Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W roku 1936 nie odbyły się zawody lotnicze Challenge, ale mógłyby się odbyć. Wyobraźmy sobie, że polski aeroklub zwołuje ten turniej, a w jego szranki staje załoga złożona z genialnego pilota, Ignacego Karskiego i ekscentrycznego konstruktora, Daniela Arnolda. Lotnicy chcą zdobyć laury Żwirki i Wigury, Bajana i Pokrzywki... ale przedtem muszą pokonać 10 000 kilometrów pod niebem Europy oraz niezmierzoną przepaść, która podzieliła polskie społeczeństwo po zamachu majowym.
Piloci to opowieść o honorze polskiego lotnika, miłości do latania i prawdziwej przyjaźni w podzielonym kraju. A także o brutalnym świecie rywalizacji konstruktorów i pilotów gorącej końcówki lat trzydziestych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tacie,
Adamowi Grzegorzowi Podlewskiemu, który przy klejeniu modeli, podczas wycieczek do Muzeum Wojska Polskiego i czytając „Czarne Krzyże nad Polską” Stanisława Skalskiego, rozbudził w małym chłopcu wielką miłość do samolotów.
Zawody Challenge International de Tourisme w 1936 roku nie odbyły się, ale odbyć się mogły. Na kartach tej książki wyobrażam sobie, co mogliby osiągnąć lotnicy z tak bardzo podzielonego kraju, gdyby dano im szansę pracować wspólnie.
I.
Co robiliśmy 12 maja 1936 roku?
Szary był ranek w Warszawie. Po niebie szybko przesuwały się chmury. Gdzieniegdzie ukazywał się jasnoniebieski rąbek, by za chwilę przysłoniła go szarość obłoku. W górze wiał silny wiatr – na niebie panował niepokój. Ludzie przechodzili powoli, nie śpiesząc się. W witrynach sklepów widniały na naczelnych miejscach tonące w czerni i zieleni fotografie oraz portrety marszałka, a w bramach kamienic i na gmachach państwowych powiewały żałobne chorągwie i przysłonięte kirem barwy państwowe. Na balkonie wielkiego gmachu opery płonęły znicze. Stolica wspominała swojego obrońcę z roku 1920. Cała, prócz jej niewielkiego skrawka pokrytego zielenią i tęczową łąką flag. Lotnisko na Mokotowie nie skupiało się na tym, co zaszło rok wcześniej, ale na tym, co stanie się w przyszłości. Gdy o siódmej w różnych częściach miasta zagrały werble na żałobną pobudkę, lotnisko grało własną melodię, tak daleką od smutku i zadumy, jak tylko można to było sobie wyobrazić. Trzewia hangarów otwierały się, z mrocznych wnętrz wyłaniały się smukłe kadłuby samolotów wszelkiego autoramentu: wielkie pasażerskie fokkery, zgrabne maszyny konkursowe, messerschmitty, caudrony, bredy, rwd i pzl. A potem z niewielkiego hangaru Warsztatów lotniczych ABC wytoczył się on, król prawdziwy, abc-7, zwany Septimusem. Józef Czapla był zakochany w tej maszynie, tak jak młody mężczyzna może być zakochany w kobiecie. Widział piękno i grację lekkiego aparatu powietrznego i wiedział o jego wnętrzu dość, aby rozumieć, że obcuje z prawdziwym dziełem sztuki. Był to w stu procentach polski płatowiec (z angielskim silnikiem de Havillanda, ale przyznajcie: wszyscy kupowali silniki z Anglii lub Francji, a czasem z Ameryki i nikt z tego nie robił problemu), zaprojektowany przez pana Daniela i oblatany przez pana Ignasia. Józek patrzył na dwóch lotników: potężnego w barach wąsatego pilota i szczupłego mechanika, którzy wrzeszcząc i klnąc (pan Daniel, pan Ignaś był czysty w mowie) wyprowadzali z hangaru ich pięknego podniebnego wierzchowca o mieszanej konstrukcji kratownicowej, z niskim wolnonośnym płatem i podwoziem z pięknymi owiewkami. Czapla był dumny z Septimusa, gdyż był on i jego dziełem. Jego, czyli czternastolatka z Niskiej, syna Barucha i Sary, którzy do Warszawy za chlebem ze sztetla w Grójcu przybyli. Ich syn nie dość, że skończył pięć klas polskiej szkoły (z której wyniósł znajomość tabliczki mnożenia i skłonność do powtarzania wielu niezrozumiałych dla niego klasycznych sentencji), to jeszcze w wieku lat czternastu pomagał najlepszemu pilotowi i najgenialniejszemu inżynierowi Polski, którzy połączyli siły, by wygrać zawody Challenge, i zdobyć laury dla Rzeczpospolitej trzeci raz z rzędu. Co prawda pan Ignaś od czasu śmierci marszałka Piłsudskiego wciąż szeptał różańce, a pan Daniel – niech Adonai się nad nim zlituje – z rozbójnikami z ONR-u się zadawał, ale poza tym byli to ludzie szlachetni i mili, bo rzadko go od parchów wyzywali i niemal nigdy po łapach linijkami nie bili. Poza tym zbudowali Septimusa, to jest zbudował pan Daniel (ze swoimi wspólnikami), ale pan Ignaś radził, próbował i oblatywał. Józef wiedział, że zawody wygrają i po trzech pucharach zaszczyt organizacji kolejnych edycji przypadnie Aeroklubowi Warszawskiemu.
Jakże pięknie wyróżniał się Septimus na tle innych konkurentów! Biały i srebrny, błyszczał nawet w świetle tych zdawkowych promieni, ukradkiem przepuszczanych przez ciężkie chmury. Był smukły, akuratny, bo na kruchego nie wyglądał, i miał w sobie coś uspokajającego i zachęcającego, aby wsiąść do obszernej, czteroosobowej kabiny. Włoski samolot Breda Ba.43, wyglądał jak rasowy myśliwiec, choć kruchość konstrukcji przywodziła na myśl niedawne katastrofy italskiej reprezentacji. Inne samoloty nie były brzydkie, Józek musiał to przyznać, ale i nie były piękne. Zwłaszcza Niemiec od Messerschmitta, niby też szczupły i strzelisty, ale jednocześnie kanciasty i ciężki, jakby germańskiej duszy nie wystarczały zaokrąglone owiewki i osłona kabiny. Maszyna Francuzów, przyjaciół i sojuszników Polski, caudron model 360, nie robiła na Czapli dobrego wrażenia. Miała w sobie jakąś pospolitość, a wyciągnięta do dołu osłona rzędowego silnika wyglądała jak szczęka wiejskiego rozbójnika prosząca się o solidną fangę (choć reszta aparatu prezentowała się godnie). Polski rwd-9bis, następca maszyny Bajana i Pokrzywki, także był piękny, ale miał wdzięk starego obrazu, a nie zdjęcia przyszłości. Septimus był najlepszy i najładniejszy. Józek był też pewien, że wytrzyma dziesięć tysięcy kilometrów morderczego rajdu.
Nad polem startowym przemknęła deszczowa chmurka. Deszcz zrosił dumne samoloty i klnących ludzi, ale majowy wiatr przegonił go na wschód, a z nieba nieśmiało zaświeciło słońce. Czapla uśmiechnął się i pomachał Karskiemu oraz Arnoldowi. Ci uprzejmie odmachali i wrócili do przeklinania siebie, a także swoich rodzin. Nad Warszawą rozległy się strzały. Józef przysiągłby, że zarówno pan Ignaś, jak i pan Daniel zastygli na dobre trzy sekundy, czekając na kolejne salwy. Ale to nie był ten maj. Czapla dziesięć lat wcześniej był zbyt mały, aby pamiętać cokolwiek, zresztą mieszkał wtedy jeszcze w Grójcu. Ale wiedział, że wówczas dwaj jego możni protektorzy dokonali odmiennych wyborów. Strzały 12 maja kojarzyły im się jednoznacznie. Obaj natychmiast otrząsnęli się z tego nagłego strachu, bardzo zawstydzeni, bo ktoś mógł ich słabość zobaczyć. Jakby nigdy nic wrócili do kołowania maszyny, a tym czasem kolejne salwy pobudki rozdzierały niebo nad stolicą. Jednocześnie jakaś młódź z hangarów politechniki zaintonowała pieśń. Marsz lotników, poważany przez wszystkich, często rozbrzmiewał w tym miejscu, ale Józek nie mógł odpędzić myśli, że student zaczął śpiewać ów hymn w określonym celu: aby zagłuszyć salwy na cześć marszałka. Dołączyli do niego obecni przy hangarach aeroklubowicze, a kilkunastu członków ekip zagranicznych stanęło na baczność, rozpoznając melodię albo myląc ją z jakąś inną, bardzo dla Polaków ważną pieśnią. Chór nielicznych, ale mocnych i czystych głosów szybko wpłynął na atmosferę panującą na lotnisku. Kilku pilotów i mechaników, głównie tych stojących pod hangarem załogi Bajana, spojrzało na młodzików z politechniki z wyraźną złością. Nie ośmielili się jednak przerywać marszu, choć nie dołączyli do śpiewu.
Lotnik, skrzydlaty władca
Świata bez granic
Ze śmierci drwi,
A w twarz się życiu głośno śmieje.
Drogę do nieba skraca.
Przestrzeń ma za nic,
Smutki mu z czoła pęd zwieje.
Studenci (Józek rozpoznawał w nich korporantów i trzech uczniów pana Daniela, którzy organizowali pomoc dla strajku studenckiego dwa miesiące wcześniej) śpiewali coraz głośniej i choć nie zmienili miejsca, wydawało się, jakby nagle znaleźli się znacznie bliżej załogi Karski i Arnold. Pan Daniel uśmiechnął się do żaków, pan Ignaś wyglądał, jakby połknął żabę. On nie śpiewał, mimo że stojący za skrzydłem Septimusa inżynier dawał popis swoich umiejętności wokalnych.
Jak równo silnik gra,
Jak śmiało śmigło tnie!
Jak ginie pośród chmur najśmielszych orłów niebotyczny ślad!
Nie straszny mrok i mgła,
Nie straszny wiatr, co dmie,
Jesteśmy od Ikara mędrsi o tysiące lat.
Ostatni wers refrenu, owe „o tysiące lat” zmieniło się niemal w krzyk, mający zagłuszyć na dobre dalekie salwy honorowe. Wtedy jednak któryś z lotników eskadry alarmowej przyniósł z magazynu lotniczy kaem, wymontowany chyba do testów, i niespodziewanie dołączył do salw honorowych dobiegających od strony Belwederu. „Mam nadzieję, że ma ślepą amunicję” – od razu pomyślał Czapla. „Pan Daniel zawsze powtarza, że co wzniosło się w górę, kiedyś musi spaść”. Ale czczący pamięć marszałka lotnik po prostu skierował lufę na południowy zachód, tak by spadające kule zaryły w pas startowy. Przez jazgot broni ledwo słychać było drugą zwrotkę pieśni.
A jeśli z nas
Ktoś legnie wśród szaleńczych jazd,
Czerwieńszy będzie kwadrat,
Nasz lotniczy znak.
Znów pełny gaz!
Bo cóż, że spadła któraś z gwiazd,
Gdy cała wnet eskadra pomknie na szlak!
I znów ostatni wers został przez młódź (i pana Daniela) wykrzyczany, aby na zakończenie (fragmentu marszu i taśmy w karabinie wzór 33) osiągnąć rejestry głosowe właściwe dla jerychońskich trąb. Ale to był koniec. Obie strony pokazały swoją siłę, ale (niczym szczekające psy, które dotarły do końca rozdzielającego ich płotu) zrezygnowały z walki do upadłego. Śpiewacy zamilkli, nikt też nie zamierzał podać sierżantowi Pigule kolejnego fragmentu taśmy z nabojami. Obie grupy obrzuciły się nieco pogardliwymi spojrzeniami, po czym bez dalszych wyjaśnień wróciły do pracy, zostawiając zagranicznych mechaników oraz załogi z Niemiec i Włoch w stanie nielichego zdumienia. Także pan Ignaś i pan Daniel spojrzeli na siebie zmieszani, po czym wrócili do inspekcji Septimusa. Słońce znowu skryło się za chmurami i abc-7 przeobraził się ze srebrnego ptaka w niemal brzydką martwą maszynę. Do rozpoczęcia zawodów pozostały jeszcze trzy godziny, a roboty było sporo.
– Józek, ciulu, gdzie ty się błąkasz? – zawołał pan Daniel.
– No, nasze rękawy miałem rozstawić...
– Z kwadrans temu! Chodź tu i prowadź nas do bramek!
Służba nie drużba. Czapla pracował w warsztatach ABC z miłości do lotnictwa, ale też z powodu niesłabnącego przywiązania do uczucia sytości i do komfortu, jaki zapewnia kompletna odzież. Od kiedy tate pracował całe dnie w warsztatach Hirscha, a mame opiekowała się nie tylko najmłodszą siostrą Józka, Rutą, ale też bliźniakami urodzonymi przez siostrę najstarszą, Esterę, on postanowił rozpocząć odpowiedzialne życie produktywnego członka rodziny. Cóż, miał już czternaście lat i znał trudy życia w wielkim mieście. Dlatego w domu tylko nocował, całe dnie pracował, a gdy nie roznosił gazet na Dworcu Głównym, robił za gońca, sekretarza i złotą rączkę w warsztatach ABC. Praca była to podła, ale i fascynująca. Wprawdzie Czapla musiał się ze szkołą pożegnać, ale uczył się w warsztatach więcej pewnie niż niejeden nadęty bubek z narodowej korporacji. Umiał sam liczyć wektory wiatru, zmieniać olej w silniku kolejnych aparatów pana Daniela i nawet dogadywał się z francuskimi inżynierami odwiedzającymi politechnikę (przynajmniej, gdy goście znad Sekwany wypili trochę polskich trunków). W dodatku jego pryncypałowie dopuścili go do niezwykłej konfidencji, pozwalając, by pomagał przy zawodach Challenge International de Tourisme. Polskie załogi zwyciężyły w nich już dwa razy: nieodżałowani Żwirko i Wigura cztery lata wcześniej, Bajan i Pokrzywka w roku 1934, gdy konkursy odbywały się na Polu Mokotowskim i na Okęciu. Jeśli uda się jednej z polskich ekip, Bajanowi i Pokrzywce albo Pniakowi i Wilkowskiemu, albo (w co Józek wierzył całym sercem) Karskiemu i Arnoldowi, zaszczyt organizowania zawodów przypadnie w udziale Polakom. „Polakom, czyli mi też” – myślał z przekonaniem młody Żyd. „Goje, nasi ludzie, nawet ci korporanci... Skrzydła są nasze, wspólne. Tam, z góry świat wygląda po prostu pięknie, ale nie znaczy, że nie ma już granic, żadnych flag, krajów, narodów, a tym bardziej wojen, których z nieba czasem nie widać, ale na ziemi nie sposób przed nimi uciec”. Odruchowo wzdrygnął się na wspomnienie starszych braci, którzy wiele razy mówili mu, że jest głupi i tylko powtarza propagandowe gadki rządu. Mosze i Dawid byli socjalistami, nie umieli wybrać między tymi radykalnymi bundowcami a szemranymi ludźmi, którzy bali się Berezy, ale absolutnie nie pochwalali pracy Józka. Tate też nie, uważał, że goje zepsują mu syna, a jak przyjdzie co do czego, to się za nim nikt nie wstawi, jeżeli generał Śmigły się dogada z narodowcami. Ale młody Czapla na to nie zważał. Pielęgnował Septimusa i jego biało-czerwone szachownice jak najcenniejszy skarb i zapowiedź piękniejszego jutra.
– Wskakuj na górę, naoliwisz mocowania – polecił mu pan Daniel, gdy dotarli na miejsce postojowe.
Zadanie było ważne, gdyż rozkładanie skrzydeł było częścią prób naziemnych. W abc-7 demontaż nie przebiegał tak sprawnie, jak w rwd-9, ale można było płaty wyciągnąć w miarę szybko. Choć za brak mocowania groziły ujemne punkty, opłacało się zadbać o szybkość tej operacji. Józef błyskawicznie przyniósł drabinkę i wszedł na górę skrzydła z olejnicą. Naoliwić mocowanie było trzeba, choć właściwie mógł to zrobić Arnold. „Ale pan Daniel mi ufa, dlatego zleca mi poważne zadania” – przypomniał sobie Czapla.
Dziesięć minut później Józek już pucował powietrzny aparat za pomocą gąbki, mydlin i rozpuszczalnika. Akurat to, zdawałoby się niezbyt honorowe, zadanie zostało przydzielone jemu i panu Danielowi. Pan Ignaś, jako pilot, musiał już przebrać się w strój roboczy, to jest płócienne spodnie, skórzaną kurtkę pilotkę i czapkę z goglami. Arnold, jako zwykły mechanik, wręcz powinien był prezentować się z plamami na ubiorze.
O dziewiątej załoganci zostawiali Józka na straży, a sami udali się na ostatnie, już tylko formalne badania lekarskie, które miały wykluczyć pijanych, okaleczonych i zbyt wzburzonych uczestników. W praktyce ograniczało się to do sądu jednego lekarza, który przyglądał się załogom i poważnym głosem mówił: „Dobrze”, „Stimmt”, „Bene, bene”, „D’accord” lub „OK”. Oceny te wygłaszał profesor Rafał Wilczur ze Szpitala Rządowego, wybrany jednak nie tylko ze względu na kompetencje ściśle medyczne, ale także z powodu wielkiej brody, która jego diagnozom nadawała powagi wręcz hipokratejskiej.
Czapla obserwował więc długą i barwną kolejkę lotników, zawsze ustawionych w pary: pilot i mechanik. Byli gadatliwi i optymistyczni Włosi. Zdawało się, że ich trzy załogi odganiają ciągłym śmiechem mroczne widmo wypadku sprzed czterech lat. Byli powściągliwi Niemcy, rzucający uważne spojrzenia wokół, jakby mierzyli i ważyli lotnisko, gotowi do zabrania czegoś ze sobą do Rzeszy. Dwie obecne w pobliżu załogi francuskie były krańcowo różne: Lefebvre i Monet byli zamyśleni i skryci, natomiast Dupont i Martin wesoło plotkowali z Włochami. Reszty zawodników Józek już nie znał. Wiedział, że gdzieś tam kryły się dwie załogi czechosłowackie, w tym jedna zupełnie nieczeska, gdyż morawsko-słowacka. Słyszał, że startują Amerykanie oraz dwie załogi z imperium: brytyjska i kanadyjska. Pewną sensację wywołało też dwóch Sowietów, którzy zostali dopuszczeni do konkursu w ostatniej chwili, po burzliwych debatach Międzynarodowej Federacji Lotniczej. Reszta z trzydziestu dziewięciu załóg ginęła w letejskich odmętach zapomnienia Czapli.
Karski i Arnold zdali sprawdzian bez najmniejszych problemów. Ocena „dobrze” padła z ust profesora Wilczura wyjątkowo szybko. Potem reprezentanci Warsztatów lotniczych ABC wrócili, jeśli nie biegiem, to szybkim marszem, na miejsce postojowe. Tam Arnold wyciągnął spod pazuchy pomarańczową chorągiewkę i dał znak. Był to jeden z niewielu momentów zawodów, kiedy na murawę wpuszczano asystentów załóg. W normalnych warunkach tylko uczestnicy zawodów (i nieletni Czapla, który stanowił nieregulowany przepisami wyjątek) mogli kręcić się po arenie zmagań. Ale samoloty należało przyprowadzić na miejsce uroczystego rozpoczęcia zawodów. Liny oplotły błyskawicznie wszystkie maszyny. Rzędy pomocników rozpoczęły żmudne zadanie holowania powietrznych rumaków. Owe ostatnie chwile przed rozpoczęciem konkursu lotniczego przywodziły na myśl ilustracje przedstawiające niewolników, ciągnących kamienne bloki do budowy pogańskiej świątyni. Józek był drobny i chudy, ale swoje pociągnąć potrafił. Złapał jedną z lin, tuż przed wielkim aeroklubowiczem z politechniki, którego praca tak pochłonęła, że nawet nie spostrzegł, że jego – Goliata wspiera mały Dawid.
W centrum pola, tam gdzie kolejne optymistyczne plany Warszawy pokazywały już Aleję Piłsudskiego, ustawiono trybuny i zagrodę dla prasy. Zbierający się od świtu gapie ustępowali drogi holowanym maszynom, aby potem znów zbijać się w zwarte szeregi. Z każdą minutą na pole docierały zastępy kolejnych widzów, w dużej mierze idące od Traktu Królewskiego i Belwederu.
To był wtorek, ale jakby niedziela, tylko smutniejsza. Rocznica śmierci marszałka została zawczasu ogłoszona dniem żałoby narodowej. I choć nikt nie egzekwował dnia wolnego, który mieli zarządzić pracodawcy, to do pracy się nie garnął. Ludzie mieli ów dzień zapamiętać. Dlatego każdy, kto mógł sobie na to pozwolić, nie pracował. Warszawiacy (i, jak podejrzewał Józek, całkiem liczni przyjezdni) znaleźli się na lotnisku po powrocie z porannych uroczystości żałobnych. Czapla czuł na sobie spojrzenie, jeśli nie tysięcy, ani nawet setek, to dziesiątek oczu, które zauważały małego chłopaka między dorosłymi pilotami. „Skrzydła są nasze, wspólne!” – wspomniał. I w owej chwili nie pamiętał, że otaczający go korporanci chcieli umieścić jego starszego brata Samuela w ławce pod ścianą uniwersyteckiej sali (a Mosze i Dawida za konszachty z komunistami postawiliby zapewne po prostu pod ścianą). Tym bardziej zapomniał, jak ojciec krzyczał wieczorami znad gazety, że samolotami latają złodzieje, którzy wolą wydawać krocie na oglądanie zawodów, zamiast zapłacić robotnikom. Zupełnie nie rozumiał braci mówiących, że zawody lotnicze to burżujski spisek przeciw Krajowi Rad, który nie był dopuszczany do poprzednich edycji („A przecież w tym roku zostali...”). Z pełnych rezygnacji słów matki, która wieszczyła Józkowi śmierć od wirującego śmigła, śmiał się. On był Józefem Czaplą, praktykantem w Warsztatach lotniczych ABC i zamierzał wygrać zawody, choćby ze swojej drugiej lub trzeciej linii boju.
Zbliżała się dziesiąta. Bóg widocznie nie podzielał zastrzeżeń rodziny Czaplów i kibicował lotnikom, gdyż rozgonił chmury nad Warszawą i pozwolił, aby o dziesiątej lotnisko ogrzały nieśmiałe promienie słońca. Na polu zabrzmiały wojskowe marsze, gdy do trybun podjechały samochody prezydenta, generała Śmigłego oraz premiera Zyndram-Kościałkowskiego. Muzyka wciąż rozbrzmiewała, gdy zjawiła się limuzyna byłego premiera Sławka. Potem, w niemal już zupełnej ciszy, nadjechały wozy ambasadorów i posłów z państw biorących udział w zawodach, bo przecież nie sposób było podzielić tego skąpego czasu na hymny Francji, Rzeszy, Włoch i innych państw.
Na dwie minuty przed dziesiątą dotarli wszyscy oficjele i zajęli właściwie miejsca na trybunach, a na oznaczone na trawie miejsce (kwadrat był wysypany z kredy, w części barwiony na czerwono; wyglądał jak polska szachownica lotnicza) wmaszerowała orkiestra. Kiedy dzwony od Zbawiciela umilkły, rozległy się pierwsze dźwięki Mazurka Dąbrowskiego. Hymn śpiewali już wszyscy, choć szczególnie głośno korporanci i niedawny strzelec, jakby chcąc zatrzeć nieprzyjemne wspomnienie porannego konfliktu.
W pamięci Józka kolejne sceny zlały się w jeden ciąg przemów, salw honorowych i pisków sprzężonych mikrofonów. Mówił krótko prezydent, potem generał Kasprzycki, a następnie Georges Valentin Bibesco, prezydent Międzynarodowej Federacji Lotniczej. Rumuński awiator mówił po francusku, ale Czapla rozumiał wszystko dzięki symultanicznemu tłumaczeniu stojących obok studentów. Potem znów zabrzmiały jakieś podniosłe melodie, aż wreszcie prezydent Bibesco podniósł w górę lufę sygnałowego pistoletu i wystrzałem racy obwieścił początek piątej edycji Międzynarodowych Zawodów Samolotów Turystycznych. Co prawda, to, co wzniosło się w górę, musiało opaść, ale palba racą i tak była znacznie bezpieczniejsza niż strzelanie w powietrze ostrą amunicją, co Józek wyczytał ze zdawkowego uśmiechu pana Daniela. A potem zaczęło się na dobre.
Plan pierwszego dnia był następujący: uroczystość otwarcia, pokazy i próby techniczne, przynajmniej te najprostsze. Zawody miały się odbywać zarówno na Mokotowie, jak i na Okęciu, ale postanowiono bardzo racjonalnie zaplanować rozłożenie dyscyplin. Od dwunastej do czternastej miała miejsce prezentacja maszyn, zgrana z akrobacjami eskadry pokazowej z 1 Pułku Lotniczego, a na ziemi samoloty konkursowe, zaprezentowane publice, były holowane na pierwszą serię prób technicznych.
Natomiast akrobaci na myśliwskich jedenastkach krążyli nad Warszawą, prezentując kunszt polskiego lotnika i polskich maszyn. Józek wiedział, że pan Ignaś jest z tych podniebnych sztuk bardzo dumny i widząc podobne akrobacje, zawsze uśmiecha się i podkręca sumiastego wąsa (no chyba że właśnie modli się o pomyślny wynik próby ważenia). Tymczasem pan Daniel zwykle sarkał na podobne popisy, powtarzając, że to umiejętności, które nie przydadzą się na nowoczesnym polu walki, a myśliwce przyszłości, całe z metalu i uzbrojone w działka, nie będą walczyły kołowo, klucząc w poziomych zwodach, ale tocząc skomplikowane pojedynki, doskakując do przeciwnika, obrzucając go jak najcięższą falą ołowiu w jak najkrótszym czasie i odskakując na bezpieczną odległość. Liczyć się będzie nie zwinność, ale moc silnika. Czapla nigdy nie latał, nie mógł więc rozstrzygnąć wielkiego sporu swoich pryncypałów, ale przyznawał, że beczki, korkociągi i pętle powietrznych obrońców Warszawy budziły podziw, i to nie tylko jego, ale i gapiów z miasta, a także członków zagranicznych ekip.
Jedenastki zamiast bomb miały przytroczone na wyrzutnikach przy skrzydłowych dźwigarach ładunki dymne, więc smugi białej i czerwonej mgły przecinały niebo nad polem, zwijając się w skomplikowane spirale i pajęczyny. Dwa lata wcześniej na tym etapie zawodów zdarzył się śmiertelny wypadek po kraksie pzl-7 sierżanta Dłuto. Nie jego wina: pokazywał niezwykłe właściwości maszyny na wyraźny rozkaz ministerstwa. Ostatecznie ofiara dzielnego pilota wiele dobrego nie przyniosła, a minister kazał nieco ograniczyć akrobacje przy świętach państwowych. Ale w tym roku nie można było tego zrobić. Nie dość, że odbywały się kolejne Challenge w Polsce, to jeszcze śmigano wśród chmur dla marszałka.
Ludzie wpatrywali się w niebo, szeptali, mruczeli z uznaniem, krzyczeli, kiedy zwinne jedenastki nurkowały niemal do ziemi. Józek sądził, że gdyby pan Daniel nie był zajęty, pomstowałby na niepotrzebne ryzykowanie życiem gapiów, bo gdy jedynie pilot się rozwali, to tragedia, ale też ryzyko wliczone w uprawianie tego sportu, zaś jeśli maszyna rozbije się w tłumie ludzi, zabijając kilku lub kilkunastu cywili, to gorzej niż zbrodnia – to głupota. Poza tym Arnold miał dość specyficzne podejście do wywiadowczej ochrony informacji i nie był skłonny pokazywać osiągnięcia polskiej techniki niemieckim i sowieckim specjalistom. Ale przecież pan Ignaś mówił, że na tym także polegają pokazy. Że trzeba nie tylko się chwalić sukcesami, ale też odstraszać Prusaka i bolszewika, prezentując siłę polskich skrzydeł. Eskadra pokazowa dowodziła owej siły skutecznie na oczach niemieckich lotników. Ci ze wschodu akurat zajęci byli czymś innym, do czego jeszcze w tej opowieści wrócimy.
Ale że, jak to mawiali goje, sicut in caelo et in terra, ważne sprawy rozstrzygano tak w przestworzach, jak i przed trybuną komisji sędziowskiej. Samoloty po kolei dociągano przed surowe oblicza jurorów. Wciąż robiono to za pomocą siły ludzkich mięśni z bardzo prostego powodu – przed próbą wagi żadna ekipa nie zdecydowała się wypełnić maszyny jakąkolwiek cieczą: czy to paliwem, czy to olejem, czy to (jak było w przypadku Amerykanów) chłodziwem do silników. Aparaty szły „na sucho”, to jest pozbawione absolutnie wszystkiego, czego pozbawione być w legalny sposób mogły. Z wyjątkiem sowieckiego, ale o nim później.
Przeciągane samoloty coraz bardziej kojarzyły się Józkowi z blokami skalnymi wleczonymi na miejsce budowy piramidy egipskiej. Co prawda starsi bracia mówili, że Egipt – kraj, w którym przodkowie narodu wybranego cierpieli z rąk faraonów i ich sług – to kolebka zła, państwo, w którym rozkwitło niewolnictwo, ale młody Czapla uwielbiał opowieści o starym imperium, a nawet sam zaczytywał się w powieści Bolesława Prusa o biednym Ramzesie XIII. A w owej chwili wszystko się zdawało Józkowi egipskie, nawet owe próby przed komisją. Powietrzne aparaty poddawano osądowi. Przypominało to sąd Ozyrysa nad człowieczą duszą. Rytuał przywodził na myśl obrady trybunału sprawiedliwego boga, który umieszczał serce zmarłego na szali wagi, by jeden z jego nieśmiertelnych asesorów położył na drugiej szali pióro prawdy bogini Maat. I choć większość martwych Egipcjan przechodziła ów test bez szwanku, ludzcy sędziowie maszyn byli bardziej surowi. Jednocześnie dawali aparatom powietrznym drugą szansę. Ważono je, mierzono, cięto i jeszcze raz ważono, bo (tak jak w minionych latach) nie obyło się bez dramatów dorównujących temu z sali tronowej króla Salomona. Tak jak mądry żydowski monarcha proponował przecięcie dziecka, o które kłóciły się dwie kobiety, tak bezwzględni, ale i salomonowo roztropni sędziowie Fédération Aéronautique Internationale dawali załogom prosty wybór: albo przy drugim ważeniu pusta maszyna nie przekroczy 600 kilogramów (a limit przecież podniesiono z 540 kilogramów z poprzedniej edycji), albo załoga nie będzie dopuszczona do dalszych prób. Wtedy w ruch szły piły, młoty i palniki. Dorośli twardzi mężczyźni płakali, jakby odcinane owiewki i wypruwane fotele były ich własnymi nogami lub oczyma. Dura lex, sed lex. Straż przyboczna rumuńskiego prezydenta przestworzy była głucha na wszelkie błagania.
– Ignaś, no co ty? – zapytał zdumiony Daniel, patrząc na zaciskającego dłoń na różańcu pilota. – Przecież ważyliśmy go ze dwadzieścia razy!
– Wiem, ale różnie to może być – odparł pilot, chyba obawiając się, że niemieccy sabotażyści mogli w nocy włamać się do hangaru i podrzucić do środka Septimusa jakiś balast.
– Józek spał pod płatem...
– Ale uważać zawsze trzeba – uciął dyskusję Karski i przesunął paciorek różańca.
Abc-7 przeszedł sąd Ozyrysa bez trudu i widać było, że dusze pana Ignasia i pana Daniela stały się tak lekkie, że mogły w każdej chwili odlecieć do nieba. Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Amerykański xp-25a, jedyny aparat z chłodzonym wodą silnikiem rzędowym, ważył 672 kilogramów, a po wyrzuceniu trzeciego siedzenia waga sędziowska wskazała wynik 666 kilogramów, co spotkało się z żywym zainteresowaniem publiki i księdza Witalego, kapelana aeroklubu. Ostatecznie Amerykanie uznali, że swego samolotu dalej kroić nie będą, do równych 600 kilogramów go nie odchudzą, więc z żalem, ale i honorem zgłosili wycofanie załogi z zawodów. Zrobili to przede wszystkim dlatego, że w limicie zmieściła się imaszyna (xp-25b z silnikiem gwiazdowym) ich drugiej załogi. Odpadł też jeden samolot Francuzów i zatrzymany został aparat sowiecki. Na tę wieść po widowni i szpalerze policji przebiegł dreszcz podniecenia. Jedni kibicowali wszystkiemu, co pognębiało Bolszewików, inni sympatyzowali z reprezentacją Kraju Rad, wspierając protesty pilota i mechanika, wedle których ważenie było imperialistycznym spiskiem, wymierzonym w myśl techniczną Związku Sowieckiego i geniusz konstruktorów z rosyjskiego ludu. Potem jednak szef ekipy sowieckiej odciągnął krewkich załogantów, cały zespół zaczął grzebać w trzewiach samolotu i przy drugim ważeniu okazało się, że ant-38 waży już nie 623, a 597 kilogramów. Wokół kanciastego dolnopłata rozłożono płachty płótna, zakrywające elementy wyrzucone z samolotu. Widząc to, członkowie policyjnych Oddziałów Odwodowych odetchnęli (jedni z ulgą, inni z żalem) i rozluźnili chwyt dłoni na pałkach. Na bunt żaden się nie zanosiło, przynajmniej na razie.
Potem zaczęło się lanie. Nie wódki, rzecz jasna, a paliwa, smarów i olejów niezbędnych do pracy maszyn. Jakiś korek innej butelki również strzelił, ale mało kto się owym napitkiem chwalił. Tylko sześć załóg pozostało przed trybuną jury, rozpaczliwie próbując odchudzić swoje podniebne rumaki. Waga, wniesiona na niskiej metalowej ramie, nie przywodziła już na myśl ani tronu Salomona, ani sali sądowej Ozyrysa, tylko ponury szafot. W jego cieniu (metaforycznym; słońce świeciło wciąż leniwie) uwijały się jak w ukropie techniczne ekipy. Włosi, druga załoga francuska, dwie niemieckie, załoga angielska startująca w barwach aeroklubu polskiego oraz ekipa czechosłowacka (ta morawsko-słowacka) wciąż cięły i wyrywały trzewia swoich maszyn. Na tym etapie nie mogło być już mowy o rywalizacji, gdyż biedacy, tak jak to było możliwe, współpracowali, rzucając półgębkiem rozpaczliwe rady, pożyczając sobie narzędzia, a nawet butle z acetylenem. Józek wiedział, że żadna z nich nie wygra zawodów: improwizowane zmiany w konstrukcjach niemal na pewno oznaczały punkty karne podczas prób technicznych oraz kłopoty na trasie rajdu, o ile załogi do tego etapu zostałyby dopuszczone. Ale Czapla dostrzegał też w tych spazmach tonących karier coś wzniosłego, bliższego nawet sportowemu duchowi ruchu aeroklubowego niż blask równego rzędu dopuszczonych do rywalizacji maszyn. Wiedział też, że gdyby taki los przypadł w udziale jego pryncypałom, broniliby się przed zagładą z równym zapałem. Pruliby ukochanego Septimusa, klnąc na nadchodzącą noc, jak czasem po kieliszku recytował pan Damian, a gdy wypił całą butelkę, zapewniał, że na szafocie z głową w pętli jeszcze nogą kopnie, by ślad zostawić na kopniętej twarzy.
Morawianin i Słowak pozbyli się czwartego fotela, potem ze łzami w oczach także trzeciego, a następnie pasów i podpórek pasażerów. Odcięli drabinki do kabiny po obu stronach, a potem też część owiewek na podwoziu. Potem usunęli poduszki na fotelach pilota i mechanika, niegłupio zakładając, że mogą siedzieć na spadochronach, zamiast na nich. Ostatnie pół kilograma uzyskali, wyrywając gumowe osłony steru i zamek w drzwiach mechanika.
– 599 kilogramów, siedemset gramów! – oznajmił asesor aeroklubowego Ozyrysa. – Avia XD dopuszczona do zawodów z załogą: Bielik i Sikora.
Dwaj karpaccy górale odruchowo zasalutowali wysokiej komisji, po czym padli na trawę, zostawiając opiekę nad maszyną reszcie ekipy. Podobne emocje przeżyli Włosi, Colombo i Rossi, którym po katastrofie z 1932 roku zabroniono modyfikować sprzęt. Breda Ba.43 była zbyt ciężka w wersji z czterema fotelami, ale model trzymiejscowy okazał się dość lekki i dwie załogi dopuszczono. Ostatecznie udało się też obu zatrzymanym załogom niemieckim na ulepszonym samolocie Taifun Bf-108 Ausführung C. Na rozkaz kapitana reprezentacji mechanicy wyrzucili fotele dla drugiego pasażera oraz kilka tajemniczych części z podwozia. Czapla nie był (jeszcze) na tyle zaznajomiony z inżynierią lotniczą, aby wyciągać definitywne wnioski, ale uważał, że modyfikowanie tak skomplikowanego urządzenia, jakim było jedyne chowane podwozie w grupie samolotów konkursowych, mogło być doświadczeniem ciekawym dla historii lotnictwa i ostatnim dla dwóch załóg. Pół biedy, jeśli nadmierna modyfikacja zmieniłaby podwozie chowane w stałe. Gorzej, gdyby zmieniła podwozie podnoszone i opuszczane w jedynie podnoszone. Ale ten dramat, nomen omen wagę wyborów i ryzyko podejmowane przez awiatorów doceniała jedynie garstka widzów. To elita, która przybyła na Pole Mokotowskie nie po to, by oglądać akrobacje kaprala Macka (imponujące, ale często widywane), ale by być świadkiem tego, co stanowi istotę zawodów, i podziwiać mechaniczne pomysły konstruktorów. Oni nie patrzyli w niebo, ale właśnie na szafot trybunału i na twarze niemieckich inżynierów, którzy grali w najbardziej śmiertelną odmianę bierek, jaką można sobie było wyobrazić. Byli wśród nich ludzie znajdujący się na lotnisku służbowo: inżynierowie innych zespołów, polscy konstruktorzy i udający dyplomatów szpiedzy wrogów i przyjaciół Rzeczpospolitej. Ale w owym dniu na Mokotów zeszli się też cywilni znawcy sztuki lotniczej: zwykli inżynierowie czy przypadkowi pasjonaci nowych technologii. Jak na kraj, w którym ledwie jeden samochód przypadał statystycznie na tysiąc mieszkańców, było ich wielu, zadziwiająco wielu. Oni doceniali epickie zmagania mechaników z siłami ciążenia. Nie klaskali, bo zwykle nie byli to ludzie wyrażający tak swoje emocje, ale kibicowali każdemu człowiekowi, który przesuwał niewidzialną barierę i umacniał dominację ludzkości nad żywiołami. Ba, dopingowali nawet Niemców.
O piętnastej sąd się skończył. Pokazy lotnicze trwały cały czas, mimo szarej pogody i deszczu, który regularnie moczył gapiów stojących na nieosłonionych miejscach darmowego sektora. Ale w tej niewidzialnej wojnie umysłów najważniejsze manewry zostały już wykonane i padły pierwsze salwy. Czapla nie wiedział dokładnie gdzie, ale ufał, że jego pryncypałowie orientowali się we wszystkim, co było ważne. O szesnastej odholowali Septimusa do hangaru i zabrali Józka na obiad, taki prawdziwy, do restauracji na Marszałkowskiej. Czapla nigdy nie był w tak ekskluzywnym lokalu, chyba żeby sprzedać gazetę, a i tak zwykle go wypraszano. A owego majowego popołudnia jadł razem z gwiazdami polskiej aeronautyki, w dodatku prawdziwy rosół po francusku i zrazy wołowe. Za ten jeden rachunek wyjątkowo liczna rodzina Czapli mogłaby jeść do syta przez tydzień.
– Daj chłopakowi wódki – polecił podczas deseru pan Ignaś. – Zasłużył, a my dziś pić nie możemy.
– Wiesz, że on ma czternaście lat? Nie będę rozpijał nieletnich! – odparł inżynier.
– Cóż, twoi kumple od pana Romana orzekliby, że nic nie szkodzi, bo Józek to Żyd i polskich statystyk nie zepsuje.
– Oj, zamknij jadaczkę – odparł kwaśno Arnold. – Nie mieszaj spraw narodowych do naszego obiadu. Poza tym Józek pewnie woli premię, prawda?
– Tak jest, panie Danielu. Ale dziękuję, panie Ignacy – odparł grzecznie i dyplomatycznie młodzik. Nie dodał, że najbardziej chciałby, aby pryncypałowie wypłacili mu na rękę też jedną trzecią rachunku za obiad, a on zamiast zrazów zjadłby jakąś gorącą kiszkę na Nalewkach.
– Nie martw się, nagroda cię nie ominie – zapewnił pan Daniel. – Tylko tak jak się umówiliśmy: jak polecimy, to siedzisz za dnia na stacji telegrafów, a wieczorem palisz ognisko na pasie... No, może nie przez cały czas, ale od siódmego dnia zawodów.
– Jasne, panie inżynierze! – odparł asystent, dobrze wiedząc, że pokonanie wszystkich etapów trasy w tydzień byłoby wyczynem na miarę atlantyckich skoków Lindbergha albo Skarżyńskiego. Ale należało mierzyć wysoko. – Mogą panowie na mnie liczyć.
– Dobra, mały, zwiewaj. Musimy z Ignasiem jeszcze omówić kilka spraw – zdecydował Arnold. – Widzimy się jutro o siódmej w hangarze.
Czapla pożegnał się wylewnie z inżynierem, wylewnie i szczerze z pilotem, po czym opuścił lokal, pełen zawodu i ulgi. Zawodu, gdyż miał nadzieję, że usłyszy o taktyce lotu Septimusa. Ulgi, bo choć wiadomym było, że on do rachunku się nie dorzuci, zręczniej mu było nie patrzeć na pieniądze pryncypałów, i ze względu na bezpieczne przyzwyczajenie, i z troski o własne nerwy. Pomyślał też, że gdyby tate wiedział, jak drogi posiłek zjadł jego wyrodny syn, nie obyłoby się bez srogiego lania. Dlatego szybko odrzucił pokusę zrelacjonowania rodzinie wyjątkowego dnia, który przeżył. Wyszedł na Marszałkowską i wykonał wielkopański gest, udając, że szuka dorożki, ale oczywiście ruszył na przystanek 14, rozważając, czy stać go na bilet czy musi wybrać spacer do domu. Zauważył, że na przystanku stało zastanawiająco niewielu czekających. „No tak, przecież uroczystości się jeszcze nie skończyły!” Za sprawą wielu wrażeń i wzruszeń zupełnie zapomniał o rocznicy. Tate i bracia twierdzili, że śmierć marszałka to sprawa gojów, ale Samuel (a nawet mame czasem też) mówił, że to szkoda wielka. I to nie tylko dlatego, że teraz będą się sanatorzy z oenerowskimi rabantami układać. Piłsudski to był przyjaciel Izraela i gdyby żył dłużej, a ministrowie nie mamiliby go, to w Polin lepiej by im się wiodło. Poza tym marszałka Niemcy się bali i wojny z Polską nie chcieli. A teraz? Kto to mógł wiedzieć.
Józek wcale tego nie planował, ale pozwolił się porwać grupce przechodniów idących do Ogrodu Saskiego. Nikt go o nic nie pytał, ale wszyscy wiedzieli, że idą wspominać Piłsudskiego, bo przed sztabem pewnie zbiorą się starzy legioniści i będą śpiewać pieśni wojenne. Ani tam Czapla pasował, ani nie pasował, tak to już było w owym czasie, więc poszedł, skoro go nikt nie wypraszał. „Od tego polskiego i pańskiego jedzenia to żeś się prawie Polak i panisko zrobił” – pomyślał z niejaką dumą i wyobraził sobie, że zaczepia go jakiś korporant, a on dumnie mu odpowiada: „Zrazy jadłem, takie szlacheckie, a twoi dziadowie na takie danie panom mućki pasali!”. Na szczęście nie spotkał nikogo, komu mógłby pochwalić się swoim awansem. Dotarł na plac w momencie, gdy śpiewano już legionowe pieśni. Czapla dobrze je znał. Części nauczył się sam, inne zapamiętał, gdy pan Ignaś podśpiewywał podczas prac w warsztacie. Zresztą ktoś nawet zatroszczył się o druk ulotek z tekstem Pierwszej Brygady, Rapsodu o pułkowniku Lisie-Kuli oraz pozostałych. Trochę zdenerwowało go to, że ważne dla uroczystości papiery rozdawali ewidentnie opłacani gazeciarze. On (chociaż sam też dorabiał do pensji kolportażem prasy) mógłby tego dnia pracować pro publico bono.
Wieczorem powoli opadała ta zawieszona rano kurtyna. Całe otwarcie zawodów było hołdem dla marszałka, igrzyskiem i triumfem godnym rzymskiego wodza czy wręcz cezara. Ale po tym pokazie siły lotniczej, naziemnej i wodnej (z gazety na dzień następny dowiedział się, że do Warszawy na tę okazję przypłynęły trzy monitory rzeczne) przyszedł czas na zadumę pełną smutku. Czym innym były muskuły, na których opinały się rękawy mundurów, czym innym smutek ludu Warszawy, a zapewne też Krakowa, Lwowa i Wilna. Gdy słońce zaszło już za horyzont, na placu, jakże trafnie zwanym od kilku już lat placem Piłsudskiego, zebrał się spory tłum, a ludzie wciąż nadciągali, z domów, ale też ze wcześniejszych uroczystości pod Belwederem. Józek wypatrzył w grupie lotników pana Ignasia, ale oczywiście nie miał śmiałości podejść do porucznika stojącego w oficerskim gronie. Szukał przez chwilę swojego brata, Samuela oczywiście, ale w takim ludzkim mrowiu pojedynczego człowieka można było wypatrywać jak ryby w oceanie. Czy się zeszło dziesięć, sto, czy trzysta tysięcy ludzi, Czapla nie mógł ocenić, gdyż do takiego liczenia głowy i oka nie miał, ale czuł, jakby było tam z pół stolicy. A gdzie byli pozostali warszawiacy? Może w domu, tak jak jego rodzice, siostry i siostrzenice. Może myśleli już o nadchodzącym ciężkim jutrze, a nie o uroczystościach. Może niektórzy śmiali się i świętowali odejście tyrana albo wspominali przyjaciół siedzących w Berezie. „Ale skoro pan Ignaś jest tu, gdzie przebywa pan Daniel?” – pomyślał Czapla. Nie wiedział, że sam Arnold miał pewne wątpliwości, gdzie należało się udać. Mógł demonstracyjnie wyjść z kolegami z politechniki do któregoś z lokali niezamkniętych przez policję. Mógł po prostu wrócić do domu i się wyspać. Ale ostatecznie Daniel Arnold spędził wieczór nad mapą, pracując nad trasą przelotu oraz nad suwakami logarytmicznymi, licząc raz jeszcze ostateczne limity przeciążeń i naprężeń. A kiedy za kwadrans dziewiąta stolica zamilkła na trzy minuty, czcząc swojego obrońcę z roku 1920 i zdobywcę z roku 1926, pan Daniel tego nie zauważył, licząc i licząc.
– Mędrsi od Ikara o tysiące lat... – szeptał znudzony, powtarzając równanie nacisku na klapy przy lądowaniu. – To dlaczego, kurwa, czuję się taki głupi?
Zza ścian dochodziły do niego odgłosy imprezy. Ktoś, na pewno mechanicy, ale może i piloci kilku drużyn bawili się, ale nie na przekór pamięci marszałka, ale jakoś wobec niej równolegle, nie wiedząc albo po prostu nie rozumiejąc, co dzieje się kilka kilometrów dalej. Daniel nie rozumiał zaś, dlaczego ci ludzie piją, choć następnego dnia mieli stanąć w szranki w próbach technicznych, od których zależało tak wiele.
Daniel Arnold miał wielki plan. Wygranie zawodów było tylko pierwszym krokiem do jego realizacji, ale krokiem koniecznym. Dlatego naraz denerwował się z powodu męczących hałasów i cieszył, słysząc, że wielu jego konkurentów już na tym etapie odpuszcza walkę. Miał pewność, że do tych ludzi nie należą jego studenci, warta zgromadzona przy Septimusie, która czuwała nad maszyną przez całą noc. Spodziewał się też, że zapewne radośni Amerykanie lub lotnicy co najmniej jednej załogi francuskiej potraktują zawody jak przygodę i okazję do poznania ciekawych mężczyzn i rozwiązłych kobiet, ale inne załogi nie odpuszczą. Weber i Neumann na pewno nie raczyli się alkoholem, ale czuwali tak jak on. Czuł gdzieś za ścianą ich zasadniczą obecność i uprzejme, ale i bezlitosne zainteresowanie każdym potknięciem rywali. Challenge 1936 nie był zwykłym konkursem. Nie był wielką paradą na cześć Piłsudskiego ani świętem dumy kilku pilotów. To była wojna. Istniała wszak tylko wojna i można się było z tym pogodzić albo przegrać w pierwszej bitwie.