnień.

– Castle… jakoś tak. Castle Cliff, Castle Point, Castle… jakoś tak.

– Castle Rock?

Zmarsz­czyła brwi.

– Nie wiem, może.

Usły­szała, jak kobieta stuka w kla­wia­turę. Na prze­strzeni lat Rachael prze­szu­ki­wała inter­net tysiące razy, lecz nie zdo­łała odna­leźć tego miej­sca.

– Przy­kro mi, pro­szę pani. Nie zna­la­złam w Castle Rock „Skle­piku z marze­niami”. Ani w całym sta­nie Maine. Może ma pani nie­wła­ściwą nazwę? Albo sklep zli­kwi­do­wano?

Rachael odło­żyła słu­chawkę, nie pró­bu­jąc odpo­wia­dać.

Sklep nie został zli­kwi­do­wany.

Wąt­piła, czy takie sklepy bywają kie­dy­kol­wiek likwi­do­wane. Po pro­stu uczą się dobrze ukry­wać.

Cza­row­nica to mistrzyni magii. Zawiera pakt z dia­błem, jaw­nie lub w sekre­cie. Korzy­sta z jego pomocy z wła­snej woli albo na roz­kaz. Działa cuda, krzyw­dzi zarówno przy­ja­ciół, jak i wro­gów.

Wil­liam Per­kins, A Disco­urse on the Dam­ned Art of Witch­craft (1608)

Nagle się obu­dzi­łem, zda­jąc sobie sprawę, że świt nadej­dzie dopiero za kilka godzin. Widzia­łem jej twarz, sły­sza­łem głos. „Pomóż mi” – bła­gała.

Thad McA­li­ster, Powrót cza­row­nicy

DZIEŃ PIERWSZY

Char­le­ston, Karo­lina Połu­dniowa

Rozdział pierwszy

Dzień pierw­szy – 1.13

Rachael obu­dziła się zzięb­nięta w środku nocy. Za oknem wył zimowy wiatr, koły­sząc nagimi gałę­ziami. Nacią­gnęła prze­ście­ra­dło na szyję i prze­su­nęła się w łóżku w stronę męża, szu­ka­jąc jego cie­płego ciała. Jed­nak go nie było; spała sama.

– Thad? – szep­nęła.

Na zewnątrz sza­lała burza, a ciemny pokój szep­tał do Rachael – twardy, gorzki szept, głu­chy odgłos miej­sca pozba­wio­nego życia, pozba­wio­nego bez­pie­czeń­stwa zwią­za­nego z obec­no­ścią uko­cha­nej osoby.

Patrzyła na biały obłok odde­chu uno­szący się w zim­nym powie­trzu. Obser­wo­wała, jak pochła­nia go ciem­ność, a na jego miej­scu poja­wia się następny.

„Zepsuł się grzej­nik?” – pomy­ślała. Przy­zwy­cza­ili się do takich pro­ble­mów w sta­rym domu, cho­ciaż grzej­nik ni­gdy wcze­śniej nie spra­wiał kło­po­tów.

Na zewnątrz wiatr przy­brał na sile, każdy kolejny ryk był gło­śniej­szy od poprzed­niego, jakby wal­czyły ze sobą, chcąc się poko­nać. Grube gałę­zie dębów ota­cza­ją­cych nie­wielki dom koły­sały się, ude­rzały w ściany i dach.

Wstała z łóżka i poczuła kop­nię­cie dziecka w brzu­chu, gdy zapro­te­sto­wało prze­ciwko nagłemu ruchowi.

– Spo­koj­nie, kocha­nie – powie­działa. – Idziemy tylko na mały spa­cer.

Wło­żyła jedwabny szla­frok, który poprzed­niego wie­czoru powie­siła na krze­śle toa­letki, ale lodo­waty chłód się nie zmniej­szył.

Dotknęła ściany, prze­su­nęła palce po gład­kiej powierzchni i wyma­cała kon­takt. Włą­czyła świa­tło, jed­nak lampa się nie zapa­liła.

„Musiał wysiąść prąd” – pomy­ślała.

– Thad? Gdzie jesteś, kochany? – spy­tała, tym razem gło­śniej niż za pierw­szym razem, lecz nie wystar­cza­jąco gło­śno, by obu­dzić Ash­ley, która z pew­no­ścią cią­gle spała zwi­nięta w kłę­bek w pokoju na końcu kory­ta­rza, przy­kryta koł­drą z podo­bi­znami Kubu­sia Puchatka.

Poszła wzdłuż ściany i zatrzy­mała się przed gabi­ne­tem męża.

„Dla­czego drzwi są otwarte? Zawsze je zamyka”.

Spo­dzie­wała się zastać go w środku, ale jesz­cze zanim jej oczy przy­zwy­cza­iły się do gęstej ciem­no­ści, zro­zu­miała, że pokój jest pusty. Obok moni­tora leżał ręko­pis naj­now­szej powie­ści, w poło­wie ukoń­czo­nej. W pobliżu znaj­do­wał się stos czy­stych kar­tek cze­ka­ją­cych na wypeł­nie­nie oraz stary dzien­nik, w któ­rym Thad noto­wał szcze­góły wszyst­kich swo­ich pro­jek­tów. Dzie­sięć lat wcze­śniej kupiła mu go w małym mia­steczku nad oce­anem. Relikt prze­szło­ści. Nie­gdyś nale­żał do skryby w dawno zapo­mnia­nej miej­sco­wo­ści; okładkę z mię­ciut­kiej skóry zszyto cien­kim dru­tem.

Zmarsz­czyła brwi. Pozo­sta­wie­nie dzien­nika na biurku nie paso­wało do Thada – bar­dzo sta­ran­nie go pil­no­wał, strzegł jak oka w gło­wie. Miała nie­kiedy wra­że­nie, że daje mu poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, chroni przed ota­cza­ją­cym świa­tem. Spę­dzał nad nim dłu­gie godziny, bazgrał pió­rem, a cza­sem po pro­stu czy­tał spło­wiałe wpisy sprzed wie­ków. Zna­lazł w nim frag­menty, które stały się inspi­ra­cją jego pierw­szego best­sel­lera. A teraz, dzie­więć powie­ści póź­niej, znowu znaj­do­wał się na pierw­szym miej­scu listy best­sel­le­rów „New York Timesa”. Już od czte­rech tygo­dni z rzędu.

Rachael wie­działa, że dzien­nik to źró­dło naj­now­szej powie­ści Thada, podob­nie jak poprzed­nich.

Gdzieś mię­dzy jego okład­kami odna­lazł pomysł fabuły książki, którą „Chi­cago Tri­bune” opi­sała nastę­pu­jąco: „Dzien­nik to arcy­dzieło hor­roru, mro­żący krew w żyłach obraz umy­słu sza­leńca, osiem­set sześć­dzie­siąt trzy strony grozy”. Thad z lek­ce­wa­że­niem wzru­szył ramio­nami i nawet nie doczy­tał recen­zji do końca. Wró­cił do gabi­netu i zajął się nową książką. W cichym domu roz­le­gał się cią­gły stu­kot kla­wia­tury kom­pu­tera, a obok leżał dzien­nik.

Dzia­łał na Thada jak nar­ko­tyk.

„Pstryk, pstryk. Pstryk, pstryk…” Rachael nawet teraz sły­szała echo.

„Pstryk, pstryk. Pstryk, pstryk…”

– Thad? – ode­zwała się znowu, wie­dząc, że nie ma go w pobliżu.

„Ni­gdy się od niego nie uwolni… Ni­gdy”.

„Zaczęło się od dzien­nika, skoń­czy się na dzien­niku. Prze­klęte stare papie­rzy­ska!”

