Piloci - Adam Podlewski - ebook + audiobook + książka

Piloci ebook i audiobook

Adam Podlewski

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W roku 1936 nie odbyły się zawody lotnicze Challenge, ale mógłyby się odbyć. Wyobraźmy sobie, że polski aeroklub zwołuje ten turniej, a w jego szranki staje załoga złożona z genialnego pilota, Ignacego Karskiego i ekscentrycznego konstruktora, Daniela Arnolda. Lotnicy chcą zdobyć laury Żwirki i Wigury, Bajana i Pokrzywki... ale przedtem muszą pokonać 10 000 kilometrów pod niebem Europy oraz niezmierzoną przepaść, która podzieliła polskie społeczeństwo po zamachu majowym.

Piloci to opowieść o honorze polskiego lotnika, miłości do latania i prawdziwej przyjaźni w podzielonym kraju. A także o brutalnym świecie rywalizacji konstruktorów i pilotów gorącej końcówki lat trzydziestych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 327

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 6 min

Lektor: Kamil Gałuszka
Oceny
3,7 (19 ocen)
6
4
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Vertz

Z braku laku…

Pomysł wydawał się interesujący, zwłaszcza że niegdyś fascynowały mnie dzieje polskiej awiacji. Może wiec oczekiwania miałem zbyt duże. Powieść nie porywa stylem pisania ani wartkością akcji. Niemniej dla osób zainteresowanych tematyką i okresem międzywojennym może okazać się całkiem ciekawą pozycją. A przy okazji - wersja audio - lektor, aczkolwiek czytał całkiem dobrze, to jednak trochę automatycznie (może to zresztą wina stylu prozy autora), raziły mnie też liczne błędy w wymowie obcojęzycznych nazw, imion i nazwisk - zwłaszcza francuskich ale i angielskich. Ktoś powinien jednak czuwać nad poprawnoscią językową audiobioka...
10
Karinaj28

Całkiem niezła

Książka Fajna, ale wydaje mi się, że jesteś zbyt szczegółowa. Na pewno spodoba się fanom lotnictwa.
10
monika_i_ksiazki78

Nie oderwiesz się od lektury

"Dum spiro, spero, nadzieja ląduje zawsze ostatnia." Lubicie książki, które są poświęcone lotnikom i ich dokonaniom? Piloci to powieść, która łączy ze sobą wątki historyczne z fikcją literacką. Zawody Chellenge International de Tourisme o randze międzynarodowej odbywały się przed II wojną światową. Organizowane były przez Międzynarodową Federację Lotniczą jako konkurs samolotów turystycznych. Jednym z punktów tych zawodów był lot dookoła Europy. Dodatkowo oceniano poziom techniczny konstrukcji samolotów, przeprowadzano próby zużycia paliwa, próby szybkiego uruchomienia silnika oraz oceniano czas, a także sposób składania i rozkładania skrzydeł. Faktem jest, że w 1932 roku zwycięstwo w zawodach odniosła polska załoga w składzie: Franciszek Żwirko - pilot i Stanisław Wigura - mechanik na samolocie RWD-6. W 1936 roku zawody Chellenge się nie odbyły, jednak za sprawą Adama Podlewskiego możemy sobie wyobrazić, jak mogłyby one wyglądać, gdyby doszły do skutku. Międzynarodowy turniej lot...
00
Gutkoool

Dobrze spędzony czas

Książka idealna dla fanów lotnictwa i książek z dużą ilością szczegółów. Dla mnie była zbyt techniczna ale jest dobrze napisana i sam pomysł na historię też jest ciekawie poprowadzony
00
ahywka

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ to była niesamowita przygoda! Powieść Adama Podlewskiego "Piloci" wymyka się klasycznej kategoryzacji. Niby powieść historyczna, ale jednak fikcyjna. Do tego jest tam sporo akcji charakteryzującej dobrą przygodówkę :) A i humoru też w niej nie zabrakło. W okresie międzywojnia, już po śmierci marszałka Piłsudskiego i po tragicznym wypadku samolotu ze Żwirką i Wigurą na pokładzie, w 1936 roku w Polsce organizowane są zawody lotnicze (które w rzeczywistości nie miały wtedy miejsca). W szranki stają zawodnicy z całego świata, nawet reprezentacja radziecka (pod sztandarem Stanów Zjednoczonych). Wszyscy zdają sobie sprawę, że jest to świetna okazja do poszpiegowania, jakie technologie udalo się opracować innym krajom oraz do przetestowania własnych konstrukcji. Pomiędzy wyścigiem o punkty w kolejnych etapach zawodów (z początku czysto technicznych, a zwieńczonych 10 000-kilometrowym rajdem wokół Europy) mamy okazję obserwować też przyjaźnie zawiązujące się między poszczególnymi załoga...
00

Popularność




Re­dak­cja i ko­rektaMał­go­rzata Pod­lew­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Adam Pod­lew­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-51-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ta­cie,

Ada­mowi Grze­go­rzowi Pod­lew­skiemu, który przy kle­je­niu mo­deli, pod­czas wy­cie­czek do Mu­zeum Woj­ska Pol­skiego i czy­ta­jąc „Czarne Krzyże nad Pol­ską” Sta­ni­sława Skal­skiego, roz­bu­dził w ma­łym chłopcu wielką mi­łość do sa­mo­lo­tów.

Za­wody Chal­lenge In­ter­na­tio­nal de To­uri­sme w 1936 roku nie od­były się, ale od­być się mo­gły. Na kar­tach tej książki wy­obra­żam so­bie, co mo­gliby osią­gnąć lot­nicy z tak bar­dzo po­dzie­lo­nego kraju, gdyby dano im szansę pra­co­wać wspól­nie.

I.

Co ro­bi­li­śmy 12 maja 1936 roku?

Szary był ra­nek w War­sza­wie. Po nie­bie szybko prze­su­wały się chmury. Gdzie­nie­gdzie uka­zy­wał się ja­sno­nie­bie­ski rą­bek, by za chwilę przy­sło­niła go sza­rość ob­łoku. W gó­rze wiał silny wiatr – na nie­bie pa­no­wał nie­po­kój. Lu­dzie prze­cho­dzili po­woli, nie śpie­sząc się. W wi­try­nach skle­pów wid­niały na na­czel­nych miej­scach to­nące w czerni i zie­leni fo­to­gra­fie oraz por­trety mar­szałka, a w bra­mach ka­mie­nic i na gma­chach pań­stwo­wych po­wie­wały ża­łobne cho­rą­gwie i przy­sło­nięte ki­rem barwy pań­stwowe. Na bal­ko­nie wiel­kiego gma­chu opery pło­nęły zni­cze. Sto­lica wspo­mi­nała swo­jego obrońcę z roku 1920. Cała, prócz jej nie­wiel­kiego skrawka po­kry­tego zie­le­nią i tę­czową łąką flag. Lot­ni­sko na Mo­ko­to­wie nie sku­piało się na tym, co za­szło rok wcze­śniej, ale na tym, co sta­nie się w przy­szło­ści. Gdy o siód­mej w róż­nych czę­ściach mia­sta za­grały wer­ble na ża­łobną po­budkę, lot­ni­sko grało wła­sną me­lo­dię, tak da­leką od smutku i za­dumy, jak tylko można to było so­bie wy­obra­zić. Trze­wia han­ga­rów otwie­rały się, z mrocz­nych wnętrz wy­ła­niały się smu­kłe ka­dłuby sa­mo­lo­tów wszel­kiego au­to­ra­mentu: wiel­kie pa­sa­żer­skie fok­kery, zgrabne ma­szyny kon­kur­sowe, mes­ser­sch­mitty, cau­drony, bredy, rwd i pzl. A po­tem z nie­wiel­kiego han­garu Warsz­ta­tów lot­ni­czych ABC wy­to­czył się on, król praw­dziwy, abc-7, zwany Sep­ti­mu­sem. Jó­zef Cza­pla był za­ko­chany w tej ma­szy­nie, tak jak młody męż­czy­zna może być za­ko­chany w ko­bie­cie. Wi­dział piękno i gra­cję lek­kiego apa­ratu po­wietrz­nego i wie­dział o jego wnę­trzu dość, aby ro­zu­mieć, że ob­cuje z praw­dzi­wym dzie­łem sztuki. Był to w stu pro­cen­tach pol­ski pła­to­wiec (z an­giel­skim sil­ni­kiem de Ha­vil­landa, ale przy­znaj­cie: wszy­scy ku­po­wali sil­niki z An­glii lub Fran­cji, a cza­sem z Ame­ryki i nikt z tego nie ro­bił pro­blemu), za­pro­jek­to­wany przez pana Da­niela i ob­la­tany przez pana Igna­sia. Jó­zek pa­trzył na dwóch lot­ni­ków: po­tęż­nego w ba­rach wą­sa­tego pi­lota i szczu­płego me­cha­nika, któ­rzy wrzesz­cząc i klnąc (pan Da­niel, pan Ignaś był czy­sty w mo­wie) wy­pro­wa­dzali z han­garu ich pięk­nego pod­nieb­nego wierz­chowca o mie­sza­nej kon­struk­cji kra­tow­ni­co­wej, z ni­skim wol­no­no­śnym pła­tem i pod­wo­ziem z pięk­nymi owiew­kami. Cza­pla był dumny z Sep­ti­musa, gdyż był on i jego dzie­łem. Jego, czyli czter­na­sto­latka z Ni­skiej, syna Ba­ru­cha i Sary, któ­rzy do War­szawy za chle­bem ze szte­tla w Grójcu przy­byli. Ich syn nie dość, że skoń­czył pięć klas pol­skiej szkoły (z któ­rej wy­niósł zna­jo­mość ta­bliczki mno­że­nia i skłon­ność do po­wta­rza­nia wielu nie­zro­zu­mia­łych dla niego kla­sycz­nych sen­ten­cji), to jesz­cze w wieku lat czter­na­stu po­ma­gał naj­lep­szemu pi­lo­towi i naj­ge­nial­niej­szemu in­ży­nie­rowi Pol­ski, któ­rzy po­łą­czyli siły, by wy­grać za­wody Chal­lenge, i zdo­być laury dla Rzecz­po­spo­li­tej trzeci raz z rzędu. Co prawda pan Ignaś od czasu śmierci mar­szałka Pił­sud­skiego wciąż szep­tał ró­żańce, a pan Da­niel – niech Ado­nai się nad nim zli­tuje – z roz­bój­ni­kami z ONR-u się za­da­wał, ale poza tym byli to lu­dzie szla­chetni i mili, bo rzadko go od par­chów wy­zy­wali i nie­mal ni­gdy po ła­pach li­nij­kami nie bili. Poza tym zbu­do­wali Sep­ti­musa, to jest zbu­do­wał pan Da­niel (ze swo­imi wspól­ni­kami), ale pan Ignaś ra­dził, pró­bo­wał i ob­la­ty­wał. Jó­zef wie­dział, że za­wody wy­grają i po trzech pu­cha­rach za­szczyt or­ga­ni­za­cji ko­lej­nych edy­cji przy­pad­nie Ae­ro­klu­bowi War­szaw­skiemu.

Jakże pięk­nie wy­róż­niał się Sep­ti­mus na tle in­nych kon­ku­ren­tów! Biały i srebrny, błysz­czał na­wet w świe­tle tych zdaw­ko­wych pro­mieni, ukrad­kiem prze­pusz­cza­nych przez cięż­kie chmury. Był smu­kły, aku­ratny, bo na kru­chego nie wy­glą­dał, i miał w so­bie coś uspo­ka­ja­ją­cego i za­chę­ca­ją­cego, aby wsiąść do ob­szer­nej, czte­ro­oso­bo­wej ka­biny. Wło­ski sa­mo­lot Breda Ba.43, wy­glą­dał jak ra­sowy my­śli­wiec, choć kru­chość kon­struk­cji przy­wo­dziła na myśl nie­dawne ka­ta­strofy ital­skiej re­pre­zen­ta­cji. Inne sa­mo­loty nie były brzyd­kie, Jó­zek mu­siał to przy­znać, ale i nie były piękne. Zwłasz­cza Nie­miec od Mes­ser­sch­mitta, niby też szczu­pły i strze­li­sty, ale jed­no­cze­śnie kan­cia­sty i ciężki, jakby ger­mań­skiej du­szy nie wy­star­czały za­okrą­glone owiewki i osłona ka­biny. Ma­szyna Fran­cu­zów, przy­ja­ciół i so­jusz­ni­ków Pol­ski, cau­dron mo­del 360, nie ro­biła na Cza­pli do­brego wra­że­nia. Miała w so­bie ja­kąś po­spo­li­tość, a wy­cią­gnięta do dołu osłona rzę­do­wego sil­nika wy­glą­dała jak szczęka wiej­skiego roz­bój­nika pro­sząca się o so­lidną fangę (choć reszta apa­ratu pre­zen­to­wała się god­nie). Pol­ski rwd-9bis, na­stępca ma­szyny Ba­jana i Po­krzywki, także był piękny, ale miał wdzięk sta­rego ob­razu, a nie zdję­cia przy­szło­ści. Sep­ti­mus był naj­lep­szy i naj­ład­niej­szy. Jó­zek był też pe­wien, że wy­trzyma dzie­sięć ty­sięcy ki­lo­me­trów mor­der­czego rajdu.

Nad po­lem star­to­wym prze­mknęła desz­czowa chmurka. Deszcz zro­sił dumne sa­mo­loty i klną­cych lu­dzi, ale ma­jowy wiatr prze­go­nił go na wschód, a z nieba nie­śmiało za­świe­ciło słońce. Cza­pla uśmiech­nął się i po­ma­chał Kar­skiemu oraz Ar­nol­dowi. Ci uprzej­mie od­ma­chali i wró­cili do prze­kli­na­nia sie­bie, a także swo­ich ro­dzin. Nad War­szawą roz­le­gły się strzały. Jó­zef przy­siągłby, że za­równo pan Ignaś, jak i pan Da­niel za­sty­gli na do­bre trzy se­kundy, cze­ka­jąc na ko­lejne salwy. Ale to nie był ten maj. Cza­pla dzie­sięć lat wcze­śniej był zbyt mały, aby pa­mię­tać co­kol­wiek, zresztą miesz­kał wtedy jesz­cze w Grójcu. Ale wie­dział, że wów­czas dwaj jego możni pro­tek­to­rzy do­ko­nali od­mien­nych wy­bo­rów. Strzały 12 maja ko­ja­rzyły im się jed­no­znacz­nie. Obaj na­tych­miast otrzą­snęli się z tego na­głego stra­chu, bar­dzo za­wsty­dzeni, bo ktoś mógł ich sła­bość zo­ba­czyć. Jakby ni­gdy nic wró­cili do ko­ło­wa­nia ma­szyny, a tym cza­sem ko­lejne salwy po­budki roz­dzie­rały niebo nad sto­licą. Jed­no­cze­śnie ja­kaś młódź z han­ga­rów po­li­tech­niki za­in­to­no­wała pieśń. Marsz lot­ni­ków, po­wa­żany przez wszyst­kich, czę­sto roz­brzmie­wał w tym miej­scu, ale Jó­zek nie mógł od­pę­dzić my­śli, że stu­dent za­czął śpie­wać ów hymn w okre­ślo­nym celu: aby za­głu­szyć salwy na cześć mar­szałka. Do­łą­czyli do niego obecni przy han­ga­rach ae­ro­klu­bo­wi­cze, a kil­ku­na­stu człon­ków ekip za­gra­nicz­nych sta­nęło na bacz­ność, roz­po­zna­jąc me­lo­dię albo my­ląc ją z ja­kąś inną, bar­dzo dla Po­la­ków ważną pie­śnią. Chór nie­licz­nych, ale moc­nych i czy­stych gło­sów szybko wpły­nął na at­mos­ferę pa­nu­jącą na lot­ni­sku. Kilku pi­lo­tów i me­cha­ni­ków, głów­nie tych sto­ją­cych pod han­ga­rem za­łogi Ba­jana, spoj­rzało na mło­dzi­ków z po­li­tech­niki z wy­raźną zło­ścią. Nie ośmie­lili się jed­nak prze­ry­wać mar­szu, choć nie do­łą­czyli do śpiewu.

Lot­nik, skrzy­dlaty władca

Świata bez gra­nic

Ze śmierci drwi,

A w twarz się ży­ciu gło­śno śmieje.

Drogę do nieba skraca.

Prze­strzeń ma za nic,

Smutki mu z czoła pęd zwieje.

Stu­denci (Jó­zek roz­po­zna­wał w nich kor­po­ran­tów i trzech uczniów pana Da­niela, któ­rzy or­ga­ni­zo­wali po­moc dla strajku stu­denc­kiego dwa mie­siące wcze­śniej) śpie­wali co­raz gło­śniej i choć nie zmie­nili miej­sca, wy­da­wało się, jakby na­gle zna­leźli się znacz­nie bli­żej za­łogi Kar­ski i Ar­nold. Pan Da­niel uśmiech­nął się do ża­ków, pan Ignaś wy­glą­dał, jakby po­łknął żabę. On nie śpie­wał, mimo że sto­jący za skrzy­dłem Sep­ti­musa in­ży­nier da­wał po­pis swo­ich umie­jęt­no­ści wo­kal­nych.

Jak równo sil­nik gra,

Jak śmiało śmi­gło tnie!

Jak gi­nie po­śród chmur naj­śmiel­szych or­łów nie­bo­tyczny ślad!

Nie straszny mrok i mgła,

Nie straszny wiatr, co dmie,

Je­ste­śmy od Ikara mę­drsi o ty­siące lat.

Ostatni wers re­frenu, owe „o ty­siące lat” zmie­niło się nie­mal w krzyk, ma­jący za­głu­szyć na do­bre da­le­kie salwy ho­no­rowe. Wtedy jed­nak któ­ryś z lot­ni­ków eska­dry alar­mo­wej przy­niósł z ma­ga­zynu lot­ni­czy kaem, wy­mon­to­wany chyba do te­stów, i nie­spo­dzie­wa­nie do­łą­czył do salw ho­no­ro­wych do­bie­ga­ją­cych od strony Bel­we­deru. „Mam na­dzieję, że ma ślepą amu­ni­cję” – od razu po­my­ślał Cza­pla. „Pan Da­niel za­wsze po­wta­rza, że co wznio­sło się w górę, kie­dyś musi spaść”. Ale czczący pa­mięć mar­szałka lot­nik po pro­stu skie­ro­wał lufę na po­łu­dniowy za­chód, tak by spa­da­jące kule za­ryły w pas star­towy. Przez ja­zgot broni le­dwo sły­chać było drugą zwrotkę pie­śni.

A je­śli z nas

Ktoś le­gnie wśród sza­leń­czych jazd,

Czer­wień­szy bę­dzie kwa­drat,

Nasz lot­ni­czy znak.

Znów pełny gaz!

Bo cóż, że spa­dła któ­raś z gwiazd,

Gdy cała wnet eska­dra po­mknie na szlak!

I znów ostatni wers zo­stał przez młódź (i pana Da­niela) wy­krzy­czany, aby na za­koń­cze­nie (frag­mentu mar­szu i ta­śmy w ka­ra­bi­nie wzór 33) osią­gnąć re­je­stry gło­sowe wła­ściwe dla je­ry­choń­skich trąb. Ale to był ko­niec. Obie strony po­ka­zały swoją siłę, ale (ni­czym szcze­ka­jące psy, które do­tarły do końca roz­dzie­la­ją­cego ich płotu) zre­zy­gno­wały z walki do upa­dłego. Śpie­wacy za­mil­kli, nikt też nie za­mie­rzał po­dać sier­żan­towi Pi­gule ko­lej­nego frag­mentu ta­śmy z na­bo­jami. Obie grupy ob­rzu­ciły się nieco po­gar­dli­wymi spoj­rze­niami, po czym bez dal­szych wy­ja­śnień wró­ciły do pracy, zo­sta­wia­jąc za­gra­nicz­nych me­cha­ni­ków oraz za­łogi z Nie­miec i Włoch w sta­nie nie­li­chego zdu­mie­nia. Także pan Ignaś i pan Da­niel spoj­rzeli na sie­bie zmie­szani, po czym wró­cili do in­spek­cji Sep­ti­musa. Słońce znowu skryło się za chmu­rami i abc-7 prze­obra­ził się ze srebr­nego ptaka w nie­mal brzydką mar­twą ma­szynę. Do roz­po­czę­cia za­wo­dów po­zo­stały jesz­cze trzy go­dziny, a ro­boty było sporo.

– Jó­zek, ciulu, gdzie ty się błą­kasz? – za­wo­łał pan Da­niel.

– No, na­sze rę­kawy mia­łem roz­sta­wić...

– Z kwa­drans temu! Chodź tu i pro­wadź nas do bra­mek!

Służba nie drużba. Cza­pla pra­co­wał w warsz­ta­tach ABC z mi­ło­ści do lot­nic­twa, ale też z po­wodu nie­słab­ną­cego przy­wią­za­nia do uczu­cia sy­to­ści i do kom­fortu, jaki za­pew­nia kom­pletna odzież. Od kiedy tate pra­co­wał całe dnie w warsz­ta­tach Hir­scha, a mame opie­ko­wała się nie tylko naj­młod­szą sio­strą Józka, Rutą, ale też bliź­nia­kami uro­dzo­nymi przez sio­strę naj­star­szą, Es­terę, on po­sta­no­wił roz­po­cząć od­po­wie­dzialne ży­cie pro­duk­tyw­nego członka ro­dziny. Cóż, miał już czter­na­ście lat i znał trudy ży­cia w wiel­kim mie­ście. Dla­tego w domu tylko no­co­wał, całe dnie pra­co­wał, a gdy nie roz­no­sił ga­zet na Dworcu Głów­nym, ro­bił za gońca, se­kre­ta­rza i złotą rączkę w warsz­ta­tach ABC. Praca była to podła, ale i fa­scy­nu­jąca. Wpraw­dzie Cza­pla mu­siał się ze szkołą po­że­gnać, ale uczył się w warsz­ta­tach wię­cej pew­nie niż nie­je­den na­dęty bu­bek z na­ro­do­wej kor­po­ra­cji. Umiał sam li­czyć wek­tory wia­tru, zmie­niać olej w sil­niku ko­lej­nych apa­ra­tów pana Da­niela i na­wet do­ga­dy­wał się z fran­cu­skimi in­ży­nie­rami od­wie­dza­ją­cymi po­li­tech­nikę (przy­naj­mniej, gdy go­ście znad Se­kwany wy­pili tro­chę pol­skich trun­ków). W do­datku jego pryn­cy­pa­ło­wie do­pu­ścili go do nie­zwy­kłej kon­fi­den­cji, po­zwa­la­jąc, by po­ma­gał przy za­wo­dach Chal­lenge In­ter­na­tio­nal de To­uri­sme. Pol­skie za­łogi zwy­cię­żyły w nich już dwa razy: nie­od­ża­ło­wani Żwirko i Wi­gura cztery lata wcze­śniej, Ba­jan i Po­krzywka w roku 1934, gdy kon­kursy od­by­wały się na Polu Mo­ko­tow­skim i na Okę­ciu. Je­śli uda się jed­nej z pol­skich ekip, Ba­ja­nowi i Po­krzywce albo Pnia­kowi i Wil­kow­skiemu, albo (w co Jó­zek wie­rzył ca­łym ser­cem) Kar­skiemu i Ar­nol­dowi, za­szczyt or­ga­ni­zo­wa­nia za­wo­dów przy­pad­nie w udziale Po­la­kom. „Po­la­kom, czyli mi też” – my­ślał z prze­ko­na­niem młody Żyd. „Goje, nasi lu­dzie, na­wet ci kor­po­ranci... Skrzy­dła są na­sze, wspólne. Tam, z góry świat wy­gląda po pro­stu pięk­nie, ale nie zna­czy, że nie ma już gra­nic, żad­nych flag, kra­jów, na­ro­dów, a tym bar­dziej wo­jen, któ­rych z nieba cza­sem nie wi­dać, ale na ziemi nie spo­sób przed nimi uciec”. Od­ru­chowo wzdry­gnął się na wspo­mnie­nie star­szych braci, któ­rzy wiele razy mó­wili mu, że jest głupi i tylko po­wta­rza pro­pa­gan­dowe gadki rządu. Mo­sze i Da­wid byli so­cja­li­stami, nie umieli wy­brać mię­dzy tymi ra­dy­kal­nymi bun­dow­cami a szem­ra­nymi ludźmi, któ­rzy bali się Be­rezy, ale ab­so­lut­nie nie po­chwa­lali pracy Józka. Tate też nie, uwa­żał, że goje ze­psują mu syna, a jak przyj­dzie co do czego, to się za nim nikt nie wstawi, je­żeli ge­ne­rał Śmi­gły się do­gada z na­ro­dow­cami. Ale młody Cza­pla na to nie zwa­żał. Pie­lę­gno­wał Sep­ti­musa i jego biało-czer­wone sza­chow­nice jak naj­cen­niej­szy skarb i za­po­wiedź pięk­niej­szego ju­tra.

– Wska­kuj na górę, na­oli­wisz mo­co­wa­nia – po­le­cił mu pan Da­niel, gdy do­tarli na miej­sce po­sto­jowe.

Za­da­nie było ważne, gdyż roz­kła­da­nie skrzy­deł było czę­ścią prób na­ziem­nych. W abc-7 de­mon­taż nie prze­bie­gał tak spraw­nie, jak w rwd-9, ale można było płaty wy­cią­gnąć w miarę szybko. Choć za brak mo­co­wa­nia gro­ziły ujemne punkty, opła­cało się za­dbać o szyb­kość tej ope­ra­cji. Jó­zef bły­ska­wicz­nie przy­niósł dra­binkę i wszedł na górę skrzy­dła z olej­nicą. Na­oli­wić mo­co­wa­nie było trzeba, choć wła­ści­wie mógł to zro­bić Ar­nold. „Ale pan Da­niel mi ufa, dla­tego zleca mi po­ważne za­da­nia” – przy­po­mniał so­bie Cza­pla.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej Jó­zek już pu­co­wał po­wietrzny apa­rat za po­mocą gąbki, my­dlin i roz­pusz­czal­nika. Aku­rat to, zda­wa­łoby się nie­zbyt ho­no­rowe, za­da­nie zo­stało przy­dzie­lone jemu i panu Da­nie­lowi. Pan Ignaś, jako pi­lot, mu­siał już prze­brać się w strój ro­bo­czy, to jest płó­cienne spodnie, skó­rzaną kurtkę pi­lotkę i czapkę z go­glami. Ar­nold, jako zwy­kły me­cha­nik, wręcz po­wi­nien był pre­zen­to­wać się z pla­mami na ubio­rze.

O dzie­wią­tej za­ło­ganci zo­sta­wiali Józka na straży, a sami udali się na ostat­nie, już tylko for­malne ba­da­nia le­kar­skie, które miały wy­klu­czyć pi­ja­nych, oka­le­czo­nych i zbyt wzbu­rzo­nych uczest­ni­ków. W prak­tyce ogra­ni­czało się to do sądu jed­nego le­ka­rza, który przy­glą­dał się za­ło­gom i po­waż­nym gło­sem mó­wił: „Do­brze”, „Stimmt”, „Bene, bene”, „D’ac­cord” lub „OK”. Oceny te wy­gła­szał pro­fe­sor Ra­fał Wil­czur ze Szpi­tala Rzą­do­wego, wy­brany jed­nak nie tylko ze względu na kom­pe­ten­cje ści­śle me­dyczne, ale także z po­wodu wiel­kiej brody, która jego dia­gno­zom nada­wała po­wagi wręcz hi­po­kra­tej­skiej.

Cza­pla ob­ser­wo­wał więc długą i barwną ko­lejkę lot­ni­ków, za­wsze usta­wio­nych w pary: pi­lot i me­cha­nik. Byli ga­da­tliwi i opty­mi­styczni Włosi. Zda­wało się, że ich trzy za­łogi od­ga­niają cią­głym śmie­chem mroczne widmo wy­padku sprzed czte­rech lat. Byli po­wścią­gliwi Niemcy, rzu­ca­jący uważne spoj­rze­nia wo­kół, jakby mie­rzyli i wa­żyli lot­ni­sko, go­towi do za­bra­nia cze­goś ze sobą do Rze­szy. Dwie obecne w po­bliżu za­łogi fran­cu­skie były krań­cowo różne: Le­fe­bvre i Mo­net byli za­my­śleni i skryci, na­to­miast Du­pont i Mar­tin we­soło plot­ko­wali z Wło­chami. Reszty za­wod­ni­ków Jó­zek już nie znał. Wie­dział, że gdzieś tam kryły się dwie za­łogi cze­cho­sło­wac­kie, w tym jedna zu­peł­nie nie­cze­ska, gdyż mo­raw­sko-sło­wacka. Sły­szał, że star­tują Ame­ry­ka­nie oraz dwie za­łogi z im­pe­rium: bry­tyj­ska i ka­na­dyj­ska. Pewną sen­sa­cję wy­wo­łało też dwóch So­wie­tów, któ­rzy zo­stali do­pusz­czeni do kon­kursu w ostat­niej chwili, po burz­li­wych de­ba­tach Mię­dzy­na­ro­do­wej Fe­de­ra­cji Lot­ni­czej. Reszta z trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu za­łóg gi­nęła w le­tej­skich od­mę­tach za­po­mnie­nia Cza­pli.

Kar­ski i Ar­nold zdali spraw­dzian bez naj­mniej­szych pro­ble­mów. Ocena „do­brze” pa­dła z ust pro­fe­sora Wil­czura wy­jąt­kowo szybko. Po­tem re­pre­zen­tanci Warsz­ta­tów lot­ni­czych ABC wró­cili, je­śli nie bie­giem, to szyb­kim mar­szem, na miej­sce po­sto­jowe. Tam Ar­nold wy­cią­gnął spod pa­zu­chy po­ma­rań­czową cho­rą­giewkę i dał znak. Był to je­den z nie­wielu mo­men­tów za­wo­dów, kiedy na mu­rawę wpusz­czano asy­sten­tów za­łóg. W nor­mal­nych wa­run­kach tylko uczest­nicy za­wo­dów (i nie­letni Cza­pla, który sta­no­wił nie­re­gu­lo­wany prze­pi­sami wy­ją­tek) mo­gli krę­cić się po are­nie zma­gań. Ale sa­mo­loty na­le­żało przy­pro­wa­dzić na miej­sce uro­czy­stego roz­po­czę­cia za­wo­dów. Liny oplo­tły bły­ska­wicz­nie wszyst­kie ma­szyny. Rzędy po­moc­ni­ków roz­po­częły żmudne za­da­nie ho­lo­wa­nia po­wietrz­nych ru­ma­ków. Owe ostat­nie chwile przed roz­po­czę­ciem kon­kursu lot­ni­czego przy­wo­dziły na myśl ilu­stra­cje przed­sta­wia­jące nie­wol­ni­ków, cią­gną­cych ka­mienne bloki do bu­dowy po­gań­skiej świą­tyni. Jó­zek był drobny i chudy, ale swoje po­cią­gnąć po­tra­fił. Zła­pał jedną z lin, tuż przed wiel­kim ae­ro­klu­bo­wi­czem z po­li­tech­niki, któ­rego praca tak po­chło­nęła, że na­wet nie spo­strzegł, że jego – Go­liata wspiera mały Da­wid.

W cen­trum pola, tam gdzie ko­lejne opty­mi­styczne plany War­szawy po­ka­zy­wały już Aleję Pił­sud­skiego, usta­wiono try­buny i za­grodę dla prasy. Zbie­ra­jący się od świtu ga­pie ustę­po­wali drogi ho­lo­wa­nym ma­szy­nom, aby po­tem znów zbi­jać się w zwarte sze­regi. Z każdą mi­nutą na pole do­cie­rały za­stępy ko­lej­nych wi­dzów, w du­żej mie­rze idące od Traktu Kró­lew­skiego i Bel­we­deru.

To był wto­rek, ale jakby nie­dziela, tylko smut­niej­sza. Rocz­nica śmierci mar­szałka zo­stała za­wczasu ogło­szona dniem ża­łoby na­ro­do­wej. I choć nikt nie eg­ze­kwo­wał dnia wol­nego, który mieli za­rzą­dzić pra­co­dawcy, to do pracy się nie gar­nął. Lu­dzie mieli ów dzień za­pa­mię­tać. Dla­tego każdy, kto mógł so­bie na to po­zwo­lić, nie pra­co­wał. War­sza­wiacy (i, jak po­dej­rze­wał Jó­zek, cał­kiem liczni przy­jezdni) zna­leźli się na lot­ni­sku po po­wro­cie z po­ran­nych uro­czy­sto­ści ża­łob­nych. Cza­pla czuł na so­bie spoj­rze­nie, je­śli nie ty­sięcy, ani na­wet se­tek, to dzie­sią­tek oczu, które za­uwa­żały ma­łego chło­paka mię­dzy do­ro­słymi pi­lo­tami. „Skrzy­dła są na­sze, wspólne!” – wspo­mniał. I w owej chwili nie pa­mię­tał, że ota­cza­jący go kor­po­ranci chcieli umie­ścić jego star­szego brata Sa­mu­ela w ławce pod ścianą uni­wer­sy­tec­kiej sali (a Mo­sze i Da­wida za kon­szachty z ko­mu­ni­stami po­sta­wi­liby za­pewne po pro­stu pod ścianą). Tym bar­dziej za­po­mniał, jak oj­ciec krzy­czał wie­czo­rami znad ga­zety, że sa­mo­lo­tami la­tają zło­dzieje, któ­rzy wolą wy­da­wać kro­cie na oglą­da­nie za­wo­dów, za­miast za­pła­cić ro­bot­ni­kom. Zu­peł­nie nie ro­zu­miał braci mó­wią­cych, że za­wody lot­ni­cze to bur­żuj­ski spi­sek prze­ciw Kra­jowi Rad, który nie był do­pusz­czany do po­przed­nich edy­cji („A prze­cież w tym roku zo­stali...”). Z peł­nych re­zy­gna­cji słów matki, która wiesz­czyła Józ­kowi śmierć od wi­ru­ją­cego śmi­gła, śmiał się. On był Jó­ze­fem Cza­plą, prak­ty­kan­tem w Warsz­ta­tach lot­ni­czych ABC i za­mie­rzał wy­grać za­wody, choćby ze swo­jej dru­giej lub trze­ciej li­nii boju.

Zbli­żała się dzie­siąta. Bóg wi­docz­nie nie po­dzie­lał za­strze­żeń ro­dziny Cza­plów i ki­bi­co­wał lot­ni­kom, gdyż roz­go­nił chmury nad War­szawą i po­zwo­lił, aby o dzie­sią­tej lot­ni­sko ogrzały nie­śmiałe pro­mie­nie słońca. Na polu za­brzmiały woj­skowe mar­sze, gdy do try­bun pod­je­chały sa­mo­chody pre­zy­denta, ge­ne­rała Śmi­głego oraz pre­miera Zyn­dram-Ko­ściał­kow­skiego. Mu­zyka wciąż roz­brzmie­wała, gdy zja­wiła się li­mu­zyna by­łego pre­miera Sławka. Po­tem, w nie­mal już zu­peł­nej ci­szy, nad­je­chały wozy am­ba­sa­do­rów i po­słów z państw bio­rą­cych udział w za­wo­dach, bo prze­cież nie spo­sób było po­dzie­lić tego ską­pego czasu na hymny Fran­cji, Rze­szy, Włoch i in­nych państw.

Na dwie mi­nuty przed dzie­siątą do­tarli wszy­scy ofi­cjele i za­jęli wła­ści­wie miej­sca na try­bu­nach, a na ozna­czone na tra­wie miej­sce (kwa­drat był wy­sy­pany z kredy, w czę­ści bar­wiony na czer­wono; wy­glą­dał jak pol­ska sza­chow­nica lot­ni­cza) wma­sze­ro­wała or­kie­stra. Kiedy dzwony od Zba­wi­ciela umil­kły, roz­le­gły się pierw­sze dźwięki Ma­zurka Dą­brow­skiego. Hymn śpie­wali już wszy­scy, choć szcze­gól­nie gło­śno kor­po­ranci i nie­dawny strze­lec, jakby chcąc za­trzeć nie­przy­jemne wspo­mnie­nie po­ran­nego kon­fliktu.

W pa­mięci Józka ko­lejne sceny zlały się w je­den ciąg prze­mów, salw ho­no­ro­wych i pi­sków sprzę­żo­nych mi­kro­fo­nów. Mó­wił krótko pre­zy­dent, po­tem ge­ne­rał Ka­sprzycki, a na­stęp­nie Geo­r­ges Va­len­tin Bi­be­sco, pre­zy­dent Mię­dzy­na­ro­do­wej Fe­de­ra­cji Lot­ni­czej. Ru­muń­ski awia­tor mó­wił po fran­cu­sku, ale Cza­pla ro­zu­miał wszystko dzięki sy­mul­ta­nicz­nemu tłu­ma­cze­niu sto­ją­cych obok stu­den­tów. Po­tem znów za­brzmiały ja­kieś pod­nio­słe me­lo­die, aż wresz­cie pre­zy­dent Bi­be­sco pod­niósł w górę lufę sy­gna­ło­wego pi­sto­letu i wy­strza­łem racy ob­wie­ścił po­czą­tek pią­tej edy­cji Mię­dzy­na­ro­do­wych Za­wo­dów Sa­mo­lo­tów Tu­ry­stycz­nych. Co prawda, to, co wznio­sło się w górę, mu­siało opaść, ale palba racą i tak była znacz­nie bez­piecz­niej­sza niż strze­la­nie w po­wie­trze ostrą amu­ni­cją, co Jó­zek wy­czy­tał ze zdaw­ko­wego uśmie­chu pana Da­niela. A po­tem za­częło się na do­bre.

Plan pierw­szego dnia był na­stę­pu­jący: uro­czy­stość otwar­cia, po­kazy i próby tech­niczne, przy­naj­mniej te naj­prost­sze. Za­wody miały się od­by­wać za­równo na Mo­ko­to­wie, jak i na Okę­ciu, ale po­sta­no­wiono bar­dzo ra­cjo­nal­nie za­pla­no­wać roz­ło­że­nie dys­cy­plin. Od dwu­na­stej do czter­na­stej miała miej­sce pre­zen­ta­cja ma­szyn, zgrana z akro­ba­cjami eska­dry po­ka­zo­wej z 1 Pułku Lot­ni­czego, a na ziemi sa­mo­loty kon­kur­sowe, za­pre­zen­to­wane pu­blice, były ho­lo­wane na pierw­szą se­rię prób tech­nicz­nych.

Na­to­miast akro­baci na my­śliw­skich je­de­nast­kach krą­żyli nad War­szawą, pre­zen­tu­jąc kunszt pol­skiego lot­nika i pol­skich ma­szyn. Jó­zek wie­dział, że pan Ignaś jest z tych pod­nieb­nych sztuk bar­dzo dumny i wi­dząc po­dobne akro­ba­cje, za­wsze uśmie­cha się i pod­kręca su­mia­stego wąsa (no chyba że wła­śnie mo­dli się o po­myślny wy­nik próby wa­że­nia). Tym­cza­sem pan Da­niel zwy­kle sar­kał na po­dobne po­pisy, po­wta­rza­jąc, że to umie­jęt­no­ści, które nie przy­da­dzą się na no­wo­cze­snym polu walki, a my­śliwce przy­szło­ści, całe z me­talu i uzbro­jone w działka, nie będą wal­czyły ko­łowo, klu­cząc w po­zio­mych zwo­dach, ale to­cząc skom­pli­ko­wane po­je­dynki, do­ska­ku­jąc do prze­ciw­nika, ob­rzu­ca­jąc go jak naj­cięż­szą falą oło­wiu w jak naj­krót­szym cza­sie i od­ska­ku­jąc na bez­pieczną od­le­głość. Li­czyć się bę­dzie nie zwin­ność, ale moc sil­nika. Cza­pla ni­gdy nie la­tał, nie mógł więc roz­strzy­gnąć wiel­kiego sporu swo­ich pryn­cy­pa­łów, ale przy­zna­wał, że beczki, kor­ko­ciągi i pę­tle po­wietrz­nych obroń­ców War­szawy bu­dziły po­dziw, i to nie tylko jego, ale i ga­piów z mia­sta, a także człon­ków za­gra­nicz­nych ekip.

Je­de­nastki za­miast bomb miały przy­tro­czone na wy­rzut­ni­kach przy skrzy­dło­wych dźwi­ga­rach ła­dunki dymne, więc smugi bia­łej i czer­wo­nej mgły prze­ci­nały niebo nad po­lem, zwi­ja­jąc się w skom­pli­ko­wane spi­rale i pa­ję­czyny. Dwa lata wcze­śniej na tym eta­pie za­wo­dów zda­rzył się śmier­telny wy­pa­dek po krak­sie pzl-7 sier­żanta Dłuto. Nie jego wina: po­ka­zy­wał nie­zwy­kłe wła­ści­wo­ści ma­szyny na wy­raźny roz­kaz mi­ni­ster­stwa. Osta­tecz­nie ofiara dziel­nego pi­lota wiele do­brego nie przy­nio­sła, a mi­ni­ster ka­zał nieco ogra­ni­czyć akro­ba­cje przy świę­tach pań­stwo­wych. Ale w tym roku nie można było tego zro­bić. Nie dość, że od­by­wały się ko­lejne Chal­lenge w Pol­sce, to jesz­cze śmi­gano wśród chmur dla mar­szałka.

Lu­dzie wpa­try­wali się w niebo, szep­tali, mru­czeli z uzna­niem, krzy­czeli, kiedy zwinne je­de­nastki nur­ko­wały nie­mal do ziemi. Jó­zek są­dził, że gdyby pan Da­niel nie był za­jęty, po­msto­wałby na nie­po­trzebne ry­zy­ko­wa­nie ży­ciem ga­piów, bo gdy je­dy­nie pi­lot się roz­wali, to tra­ge­dia, ale też ry­zyko wli­czone w upra­wia­nie tego sportu, zaś je­śli ma­szyna roz­bije się w tłu­mie lu­dzi, za­bi­ja­jąc kilku lub kil­ku­na­stu cy­wili, to go­rzej niż zbrod­nia – to głu­pota. Poza tym Ar­nold miał dość spe­cy­ficzne po­dej­ście do wy­wia­dow­czej ochrony in­for­ma­cji i nie był skłonny po­ka­zy­wać osią­gnię­cia pol­skiej tech­niki nie­miec­kim i so­wiec­kim spe­cja­li­stom. Ale prze­cież pan Ignaś mó­wił, że na tym także po­le­gają po­kazy. Że trzeba nie tylko się chwa­lić suk­ce­sami, ale też od­stra­szać Pru­saka i bol­sze­wika, pre­zen­tu­jąc siłę pol­skich skrzy­deł. Eska­dra po­ka­zowa do­wo­dziła owej siły sku­tecz­nie na oczach nie­miec­kich lot­ni­ków. Ci ze wschodu aku­rat za­jęci byli czymś in­nym, do czego jesz­cze w tej opo­wie­ści wró­cimy.

Ale że, jak to ma­wiali goje, si­cut in ca­elo et in terra, ważne sprawy roz­strzy­gano tak w prze­stwo­rzach, jak i przed try­buną ko­mi­sji sę­dziow­skiej. Sa­mo­loty po ko­lei do­cią­gano przed su­rowe ob­li­cza ju­ro­rów. Wciąż ro­biono to za po­mocą siły ludz­kich mię­śni  z bar­dzo pro­stego po­wodu – przed próbą wagi żadna ekipa nie zde­cy­do­wała się wy­peł­nić ma­szyny ja­ką­kol­wiek cie­czą: czy to pa­li­wem, czy to ole­jem, czy to (jak było w przy­padku Ame­ry­ka­nów) chło­dzi­wem do sil­ni­ków. Apa­raty szły „na su­cho”, to jest po­zba­wione ab­so­lut­nie wszyst­kiego, czego po­zba­wione być w le­galny spo­sób mo­gły. Z wy­jąt­kiem so­wiec­kiego, ale o nim póź­niej.

Prze­cią­gane sa­mo­loty co­raz bar­dziej ko­ja­rzyły się Józ­kowi z blo­kami skal­nymi wle­czo­nymi na miej­sce bu­dowy pi­ra­midy egip­skiej. Co prawda starsi bra­cia mó­wili, że Egipt – kraj, w któ­rym przod­ko­wie na­rodu wy­bra­nego cier­pieli z rąk fa­ra­onów i ich sług – to ko­lebka zła, pań­stwo, w któ­rym roz­kwi­tło nie­wol­nic­two, ale młody Cza­pla uwiel­biał opo­wie­ści o sta­rym im­pe­rium, a na­wet sam za­czy­ty­wał się w po­wie­ści Bo­le­sława Prusa o bied­nym Ram­ze­sie XIII. A w owej chwili wszystko się zda­wało Józ­kowi egip­skie, na­wet owe próby przed ko­mi­sją. Po­wietrzne apa­raty pod­da­wano osą­dowi. Przy­po­mi­nało to sąd Ozy­rysa nad czło­wie­czą du­szą. Ry­tuał przy­wo­dził na myśl ob­rady try­bu­nału spra­wie­dli­wego boga, który umiesz­czał serce zmar­łego na szali wagi, by je­den z jego nie­śmier­tel­nych ase­so­rów po­ło­żył na dru­giej szali pióro prawdy bo­gini Maat. I choć więk­szość mar­twych Egip­cjan prze­cho­dziła ów test bez szwanku, ludzcy sę­dzio­wie ma­szyn byli bar­dziej su­rowi. Jed­no­cze­śnie da­wali apa­ra­tom po­wietrz­nym drugą szansę. Wa­żono je, mie­rzono, cięto i jesz­cze raz wa­żono, bo (tak jak w mi­nio­nych la­tach) nie obyło się bez dra­ma­tów do­rów­nu­ją­cych temu z sali tro­no­wej króla Sa­lo­mona. Tak jak mą­dry ży­dow­ski mo­nar­cha pro­po­no­wał prze­cię­cie dziecka, o które kłó­ciły się dwie ko­biety, tak bez­względni, ale i sa­lo­mo­nowo roz­tropni sę­dzio­wie Fédéra­tion Aéro­nau­ti­que In­ter­na­tio­nale da­wali za­ło­gom pro­sty wy­bór: albo przy dru­gim wa­że­niu pu­sta ma­szyna nie prze­kro­czy 600 ki­lo­gra­mów (a li­mit prze­cież pod­nie­siono z 540 ki­lo­gra­mów z po­przed­niej edy­cji), albo za­łoga nie bę­dzie do­pusz­czona do dal­szych prób. Wtedy w ruch szły piły, młoty i pal­niki. Do­ro­śli twar­dzi męż­czyźni pła­kali, jakby od­ci­nane owiewki i wy­pru­wane fo­tele były ich wła­snymi no­gami lub oczyma. Dura lex, sed lex. Straż przy­boczna ru­muń­skiego pre­zy­denta prze­stwo­rzy była głu­cha na wszel­kie bła­ga­nia.

– Ignaś, no co ty? – za­py­tał zdu­miony Da­niel, pa­trząc na za­ci­ska­ją­cego dłoń na ró­żańcu pi­lota. – Prze­cież wa­ży­li­śmy go ze dwa­dzie­ścia razy!

– Wiem, ale róż­nie to może być – od­parł pi­lot, chyba oba­wia­jąc się, że nie­mieccy sa­bo­ta­ży­ści mo­gli w nocy wła­mać się do han­garu i pod­rzu­cić do środka Sep­ti­musa ja­kiś ba­last.

– Jó­zek spał pod pła­tem...

– Ale uwa­żać za­wsze trzeba – uciął dys­ku­sję Kar­ski i prze­su­nął pa­cio­rek ró­żańca.

Abc-7 prze­szedł sąd Ozy­rysa bez trudu i wi­dać było, że du­sze pana Igna­sia i pana Da­niela stały się tak lek­kie, że mo­gły w każ­dej chwili od­le­cieć do nieba. Ale nie wszy­scy mieli tyle szczę­ścia. Ame­ry­kań­ski xp-25a, je­dyny apa­rat z chło­dzo­nym wodą sil­ni­kiem rzę­do­wym, wa­żył 672 ki­lo­gra­mów, a po wy­rzu­ce­niu trze­ciego sie­dze­nia waga sę­dziow­ska wska­zała wy­nik 666 ki­lo­gra­mów, co spo­tkało się z ży­wym za­in­te­re­so­wa­niem pu­bliki i księ­dza Wi­ta­lego, ka­pe­lana ae­ro­klubu. Osta­tecz­nie Ame­ry­ka­nie uznali, że swego sa­mo­lotu da­lej kroić nie będą, do rów­nych 600 ki­lo­gra­mów go nie od­chu­dzą, więc z ża­lem, ale i ho­no­rem zgło­sili wy­co­fa­nie za­łogi z za­wo­dów. Zro­bili to przede wszyst­kim dla­tego, że w li­mi­cie zmie­ściła się ima­szyna (xp-25b z sil­ni­kiem gwiaz­do­wym) ich dru­giej za­łogi. Od­padł też je­den sa­mo­lot Fran­cu­zów i za­trzy­many zo­stał apa­rat so­wiecki. Na tę wieść po wi­downi i szpa­le­rze po­li­cji prze­biegł dreszcz pod­nie­ce­nia. Jedni ki­bi­co­wali wszyst­kiemu, co po­gnę­biało Bol­sze­wi­ków, inni sym­pa­ty­zo­wali z re­pre­zen­ta­cją Kraju Rad, wspie­ra­jąc pro­te­sty pi­lota i me­cha­nika, we­dle któ­rych wa­że­nie było im­pe­ria­li­stycz­nym spi­skiem, wy­mie­rzo­nym w myśl tech­niczną Związku So­wiec­kiego i ge­niusz kon­struk­to­rów z ro­syj­skiego ludu. Po­tem jed­nak szef ekipy so­wiec­kiej od­cią­gnął krew­kich za­ło­gan­tów, cały ze­spół za­czął grze­bać w trze­wiach sa­mo­lotu i przy dru­gim wa­że­niu oka­zało się, że ant-38 waży już nie 623, a 597 ki­lo­gra­mów. Wo­kół kan­cia­stego dol­no­płata roz­ło­żono płachty płótna, za­kry­wa­jące ele­menty wy­rzu­cone z sa­mo­lotu. Wi­dząc to, człon­ko­wie po­li­cyj­nych Od­dzia­łów Od­wo­do­wych ode­tchnęli (jedni z ulgą, inni z ża­lem) i roz­luź­nili chwyt dłoni na pał­kach. Na bunt ża­den się nie za­no­siło, przy­naj­mniej na ra­zie.

Po­tem za­częło się la­nie. Nie wódki, rzecz ja­sna, a pa­liwa, sma­rów i ole­jów nie­zbęd­nych do pracy ma­szyn. Ja­kiś ko­rek in­nej bu­telki rów­nież strze­lił, ale mało kto się owym na­pit­kiem chwa­lił. Tylko sześć za­łóg po­zo­stało przed try­buną jury, roz­pacz­li­wie pró­bu­jąc od­chu­dzić swoje pod­niebne ru­maki. Waga, wnie­siona na ni­skiej me­ta­lo­wej ra­mie, nie przy­wo­dziła już na myśl ani tronu Sa­lo­mona, ani sali są­do­wej Ozy­rysa, tylko po­nury sza­fot. W jego cie­niu (me­ta­fo­rycz­nym; słońce świe­ciło wciąż le­ni­wie) uwi­jały się jak w ukro­pie tech­niczne ekipy. Włosi, druga za­łoga fran­cu­ska, dwie nie­miec­kie, za­łoga an­giel­ska star­tu­jąca w bar­wach ae­ro­klubu pol­skiego oraz ekipa cze­cho­sło­wacka (ta mo­raw­sko-sło­wacka) wciąż cięły i wy­ry­wały trze­wia swo­ich ma­szyn. Na tym eta­pie nie mo­gło być już mowy o ry­wa­li­za­cji, gdyż bie­dacy, tak jak to było moż­liwe, współ­pra­co­wali, rzu­ca­jąc pół­gęb­kiem roz­pacz­liwe rady, po­ży­cza­jąc so­bie na­rzę­dzia, a na­wet bu­tle z ace­ty­le­nem. Jó­zek wie­dział, że żadna z nich nie wy­gra za­wo­dów: im­pro­wi­zo­wane zmiany w kon­struk­cjach nie­mal na pewno ozna­czały punkty karne pod­czas prób tech­nicz­nych oraz kło­poty na tra­sie rajdu, o ile za­łogi do tego etapu zo­sta­łyby do­pusz­czone. Ale Cza­pla do­strze­gał też w tych spa­zmach to­ną­cych ka­rier coś wznio­słego, bliż­szego na­wet spor­to­wemu du­chowi ru­chu ae­ro­klu­bo­wego niż blask rów­nego rzędu do­pusz­czo­nych do ry­wa­li­za­cji ma­szyn. Wie­dział też, że gdyby taki los przy­padł w udziale jego pryn­cy­pa­łom, bro­ni­liby się przed za­gładą z rów­nym za­pa­łem. Pru­liby uko­cha­nego Sep­ti­musa, klnąc na nad­cho­dzącą noc, jak cza­sem po kie­liszku re­cy­to­wał pan Da­mian, a gdy wy­pił całą bu­telkę, za­pew­niał, że na sza­fo­cie z głową w pę­tli jesz­cze nogą kop­nie, by ślad zo­sta­wić na kop­nię­tej twa­rzy.

Mo­ra­wia­nin i Sło­wak po­zbyli się czwar­tego fo­tela, po­tem ze łzami w oczach także trze­ciego, a na­stęp­nie pa­sów i pod­pó­rek pa­sa­że­rów. Od­cięli dra­binki do ka­biny po obu stro­nach, a po­tem też część owie­wek na pod­wo­ziu. Po­tem usu­nęli po­duszki na fo­te­lach pi­lota i me­cha­nika, nie­głu­pio za­kła­da­jąc, że mogą sie­dzieć na spa­do­chro­nach, za­miast na nich. Ostat­nie pół ki­lo­grama uzy­skali, wy­ry­wa­jąc gu­mowe osłony steru i za­mek w drzwiach me­cha­nika.

– 599 ki­lo­gra­mów, sie­dem­set gra­mów! – oznaj­mił ase­sor ae­ro­klu­bo­wego Ozy­rysa. – Avia XD do­pusz­czona do za­wo­dów z za­łogą: Bie­lik i Si­kora.

Dwaj kar­paccy gó­rale od­ru­chowo za­sa­lu­to­wali wy­so­kiej ko­mi­sji, po czym pa­dli na trawę, zo­sta­wia­jąc opiekę nad ma­szyną resz­cie ekipy. Po­dobne emo­cje prze­żyli Włosi, Co­lombo i Rossi, któ­rym po ka­ta­stro­fie z 1932 roku za­bro­niono mo­dy­fi­ko­wać sprzęt. Breda Ba.43 była zbyt ciężka w wer­sji z czte­rema fo­te­lami, ale mo­del trzy­miej­scowy oka­zał się dość lekki i dwie za­łogi do­pusz­czono. Osta­tecz­nie udało się też obu za­trzy­ma­nym za­ło­gom nie­miec­kim na ulep­szo­nym sa­mo­lo­cie Ta­ifun Bf-108 Aus­füh­rung C. Na roz­kaz ka­pi­tana re­pre­zen­ta­cji me­cha­nicy wy­rzu­cili fo­tele dla dru­giego pa­sa­żera oraz kilka ta­jem­ni­czych czę­ści z pod­wo­zia. Cza­pla nie był (jesz­cze) na tyle za­zna­jo­miony z in­ży­nie­rią lot­ni­czą, aby wy­cią­gać de­fi­ni­tywne wnio­ski, ale uwa­żał, że mo­dy­fi­ko­wa­nie tak skom­pli­ko­wa­nego urzą­dze­nia, ja­kim było je­dyne cho­wane pod­wo­zie w gru­pie sa­mo­lo­tów kon­kur­so­wych, mo­gło być do­świad­cze­niem cie­ka­wym dla hi­sto­rii lot­nic­twa i ostat­nim dla dwóch za­łóg. Pół biedy, je­śli nad­mierna mo­dy­fi­ka­cja zmie­ni­łaby pod­wo­zie cho­wane w stałe. Go­rzej, gdyby zmie­niła pod­wo­zie pod­no­szone i opusz­czane w je­dy­nie pod­no­szone. Ale ten dra­mat, no­men omen wagę wy­bo­rów i ry­zyko po­dej­mo­wane przez awia­to­rów do­ce­niała je­dy­nie garstka wi­dzów. To elita, która przy­była na Pole Mo­ko­tow­skie nie po to, by oglą­dać akro­ba­cje ka­prala Macka (im­po­nu­jące, ale czę­sto wi­dy­wane), ale by być świad­kiem tego, co sta­nowi istotę za­wo­dów, i po­dzi­wiać me­cha­niczne po­my­sły kon­struk­to­rów. Oni nie pa­trzyli w niebo, ale wła­śnie na sza­fot try­bu­nału i na twa­rze nie­miec­kich in­ży­nie­rów, któ­rzy grali w naj­bar­dziej śmier­telną od­mianę bie­rek, jaką można so­bie było wy­obra­zić. Byli wśród nich lu­dzie znaj­du­jący się na lot­ni­sku służ­bowo: in­ży­nie­ro­wie in­nych ze­spo­łów, pol­scy kon­struk­to­rzy i uda­jący dy­plo­ma­tów szpie­dzy wro­gów i przy­ja­ciół Rzecz­po­spo­li­tej. Ale w owym dniu na Mo­ko­tów ze­szli się też cy­wilni znawcy sztuki lot­ni­czej: zwy­kli in­ży­nie­ro­wie czy przy­pad­kowi pa­sjo­naci no­wych tech­no­lo­gii. Jak na kraj, w któ­rym le­d­wie je­den sa­mo­chód przy­pa­dał sta­ty­stycz­nie na ty­siąc miesz­kań­ców, było ich wielu, za­dzi­wia­jąco wielu. Oni do­ce­niali epic­kie zma­ga­nia me­cha­ni­ków z si­łami cią­że­nia. Nie kla­skali, bo zwy­kle nie byli to lu­dzie wy­ra­ża­jący tak swoje emo­cje, ale ki­bi­co­wali każ­demu czło­wie­kowi, który prze­su­wał nie­wi­dzialną ba­rierę i umac­niał do­mi­na­cję ludz­ko­ści nad ży­wio­łami. Ba, do­pin­go­wali na­wet Niem­ców.

O pięt­na­stej sąd się skoń­czył. Po­kazy lot­ni­cze trwały cały czas, mimo sza­rej po­gody i desz­czu, który re­gu­lar­nie mo­czył ga­piów sto­ją­cych na nie­osło­nio­nych miej­scach dar­mo­wego sek­tora. Ale w tej nie­wi­dzial­nej woj­nie umy­słów naj­waż­niej­sze ma­newry zo­stały już wy­ko­nane i pa­dły pierw­sze salwy. Cza­pla nie wie­dział do­kład­nie gdzie, ale ufał, że jego pryn­cy­pa­ło­wie orien­to­wali się we wszyst­kim, co było ważne. O szes­na­stej od­ho­lo­wali Sep­ti­musa do han­garu i za­brali Józka na obiad, taki praw­dziwy, do re­stau­ra­cji na Mar­szał­kow­skiej. Cza­pla ni­gdy nie był w tak eks­klu­zyw­nym lo­kalu, chyba żeby sprze­dać ga­zetę, a i tak zwy­kle go wy­pra­szano. A owego ma­jo­wego po­po­łu­dnia jadł ra­zem z gwiaz­dami pol­skiej ae­ro­nau­tyki, w do­datku praw­dziwy ro­sół po fran­cu­sku i zrazy wo­łowe. Za ten je­den ra­chu­nek wy­jąt­kowo liczna ro­dzina Cza­pli mo­głaby jeść do syta przez ty­dzień.

– Daj chło­pa­kowi wódki – po­le­cił pod­czas de­seru pan Ignaś. – Za­słu­żył, a my dziś pić nie mo­żemy.

– Wiesz, że on ma czter­na­ście lat? Nie będę roz­pi­jał nie­let­nich! – od­parł in­ży­nier.

– Cóż, twoi kum­ple od pana Ro­mana orze­kliby, że nic nie szko­dzi, bo Jó­zek to Żyd i pol­skich sta­ty­styk nie ze­psuje.

– Oj, za­mknij ja­daczkę – od­parł kwa­śno Ar­nold. – Nie mie­szaj spraw na­ro­do­wych do na­szego obiadu. Poza tym Jó­zek pew­nie woli pre­mię, prawda?

– Tak jest, pa­nie Da­nielu. Ale dzię­kuję, pa­nie Ignacy – od­parł grzecz­nie i dy­plo­ma­tycz­nie mło­dzik. Nie do­dał, że naj­bar­dziej chciałby, aby pryn­cy­pa­ło­wie wy­pła­cili mu na rękę też jedną trze­cią ra­chunku za obiad, a on za­miast zra­zów zjadłby ja­kąś go­rącą kiszkę na Na­lew­kach.

– Nie martw się, na­groda cię nie omi­nie – za­pew­nił pan Da­niel. – Tylko tak jak się umó­wi­li­śmy: jak po­le­cimy, to sie­dzisz za dnia na sta­cji te­le­gra­fów, a wie­czo­rem pa­lisz ogni­sko na pa­sie... No, może nie przez cały czas, ale od siód­mego dnia za­wo­dów.

– Ja­sne, pa­nie in­ży­nie­rze! – od­parł asy­stent, do­brze wie­dząc, że po­ko­na­nie wszyst­kich eta­pów trasy w ty­dzień by­łoby wy­czy­nem na miarę atlan­tyc­kich sko­ków Lind­ber­gha albo Skar­żyń­skiego. Ale na­le­żało mie­rzyć wy­soko. – Mogą pa­no­wie na mnie li­czyć.

– Do­bra, mały, zwie­waj. Mu­simy z Igna­siem jesz­cze omó­wić kilka spraw – zde­cy­do­wał Ar­nold. – Wi­dzimy się ju­tro o siód­mej w han­ga­rze.

Cza­pla po­że­gnał się wy­lew­nie z in­ży­nie­rem, wy­lew­nie i szcze­rze z pi­lo­tem, po czym opu­ścił lo­kal, pe­łen za­wodu i ulgi. Za­wodu, gdyż miał na­dzieję, że usły­szy o tak­tyce lotu Sep­ti­musa. Ulgi, bo choć wia­do­mym było, że on do ra­chunku się nie do­rzuci, zręcz­niej mu było nie pa­trzeć na pie­nią­dze pryn­cy­pa­łów, i ze względu na bez­pieczne przy­zwy­cza­je­nie, i z tro­ski o wła­sne nerwy. Po­my­ślał też, że gdyby tate wie­dział, jak drogi po­si­łek zjadł jego wy­rodny syn, nie oby­łoby się bez sro­giego la­nia. Dla­tego szybko od­rzu­cił po­kusę zre­la­cjo­no­wa­nia ro­dzi­nie wy­jąt­ko­wego dnia, który prze­żył. Wy­szedł na Mar­szał­kow­ską i wy­ko­nał wiel­ko­pań­ski gest, uda­jąc, że szuka do­rożki, ale oczy­wi­ście ru­szył na przy­sta­nek 14, roz­wa­ża­jąc, czy stać go na bi­let czy musi wy­brać spa­cer do domu. Za­uwa­żył, że na przy­stanku stało za­sta­na­wia­jąco nie­wielu cze­ka­ją­cych. „No tak, prze­cież uro­czy­sto­ści się jesz­cze nie skoń­czyły!” Za sprawą wielu wra­żeń i wzru­szeń zu­peł­nie za­po­mniał o rocz­nicy. Tate i bra­cia twier­dzili, że śmierć mar­szałka to sprawa go­jów, ale Sa­muel (a na­wet mame cza­sem też) mó­wił, że to szkoda wielka. I to nie tylko dla­tego, że te­raz będą się sa­na­to­rzy z oene­row­skimi ra­ban­tami ukła­dać. Pił­sud­ski to był przy­ja­ciel Izra­ela i gdyby żył dłu­żej, a mi­ni­stro­wie nie ma­mi­liby go, to w Po­lin le­piej by im się wio­dło. Poza tym mar­szałka Niemcy się bali i wojny z Pol­ską nie chcieli. A te­raz? Kto to mógł wie­dzieć.

Jó­zek wcale tego nie pla­no­wał, ale po­zwo­lił się po­rwać grupce prze­chod­niów idą­cych do Ogrodu Sa­skiego. Nikt go o nic nie py­tał, ale wszy­scy wie­dzieli, że idą wspo­mi­nać Pił­sud­skiego, bo przed szta­bem pew­nie zbiorą się sta­rzy le­gio­ni­ści i będą śpie­wać pie­śni wo­jenne. Ani tam Cza­pla pa­so­wał, ani nie pa­so­wał, tak to już było w owym cza­sie, więc po­szedł, skoro go nikt nie wy­pra­szał. „Od tego pol­skiego i pań­skiego je­dze­nia to żeś się pra­wie Po­lak i pa­ni­sko zro­bił” – po­my­ślał z nie­jaką dumą i wy­obra­ził so­bie, że za­cze­pia go ja­kiś kor­po­rant, a on dum­nie mu od­po­wiada: „Zrazy ja­dłem, ta­kie szla­chec­kie, a twoi dzia­do­wie na ta­kie da­nie pa­nom mućki pa­sali!”. Na szczę­ście nie spo­tkał ni­kogo, komu mógłby po­chwa­lić się swoim awan­sem. Do­tarł na plac w mo­men­cie, gdy śpie­wano już le­gio­nowe pie­śni. Cza­pla do­brze je znał. Czę­ści na­uczył się sam, inne za­pa­mię­tał, gdy pan Ignaś pod­śpie­wy­wał pod­czas prac w warsz­ta­cie. Zresztą ktoś na­wet za­trosz­czył się o druk ulo­tek z tek­stem Pierw­szej Bry­gady, Rap­sodu o puł­kow­niku Li­sie-Kuli oraz po­zo­sta­łych. Tro­chę zde­ner­wo­wało go to, że ważne dla uro­czy­sto­ści pa­piery roz­da­wali ewi­dent­nie opła­cani ga­ze­cia­rze. On (cho­ciaż sam też do­ra­biał do pen­sji kol­por­ta­żem prasy) mógłby tego dnia pra­co­wać pro pu­blico bono.

Wie­czo­rem po­woli opa­dała ta za­wie­szona rano kur­tyna. Całe otwar­cie za­wo­dów było hoł­dem dla mar­szałka, igrzy­skiem i trium­fem god­nym rzym­skiego wo­dza czy wręcz ce­zara. Ale po tym po­ka­zie siły lot­ni­czej, na­ziem­nej i wod­nej (z ga­zety na dzień na­stępny do­wie­dział się, że do War­szawy na tę oka­zję przy­pły­nęły trzy mo­ni­tory rzeczne) przy­szedł czas na za­dumę pełną smutku. Czym in­nym były mu­skuły, na któ­rych opi­nały się rę­kawy mun­du­rów, czym in­nym smu­tek ludu War­szawy, a za­pewne też Kra­kowa, Lwowa i Wilna. Gdy słońce za­szło już za ho­ry­zont, na placu, jakże traf­nie zwa­nym od kilku już lat pla­cem Pił­sud­skiego, ze­brał się spory tłum, a lu­dzie wciąż nad­cią­gali, z do­mów, ale też ze wcze­śniej­szych uro­czy­sto­ści pod Bel­we­de­rem. Jó­zek wy­pa­trzył w gru­pie lot­ni­ków pana Igna­sia, ale oczy­wi­ście nie miał śmia­ło­ści po­dejść do po­rucz­nika sto­ją­cego w ofi­cer­skim gro­nie. Szu­kał przez chwilę swo­jego brata, Sa­mu­ela oczy­wi­ście, ale w ta­kim ludz­kim mro­wiu po­je­dyn­czego czło­wieka można było wy­pa­try­wać jak ryby w oce­anie. Czy się ze­szło dzie­sięć, sto, czy trzy­sta ty­sięcy lu­dzi, Cza­pla nie mógł oce­nić, gdyż do ta­kiego li­cze­nia głowy i oka nie miał, ale czuł, jakby było tam z pół sto­licy. A gdzie byli po­zo­stali war­sza­wiacy? Może w domu, tak jak jego ro­dzice, sio­stry i sio­strze­nice. Może my­śleli już o nad­cho­dzą­cym cięż­kim ju­trze, a nie o uro­czy­sto­ściach. Może nie­któ­rzy śmiali się i świę­to­wali odej­ście ty­rana albo wspo­mi­nali przy­ja­ciół sie­dzą­cych w Be­re­zie. „Ale skoro pan Ignaś jest tu, gdzie prze­bywa pan Da­niel?” – po­my­ślał Cza­pla. Nie wie­dział, że sam Ar­nold miał pewne wąt­pli­wo­ści, gdzie na­le­żało się udać. Mógł de­mon­stra­cyj­nie wyjść z ko­le­gami z po­li­tech­niki do któ­re­goś z lo­kali nie­za­mknię­tych przez po­li­cję. Mógł po pro­stu wró­cić do domu i się wy­spać. Ale osta­tecz­nie Da­niel Ar­nold spę­dził wie­czór nad mapą, pra­cu­jąc nad trasą prze­lotu oraz nad su­wa­kami lo­ga­ryt­micz­nymi, li­cząc raz jesz­cze osta­teczne li­mity prze­cią­żeń i na­prę­żeń. A kiedy za kwa­drans dzie­wiąta sto­lica za­mil­kła na trzy mi­nuty, czcząc swo­jego obrońcę z roku 1920 i zdo­bywcę z roku 1926, pan Da­niel tego nie za­uwa­żył, li­cząc i li­cząc.

– Mę­drsi od Ikara o ty­siące lat... – szep­tał znu­dzony, po­wta­rza­jąc rów­na­nie na­ci­sku na klapy przy lą­do­wa­niu. – To dla­czego, kurwa, czuję się taki głupi?

Zza ścian do­cho­dziły do niego od­głosy im­prezy. Ktoś, na pewno me­cha­nicy, ale może i pi­loci kilku dru­żyn ba­wili się, ale nie na prze­kór pa­mięci mar­szałka, ale ja­koś wo­bec niej rów­no­le­gle, nie wie­dząc albo po pro­stu nie ro­zu­mie­jąc, co dzieje się kilka ki­lo­me­trów da­lej. Da­niel nie ro­zu­miał zaś, dla­czego ci lu­dzie piją, choć na­stęp­nego dnia mieli sta­nąć w szranki w pró­bach tech­nicz­nych, od któ­rych za­le­żało tak wiele.

Da­niel Ar­nold miał wielki plan. Wy­gra­nie za­wo­dów było tylko pierw­szym kro­kiem do jego re­ali­za­cji, ale kro­kiem ko­niecz­nym. Dla­tego na­raz de­ner­wo­wał się z po­wodu mę­czą­cych ha­ła­sów i cie­szył, sły­sząc, że wielu jego kon­ku­ren­tów już na tym eta­pie od­pusz­cza walkę. Miał pew­ność, że do tych lu­dzi nie na­leżą jego stu­denci, warta zgro­ma­dzona przy Sep­ti­mu­sie, która czu­wała nad ma­szyną przez całą noc. Spo­dzie­wał się też, że za­pewne ra­do­śni Ame­ry­ka­nie lub lot­nicy co naj­mniej jed­nej za­łogi fran­cu­skiej po­trak­tują za­wody jak przy­godę i oka­zję do po­zna­nia cie­ka­wych męż­czyzn i roz­wią­złych ko­biet, ale inne za­łogi nie od­pusz­czą. We­ber i Neu­mann na pewno nie ra­czyli się al­ko­ho­lem, ale czu­wali tak jak on. Czuł gdzieś za ścianą ich za­sad­ni­czą obec­ność i uprzejme, ale i bez­li­to­sne za­in­te­re­so­wa­nie każ­dym po­tknię­ciem ry­wali. Chal­lenge 1936 nie był zwy­kłym kon­kur­sem. Nie był wielką pa­radą na cześć Pił­sud­skiego ani świę­tem dumy kilku pi­lo­tów. To była wojna. Ist­niała wszak tylko wojna i można się było z tym po­go­dzić albo prze­grać w pierw­szej bi­twie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki