Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszająca powieść do niespiesznego czytania oludzko-zwierzęcej więzi, sile natury i kobiecości, o autentycznych gestach i uczuciach w naszych niepokojących czasach. O miłości i radości życia na przekór starzeniu się i dewastacji ekologicznej. Z pisarką spacerującą po lesie, jej mężem - zrzędliwym erudytą, który śpi w dzień, a czyta w nocy - i psem w rolach głównych. Pełna oryginalnych przemyśleń i literackich dygresji.
Dla tych, którzy kochają psy, lasy, spokój z dala od wszystkiego, dziką przyrodęi dobrą literaturę.
Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w Polsce w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego Boy-Żeleński.
O autorce:
Claudie Hunzinger – francuska powieściopisarka i malarka urodzona w 1940 roku w Colmarze. Głównym wątkiem jej twórczości jest osobista eksploracja natury. W 2022 roku za powieść Pies przy moim stole została laureatką nagrody Femina.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Pies przy moim stole
Tytuł oryginału francuskiego Un chien à ma table
Copyright © Éditions Grasset & Fasquelle, 2022
Copyright © Nowela, Poznań 2024
Copyright © for the translation by Elżbieta Derelkowska
Redakcja Emilia Zwoniarska
Opracowanie graficzne i skład JNK Graftekst Justyna Nowaczyk
Cet ouvrage, publié dans le cadre du Programme d’aide à la publication Boy-Żeleński, a bénéficié du soutien de l’Institut français de Pologne.
Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w Polsce w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego Boy-Żeleński.
ISBN 978-83-67936-22-4
Wydawnictwo Nowe
Nowela sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
www.wydawnictwonowe.pl
redakcja@wydawnictwonowe.pl
Dział handlowy (+48 61) 847 40 40
zamowienia@nowela.pl
Bądźże spokojny, jeśli nagle Anioł przy twoim stole siądzie.
Rainer Maria Rilke, Vergers [Sady]
Niektórych z nich spotkałam, rzekła,
z dumą ogłaszając, że ma kilka skromnych
powiązań z istotami ludzkimi.
Janet Frame, Vers l’autre été
Dla Stonehenge,
alias Pierre Schoentjes
1.
To było w przeddzień mojego wyjazdu, noc jeszcze nie nadeszła, czekałam na nią, siedząc na progu domu naprzeciwko coraz bardziej fioletowej góry; oczekiwałam jej przyjścia, nikogo innego nie oczekiwałam, tylko jej, tej nocy, odkrywając jednocześnie, że kropkowane łodygi naparstnicy przypominały Indian w ich pióropuszach ze świętych piór, że liście orlicy pożółkły, że tysiące porzuconych tutaj bloków, grzbietów, czaszek, zębów z moreny lodowcowej górującej nad domem mówiło o chaosie, o porażce, niemal o końcu świata. I że pachniało deszczem. Czyli jutro tylko wzuć moje buffale, wziąć kurtkę. Czy noc już blisko? Morena zmieniała barwę. Jej sterczące zęby drżały odblaskami miki i w najmniejszych ułamkach sekundy zbliżały się do mnie, utykając – i wtedy jakiś cień oderwał się od ich cieni. Widziałam ten cień pełznący między liśćmi paproci. Przedzierający się przez poletko naparstnic. Od razu zauważyłam kawałek zerwanego łańcucha. Uciekinier. Zbliżał się. Na pewno zauważył mnie wcześniej, chociaż ja go nie widziałam. Na krótką chwilę przysłoniły go paprocie wielkości człowieka, pojawił się trochę dalej, uciekał. Wstałam, żeby lepiej widzieć, dokąd biegł. Skręcił trochę. Szedł teraz prosto w moim kierunku. Na dziesięć kroków przede mną zwolnił, zawahał się, zatrzymał: potargany kłębek szarej sierści, brudny, wyczerpany, wygłodniały, w którym błyszczały duże brązowe oczy wpatrujące się we mnie z głębi źrenic. Skąd się tu wziął? Mieszkaliśmy pośród lasów, z dala od wszystkiego. Drzwi wejściowe za moimi plecami były otwarte. Zrobiłam kilka kroków do tyłu, zostawiając wolne miejsce. Posłuchaj, wcale się tobą nie interesuję, chcę po prostu przygotować ci coś do zjedzenia, więc wchodź, wejdź, możesz wejść. Ale przybysz nie chciał się bardziej zbliżyć. Skąd przychodzisz Co tutaj robisz? Ściszyłam głos. Szeptałam. I wtedy zrobił ten krok. Przeszedł przez próg. Cofałam się. Szedł za mną ostrożnie, z potrzebą pomocy silniejszą niż strach, ale wciąż gotów do ucieczki, powolutku, stawiając łapy na kuchennej podłodze jedna za drugą, jak na zamarzniętej tafli jeziora, która mogłaby się załamać. Obydwoje łapaliśmy powietrze. Drżeliśmy. Razem drżeliśmy.
W noc poprzedzającą pojawienie się zbiega światła jakiegoś samochodu przeczesywały las, tam i z powrotem, jakieś cztery czy pięć razy, zanim powoli znikły. Zauważyłam, że z każdym nawrotem na tej odległej drodze, kiedy auto podjeżdżało w górę, strumienie światła z jego reflektorów rysowały na ścianach mojego pokoju niezwykłe łańcuchy, jak gdyby chcąc mnie z niego wypłoszyć.
Tu jest pies, zawołałam do Griega, który był w swoim pokoju, znajdującym się na piętrze, obok mojego. Każdy ze swoim łóżkiem, księgozbiorem, marzeniami; każdy ze swoim ekosystemem. Mój to okna otwarte na łąkę. Jego – zasłony dzień i noc zaciągnięte wokół tego swoistego rezerwatu, rupieciarni, rezerwuaru, mózgoczaszki, ale też można by powiedzieć spichrza na książki, jakim był jego pokój.
Kiedy ten, który był moim towarzyszem od prawie sześćdziesięciu lat, mój stary zgrzyb, mój zgred, stąd jego przezwisko Grieg (on w dobre dni nazywał mnie Fifi, w bardzo dobre Łanią albo Dymkiem, w złe Sophie), wiec kiedy Grieg wyszedł ze swojego pokoju – pięciodniowy zarost, siwe włosy, czerwona bandana na szyi, nieokreślony wiek, nie spiesząc się, jak ktoś, komu się tego nie robi, przybysz skądś tam, ze świata, który już niczym go nie zadziwiał, nie oburzał, z którego klęską się pogodził tak jak z klęską własnego ciała, z tego świata, nad który przedkładał teraz książki, więc kiedy podszedł, pachnący tytoniem, fikcją i nocą, którą uwielbiał, burcząc jak zwykle, że mu przeszkodzono – pies podszedł schronić się koło moich stóp, gdzie od razu przekręcił się na plecy, prezentując mi swój brzuch, usiany cycuszkami.
To spadło na mnie w mgnieniu oka and yes I said yes I will yes, nazwałam ją Yes.
Powiedziałam: jestem tu, Yes, i przykucnęłam, i wsunęłam palce w delikatne futerko na jej szyi z zaplątanymi w nie długimi kolczastymi łodygami, liśćmi brzóz, drobinami mchu, mokre. Deszcz złapał uciekinierkę wcześniej niż nas, przyszła od strony deszczu, z zachodu, i pachniała mokrym psem. Szukałam na obroży jakiejś plakietki. Obejrzałam też małżowiny jej uszu, w nadziei znalezienia jakiegoś oznaczenia tożsamości, jakiegoś tatuażu, czegokolwiek, ale nic nie było, z wyjątkiem kleszcza, którego wyciągnęłam żółtym plastikowym szydełkiem, zawsze noszę je w kieszeni spodni. Suczka pozwalała robić sobie wszystko. Mówiłam jej: jestem tutaj, już po wszystkim, już dobrze. Ona odpowiadała, słyszałam, że odpowiadała całym swoim ciałem, które znów zaczęło drżeć, sygnalizując mi jej strach i zaufanie do mnie. Policzyłam też palce jej dużych owłosionych łap, miała ich po cztery plus dwa wilcze pazury na tylnych łapach. Jakaś rasa pasterska, powiedział Grieg, nachylając się nad nami. I jeszcze raz powiedziałam jestem tutaj. Chętnie robiłabym to dalej w tym nadciągającym półmroku, który już nas spowijał, gdy odgarnęłam kitę jej ogona, leżącego na brzuchu: wargi sromowe jej małych zwierzęcych genitaliów, rozdarte w kącikach, były lepkie od płynów i starej, zaschniętej krwi, a skóra brzucha pod sierścią cała czarna od krwiaków. Zabrakło mi słów. Potem szeptałam znowu i znowu jestem tutaj, już po wszystkim, już dobrze. Suczka, która znów się skuliła, pokazując mi plecy, zaczęła gwałtownie dyszeć, poszły też wiatry. Klęcząc obok niej, delikatnie przesuwałam palcami wzdłuż jej kręgosłupa i powiedziałam, sama nie wiem do jakiej niewidocznej instancji: Przemoc seksualna wobec zwierzęcia. Przestępstwo karane wyrokiem skazującym. – To się zawsze zdarzało – odpowiedział Grieg jakby z planety, gdzie wciąż istniały wsie. – To nie ma nic do rzeczy – odparłam. Świat stanął na głowie.
Sama nie wiem, dlaczego pomyślałam wówczas o La Marchande d’enfants Gabrielle Wittkop, i zobaczyłam małą suczkę o szarej sierści, wyjącą i uciekającą z jakiegoś budynku w kierunku lasu – podczas gdy w powieści była to mała dziewczynka, naga, krzycząca i biegnąca w kierunku Sekwany, żeby się rzucić do wody. Powiedziałam to Griegowi. Widziałam to, co było ucieczką małej suczki ku granicy drzew i cieni drzew, żeby dobiec do mnie. Powiedziałam: – To na pewno dziecko. – Wszystko mieszasz – odpowiedział Grieg. Ale kiedy sama siebie przekonywałam, odpuść sobie, to paskudna sprawa, potworna sprawa, to idzie z netu, nie zagłębiaj się w to, nawet jeśli to jest materiał na ważny współczesny temat, podczas gdy myślałam o tych podłych sprawach, które trwają, w szybie drzwi wychodzących na łąkę przed domem, szybie szerokiej i naprawdę wysokiej, przejrzystej jak kryształ, odbicie małej suczki która dźwignęła się na łapki, w przedziwny sposób zdawało się unosić nad łąką widoczną po drugiej stronie, unosić jak obłok, jeden tylko, lekki, mały osierocony obłoczek, i to jego osamotnienie było tak pełne wdzięku, że przekształciło tę całkiem współczesną historię przestępstwa zoofilii w historię zupełnie inną, w której pojawiła się fantazja, głęboka przyjaźń i lekkość.
Powiedziałam do Griega: Zatrzymamy ją.
Nie zapaliłam światła, żeby jej nie przestraszyć. Kuchnia spowita była teraz w półmroku zielonego zmierzchu, przechodzącego w czerń. Wiatr wpadał przez drzwi otwarte na morenę, zstępujący prąd termiczny był równie lodowaty jak jęzor lodowca, który leżał na zboczu góry, zanim się cofnął, pozostawiając po sobie stos potrzaskanych bloków. Powiedziałam do Yes: Zaczekaj tu, cały czas macając wokół jej szyi, aż wreszcie znalazłam sposób, żeby rozpiąć jej metalową obrożę i odrzuciłam wszystko – łańcuch, niewolę, zhańbienie – na drugi koniec pomieszczenia. Powtarzałam szeptem: Czekaj tutaj. Wstałam, przygotowałam talerz i miskę wody, które Yes opróżniła w niecałą minutę. Potem otrząsnęła się, o sto lat młodsza, jak dziecko i natychmiast pobiegła z powrotem w stronę drzwi na drugim końcu. Znikała mi z oczu. Rany boskie. Ledwo ją widziałam, było już ciemno, ale słyszałam stukanie jej pazurków po podłodze, gdy biegła w tamtym kierunku, i jednocześnie oddalał się ten intensywny zapach śniegu, błota i wilka unoszący się z mokrego psa. Chciałam iść za nią, ale kiedy już na progu wyjrzałam, nie zauważyłam ani suczki, ani nikogo, w nocnej ciemności nie snuł się żaden cień, tylko pewien posmak czegoś nieodwracalnego, więc wróciłam i zobaczyłam, że wciąż trzymam w ręku kolczastą łodygę.
– Absolutnie nie można było pozwolić jej odejść. Trzeba było zabrać ją do weta. – Nie było infekcji – odparł Grieg. – Na pierwszy rzut oka nie, ale czy to wiadomo – odpowiedziałam i zapaliłam światło.