Ta myśl przy­szła jej do głowy jak każda inna – pozor­nie nowa, choć wie­działa, że tkwi w jej umy­śle od jakie­goś czasu. Dopiero teraz miała odwagę spoj­rzeć praw­dzie w oczy. Ni­gdy nie chciała zra­nić męża, nie celowo, wie­działa jed­nak, że to zro­biła. Zra­niła go w spo­sób, któ­rego nie potra­fiła wytłu­ma­czyć.

Ich życie wyda­wało się ide­alne, baj­kowe. Ale znała prawdę i czuła pie­kący ból. Nie zasłu­żyli na ide­alne życie. Otrzy­mali je w wyniku trans­ak­cji i już wkrótce musieli dotrzy­mać umowy.

Umowy, którą zawarła bez wie­dzy Thada.

Bez namy­słu wycią­gnęła rękę, chwy­ciła dzien­nik i przy­ci­snęła go mocno do piersi.

Dziś wie­czo­rem wszystko się skoń­czy. Naprawi swój błąd.

Zeszła po scho­dach, ostroż­nie sta­wia­jąc kroki w głę­bo­kiej ciem­no­ści. Powie­trze sta­wało się coraz chłod­niej­sze, jej bose stopy czła­pały po zim­nych drew­nia­nych stop­niach. Usły­szała coś w pobliżu pode­stu i znie­ru­cho­miała: wiatr niósł jej imię. Wyda­wało się znie­kształ­cone, głos przy­po­mi­nał syk węża. Docho­dził z dołu.

„Rachael…”

Głos znowu się ode­zwał.

„Co robisz, Rachael?”

Po jej ple­cach prze­biegł dreszcz i zaci­snęła pod szyją szla­frok, by powstrzy­mać lodo­wate macki pró­bu­jące dotknąć skóry.

Moc­niej chwy­ciła dzien­nik, kostki dłoni zbie­lały.

„Zawar­ły­śmy umowę, Rachael”.

Chciała odpo­wie­dzieć, krzyk­nąć, że się nie boi, ale gdy otwo­rzyła usta, nie zdo­łała wykrztu­sić słowa. Z wysu­szo­nych ust cicho ula­ty­wało powie­trze.

Kiedy scho­dziła po scho­dach, dzien­nik zaczął się roz­grze­wać. Parzył ją, lecz nie mogła go puścić.

W kominku na końcu salonu nagle buch­nął ogień, choć nikt go nie zapa­lił. Wście­kłe pło­mie­nie dotarły do połowy pokoju, po czym cof­nęły się z rykiem i owi­nęły wokół kilku zwę­glo­nych polan pozo­sta­łych z poprzed­niej nocy.

„Zawar­ły­śmy umowę”.

Na początku Rachael osło­niła oczy przed jasnym świa­tłem, ale potem zmu­siła się, by popa­trzeć na czer­wone pło­mie­nie tań­czące w mroku. Wpa­try­wała się w nie, aż w jej oczach zakrę­ciły się łzy. Poczuła nie­zno­śny ból i o mało nie krzyk­nęła.

Zasłu­żyła na cier­pie­nie.

Zasłu­żyła na cier­pie­nie za wszystko, co zro­biła.

Moc­niej ści­snęła dzien­nik i spi­ralny drut prze­ciął jej skórę na rękach.

Zdała sobie sprawę, że zbliża się do kominka, wpa­trzona w tań­czące pło­mie­nie.

Dzien­nik to źró­dło ostat­niej książki Thada.

Ostat­niej.

Naprawi błąd.

Z głę­bo­kim wes­tchnie­niem rzu­ciła dzien­nik w pło­mie­nie. Wzdry­gnęła się, gdy go objęły, wystrze­la­jąc z pale­ni­ska. Pokój wypeł­nił się żarem.

Pło­mie­nie żar­łocz­nie lizały skó­rzaną oprawę, ota­czały ją jak języki, pochła­niały kolejne strony. Polana trzesz­czały i pękały z pod­nie­ce­nia w cha­osie poma­rań­czy i czer­wieni. Z pale­ni­ska buch­nął gęsty, ciemny dym.

Dzien­nik znik­nął.

Pale­ni­sko zamarło, wypeł­nione zim­nym popio­łem z wczo­raj­szego wie­czoru.

Spoj­rzała na swoje ręce. W dal­szym ciągu trzy­mała dzien­nik. Ści­skała go tak mocno, że z miej­sca, w któ­rym drut prze­ciął skórę, zaczęła kapać krew.

– Chcę odzy­skać to, co należy do mnie – syk­nął kobiecy głos za jej ple­cami.

Rachael się odwró­ciła. Cię­żar nie­na­ro­dzo­nego dziecka spra­wił, że potknęła się w ciem­no­ści. Oparła się o sto­lik, by odzy­skać rów­no­wagę, i spo­strze­gła nie­wy­raźną postać cza­jącą się w mroku w odle­głym kącie pokoju. Kobieta zro­biła krok do tyłu, kry­jąc się w cie­niu. Rachael nie musiała na nią patrzeć: widziała ją już dwa razy i żało­wała, że kie­dy­kol­wiek to się stało.

W pokoju zro­biło się zim­niej, wypeł­nił go para­li­żu­jący chłód. Rachael okrę­ciła się cia­śniej szla­fro­kiem, lecz w niczym to nie pomo­gło.

– Chcę odzy­skać to, co należy do mnie – powtó­rzyła kobieta, tym razem gło­śniej, ze zło­ścią. Księ­życ oświe­tlił na chwilę jej twarz i zroz­pa­czona Rachael pró­bo­wała się odwró­cić, nie widzieć ohyd­nej kre­atury w kącie pokoju, zapo­mnieć, po co tu przy­szła, zapo­mnieć o wszyst­kim. Ale nie mogła. Stała nie­ru­chomo, czu­jąc dreszcz prze­bie­ga­jący po ple­cach. Kobieta cof­nęła się jesz­cze dalej w mrok, jakby słabe świa­tło księ­życa spra­wiało jej ból.

Kości­ste palce były zakoń­czone dłu­gimi bia­łymi paznok­ciami. Ner­wowo pstry­kała nimi o sie­bie.

Z jej ust spły­nęła kro­pla śliny. Zasy­czała, gdy upa­dła na zapa­sto­waną drew­nianą pod­łogę.

– Ja… nie mogę tego zro­bić – wyją­kała Rachael. – Nie mogę!

Kobieta wymam­ro­tała gniewne słowa w dawno zapo­mnia­nym języku; każda sylaba brzmiała szorstko, jakby ją wyplu­wała. Szybko wypo­wie­działa ostat­nie sześć słów.

– Wybór nie należy już do cie­bie.

Rachael się wzdry­gnęła, gdy dzien­nik wbił się głę­biej w jej skórę. Pró­bo­wała go puścić, ale nie mogła poru­szyć ręką.

– Za trzy dni dziecko będzie moje – ode­zwała się kobieta.

W pokoju zalśnił blask księ­życa. Kobieta znik­nęła w kącie, pogrą­ża­jąc się w obję­ciach nocy.

Ale jej paznok­cie cią­gle się poru­szały, wyda­jąc zło­wiesz­cze dźwięki…

„Pstryk, pstryk. Pstryk, pstryk”. Sta­wały się gło­śniej­sze z każdą sekundą.

„Pstryk, pstryk. Pstryk, pstryk”. Dźwięki podobne do odgło­sów wyda­wa­nych przez kla­wia­turę Thada.

Rachael poczuła w brzu­chu nagły ból, zgięła się wpół i chwy­ciła fra­mugę. Jęk­nęła gło­śno.

Czuła, że spada, spada…

Dzien­nik wypadł jej z dłoni i szybko znik­nął w panu­ją­cej pod nią ciem­no­ści.

„Chcę tego, co należy do mnie”.

– Nie! – krzyk­nęła, ale jej głos uto­nął w ota­cza­ją­cym ją oce­anie czerni.

