Pies przy moim stole - Claudie Hunzinger - ebook + książka

Pies przy moim stole ebook

Hunzinger Claudie

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca powieść do niespiesznego czytania oludzko-zwierzęcej więzi, sile natury i kobiecości, o autentycznych gestach i uczuciach w naszych niepokojących czasach. O miłości i radości życia na przekór starzeniu się i dewastacji ekologicznej. Z pisarką spacerującą po lesie, jej mężem - zrzędliwym erudytą, który śpi w dzień, a czyta w nocy - i psem w rolach głównych. Pełna oryginalnych przemyśleń i literackich dygresji.

Dla tych, którzy kochają psy, lasy, spokój z dala od wszystkiego, dziką przyrodęi dobrą literaturę.

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w Polsce w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego Boy-Żeleński.

O autorce:

Claudie Hunzinger – francuska powieściopisarka i malarka urodzona w 1940 roku w Colmarze. Głównym wątkiem jej twórczości jest osobista eksploracja natury. W 2022 roku za powieść Pies przy moim stole została laureatką nagrody Femina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 235

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pies przy moim sto­le

Ty­tuł ory­gi­na­łu fran­cu­skie­go Un chien à ma ta­ble

Co­py­ri­ght © Édi­tions Gras­set & Fa­squ­el­le, 2022

Co­py­ri­ght © No­we­la, Po­znań 2024

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Elżbie­ta De­rel­kow­ska

Re­dak­cja Emi­lia Zwo­niar­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne i skład JNK Gra­ftekst Ju­sty­na No­wa­czyk

Cet ouvra­ge, pu­blié dans le ca­dre du Pro­gram­me d’aide à la pu­bli­ca­tion Boy-Że­le­ński, a bénéfi­cié du so­utien de l’In­sti­tut fra­nça­is de Po­lo­gne.

Ksi­ążkę wy­da­no dzi­ęki do­fi­nan­so­wa­niu In­sty­tu­tu Fran­cu­skie­go w Pol­sce w ra­mach Pro­gra­mu Wspar­cia Wy­daw­ni­cze­go Boy-Że­le­ński.

ISBN 978-83-67936-22-4

Wy­daw­nic­two Nowe

No­we­la sp. z o.o.

ul. Żmi­grodz­ka 41/49, 60-171 Po­znań

www.wy­daw­nic­two­no­we.pl

re­dak­cja@wy­daw­nic­two­no­we.pl

Dział han­dlo­wy (+48 61) 847 40 40

za­mo­wie­nia@no­we­la.pl

Bądźże spo­koj­ny, je­śli na­gle Anioł przy two­im sto­le si­ądzie.

Ra­iner Ma­ria Ril­ke, Ver­gers [Sady]

Nie­któ­rych z nich spo­tka­łam, rze­kła,

z dumą ogła­sza­jąc, że ma kil­ka skrom­nych

po­wi­ązań z isto­ta­mi ludz­ki­mi.

Ja­net Fra­me, Vers l’au­tre été

Dla Sto­ne­hen­ge,

alias Pier­re Scho­en­tjes

1.

To było w przed­dzień mo­je­go wy­jaz­du, noc jesz­cze nie na­de­szła, cze­ka­łam na nią, sie­dząc na pro­gu domu na­prze­ciw­ko co­raz bar­dziej fio­le­to­wej góry; ocze­ki­wa­łam jej przy­jścia, ni­ko­go in­ne­go nie ocze­ki­wa­łam, tyl­ko jej, tej nocy, od­kry­wa­jąc jed­no­cze­śnie, że krop­ko­wa­ne ło­dy­gi na­parst­ni­cy przy­po­mi­na­ły In­dian w ich pió­ro­pu­szach ze świ­ętych piór, że li­ście or­li­cy po­żó­łkły, że ty­si­ące po­rzu­co­nych tu­taj blo­ków, grzbie­tów, cza­szek, zębów z mo­re­ny lo­dow­co­wej gó­ru­jącej nad do­mem mó­wi­ło o cha­osie, o po­ra­żce, nie­mal o ko­ńcu świa­ta. I że pach­nia­ło desz­czem. Czy­li ju­tro tyl­ko wzuć moje buf­fa­le, wzi­ąć kurt­kę. Czy noc już bli­sko? Mo­re­na zmie­nia­ła bar­wę. Jej ster­czące zęby drża­ły od­bla­ska­mi miki i w naj­mniej­szych ułam­kach se­kun­dy zbli­ża­ły się do mnie, uty­ka­jąc – i wte­dy ja­kiś cień ode­rwał się od ich cie­ni. Wi­dzia­łam ten cień pe­łznący mi­ędzy li­śćmi pa­pro­ci. Prze­dzie­ra­jący się przez po­let­ko na­parst­nic. Od razu za­uwa­ży­łam ka­wa­łek ze­rwa­ne­go ła­ńcu­cha. Ucie­ki­nier. Zbli­żał się. Na pew­no za­uwa­żył mnie wcze­śniej, cho­ciaż ja go nie wi­dzia­łam. Na krót­ką chwi­lę przy­sło­ni­ły go pa­pro­cie wiel­ko­ści czło­wie­ka, po­ja­wił się tro­chę da­lej, ucie­kał. Wsta­łam, żeby le­piej wi­dzieć, do­kąd bie­gł. Skręcił tro­chę. Sze­dł te­raz pro­sto w moim kie­run­ku. Na dzie­si­ęć kro­ków przede mną zwol­nił, za­wa­hał się, za­trzy­mał: po­tar­ga­ny kłębek sza­rej sie­rści, brud­ny, wy­czer­pa­ny, wy­głod­nia­ły, w któ­rym błysz­cza­ły duże brązo­we oczy wpa­tru­jące się we mnie z głębi źre­nic. Skąd się tu wzi­ął? Miesz­ka­li­śmy po­śród la­sów, z dala od wszyst­kie­go. Drzwi we­jścio­we za mo­imi ple­ca­mi były otwar­te. Zro­bi­łam kil­ka kro­ków do tyłu, zo­sta­wia­jąc wol­ne miej­sce. Po­słu­chaj, wca­le się tobą nie in­te­re­su­ję, chcę po pro­stu przy­go­to­wać ci coś do zje­dze­nia, więc wcho­dź, wej­dź, mo­żesz we­jść. Ale przy­bysz nie chciał się bar­dziej zbli­żyć. Skąd przy­cho­dzisz Co tu­taj ro­bisz? Ści­szy­łam głos. Szep­ta­łam. I wte­dy zro­bił ten krok. Prze­sze­dł przez próg. Co­fa­łam się. Sze­dł za mną ostro­żnie, z po­trze­bą po­mo­cy sil­niej­szą niż strach, ale wci­ąż go­tów do uciecz­ki, po­wo­lut­ku, sta­wia­jąc łapy na ku­chen­nej podło­dze jed­na za dru­gą, jak na za­mar­z­ni­ętej ta­fli je­zio­ra, któ­ra mo­gła­by się za­ła­mać. Oby­dwo­je ła­pa­li­śmy po­wie­trze. Drże­li­śmy. Ra­zem drże­li­śmy.

W noc po­prze­dza­jącą po­ja­wie­nie się zbie­ga świa­tła ja­kie­goś sa­mo­cho­du prze­cze­sy­wa­ły las, tam i z po­wro­tem, ja­kieś czte­ry czy pięć razy, za­nim po­wo­li zni­kły. Za­uwa­ży­łam, że z ka­żdym na­wro­tem na tej od­le­głej dro­dze, kie­dy auto pod­je­żdża­ło w górę, stru­mie­nie świa­tła z jego re­flek­to­rów ry­so­wa­ły na ścia­nach mo­je­go po­ko­ju nie­zwy­kłe ła­ńcu­chy, jak gdy­by chcąc mnie z nie­go wy­pło­szyć.

Tu jest pies, za­wo­ła­łam do Grie­ga, któ­ry był w swo­im po­ko­ju, znaj­du­jącym się na pi­ętrze, obok mo­je­go. Ka­żdy ze swo­im łó­żkiem, ksi­ęgo­zbio­rem, ma­rze­nia­mi; ka­żdy ze swo­im eko­sys­te­mem. Mój to okna otwar­te na łąkę. Jego – za­sło­ny dzień i noc za­ci­ągni­ęte wo­kół tego swo­iste­go re­zer­wa­tu, ru­pie­ciar­ni, re­zer­wu­aru, mó­zgo­czasz­ki, ale też mo­żna by po­wie­dzieć spi­chrza na ksi­ążki, ja­kim był jego po­kój.

Kie­dy ten, któ­ry był moim to­wa­rzy­szem od pra­wie sze­śćdzie­si­ęciu lat, mój sta­ry zgrzyb, mój zgred, stąd jego prze­zwi­sko Grieg (on w do­bre dni na­zy­wał mnie Fifi, w bar­dzo do­bre Ła­nią albo Dym­kiem, w złe So­phie), wiec kie­dy Grieg wy­sze­dł ze swo­je­go po­ko­ju – pi­ęcio­dnio­wy za­rost, siwe wło­sy, czer­wo­na ban­da­na na szyi, nie­okre­ślo­ny wiek, nie spie­sząc się, jak ktoś, komu się tego nie robi, przy­bysz skądś tam, ze świa­ta, któ­ry już ni­czym go nie za­dzi­wiał, nie obu­rzał, z któ­re­go klęską się po­go­dził tak jak z klęską wła­sne­go cia­ła, z tego świa­ta, nad któ­ry przed­kła­dał te­raz ksi­ążki, więc kie­dy pod­sze­dł, pach­nący ty­to­niem, fik­cją i nocą, któ­rą uwiel­biał, bur­cząc jak zwy­kle, że mu prze­szko­dzo­no – pies pod­sze­dł schro­nić się koło mo­ich stóp, gdzie od razu prze­kręcił się na ple­cy, pre­zen­tu­jąc mi swój brzuch, usia­ny cy­cusz­ka­mi.

To spa­dło na mnie w mgnie­niu oka and yes I said yes I will yes, na­zwa­łam ją Yes.

Po­wie­dzia­łam: je­stem tu, Yes, i przy­kuc­nęłam, i wsu­nęłam pal­ce w de­li­kat­ne fu­ter­ko na jej szyi z za­pląta­ny­mi w nie dłu­gi­mi kol­cza­sty­mi ło­dy­ga­mi, li­śćmi brzóz, dro­bi­na­mi mchu, mo­kre. Deszcz zła­pał ucie­ki­nier­kę wcze­śniej niż nas, przy­szła od stro­ny desz­czu, z za­cho­du, i pach­nia­ła mo­krym psem. Szu­ka­łam na ob­ro­ży ja­kie­jś pla­kiet­ki. Obej­rza­łam też ma­łżo­wi­ny jej uszu, w na­dziei zna­le­zie­nia ja­kie­goś ozna­cze­nia to­żsa­mo­ści, ja­kie­goś ta­tu­ażu, cze­go­kol­wiek, ale nic nie było, z wy­jąt­kiem klesz­cza, któ­re­go wy­ci­ągnęłam żó­łtym pla­sti­ko­wym szy­de­łkiem, za­wsze no­szę je w kie­sze­ni spodni. Sucz­ka po­zwa­la­ła ro­bić so­bie wszyst­ko. Mó­wi­łam jej: je­stem tu­taj, już po wszyst­kim, już do­brze. Ona od­po­wia­da­ła, sły­sza­łam, że od­po­wia­da­ła ca­łym swo­im cia­łem, któ­re znów za­częło drżeć, sy­gna­li­zu­jąc mi jej strach i za­ufa­nie do mnie. Po­li­czy­łam też pal­ce jej du­żych owło­sio­nych łap, mia­ła ich po czte­ry plus dwa wil­cze pa­zu­ry na tyl­nych ła­pach. Ja­kaś rasa pa­ster­ska, po­wie­dział Grieg, na­chy­la­jąc się nad nami. I jesz­cze raz po­wie­dzia­łam je­stem tu­taj. Chęt­nie ro­bi­ła­bym to da­lej w tym nad­ci­ąga­jącym pó­łm­ro­ku, któ­ry już nas spo­wi­jał, gdy od­gar­nęłam kitę jej ogo­na, le­żące­go na brzu­chu: war­gi sro­mo­we jej ma­łych zwie­rzęcych ge­ni­ta­liów, roz­dar­te w kąci­kach, były lep­kie od pły­nów i sta­rej, za­schni­ętej krwi, a skó­ra brzu­cha pod sie­rścią cała czar­na od krwia­ków. Za­bra­kło mi słów. Po­tem szep­ta­łam zno­wu i zno­wu je­stem tu­taj, już po wszyst­kim, już do­brze. Sucz­ka, któ­ra znów się sku­li­ła, po­ka­zu­jąc mi ple­cy, za­częła gwa­łtow­nie dy­szeć, po­szły też wia­try. Klęcząc obok niej, de­li­kat­nie prze­su­wa­łam pal­ca­mi wzdłuż jej kręgo­słu­pa i po­wie­dzia­łam, sama nie wiem do ja­kiej nie­wi­docz­nej in­stan­cji: Prze­moc sek­su­al­na wo­bec zwie­rzęcia. Prze­stęp­stwo ka­ra­ne wy­ro­kiem ska­zu­jącym. – To się za­wsze zda­rza­ło – od­po­wie­dział Grieg jak­by z pla­ne­ty, gdzie wci­ąż ist­nia­ły wsie. – To nie ma nic do rze­czy – od­pa­rłam. Świat sta­nął na gło­wie.

Sama nie wiem, dla­cze­go po­my­śla­łam wów­czas o La Mar­chan­de d’en­fants Ga­briel­le Wit­t­kop, i zo­ba­czy­łam małą sucz­kę o sza­rej sie­rści, wy­jącą i ucie­ka­jącą z ja­kie­goś bu­dyn­ku w kie­run­ku lasu – pod­czas gdy w po­wie­ści była to mała dziew­czyn­ka, naga, krzy­cząca i bie­gnąca w kie­run­ku Se­kwa­ny, żeby się rzu­cić do wody. Po­wie­dzia­łam to Grie­go­wi. Wi­dzia­łam to, co było uciecz­ką ma­łej sucz­ki ku gra­ni­cy drzew i cie­ni drzew, żeby do­biec do mnie. Po­wie­dzia­łam: – To na pew­no dziec­ko. – Wszyst­ko mie­szasz – od­po­wie­dział Grieg. Ale kie­dy sama sie­bie prze­ko­ny­wa­łam, od­pu­ść so­bie, to pa­skud­na spra­wa, po­twor­na spra­wa, to idzie z netu, nie za­głębiaj się w to, na­wet je­śli to jest ma­te­riał na wa­żny wspó­łcze­sny te­mat, pod­czas gdy my­śla­łam o tych podłych spra­wach, któ­re trwa­ją, w szy­bie drzwi wy­cho­dzących na łąkę przed do­mem, szy­bie sze­ro­kiej i na­praw­dę wy­so­kiej, przej­rzy­stej jak krysz­tał, od­bi­cie ma­łej sucz­ki któ­ra dźwi­gnęła się na łap­ki, w prze­dziw­ny spo­sób zda­wa­ło się uno­sić nad łąką wi­docz­ną po dru­giej stro­nie, uno­sić jak obłok, je­den tyl­ko, lek­ki, mały osie­ro­co­ny obło­czek, i to jego osa­mot­nie­nie było tak pe­łne wdzi­ęku, że prze­kszta­łci­ło tę ca­łkiem wspó­łcze­sną hi­sto­rię prze­stęp­stwa zoo­fi­lii w hi­sto­rię zu­pe­łnie inną, w któ­rej po­ja­wi­ła się fan­ta­zja, głębo­ka przy­ja­źń i lek­ko­ść.

Po­wie­dzia­łam do Grie­ga: Za­trzy­ma­my ją.

Nie za­pa­li­łam świa­tła, żeby jej nie prze­stra­szyć. Kuch­nia spo­wi­ta była te­raz w pó­łm­ro­ku zie­lo­ne­go zmierz­chu, prze­cho­dzące­go w cze­rń. Wiatr wpa­dał przez drzwi otwar­te na mo­re­nę, zstępu­jący prąd ter­micz­ny był rów­nie lo­do­wa­ty jak jęzor lo­dow­ca, któ­ry le­żał na zbo­czu góry, za­nim się cof­nął, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie stos po­trza­ska­nych blo­ków. Po­wie­dzia­łam do Yes: Za­cze­kaj tu, cały czas ma­ca­jąc wo­kół jej szyi, aż wresz­cie zna­la­złam spo­sób, żeby roz­pi­ąć jej me­ta­lo­wą ob­ro­żę i od­rzu­ci­łam wszyst­ko – ła­ńcuch, nie­wo­lę, zha­ńbie­nie – na dru­gi ko­niec po­miesz­cze­nia. Po­wta­rza­łam szep­tem: Cze­kaj tu­taj. Wsta­łam, przy­go­to­wa­łam ta­lerz i mi­skę wody, któ­re Yes opró­żni­ła w nie­ca­łą mi­nu­tę. Po­tem otrząsnęła się, o sto lat młod­sza, jak dziec­ko i na­tych­miast po­bie­gła z po­wro­tem w stro­nę drzwi na dru­gim ko­ńcu. Zni­ka­ła mi z oczu. Rany bo­skie. Le­d­wo ją wi­dzia­łam, było już ciem­no, ale sły­sza­łam stu­ka­nie jej pa­zur­ków po podło­dze, gdy bie­gła w tam­tym kie­run­ku, i jed­no­cze­śnie od­da­lał się ten in­ten­syw­ny za­pach śnie­gu, bło­ta i wil­ka uno­szący się z mo­kre­go psa. Chcia­łam iść za nią, ale kie­dy już na pro­gu wyj­rza­łam, nie za­uwa­ży­łam ani sucz­ki, ani ni­ko­go, w noc­nej ciem­no­ści nie snuł się ża­den cień, tyl­ko pe­wien po­smak cze­goś nie­od­wra­cal­ne­go, więc wró­ci­łam i zo­ba­czy­łam, że wci­ąż trzy­mam w ręku kol­cza­stą ło­dy­gę.

– Ab­so­lut­nie nie mo­żna było po­zwo­lić jej ode­jść. Trze­ba było za­brać ją do weta. – Nie było in­fek­cji – od­pa­rł Grieg. – Na pierw­szy rzut oka nie, ale czy to wia­do­mo – od­po­wie­dzia­łam i za­pa­li­łam świa­tło.