– Rachael? Nic ci nie jest?

Nie mogąc zła­pać tchu, Rachael usia­dła na łóżku, zlana potem.

– Dziecko znowu kopie?

Rozej­rzała się przez łzy z dez­orien­ta­cją.

Spo­dzie­wała się, że zoba­czy sypial­nię, ale była na par­te­rze, w salo­nie.

Musi zna­leźć dzien­nik.

– O Boże, ty krwa­wisz…

– Co takiego?! – szep­nęła.

– Twoja ręka krwawi… nie ruszaj się…

Thad wysko­czył z łóżka, pobiegł do łazienki i wró­cił z wil­got­nym ręcz­ni­kiem.

„To był sen…”

„To tylko sen…”

– Pro­szę, pozwól mi obej­rzeć ranę – powie­dział Thad. Wziął ją za rękę i zaczął wycie­rać krew. – Co się stało?

– Ja… nie wiem – wymam­ro­tała. – To coś poważ­nego?

Pokrę­cił głową.

– Nie sądzę. Myślę, że krwa­wie­nie już ustało. Nie było obfite…

Dotych­czas powstrzy­my­wała się od spoj­rze­nia na rękę.

Unio­sła ją w słabo oświe­tlo­nym pokoju i popa­trzyła na nią w świe­tle księ­życa sączą­cym się przez okno. Zmu­siła się, by zer­k­nąć na małe czer­wone ślady pokry­wa­jące dłoń. Zaczy­nały się w oko­licy nad­garstka i docie­rały do palca wska­zu­ją­cego, zaczer­wie­nio­nego i spuch­nię­tego.

Poczuła ból i skrzy­wiła się.

– To chyba kilka płyt­kich zadra­pań – powie­dział Thad, oglą­da­jąc ranę w świe­tle. – Poszu­kam opa­trunku. Apteczka jest cią­gle w kuchni?

Ski­nęła głową.

– W szu­fla­dzie koło lodówki.

Thad znik­nął za drzwiami sypialni i ruszył w stronę scho­dów.

Poczuła tępy ból w brzu­chu. Dziecko znowu kop­nęło, co ostat­nio czę­sto się zda­rzało. Nie tylko ona spę­dziła nie­spo­kojną noc.

Dotknęła obo­la­łego miej­sca i zaczęła ostroż­nie maso­wać brzuch, a nie­na­ro­dzona istota znowu kop­nęła, tym razem jesz­cze moc­niej niż poprzed­nio.

– Tss! – szep­nęła do dziecka. – Odpocz­nij. Nie­długo się uro­dzisz.

Na dwo­rze bły­ska­wice prze­ci­nały nocne niebo; na ściany domu padały cie­nie sęka­tych kona­rów sta­rego dębu, jakby osza­lały cień despe­racko się­gał do wnę­trza pokoju.

Zegar obok łóżka wska­zy­wał piątą trzy­na­ście rano.

Wkrótce nadej­dzie świt.

Rachael chciała, by nad­szedł. W tej chwili pra­gnęła tego bar­dziej niż cze­go­kol­wiek innego, ale gdy zegar wska­zał piątą czter­na­ście, noc wyda­wała się jesz­cze ciem­niej­sza.

Dłoń pul­so­wała bólem, a z tyłu głowy wciąż czuła zimne meta­lowe kółka dzien­nika męża. W dal­szym ciągu sły­szała dziwne pstry­ka­nie paznokci kobiety, która uka­zała jej się we śnie.

Mocno biło jej serce.

„Za trzy dni” – powie­działa kobieta.

Trzy dni.

Dotknęła zdrową ręką nie­na­ro­dzo­nego dziecka.

Do pokoju wró­cił Thad, pra­gnął jej pomóc, uśmie­chał się głup­ko­wato.

– Okej, poba­wimy się w dok­tora.

– Jesteś słodki – odpo­wie­działa.

– Nie pamię­tasz, jak się ska­le­czy­łaś?

Pokrę­ciła głową.

– Chyba wsta­łam w środku nocy i o coś zacze­pi­łam, pró­bu­jąc odzy­skać rów­no­wagę. Jestem taka nie­zdarna… Poty­kam się o wła­sne nogi. Tracę rów­no­wagę. Czuję się jak gigan­tyczna wańka-wstańka.

– Wyglą­dasz cudow­nie – powie­dział, cału­jąc ją w szyję.

– Nie chcia­łam cię obu­dzić.

Wes­tchnął.

– Już nie spa­łem. Jutrzej­szy wyjazd, książka, szansa na kolejny film… Nie uspo­koję się na tyle, by zasnąć. Jeśli te nego­cja­cje poto­czą się tak, jak mówi Del, będziemy usta­wieni do końca życia. Rzuca fan­ta­styczne liczby – dodał, prze­cie­ra­jąc jej dłoń waci­kiem nasą­czo­nym alko­ho­lem. – Możemy sprze­dać ten dom i prze­pro­wa­dzić się do lep­szego. Już czas, prawda? Rezy­den­cja w Los Ange­les, może stara wik­to­riań­ska willa na kli­fach w Maine z wido­kiem na ocean. Może jedno i dru­gie. Zre­ali­zu­jemy wszyst­kie nasze marze­nia. Nie ma żad­nych ogra­ni­czeń. – Odło­żył wacik, wziął rolkę gazy i zaczął ban­da­żo­wać jej dłoń. – Ash­ley i dziecko pójdą do naj­lep­szych szkół – cią­gnął. – Kiedy się pozna­li­śmy, powie­dzia­łem, że dał­bym ci cały świat. Teraz wszystko jest nasze, możemy to mieć.

Zmu­siła się do uśmie­chu.

– Jestem z cie­bie taka dumna…

Prze­ciął gazę, przy­kleił koniec, pod­niósł do ust dłoń Rachael i deli­kat­nie ją poca­ło­wał.

– Nie doko­nał­bym tego bez cie­bie.

Rozdział drugi

Dzień pierw­szy – 5.30

Carver wysiadł z fur­go­netki w ulew­nym desz­czu i spoj­rzał na zachmu­rzone poranne niebo.

– Och, cóż za piękna pogoda! – zawo­łał cicho, osła­nia­jąc oczy. – Cudowna, naprawdę!

Przy­je­chał pro­sto z Maine, a jego zmę­czone, stare ciało marzyło o tym, by rozpro­stować kości.

W ciszy stał przed nim dom McA­li­ste­rów, ciemny, zasło­nięty falami desz­czu. Paliło się w nim tylko jedno świa­tło w oknie na pierw­szym pię­trze, które roz­pra­szało mrok.

– Witaj­cie, McA­li­ste­ro­wie! – rzekł z uśmie­chem.

Odwró­cił się ponow­nie w stronę fur­go­netki, po czym wyjął z bocz­nego schowka nie­wielki szklany pojem­nik i łopatę ogrod­ni­czą. Póź­niej cicho zamknął i zablo­ko­wał drzwi.

Rozej­rzał się po krę­tej dro­dze. Kiedy był pewien, że jest sam, prze­szedł przez traw­nik, kule­jąc; oszczę­dzał chorą nogę.

Dotarł do sta­rego dębu i prze­su­nął dłońmi po gru­bej korze.

– Jesteś zmę­czony, prawda? Masz setki lat.

Ukląkł u pod­stawy drzewa i wyko­pał dołek o sze­ro­ko­ści około pięt­na­stu i głę­bo­ko­ści trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów. W ziął sto­jący obok słój, zdjął pokrywkę i wsy­pał zawar­tość do dołu.

– Eko, Eko, Aza­rak. Eko, Eko, Zome­lak. Eko, Eko, Cer­nun­nos. Eko, Eko, Ara­dia. Zod ru koz e zod ru.

Biały pro­szek świe­cił przez krótką chwilę, po czym wchło­nęła go zie­mia. Carver zasy­pał dół, wstał i wytarł ręce w dżinsy.

– Chroń­cie ją, moi mali przy­ja­ciele – powie­dział i powlókł się z powro­tem do fur­go­netki. Usiadł wygod­nie na fotelu kie­rowcy, wyrzu­cił do tyłu pusty słoik i łopatę, a następ­nie wziął tele­fon i naci­snął przy­cisk szyb­kiego wybie­ra­nia.

Po dwóch sygna­łach ode­brała kobieta.

– Zała­twione? – spy­tała.

– Tak – odpo­wie­dział Carver.

Roz­łą­czył się, uru­cho­mił sil­nik i odje­chał w poranny mrok, cicho pogwiz­du­jąc pod nosem.

Rozdział trzeci

1692 – Dzien­nik Clay­tona Stone’a

Wstał ciemny dzień. Na nie­bie wisiały niskie szare chmury; powie­trze było cięż­kie i ciche. Bez­ruch spra­wiał, że czu­łem szczy­pa­nie w kościach, ból w głębi ciała. Posta­wi­łem koł­nierz płasz­cza i szybko prze­sze­dłem przez bru­ko­wany plac do kościoła. Przez otwarte drzwi wpa­dało świa­tło poranka, ale w środku pano­wała ciem­ność.

Pomy­śla­łem o powro­cie do domu. Tęsk­ni­łem za cie­płym łóż­kiem. Nie zaprze­czam, że przy­szło mi to do głowy, lecz nie zawró­ci­łem. Prze­sze­dłem przez dzie­dzi­niec do wej­ścia do kaplicy, sta­ną­łem tam, gdzie była chrzciel­nica, poczu­łem lodo­waty chłód wody świę­co­nej.

– Ocze­ki­wa­li­śmy, że przy­bę­dziesz wcze­śniej – roz­legł się bur­kliwy głos po mojej pra­wej stro­nie.

Odwró­ci­łem się i przyj­rza­łem postaci widocz­nej w pół­mroku.

– Panie sędzio – powie­dzia­łem, skła­da­jąc lekki ukłon. – Dla takich jak ja jest jesz­cze za wcze­śnie.

– Oba­wiam się, że nie mam ochoty spać. Myśli o dzi­siej­szym pro­ce­sie są zbyt cięż­kie – odpo­wie­dział. – Chodź za mną. Zapro­wa­dzę cię na twoje miej­sce.

Ruszy­li­śmy ciem­nym kory­ta­rzem i weszli­śmy do nawy. Moje oczy przy­zwy­cza­iły się do świa­tła. Wska­zał nie­wielki sto­lik na lewo od ławy sędziow­skiej.

– Wkrótce zaczniemy. Zaj­mij miej­sce.

Gale­ria szybko się zapeł­niła. Patrzy­łem w ner­wo­wej ciszy na twa­rze znane od dzie­ciń­stwa; sia­dali obok bli­skich i sąsia­dów. Kiwa­łem głową mija­ją­cym mnie ludziom, zapi­su­jąc ich nazwi­ska w urzę­do­wym dzien­niku. Kiedy sędzia ponow­nie wszedł do sali, miał na sobie perukę i togę. Podą­żyli za nim radni miej­scy i zajęli miej­sca przy głów­nym ołta­rzu.

Czka­li­śmy na jej przy­by­cie.

Słońce roz­pra­szało poranną mgłę.

Thad McA­li­ster, Powrót cza­row­nicy

Rozdział czwarty

Dzień pierw­szy – 7.00

– Dla­czego nie możesz zostać w domu, tato? Nie chcę, żebyś wycho­dził. – Ash­ley wydęła wargi, nabie­ra­jąc łyżką płatki śnia­da­niowe marki Lucky Charms i zosta­wia­jąc na kuchen­nym stole wyraźny ślad mleka. – Poza tym jest nie­dziela. W nie­dzielę nie wolno ni­gdzie wycho­dzić. Taka jest zasada.

Thad posta­no­wił wstać wcze­śnie rano, jak w każdą nie­dzielę. W domu McA­li­ste­rów nie­dziela była dniem ojca i córki: tra­dy­cja, do któ­rej był głę­boko przy­wią­zany. Ash­ley miała osiem lat i szybko rosła. Chciał zapa­mię­tać każdą chwilę, a póź­niej cie­szyć się wspo­mnie­niami.

Mieli ulu­bioną zabawę. W każdą nie­dzielę ostatni wsta­jący z łóżka przy­go­to­wy­wał śnia­da­nie dla całej rodziny (zawsze miskę płat­ków owsia­nych – Lucky Charms sta­no­wiły ulu­bione danie córki). Zwy­cięzca decy­do­wał, czym zajmą się w ciągu dnia. Mogli czy­tać, grać w gry albo oglą­dać tele­wi­zję – spo­sób spę­dza­nia czasu nie miał zna­cze­nia, naj­waż­niej­sze, że byli razem. Thad dora­stał bez miło­ści rodzi­ców i nie chciał, aby jego córka poznała pustkę, którą nosił w sobie. Ash­ley za wiele dla niego zna­czyła.

Wstał tuż po szó­stej (nie mógł zasnąć po kosz­ma­rze Rachael zeszłej nocy) i cicho zszedł na dół jak dziecko ran­kiem w Boże Naro­dze­nie. Prze­szedł na pal­cach obok drzwi córki, omi­nął trzeci sto­pień scho­dów (który zawsze skrzy­piał) i dotarł na par­ter.

Ash­ley już się obu­dziła i sie­działa przy kuchen­nym stole, stu­diu­jąc komiksy jak inwe­stor czy­ta­jący noto­wa­nia gieł­dowe z poprzed­niego dnia.

Roz­pro­mie­niła się na jego widok. Nie mógł się powstrzy­mać od uśmie­chu: była małym anioł­kiem.

– Znowu wygra­łam – powie­działa ze śmie­chem. – Znowu wygra­łam, śpio­chu!

Thad nie pamię­tał, kiedy ostat­nio poko­nał córkę. Cza­sami się zasta­na­wiał, czy Ash­ley w ogóle śpi.

Ostat­niego wie­czoru, kiedy powie­dział, że musi jechać do Nowego Jorku, była nie­za­do­wo­lona i zasta­na­wiał się, czy nie zre­zy­gno­wać z podróży, jed­nak odrzu­cił tę myśl. Za dużo od niej zale­żało. Pod­pi­sał umowę na nowe książki i miał szansę na sprze­daż praw do ekra­ni­za­cji: trzeci film, jeśli wszystko dobrze się ułoży. Był to punkt zwrotny w jego karie­rze, zaj­mie trwałe miej­sce wśród naj­lep­szych pisa­rzy w branży. Jasne, świet­nie zarobi, ale zawsze marzył przede wszyst­kim o tym, by wymie­niano go wśród takich sław jak Ste­phen King, Dean Koontz albo Jack Ste­ven­son.

Nowa umowa obej­mo­wała pięć ksią­żek. Trzy były już gotowe – sta­ran­nie zataił ten fakt w trak­cie roz­mów ze swoim agen­tem, Delem Tho­ma­sem. Szybko nauczył się trzy­mać go w nie­pew­no­ści i nie zdra­dzał, kiedy pojawi się następna powieść (jeśli w ogóle się pojawi). Pra­co­wał nad kolej­nymi pro­jek­tami, sta­ra­jąc się powięk­szyć swoje port­fo­lio. Trzy gotowe książki mogą spra­wić, że każdy agent zmięk­nie. Thad chciał, by Del był w ide­al­nej for­mie: na sto dzie­sięć pro­cent, jak mawiał w szkole śred­niej tre­ner dru­żyny fut­bo­lo­wej, John­son.

Każdy mecz to Super Bowl, do cho­lery!

Graj, żeby wygrać, albo grzej ławkę rezer­wo­wych…

Del Tho­mas nie grzał ławki rezer­wo­wych; w ciągu ostat­nich kilku lat zawarł jedną z naj­bar­dziej lukra­tyw­nych trans­ak­cji w branży wydaw­ni­czej. Jed­nak Thad nie uwa­żał, że ktoś powi­nien kie­ro­wać jego karierą. Kiedy Del powie­dział, że jedzie do Nowego Jorku, by sfi­na­li­zo­wać sprze­daż praw do ekra­ni­za­cji, Thad musiał mu towa­rzy­szyć – nawet w nie­dzielę – nie po to, by się wtrą­cać, ale go wes­przeć.

Tak czy ina­czej, chciał oso­bi­ście prze­ka­zać Delowi ręko­pis nowej książki. Nie ufał mej­lom ani poczcie.

Do tej pory nie pozwo­lił nikomu prze­czy­tać ani jed­nej strony – agen­towi, Rachael, a już na pewno nie wydawcy. Nie dla­tego że powieść nie była gotowa. Nie, cho­dziło o coś zupeł­nie innego. Ta histo­ria była zbyt nie­po­ko­jąca, by ktoś ją prze­czy­tał.

Przez wszyst­kie lata kariery pisar­skiej Thad ni­gdy nie miał ochoty dzie­lić się z ludźmi czymś, nad czym ciężko pra­co­wał. Nawet teraz, kiedy gotowy ręko­pis spo­czy­wał w teczce, zasta­na­wiał się, czy nie pod­mie­nić nowej powie­ści na jedną z pozo­sta­łych trzech, które cze­kały na swoją kolej. Kto się o tym dowie?

On by o tym wie­dział.

Wie­dział…

Ta książka zasłu­guje na wyda­nie. Nie, ona musi zostać opu­bli­ko­wana.

Poświę­cił jej mnó­stwo czasu, życia, pracy, ener­gii, wysiłku. Wyra­żała jego lęki – było to nie­do­mó­wie­nie. Główny boha­ter ucie­le­śniał to, czego naj­bar­dziej Thad się oba­wiał, co poja­wiało się w naj­ciem­niej­szych zaka­mar­kach jego umy­słu: cichy głos, który sły­szał, gdy był sam, przy­czynę wielu bez­sen­nych nocy. Musiał opu­bli­ko­wać tę książkę, zosta­wić ją za sobą. Jak ina­czej mógłby ruszyć do przodu?

Napi­sał w prze­szło­ści wiele powie­ści, ale żadna inna nie prze­ra­ziła go tak bar­dzo. Tylko Jej histo­ria spra­wiała, że nie mógł zasnąć.

– Jeśli zosta­niesz, posprzą­tam swój pokój – prze­rwała jego roz­my­śla­nia Ash­ley, wpa­tru­jąc się w ojca dużymi nie­bie­skimi oczami. – Obie­cuję, że to zro­bię. – Spły­wało jej po bro­dzie mleko i Thad mimo woli się roze­śmiał.

– Nie wspo­mi­nał­bym o tym mamie. Chyba uważa, że zawsze powin­naś sprzą­tać swój pokój – odparł i pogła­dził córkę po mięk­kich jasnych wło­sach. – Gdy­bym mógł, został­bym w domu, kocha­nie, ale kilka bar­dzo waż­nych osób chce ze mną poroz­ma­wiać o nakrę­ce­niu filmu na pod­sta­wie jed­nej z moich ksią­żek. Lubisz filmy, prawda?

Ski­nęła głową.

– Wyna­gro­dzę ci to, obie­cuję – powie­dział. – Co zapla­no­wa­łaś na dzień, gdy tata będzie miał wolne?

Ash­ley wzru­szyła ramio­nami.

– Chcia­łam iść do zoo, ale Zeke uważa, że będzie deszcz.

– Och, naprawdę?

Ski­nęła głową.

– W cza­sie desz­czu zoo nie jest zabawne. Zwie­rzęta się cho­wają, wszystko brzydko pach­nie.

Zeke był nie­wi­dzial­nym przy­ja­cie­lem córki.

Rachael od początku znie­chę­cała córkę do roz­ma­wia­nia z Zekem albo opo­wia­da­nia o nim, ale Thad zawsze świę­cie wie­rzył w nie­wi­dzial­nych przy­ja­ciół – miał ich wielu w dzie­ciń­stwie. Uwa­żał Zekego za pośredni spo­sób wyra­ża­nia emo­cji przez Ash­ley (natknął się na tę defi­ni­cję w jed­nej z popu­lar­nych ksią­żek psy­cho­lo­gicz­nych). Wyima­gi­no­wani przy­ja­ciele to zdrowe, nor­malne zja­wi­sko (według słów zawar­tych w tej samej książce). Rachael miała inne zda­nie, ale zacho­wała je dla sie­bie w nadziei, że Ash­ley z tego wyro­śnie (im szyb­ciej, tym lepiej, wbrew opi­nii męża). Thad nie­ja­sno podej­rze­wał, że Rachael jest zanie­po­ko­jona tym, że mały przy­ja­ciel to chło­piec, a nie dziew­czynka. Wspo­mniał, że to rów­nież jest nor­malne (ta sama biblio­teka, inna książka), ale Rachael nie chciała o tym sły­szeć.

– Jak się miewa sta­ru­szek Zeke? – spy­tał córkę.

– Nie wiem – odparła gło­sem star­szej dziew­czynki. – Dzi­siaj nie roz­ma­wia­li­śmy.

– Ale powie­dział, że będzie padał deszcz?

– Nie roz­ma­wiam z nim – powtó­rzyła, marsz­cząc brwi.

– Dla­czego?

– Wczo­raj wie­czo­rem był wredny. Hała­so­wał i nie pozwa­lał mi spać – odparła. – Zacho­wy­wał się bar­dzo nie­grzecz­nie.

Thad się zaśmiał.

– Dla­czego Zeke nie chce, żebyś spała?

Zmarsz­czyła brwi.

– Nie wiem. Może bał się burzy i nie chciał zostać sam?

– Zeszłej nocy była okropna burza.

Ski­nęła głową.

– Dużo pio­ru­nów i bły­ska­wic. – Znowu ski­nęła głową. – Wiatr wył jak stary pies: auuuuu, auuuuuuu!

Thad wstał z krze­sła i pod­szedł do córki na czwo­ra­kach.

– Auuuuu! – zawył.

– Ash­ley, dla­czego nie wypu­ścisz taty do ogrodu? – spy­tała Rachael, która weszła do kuchni. Doty­kała dło­nią okrą­głego brzu­cha i wpa­try­wała się w kawę, któ­rej nie mogła wypić. Chyba musi wyjść.

Dziew­czynka zachi­cho­tała.

– Ja się opie­kuję Buste­rem, a ty tatą!

– Zamie­nimy się rolami? – spy­tała Rachael, uda­jąc, że dra­pie Thada za uchem.

Do pokoju wpadł w pod­sko­kach Buster i pod­biegł pro­sto do Thada. Poli­zał go po twa­rzy. Rzadko znaj­do­wali się na tej samej wyso­ko­ści i musiał sko­rzy­stać z oka­zji.

– Buster, prze­stań! – zawo­łał Thad, pró­bu­jąc się odwró­cić. – To obrzy­dliwe!

– Uwiel­bia cię! – Ash­ley kla­snęła w dło­nie.

– Chodź, Buster. Chcesz wyjść? – spy­tała Rachael.

Pies pobiegł do tyl­nego wyj­ścia, szu­ra­jąc pazu­rami o drew­nianą pod­łogę i wesoło mer­da­jąc ogo­nem.

– Chodź, Buster! – powtó­rzyła Rachael i wycią­gnęła rękę w stronę klamki. Zapisz­czały zawiasy cięż­kich drzwi. Do kuchni wpadł podmuch wil­got­nego powie­trza. Wil­got­nego powie­trza i…

Buster znie­ru­cho­miał na progu. Z jego gar­dła wydo­było się ciche skom­le­nie. Pod­ku­lił ogon i powoli się cof­nął.

– Co się stało, Buster? – spy­tała Ash­ley.

Pies prze­stał sko­wy­czeć.

– Thad, chodź tutaj. Popatrz na to – powie­działa Rachael, wyglą­da­jąc na zewnątrz.

Thad wstał i pod­szedł do drzwi. Kiedy sta­nął obok żony, wzięła go za rękę.

– Co się stało?

Thad wyszedł z domu. Rachael z ocią­ga­niem puściła jego dłoń. Stała za pro­giem drzwi wej­ścio­wych.

Traw­nik był mar­twy.

Każde źdźbło trawy.

Skur­czył mu się żołą­dek, gdy poczuł zapach.

Traw­nik nie tylko był mar­twy, ale cuch­nął zgni­li­zną.

– Może to z powodu zimna? – spy­tała Rachael.

Pokrę­cił głową.

– Wydaje mi się, że zeszłej nocy tem­pe­ra­tura nie spa­dła poni­żej dzie­się­ciu stopni – odpo­wie­dział. – Zimno nie może znisz­czyć traw­nika, przy­naj­mniej nie przez jedną noc.

– Spójrz tam… – Wska­zała dom Nel­so­nów.

Thad też to zauwa­żył.

Tylko ich traw­nik był mar­twy. Podwórka Nel­so­nów, Gar­ga­nów i Bar­stoke’ów nie ucier­piały. Tylko ich traw­nik. Ale to nie wszystko. Duży dąb, który od lat wzno­sił się nad ich domem, był czarny i nagi, leżały pod nim suche brą­zowe liście. Thad nie musiał oglą­dać drzewa z bli­ska, żeby wie­dzieć, że gałę­zie są kru­che i mar­twe: wyczu­wał zgni­li­znę nawet z tego miej­sca.

– Co się stało, tato? – spy­tała Ash­ley.

– Lepiej zacze­kaj w środku, kocha­nie, dobrze? – odpo­wie­dział, obser­wu­jąc dziwne pole śmierci, które obej­mo­wało tylko ich pose­sję. – Zaraz wrócę. – Pokrę­cił głową. – Wczo­raj pod­le­wa­łem traw­nik. Wszystko wyglą­dało ide­al­nie. Nic z tego nie rozu­miem – mruk­nął.

– Może powi­nie­neś wró­cić do domu? – powie­działa Rachael.

– Pozwól mi się rozej­rzeć.

– A jeśli to tru­ci­zna? – spy­tała. – Nie chcę, żebyś się roz­cho­ro­wał.

– Nie przy­pusz­czam. – Thad umilkł. Ukląkł i dotknął dło­nią nie­wiel­kiej kupki ziemi.

Zauwa­żył jesz­cze jedną po lewej stro­nie, a następną kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów dalej. Kiedy popa­trzył na traw­nik, zdał sobie sprawę, że są wszę­dzie.

Cuch­nęły zgni­li­zną, roz­kła­dem.

– Thad, pro­szę…

W końcu wstał i wró­cił do drzwi, ostroż­nie omi­ja­jąc dziwne kupki ziemi.

– Może zadzwo­nić do Jeffa? Myślę, że powin­ni­śmy go popro­sić, by przy­je­chał i rzu­cił na to okiem.

– Powie, że to nasza wina – odparła Rachael. – Pamię­tasz, jak posa­dzi­łam bzy po zachod­niej stro­nie domu zamiast wschod­niej? Wygło­sił trzy­go­dzinny wykład o dzia­ła­niu wie­czor­nego świa­tła sło­necz­nego.

Thad wzru­szył ramio­nami.

– To jego praca, Rachael. Może ustali, co się stało. Posta­raj się, by Ash­ley i Buster nie wycho­dzili z domu, dopóki się nie upew­nimy, że nie ma żad­nego nie­bez­pie­czeń­stwa.

– A jeśli Buster będzie musiał wyjść?

– Nauczmy go korzy­stać z łazienki! – zawo­łała Ash­ley.

Thad wska­zał gazetę.

– Pamię­tasz, co robił, kiedy był szcze­nia­kiem?

Dziew­czynka zmarsz­czyła brwi.

– O Boże… To będzie zabawny dzień.

– Mamo, naucz mnie sta­wiać go na sede­sie, a potem mu pokażę, jak spusz­czać wodę – zapro­po­no­wała Ash­ley.

– Widzisz? Nasza córka ma plan. – Przed domem roz­legł się klak­son i Thad zer­k­nął na zega­rek. – Cho­lera, przy­je­chała moja tak­sówka. Dasz sobie radę?

Rachael kiw­nęła głową i objęła męża.

– Coś wymy­ślę.

Thad cmok­nął ją w poli­czek i pogła­dził po brzu­chu.

– Jak on się miewa?

– Zna­ko­mi­cie, ale to ona, nie on – odparła. – Kopie jak wście­kła.

– Nie mam ochoty wyjeż­dżać, ale to ogromna oka­zja dla nas obojga – powie­dział.

– Spa­ko­wa­łeś lekar­stwa? – spy­tała.

– Nie potrze­buję ich od mie­sięcy. Nic mi nie jest – rzu­cił ostro.

Ści­snęła jego ramię.

– Czu­ła­bym się lepiej, wie­dząc, że masz je przy sobie, na wszelki wypa­dek. Wzią­łeś je?

Spoj­rzał jej pro­sto w oczy.

– Są w tor­bie. W przy­szłym tygo­dniu mam wizytę u dok­tora Hor­tona. Popro­szę go, żeby prze­stał kazać mi je przyj­mo­wać. Już ich nie potrze­buję i utrud­niają mi pisa­nie. Zmniej­szają kre­atyw­ność. Moim zda­niem ni­gdy ich nie potrze­bo­wa­łem.

– Chcę tylko, żebyś był zdrowy.

Uści­snął ją deli­kat­nie.

– Nic mi nie jest. Bar­dziej mar­twię się o cie­bie. Obie­caj, że będziesz miła dla Car­men, dobrze?

Rachael wes­tchnęła.

– Ach tak, Car­men…

Od mie­sięcy bez­sku­tecz­nie poszu­ki­wali gospo­dyni, która zgo­dzi­łaby się z nimi zamiesz­kać. Thad stra­cił rachubę, ile kan­dy­da­tek ich odwie­dziło. Zna­le­zie­nie kogoś z odpo­wied­nim doświad­cze­niem i umie­jęt­no­ściami oka­zało się trudne nawet z pomocą agen­cji. Dodat­kowe kom­pli­ka­cje były wyni­kiem nie­zgod­no­ści cha­rak­te­rów i barier języ­ko­wych.

„Jak zaufać obcej oso­bie, która ma się opie­ko­wać rodziną?”

Car­men Perez miała nie­na­ganne CV i wiele refe­ren­cji, może naj­lep­szych wśród wszyst­kich kan­dy­da­tek, ale nie­stety Ash­ley jej nie polu­biła i nawet Rachael czuła się nie­swojo w jej obec­no­ści, choć pani Perez pra­co­wała u nich już pra­wie trzy tygo­dnie.

Thad pogła­dził żonę po wło­sach.

– Nie chcę, żeby­ście były same, nie w chwili, gdy zbli­żają się naro­dziny dziecka. Wytrzy­masz z nią jesz­cze kilka dni? Agen­cja szuka kogoś na jej miej­sce.

Rachael ski­nęła głową.

– Nie jestem pewna, co kon­kret­nie mnie w niej nie­po­koi; po pro­stu mi się nie podoba.

Poca­ło­wał ją w czoło.

– Znaj­dziemy kogoś innego, obie­cuję. Nie wyrzu­caj jej, dopóki nie wrócę. Będę spo­koj­niej­szy, wie­dząc, że tu jest.

– Nie musisz się mar­twić, tato. Zajmę się panią Perez – wtrą­ciła Ash­ley, przy­tu­la­jąc się do uda ojca.

Wziął córkę na ręce.

– Zrób to, skar­bie. Bar­dzo was kocham! – Okrę­cił Ash­ley dwa razy i posa­dził z powro­tem na krze­śle. – Mam nadzieję, że uzgod­nisz to z Zekem – szep­nął jej do ucha. – Nie zno­szę, gdy się kłó­ci­cie.

Rachael zmarsz­czyła brwi.

– Daj spo­kój, Thad.

Znowu roz­legł się klak­son, nie­cier­pli­wie, dwu­krot­nie.

– Muszę iść. – Thad wziął teczkę i torbę podróżną, po czym ruszył w stronę drzwi. – Zadzwo­nię do was dziś wie­czo­rem z mia­sta. Chcę usły­szeć, co powie­dział lekarz.

– Pa, naj­droż­szy. Kocham cię – powie­działa Rachael.

W jej brzu­chu kopało dziecko.

Owio­nął ją zapach zgni­li­zny napły­wa­jący z zewnątrz, gdy Thad wybiegł w stronę cze­ka­ją­cej tak­sówki.

Buster zaskom­lał, roz­glą­da­jąc się ner­wowo po podwórku.

Rozdział piąty

Dzień pierw­szy – 11.00

Rachael cia­sno zaci­snęła pod szyją cienką sukienkę i zady­go­tała.

„Dla­czego zawsze jest tu tak zimno?” – pomy­ślała.

Sie­dze­nie na alu­mi­nio­wej leżance z cien­kim papie­ro­wym pokry­ciem nie poma­gało. Prze­su­nęła się tro­chę w lewo i wes­tchnęła.

Cze­kała na leka­rza w małym gabi­ne­cie pra­wie od dwu­dzie­stu minut. Ni­gdy nie trwało to tak długo, a miała dzi­siaj dużo do zro­bie­nia. Wzięła ze sto­jaka kolejną ulotkę i przej­rzała tekst zaty­tu­ło­wany: Nor­malne życie z opryszczką. Był rów­nie cie­kawy jak maga­zyn „People” sprzed trzech mie­sięcy, który skoń­czyła czy­tać przed kil­koma minu­tami.

Wzięła następną bro­szurę, gdy w drzwiach poja­wiła się głowa dok­tora Roskina.

– Jak się dziś miewa moja ulu­biona pacjentka?

Fru­stra­cja Rachael znik­nęła na widok leka­rza. (W ciągu ostat­nich ośmiu mie­sięcy przy­zwy­cza­iła się do nagłych zmian nastroju).

Znała Edwarda Roskina od dzie­wię­ciu lat i nie wyobra­żała sobie, by opie­ko­wał się nią ktoś inny. Ode­brał poród Ash­ley i gdy dowie­działa się, że znów jest w ciąży, była pewna, że odbie­rze rów­nież następny.

Wyglą­dał dziw­nie – był niski i otyły, miał różowe policzki i pulchną twarz. Przy­po­mi­nał Świę­tego Miko­łaja z cen­trum han­dlo­wego, który zapo­mniał przy­kleić sztuczną brodę i wąsy. Jego cien­kie dru­ciane oku­lary ni­gdy nie spo­czy­wały tam, gdzie chciał; nawet teraz cią­gle musiał je popra­wiać, bo zsu­wały się na czu­bek nosa.

– Ostat­nio kopie jak sza­lony! – zawo­łała.

Roskin się uśmiech­nął.

– Dla­czego myślisz, że to chło­piec?

– Dziew­czynka? – Rachael się roz­pro­mie­niła.

Uśmiech­nął się.

– Tajem­nica zawo­dowa.

Wsu­nął ste­to­skop pod sukienkę. Rachael stę­żała, czu­jąc dotknię­cie zim­nego metalu.

– Odpręż się i głę­boko oddy­chaj – powie­dział. Speł­niła pole­ce­nie.

– Chcesz zoba­czyć, jak wygląda? – spy­tał.

– Ona?

Rosin się zaśmiał.

– Albo on.

– Jesteś gor­szy od Thada! – Rachael się roze­śmiała.

– Jak się miewa Thad? – spy­tał, przy­su­wa­jąc ultra­so­no­graf do leżanki.

– Dobrze. Chciał dziś przy­je­chać, ale musiał znowu pole­cieć do Nowego Jorku, żeby zała­twić kilka spraw zwią­za­nych z nową książką – odpo­wie­działa.

Lekarz wes­tchnął.

– O rany… Wła­śnie wtedy, gdy myśla­łaś, że wresz­cie zapo­mnisz o księ­gar­niach…

Rachael się roze­śmiała.

– Jest naprawdę dumny ze swo­jej naj­now­szej powie­ści. Uważa, że żadna nie była taka prze­ra­ża­jąca.

– Wciąż pró­buję się dobrze wyspać po prze­czy­ta­niu ostat­niej. Nie mogę się zmu­sić do zej­ścia do piw­nicy. Zasko­czył mnie zakoń­cze­niem. Zmu­szam Liddy, żeby odwa­lała tam całą brudną robotę.

– Nie tylko ty. Nie byłam w naszej piw­nicy od trzech mie­sięcy. Jest wypchana rekwi­zy­tami do ostat­niego filmu. Mamy nawet gdzieś na dole wła­sną trumnę.

– Żaden dom nie może się obyć bez trumny – zauwa­żył filo­zo­ficz­nie Roskin, bawiąc się oku­la­rami.

Do gabi­netu weszła jedna z pie­lę­gnia­rek, ski­nęła głową na powi­ta­nie i roz­chy­liła sukienkę Rachael, odsła­nia­jąc brzuch. Nało­żyła cienką war­stwę żelu.

– A ty jak się czu­jesz? Dobrze śpisz? – spy­tał lekarz.

Rachael ski­nęła głową, cho­ciaż było to kłam­stwo; nie spała dobrze od mie­sięcy. Skąd to wie? Poznał to po oczach?

– Dobrze się odży­wiasz? Nie tęsk­nisz za lodami z odro­biną oleju sil­ni­ko­wego albo poranną grzanką z maścią kam­fo­rową?

Rachael się roze­śmiała.

– Żar­tu­jesz, prawda?

Pokrę­cił głową.

– Przed­wczo­raj mia­łem pacjentkę, która spo­dziewa się czwar­tego dziecka i prze­pada za takimi rze­czami. Nie­które przy­szłe matki mają ochotę na pro­dukty ole­iste; to dość powszechne. Jak się domy­ślasz, nie­zbyt zdrowe.

– Nie mówi poważ­nie, prawda? – Rachael zwró­ciła się do pie­lę­gniarki.

Kobieta wzru­szyła ramio­nami, tłu­miąc uśmiech.

– Nie żar­tuję – ode­zwał się Roskin. – Sio­stro Kor­bin, czy mogłaby pani włą­czyć ultra­so­no­graf?

Przy­ło­żył czuj­nik do brzu­cha Rachael i deli­kat­nie nim poru­szał, wpa­tru­jąc się w moni­tor. W gabi­ne­cie roz­legł się cichy dźwięk biją­cego serca.

– To on – powie­dział.

– Albo ona – wtrą­ciła pie­lę­gniarka.

Rachael prze­wró­ciła oczami.

– O Boże…

Roskin zata­czał czuj­ni­kiem cia­sne kręgi, aż poja­wił się biały cień.

Rachael uśmiech­nęła się do dziecka.

– Wygląda dobrze – powie­dział lekarz. – Dwie nogi, dwie ręce, dwa­na­ście pal­ców u stóp. Jest tro­chę za duże jak na trzy­dzie­ści sześć tygo­dni, ale nie ma się czym mar­twić.

– Po pro­stu uśpij mnie, kiedy zacznie się poród, i wszystko będzie dobrze – odparła Rachael.

– Nie jesteś fanką natu­ral­nych poro­dów? – spy­tał.

Rachael pokrę­ciła głową.

– Wystar­czy mi pierw­szy. Tym razem w ogóle nie chcę wie­dzieć, co się dzieje. Kiedy będzie po wszyst­kim, daj mi zdrowe dziecko. Będę ci bar­dzo wdzięczna.

Roskin się uśmiech­nął.

– Nie ma prze­ciw­wska­zań. – Wycią­gnął rękę do tyłu i wyłą­czył ultra­so­no­graf. – Możesz się wytrzeć i ubrać. Zapi­szę ci tro­chę dodat­ko­wych wita­min, a potem wra­caj do domu. Sio­stro Kor­bin, mogłaby pani pomóc pani McA­li­ster?

– Dam sobie radę, dok­to­rze – odpo­wie­działa Rachael, wycie­ra­jąc żel. Poczuła w brzu­chu kop­nię­cie dziecka.

Rozdział szósty

1692 – Dzien­nik Clay­tona Stone’a

Zanim ją zoba­czy­łem, usły­sza­łem brzęk kaj­dan. Inni też, o czym świad­czyła cisza, która zapa­no­wała w nie­wiel­kim kościele. Kiedy wpro­wa­dzono ją do sali, wszyst­kie oczy skie­ro­wały się na nią. Wyda­wała się mała i wątła, jej chude ciało było zgar­bione, na twarz opa­dały dłu­gie ciemne włosy, pra­wie się­ga­jące sku­tych rąk. Miała postrzę­pione, podarte ubra­nie pokryte wię­zien­nym bru­dem. Sie­działa w lochu już od pię­ciu dni, pil­no­wana całą dobę przez uzbro­jo­nych straż­ni­ków i duchow­nych. Nie tylko ze stra­chu przed nią, ale także jej pomoc­ni­kami. Pozo­stali do dziś nie­znani, bez­piecz­nie ukryci wśród ludzi, wierni słu­dzy gotowi uwol­nić ją przy pierw­szej oka­zji. Rozej­rza­łem się po nie­wiel­kim kościele i wyobra­zi­łem sobie, że jest ich wielu. Trwało polo­wa­nie na jej sio­stry. Nie­któ­rzy wie­rzyli, że ucie­kły, znaj­du­jąc drogę powrotną do Sta­rego Świata, ale coś mi pod­po­wia­dało, że cią­gle są bli­sko i nie chcą porzu­cić krew­niaczki.

Powie­dziano mi, że od schwy­ta­nia z jej ust nie padło ani jedno słowo, choć co wie­czór pod­da­wano ją tor­tu­rom. Nie przy­znała się do żad­nej ze swo­ich zbrodni ani żad­nej nie zaprze­czyła. Krążą pogło­ski, że przez cały czas śmiała się z sędziego, nie oka­zała naj­mniej­szej sła­bo­ści. Teraz, gdy pro­wa­dzono ją do ławy z przodu zgro­ma­dze­nia i dla bez­pie­czeń­stwa przy­kuto do sie­dze­nia, było dla mnie jasne, że szła ze spusz­czoną głową nie ze wstydu, lecz z powodu wię­zów. Oka­zało się to prawdą, bo kiedy męż­czyźni skoń­czyli ją krę­po­wać i wyszli, unio­sła głowę i spoj­rzała na tłum prze­ni­kli­wymi błę­kit­nymi oczami z aniel­skim uśmie­chem mło­dej dziew­czyny.

Thad McA­li­ster, Powrót cza­row­nicy

Rozdział siódmy

Dzień pierw­szy – 16.27

Thad cza­sami uwa­żał, że tęskni za mia­stem, ale uczu­cia te zni­kały w chwili, gdy znowu posta­wił stopę w Nowym Jorku. Po wyj­ściu z samo­lotu smog i spa­liny natych­miast zaata­ko­wały jego płuca. Wywo­łało to atak kaszlu; rów­nie sil­nemu uległ star­szy pan sie­dzący trzy rzędy z tyłu. Po dzie­się­ciu minu­tach poja­wiły się pierw­sze oznaki nawrotu daw­nej astmy. Marzył o tym, by znowu wsiąść do 737 i wró­cić do domu, choćby samot­nie.

Tłok panu­jący w ter­mi­nalu nie zła­go­dził napię­cia. Kiedy zdej­mo­wał bagaż z pasa trans­mi­syj­nego, o mało nie prze­wró­cił go tęgi biz­nes­men. Póź­niej jakaś star­sza kobieta posta­no­wiła opo­wie­dzieć mu o mie­ście.

– Musi pan odwie­dzić Sta­tuę Wol­no­ści – ode­zwała się. – Nie wolno zapo­mi­nać o muze­ach, są sławne na całym świe­cie. Miesz­kańcy pocho­dzą z róż­nych stron…

Wcze­śniej Thad zdo­łał uprzej­mie pozbyć się jej w ter­mi­nalu, ale teraz jakimś cudem znowu poja­wiła się obok niego, cze­ka­jąc na bagaż.

– Ma pan rodzinę w Nowym Jorku? – spy­tała. – Mój syn jest mniej wię­cej w pań­skim wieku, mieszka teraz w Fila­del­fii. On i ta dziwka, Kri­sta czy Kri­sti: wszystko mi jedno. Powie­działa mojemu chłopcu, że bie­rze pigułkę, a pięć mie­sięcy póź­niej przy­le­ciała z pła­czem, oświad­czyła, że mój syn zro­bił jej dziecko i że potrze­buje męż­czy­zny, by je wycho­wać. Cóż, ja i Geo­rge dobrze go wycho­wa­li­śmy, więc wie­dział, co zro­bić. Geo­rge miał szczę­ście, nie widział tego wszyst­kiego, zmarł w dzie­więć­dzie­sią­tym ósmym… Rak od azbe­stu. Pra­co­wał w budow­nic­twie…

Kiedy torba się poja­wiła, Thad ją wziął i uprzej­mie ski­nął kobie­cie głową, po czym ener­gicz­nym kro­kiem ruszył w kie­runku postoju tak­só­wek. Ale star­sza pani dalej szła za jego ple­cami. Pozbył się jej, dopiero kiedy zamknęły się za nim auto­ma­tyczne drzwi z gru­bego szkła.

Tłum ota­cza­jący postój tak­só­wek przy­po­mi­nał ogrom­nego śli­maka peł­zną­cego po ziemi. Thad zna­lazł się w gigan­tycz­nej kolejce liczą­cej ponad osiem­dzie­siąt osób i podą­żał w stronę ocze­ku­ją­cych samo­cho­dów. Moc­niej chwy­cił torbę i ruszył do przodu, pamię­ta­jąc o port­felu w tyl­nej kie­szeni spodni i tele­fo­nie komór­ko­wym w mary­narce: sta­no­wiły świetny cel dla kie­szon­kow­ców, od któ­rych nie­wąt­pli­wie roiło się w oko­li­cach portu lot­ni­czego.

Dwa­dzie­ścia minut póź­niej wsiadł z torbą do tak­sówki i kazał kie­rowcy zawieźć się do hotelu sieci Four Seasons w dziel­nicy Upper East Side.

Się­gnął do kie­szeni mary­narki, wyjął iPhone’a i naci­snął przy­cisk zasi­la­nia, zado­wo­lony, że w cza­sie kil­ku­go­dzin­nego lotu z Char­le­ston nie mógł korzy­stać z tele­fonu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki