Piłsudczycy - Juliusz Kaden-Bandrowski - ebook

Piłsudczycy ebook

Juliusz Kaden-Bandrowski

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Piłsudczycy” przybliżają powstanie i pierwsze lata działalności Legionów sformowanych przez Piłsudskiego. Juliusz Kaden-Bandrowski (1885–1944) to polski pisarz, kapitan piechoty Wojska Polskiego oraz członek masonerii. Jego powieści charakteryzują się przede wszystkich dużą wnikliwością i wiernością faktom historycznym, a także wyrafinowanym językiem oraz połączeniem stylów i środków literackich. Do czasu odwilży po śmierci Stalina większość jego powieści objęta była cenzurą i wycofana z bibliotek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 144

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Kaden-Bandrowski

Piłsudczycy

Warszawa 2021

Józef Piłsudski

Orzeł – w lochu piwnicznym, na poddaszu i na ulicy... Ptak herbu świetnego – wyrzucony z tła pysznych amarantów na podwórze...

Tyle srogości w tym, ile grozy w łomocie skrzydeł pośród ciasnych mroków... Tyle w tym bujnego gwałtu, ile rozpędu niezbytych lotów w zimnej klatce poddasza... Tyle w tym wściekłości i zemsty, ile może być w sercu człowieka, którego drogę przemieniono – w koryto hańby...

Bo czymże innym uczyniono ulice miast Królestwa?! Jeśli więc kto chce rozumieć Piłsudskiego z czasów wcześniejszych, niech stara się widzieć orła w piwnicy, na poddaszu, orła wśród żelaznych szkieletów fabryki... Orła – z pokrwawionymi skrzydłami, który na skrzydła te ołowiany trud tysięcy podnieść chce i trudowi zwrócić kradzioną godność, trudowi temu dać Imię i Cześć.

I wszystek gniew, który towarzyszy wielkościom Imienia, i wszystkie surowe glorie, które muszą towarzyszyć Czci Narodu...

Trudowi temu zwrócić kradzioną godność, dać imię i cześć... Właściwie w tym jednym zdaniu można by uchwycić całą podwalinę działalności Piłsudskiego z tego okresu... Budować narodowość w kolisku pracy najcięższej, by z niej najtwardszą część wydobyć...

Było to rzeczą niełatwą, jeśli się przypomni, że to, co gdzie indziej przekwitało już w formach gospodarki ludów (te czy inne formy państwowe), to u nas było jeszcze niedościgłym marzeniem... Przekwit ten stwarzał ideologię niecierpliwą, ogromną i nieubłaganą, która wedle pewnych postulatów nowej nauki wcześniej czy później miała zatryumfować... Na mocy tej ideologii ludy Europy dokonałyby wspaniałego, dobrowolnego przezwyciężenia różnic wzajemnych – do którego my byśmy przystąpili – nic nie przezwyciężywszy...

Socjalizm był ową falą sprawiedliwości, która by nas z innymi zdrowymi narodami w wieczność rozwoju poniosła – jak kaleki... Więc, aby Polskość nie stała się znakiem opóźnienia, trzeba było od razu i szczerze przyjąć socjalizm i jak Chlebem obdzielać nim rzesze. Ale, by socjalizm nie był w Polsce kalectwem, trzeba było w dojrzałych jego poglądach zastrzec miejsce świeżej młodości, miejsce, w którym dojrzałaby prawomocna polskość trudu...

Rzecz to prosta, choć może w trudnej wyrażona formie... Rzecz niesłychanie trudna do przeprowadzenia w Polsce i w Europie, i na całym świecie...

Rozumiał Piłsudski jak mało kto w Polsce, że hasła to tylko pewne formy postępowania, że żaden z ich kowali świętości ich nie uznaje. Rozumiał, duszę mając ponad wszelki wyraz przytomną – zbrodnię ślepoty haseł i honoru pozorów...

Rozumiał zwłaszcza tę manię honoru w Polsce, który pozwala zrzucić z barków najcięższy obowiązek. Rozumiejąc to wszystko, zaczął po prostu stwarzać tę ideologię Ojczyzny, która z potrzeby i praw pracy wyrasta – i rozpętał przeciw sobie to wszystko, co było pod czarem panującej ślepoty czy zacietrzewienia, czy przesądu... Swoi wyrzucali mu, że jest kosmopolitą, obcy, że narodowcem, patrioci, że socjalistą, socjaliści, że patriotą... Zarzucali mu właściwie wszyscy wszystko o tyle słusznie, że czuli w Piłsudskim, jak w ogromnej potencji, która wszystko, co polskie w siebie wmieszcza – niebezpieczeństwo prawdy...

Jego socjalizm nie zawsze wygadzał socjalistom, jego narodowość zbyt się wymagająca widziała narodowcom i rzec można, wszystkie hasła grały w tym wielkim człowieku stopione w jedno rozumienie Polski...

Tu sięgamy najgłębszej tajemnicy Brygadiera, której nie da się wyjaśnić ani rodowodami, ani pochodzeniem ze starej szlacheckiej rodziny, ani odblaskiem wspomnień z 63 r., ani żadnymi wpływami. Jak się ma talent słowa, myśli, muzyki, barwy – tak się ma i ten najsłodszy talent, jaki wydestylować się może z soków ziemi i oddechu niebiosów – talent rozumienia Ojczyzny... Talent ów, gdy Polska jest jego treścią, wymaga cnót osobliwych. Należy mieć upór i cierpliwość przerażającą... Należy być ustawicznym fakirem Rzeczywistości i w splocie jej najcodzienniejszym nie widzieć jej, nie pamiętać, nie znać – tak jak to umie Piłsudski – to znów najcodzienniejszymi szczegółami mającą się stać rzeczywistość uprzedzać i istotę jej wywoływać z nicości... Powiedziałem wyżej – niebezpieczeństwo prawdy...

Widać je było już dobitnie u Piłsudskiego-mówcy...

Pamiętam go, gdy kiedyś na zjeździe młodzieży forsował sprawę tajności posiedzeń wojskowych. Doprawdy, człowiek ten sprawiał wówczas wrażenie znakomitego szermierza walczącego z bańkami mydlanymi... Ze ślicznymi bańkami, których cały rój wypuścili błyskotliwi mówcy... Jaką kolosalną cierpliwość wykazał wtedy, jaki upór w wierze w zdrowy rozum słuchaczy... Nie można powiedzieć, iż zwalczał argumenty. One same nikły przed nim, jak śnieg topnieje w słońcu... Piłsudski, jako mówca, ma jeden wielki dar – sama jego obecność krępuje komediantów... Widziałem go, jak przemawiał na kongresie partii robotniczej w Krakowie. Szumne, gwałtowne brawo zgasło nagle, gdy się ukazał... Był wtedy żywym wyrzutem pokoju Polski – bo człowiek ten miał tragiczne szczęście być srogim wyrzutem pokoju Ojczyzny – i czuło się w sali obawę... Obawę tłumu przed kimś, kto w imię najwyższego prawa kiedyś rozkaże...

Niebezpieczeństwo prawdy... I po raz trzeci, gdyśmy się zebrali, jakbyśmy wczoraj wrócili z dziadów dalekiego postoju – wycieńczeni, skrwawieni po Łowczówku, po którym każdemu, kto przetrwał, kilka lat życia przybyło... Czy w nas było znać w Lipnicy, gdyśmy tam stali w ten nijaki, siwy dzień w opuszczonej szkole zebrani na zgromadzenie oficerskie – jakąś butę, czy było znać za śmiałe poczucie zasługi, czy Komendant uprzedzał jakiś nasz dorobek zbyt głośnej sławy – dość, że się wdarł w serca nasze kilku słowy tak – iżeśmy w jednej chwili pojęli... Łowczówki mogą być dniem codziennym i to jest nic, jeśli Sprawa żąda więcej... Mówił wtedy do nas gorzkie słowa człowiek, który wielką skalą swych czynów tak często musiał cierpieć...

My żołnierze... Choćby to miało kosztować hekatomby... Ileż to słowo ma wagi w ustach Dowódcy czułego na życie ludzkie, jak najwyrachowańszy skąpiec na złoto... W ustach człowieka, który tak czule i nieustannie kocha życie... czule, nieustannie, niecierpliwie...

Piłsudski nie znosi pustki wkoło siebie, mimo że jak mało kto umie być sam – nie znosi chwili, w której by nie wydawał miłych i drogich skarbów swej natury...

Jego sposób bycia jest kusicielski. – Gra w szachy z wytężoną uwagą – to nic – zdąży jeszcze położyć rękę na kolanie obok siedzącego oficera, choć wie, że każda chwila tej łaskawej familiarności jest tak wysoko ceniona... Siedzi na kwaterze, po której łazi jakiś stary totumfacki. Tak go jakoś weźmie Komendant, że totumfacki wyjść z pokoju nie może, a gada, opowiada, sypie historiami, jak z dziurawego worka.

Nieporównany jest Brygadier, gdy zasięga wiadomości od chłopów. W chwilach tych ustanawia się zawsze związek groteskowej po prostu serdeczności między nim a nimi.

Chłopi się zrazu boczą, a potem nagadać się nie mogą... Opodal kolumna piechoty jak wierny wąż spiżowy wlokąca się za wodzem, czeka cierpliwie – kasztanka Komendanta się nudzi, on zaś sam spełnia rzecz pozornie niepotrzebną... Więc powiadacie, że nie obrodziło?

Chłopy aż się czochrają na znak, jak nie obrodziło...

Ale!...

I bydła nic nie macie?

Zostało dwie sztuki u Walentego Boczka.

A czemuż temu Boczkowi bydła nie zabrali?

Czemu nie zabrali?

No właśnie, powiadacie...

I tak od jakiegoś błahego słowa do słowa, tymczasem z tych drobiazgów zacznie Komendant miarkować coś ważniejszego, a chłopi stoją, przypochlebnie kasztankę za uzdę przytrzymują radzi, że taka rozmowa idzie szczera...

Bo tak jest w istocie. Haubice drżą od ognia, wicher ludźmi trzęsie na drodze, cała Brygada stoi na rozdrożu, Komendant czuwa, oczyma dalekie okolice przenika – ale nie może równocześnie nie cieszyć się tym małym, zdrowym kłopotem chłopskim.

Dzięki tej głębokiej radości z wszelkiej rzeczy, którą spotyka, nie czuje się przy nim grozy wojennej. W tym składzie rzeczy staje się ona a priori rzeczą łatwą, czymś, co Komendant prowadzi jakby w międzyczasie.

Stały rozmach wyższości nad wrogiem, to cecha wszystkich jego planów. Ta wyższość prowadzi do pięknych rozstrzygnięć i prawdziwie rycerskich wyżyn...

Będziemy ich wieszać, Komendancie, jeśli oni nas wieszają... Komendant podniósł brwi, a potem szczerze, jasno się roześmiał: Zastanówcież się człowieku, za cóż ja go powieszę? Za to, że walczy? Że jest żołnierzem?...

Ale oni naszych wieszają...

Bo dzicz! Dzicz... cóż ja na to mogę poradzić?...

Tak walczy prawdziwa wartość i nie przejmie nigdy w walce metody wroga...

Takim politykiem też jest ów wyjątkowy polityk niemający w jednym ręku złota, a w drugim giętkiego wpływu... Polityka prosta – w rozchwiany naród miecz postawić, naradę, jak w sierpniu – nagłym odlotem trzystu orłów zamknąć i nową zrodzić... Kartę przewrócić, na księdze miecz położyć – zrzućcież z tej księgi miecz, zrzućcież – czy możecie?...

Musicie za Wodzem iść wszędzie drogami marszów, polami bitew i na wieczorną pogwarkę przy świecach przylepionych do stołu, musicie kochać tę zbrojną kompanię, która Mu towarzyszy... A żebyście widzieli, jak wraca zimą z dalekiej drogi!...

W ogromnej siwej szubie, niby w szron i w lód czy w niedostępne odziany dostojeństwo, obcy i najbliższy z ostrym obliczem, jakie się w Polsce pięćset lat temu malowało przed wyprawą Batorego na Moskwę... – Zobaczylibyście, że to prawdziwy Gość z kresu, co wszystkie kresy łamie i łączy, a szedłby – a prowadziłby naprzód i dalej w bezkres rozmachu, powagi – i zwycięskiego śmiechu...

Bo Komendant śmieje się z niebezpieczeństwa prawdy...

Piłsudczycy

Ludzi tych wzięła już na ogromne swe skrzydła Historia i nikt jeszcze nie wie, na wyżynę jakiej zasługi ich poniesie. Teraz stoję w kurzu i w dymie, w trzasku, w zgiełku walki, we wszystkich wspaniałościach i w całej grozie wojny... Mogę powiedzieć, iż spełnili wielkie przeznaczenie, co więcej, że przeznaczenie to odkryli krótkowzrocznym oczom ogółu. Mogę powiedzieć, że towarzyszyło im od zarania poczętego dzieła to wszystko, co towarzyszy trudom bohaterów. Jeślibyśmy żyli w czasie legend, to legenda potężna owionęłaby głowy tych żołnierzy już za ich życia, bowiem istotnie legendarne jest, czego dokonali.

Idą w huraganach walki szeregiem, który coraz śmierć rozrywa, niepomni śmierci, a tak pewni powołania swego jak ludzie, którzy wieczną jakowąś tajemnicę i prawdę posiedli.

Tą prostą tajemnicą ich i słuszną prawdą jest – że w boju jedynie, w przelewie krwi, w doznaniu śmierci żywy Naród ma prawo sięgać po sprawiedliwość...

Otóż tę prawdę głęboką i zacną uczynił Piłsudski podwaliną młodego militaryzmu polskiego, wokoło niej z jemu właściwą prostotą i czarem umiejąc zgromadzić podobnych sobie żołnierzy.

Wojnę prowadził Brygadier i jego oficerowie, i jego żołnierze, nim jeszcze wojna wybuchła... Wojnę z nie dość skorym do czynu społeczeństwem, z obojętnością i ze śmiechem, i z drwinami, wojnę z brakiem środków materialnych na prowadzenie organizacji, wreszcie skrytą, straszliwą wojnę z ustrojem państwa rosyjskiego, na którego przestrzeniach wiązał ustawicznie sieć bojowego pogotowia Polski.

Tę sieć udawało się wrogowi rozerwać... Wówczas ginęły jednostki i trzeba było mieć olbrzymią moc ducha, ogromny hart serca, by pracy nie poniechać w obawie dalszych ofiar.

Siła rozumu, hart serca, cierpliwość planu i rączość w jego wykonaniu, to zasadnicze cechy charakteru Piłsudskiego. Kto Go chce widzieć w momencie, w którym komendant niczego ukryć nie zdoła, niech patrzy na niego podczas bitwy. Wtedy, gdy cała praca Brygadiera, gdy wysiłki całego jego życia, gdy idea wszystkich jego idei – gdy I Brygada I Legionu – idzie w ogień...

Tylko człowiek nadzwyczajny, wódz urodzony, może z takim humorem, z taką radością i nieopisanie subtelną pychą słać najdroższych sobie ludzi do walki.

Najdroższych, bo przecie wszystkich ich zna od dawna, pracował nad nimi, gdy jeszcze na ławie szkolnej siedzieli, potężną dłonią wtłaczał ich w swe karby, gdy byli na uniwersytecie.

Trudno powiedzieć, że Piłsudski wydaje rozkazy... Nie tak się to odbywa, a jakoś się dzieje po prostu, poufnie, z dziwną słodyczą. Ta słodycz wynika z pewności, którą ma Brygadier, że każdy Jego rozkaz bezwzględnie zostanie spełniony.

Bitwa już rozpoczęta... Piłsudski stoi przed kwaterą (śnieżne zbocza gór widnieją dokoła), jedną ręką na płocie wsparty, drugą głaska lekko po ramieniu wyprężonego jak struna dowódcę batalionu.

Batalion już gotów, czeka za chałupami, żołnierze, oparci na karabinach, dopalają „ostatniego” papierosa.

Brygadier – jakby o wiele starszy brat najmłodszemu bratu dawał serdeczne rady – mówi swe rozkazy.

Armaty ryczą ustawicznie, palba karabinowa nieustannym klekotem tłucze się po śniegu, to tu, to tam rozlega się przeraźliwy pytel karabinu maszynowego. W tej chwili Piłsudski, w szarym swym futerku, z twarzą myśliciela i drapieżnika, zadumany, romantyczny w spokoju swym i pogodzie – niezapomniane sprawia wrażenie... Jakby tu przyjechał z daleka, dostojny, dystyngowany opiekun czy zaufany przyjaciel wielkiej sprawy.

Rozmawia z oficerami, z wdzięcznym humorem przyjmuje meldunki, idzie patrzeć jak biją granaty (biją one o 50 kroków od kwatery) i śmieje się, że takie ogromne dziury wyrywają w ziemi. Właściwie zupełnie nie znać, że człowiek ten równocześnie prowadzi bitwę. Nie znać dlatego, że czyni to z ogromną łatwością i z fenomenalną intuicją. Dopiero, gdy nieprzyjacielowi przybywają znaczne posiłki, gdy Komendant czuje, że Jego szeregi walczą z przeważającą znacznie siłą – zmienia się.

Poczyna wówczas chodzić przed kwaterą tam i na powrót i coraz dalej w stronę walki, jak gdyby wleczony przemożną żądzą niesienia bezpośredniej pomocy swym oddziałom.

Widziałem Go, jak szedł tak prosto na strzały ku kochanej piechocie swej, wpisany w syczącą parabolę biegu granatów, z fruwającymi nad głową obłokami szrapneli, szedł z góry, w słońcu, po śnieżnej drodze, rycerskim zaiste jaśniejący obliczem.

Zsunięte nad oczami oszronione brwi nieruchome były jak bruzda. Oczy niebieskie, bystre, straciły w tej chwili tę złotą iskrę dobrotliwości i humoru, która zazwyczaj z nich wybłyska. Okrutna twardość i najszanowniejsza troska biła z owych tak romantycznie niebieskich źrenic. Pochylony naprzód, z czołem tak bajecznie sklepionym, iż wyklucza ono wszelką pomyłkę planu, szedł, jakby musiał iść ojciec na pomoc, gdyby tam przed nim dzieci jego walczyły.

Największą jego zaletą, prócz wszystkich cnót obywatela i żołnierza jest zasadnicza cecha wodza: umie wybrać ludzi, zaś wybrawszy, bez trudu i zachodu przepaja swą ideą.

Ten czarujący talent sprawia, że Brygada Piłsudskiego stanowi zwartą całość odrębną i (ponieważ Komendant formalistyką nikogo nie krępuje) tak wielką bujność charakterów przedstawia.

Innym, na pozór zgoła innym od Brygadiera, jest nieoceniony jego zastępca, podpułkownik Sosnkowski.

Któżby przypuścił, że ten surowy, wysoki, pysznie zbudowany oficer, pamiętający w przeciągu długiego czasu każdą minutę wydanego rozkazu, nazwę każdej miejscowości, rozmieszczenie każdego plutonu w czasie walki, że ten tak surowy szef sztabu jest zamiłowanym wielbicielem sztuk pięknych. Kocha muzykę, lubi szarówką dopaść fortepianu na jakiejś kwaterze i grać Schumanna, Szopena, obchodzą go jak najżywiej nowe szkoły malarskie, a literaturę rozumie, jakby się miłości słowa uczył we Francji.

Podpułkownik Sosnkowski jest świetnym typem inteligenta polskiego. Talent do sztuk pięknych, zamiłowanie do klasycznego kierunku myśli, estetyzm, znajomość wielu zagadnień filozofii współczesnej, chęć radości życia w najgłębszym sensie tego słowa – wszystko to wtapia Sosnkowski w swą twórczość wojskową. On to w eleganckim a pewnym ręku trzyma całe sznurowanie władz i dyspozycji, on wprowadza młodzież polską w godność i ład szeregu.

W czasie bitwy pamięć podpułkownika Sosnkowskiego i orientacja, jak gdyby się pomnażały jeszcze. Jest wielką radością śledzić, jak poniekąd uprzedza on sprawozdania ordynansów, odgadując sytuację frontu. Zaś dumnym może być, kto podczas długiej bitwy dotrzymał Szefowi sztabu placu we współpracy. Nie zna On wówczas ani odpoczynku ani wytchnienia.

Wojnę odczuwa głęboko i czule jak tragedię, lecz widzi cel, który przyświeca wojnie i to każe mu wszystko dla niej przezwyciężyć. Ze względu na ów pierwiastek walki duchowej i nieodwołalnych przezwyciężeń, jest Sosnkowski postacią nader wdzięczną i dramatyczną w najgłębszej pełni tego wyrazu.

Kto go widział, jak po długim, upartym boju idzie na czele Legionu daleką drogą, smukły i strojny, spokojny i podniosły, ten może powiedzieć, iż widział, jakie szczęście daje spełnienie obowiązku i jak silnym ono echem gra w szeregach...

A teraz wy, panowie oficerowie piechoty, obywatele kompanijni, obywatele plutonowi, wpleceni w kolumnę, wy, których światem jest batalion, domem kompania lub całą rodziną pluton! Spełniacie trud olbrzymi, mało promieni sławy dający, a straszną pracę... Jesteście solą rozprawy wojennej, kamieniem węgielnym wszelkiego oporu i pierwszym, nieodżałowanym celem śmiałego szturmu!

Wy, oficerowie piechoty, najtragiczniejsza i najgłębsza poezjo wojny, nie wielcy sławą, a wielcy zasługą!

Oto wraca z bitwy kapitan Berbecki... Przez kilka godzin z jednym plutonem zasłaniał przemarsz swego batalionu. Gryzł się z Moskalami ząb za ząb, piędź o piędź, w kurzu, w prochu, w trzasku broni i wrzasku hurra coraz szedł na bagnety, ostrym grzebieniem stali rozczesując ciżbę atakujących. Wraca, niosąc cztery karabiny i kilka rewolwerów... Taki jest skrzętny, że w czasie śmiertelnej walki zdąży popodnosić karabiny, pozbierać rewolwery, bo broń ceni jak chleb i nie ścierpi, by leżała na ziemi.

Może chcecie wiedzieć, gdzie się tak bić nauczył?... Dziad jego w 1831 r. służył w Strzelcach Zielonych pod Kozietulskim, ojciec w 1863 r. w partii Kruka. Kapitan Berbecki, sztabskapitan rosyjskiej piechoty, został pięcioma orderami odznaczony za męstwo w wojnie rosyjsko-japońskiej...

Czemużeście tak dzielnie walczyli dla Rosjan? – spytacie kapitana.

Bo nam mówiono – odpowie – że wszystko popsują ci na cki i na ski (tzn. Polacy), a zresztą, gdy wasza kompania, gdy 200 par oczu patrzy na was z ufnością, trudno coś nieładnego zrobić.

Wraca kapitan Berbecki przez las dymiący ze swym batalionem. Rozkaz do odwrotu dał dopiero, gdy zoczył, że już jest otoczony. A chociaż otoczony, dotąd rozkazu nie dawał, bo go nie doszło nic w tej mierze z komendy głównodowodzącej.

Nie doniosły rozkazu patrole chłodem śmierci stygnące na martwym polu...

Idzie tedy, tnąc się z wrogiem, na główną kwaterę, choć wie, że nikogo tam nie zastanie i zastać nie może...

Tam pustka – w sieni się kręci wiatr, a w kątach pożar już tli.

Dopiero gdy kapitan posłuszeństwu i najdroższym jego pozorom oddał wszystko należne, cofa się z czterema karabinami i z pękiem pozbieranych rewolwerów.

Taki jest kapitan Berbecki.

Myślicie, że on jeden?

Kapitan Rylski, naczelnik Sokoła amerykańskiego, z komfortem idący do bitwy, gdy granat wyrżnął w chałupę, wędruje ze stołem do pisania meldunków tuż obok na pole – nie może przecie pisać na kolanie... W czasie marszu kłóci się ze wszystkimi, w czasie boju nic go nie oderwie od walki. Gotów wysunąć swój front naprzód z całości frontu, gdy nie napotyka dość silnego oporu wroga. Jest ciągle niezadowolony, bo nigdy nie ma dosyć jedzenia dla swych ludzi. Gdyby mógł, dałby im cały świat pożreć, aby całemu światu czoło stawić mogli.

Jego miękka, zezłoszczona twarz idzie wzdłuż rowów strzeleckich, w burzy kul karabinu maszynowego, który na szczęście góruje, i w burzy słów... Bo kapitanowi mało, że jego ludzie doskonale się biją. Trzeba jeszcze, aby to paradnie wyglądało. Więc urąga swym plutonom, a trudno mu coś odpowiedzieć. Wszak stary to praktyk. Przeszedł całą wojnę burską po stronie Burów przeciw Anglikom, wie, jak wygląda najdzielniejsza wojna w najtrudniejszych warunkach.

A przecież obraz tego ładu, porządku i szyku w najtrudniejszych warunkach, w bitwie najmężniejszej, jest już w Brygadzie. Był on od dawna w III batalionie majora Śmigłego. Trzeci batalion stanowi jak gdyby gwardię I Legionu. Tam, gdzie uderza Śmigły, tam musi być wynik dodatni, tam, gdzie on gospodaruje, ład. Major Śmigły należy do rzędu tych twardych oficerów piechoty, na których nigdy nie znać zmęczenia, którzy nigdy nie są niespokojni, a walkę prowadzą po prostu jak wykład treściwy. Po kilku dowodach nieprzyjaciel porzuca potrójne okopy i rozumie naukę – na długo.

Potem ci – którzy są żywą pieśnią polskiego oręża, niemilknącym wspomnieniem serca, źródłem najlepszych marzeń, laurem kwitnącym i wiecznie młodym tętnem polskiego boju – ułani!

Ułani, których – jak się sam wyraża rotmistrz Belina – kleił w ogniu po jednemu, po dwóch, aż do obecnego splendoru dwóch szwadronów. Dziś jest to stary, doświadczony oddział. Żołnierze ci nie wiedzą, co to znaczy czegoś nie znaleźć lub nie znać jakiejś drogi, lub nie trafić, lub w ogóle czegoś nie móc.

Furia i spryt cechuje każde poruszenie się tej kawalerii. I to wszystko koń w konia, chłop w chłopa, oficer w oficera! Belina jedzie przodem zwięzły, zwarty w sobie, rzekłbyś, wcielenie energii i szybkości. Srogimi oczyma patrzy przed siebie drapieżnie, niczym żbik.

Lisowczyk, jakże go nazwać inaczej, Lisowczyk!

Za nim ogromny porucznik Dreszer z piersią pod pancerz urodzoną, mąż twardy, gwałtowny, honorny, istny smok, gdy rusza do ataku. Albo podporucznik Lewandowski z tym szelmowskim, kochanym uśmiechem w najgwałtowniejszym ogniu. Albo wielki podporucznik Wieniawa, tyleż mężny co dowcipny – zaś dowcipem całą brygadę do śmiechu skłonić potrafi. Albo młody, uroczy, piękny porucznik Grzmot jeżdżący wśród kul jak na garden-party, elegancki a nieustępliwy – za nic.

Albo... ci wszyscy, których wymienić już niepodobna, ci bezimienni. Stwarzają wzniosłość szeregu, a nikt o nich nie wie, stanowią, iż nieprzemierzony jest skarb zasługi i nieprzebraną miara zasługi.

Ci wszyscy od krańca oddziału po kraniec, którzy sprawiają, iż szczytna duma, jak gwiazda, płonie nad szeregami, a sława ojców opuszcza słynne oddale i czynem zwołana wraca żywa między synów mężną gromadę.

Sławek – kpt. Śniadowski – kpt. Brzoza

Ktoś z tych ludzi, dla których wojna będzie już tylko łatwym aktem, uroczystością nieomal zewnętrzną w stosunku do pracy i roboty, jaką położyć należało dla powstania uroczystości – dla przygotowania wojny.

Wielkie słowo narzeczeństwa a ślub, czyn – a gest... Jeden z tych ludzi, co powstali z uporu i cierpliwości Piłsudskiego – kwiaty żelazne...

Nie ma strachu, nie ma męki, nie ma braku, nie ma nastrojów... Bieżące hasła są wodą bieżącą, geometrycznie ścisła ekonomia – żelatyną, nie ma zbytku czy rozkoszy, która by mogła na drodze stanąć...

Przypatrując się robocie Sławka, pochodowi tej duszy zawartej w jasności i w zwykłości chciałoby się krzyknąć: Odpocznij, zatrzymaj się!

Lecz nie i nie, w tym nie mogło być zatrzymania... Te kwiaty żelazne, rozrastając się, zwyciężają wszystko, tak jakby nareszcie ich kielich twardy a potężny miał wmieścić w sobie wszystek wonny błękit nieba Ojczyzny...

Jest to kwiat kuty w ogniu, hartowany żarem niepokoju, studzony przeraźliwie i raptownie w wodach śmierci, bity obuchem szalonego marzenia tłumów...

Wola stalowa, wyrastająca z rozpaczy niewolnego piasku... Kwiaty – niechże się spełnia porównanie – dziergane tokiem życia, strzępione, och strzępione!... Człowiek poszarpany ogniem na strzępy, zaś we wnętrzach tego poranienia – roziskrzony duch...

Lecz przecie nie ma cierpień, zaś upadek nieznany tu jest, obcy. Nie przeto tedy zrasta się ciało, iżby spocząć, lecz aby świadectwo dać, że nie ma i nie może być żadnego ciosu i żadnego kalectwa przeciw woli...

Po ogromnym okresie walk rewolucyjnych jest Sławek głównym pracownikiem w Skarbie Wojskowym. Zebrać wiele pieniędzy na broń, na ogień i znów iść po nowe rany, a jeśli chwila nie nawinie się sposobem, wydać życie z tymi pieniędzmi... Oszczędności, skąpstwu ludzi leniwych tłumaczyć rzecz wspaniałą skromnie i trzeźwo w płaszczu z krwi i bólu, łyskając twarzą surową, od blizn błyszczącą jak pocisk wzniosłego gniewu. Z wyraźnym godłem walki w rysach taić za kordonami to, co wypisane jest na zawsze chwalebną szramą na obliczu.

Więc nie dziwota, żołnierze, że nasz mundur nosi Sławek, jak żaden z nas nosić go nie potrafi. Mundur, który dla nas jest strojem walki, jest dla niego szatą godową, bo walka, którą wiedziem teraz, jest weselem w porównaniu z tą, jakiej przed nami Sławek był pierwszym żołnierzem.

Nie widzicie go na czele batalionu, a widać go i tu, i tam, jest wszędzie... Zjawia się, znika, jest wszędzie czuwający, iżby się rozrastał na niezaradnej polskiej krainie kwiat kuty w ogniu, hartowany żarem niepokoju, iżby ze słabości niewolnego piachu wyrosła korona prosta... godna jak szczęście strzału, jak cios odparty, jak po walce ręka na bijącym złożona sercu – jak to, co się opowiedzieć nie da – jak Ojczyzna.

Zdaje się czasem, że Ojczyzna to tylko przezwyciężenie własnej słabości. Przezwyciężenie największej polskiej słabości – sporu, waśni partyjnej...

A gdy się to zdarzy w dojrzały letni dzień, gdy się to odbywa wśród ludzi dzielnych i czynnych w obowiązującym czasie wojny, ile wzruszeń, ile starych grzechów – odrobionych...

Tak właśnie potoczyła się sprawa między nami a kapitanem Śniadowskim.

Główna kwatera stała w Miechowie, poszczególne oddziały parły naprzód. Wtem na rynek, na ten stary miechowski rynek, który kiedyś szturmowali powstańcy, wjechał oddział modny i strojny w bogatym ordynku i szamerunku. Oddział, na którego widok nam chudym wilkom, ubogim oberwańcom, w głowie się mogło było zawrócić...

Jechali znużeni – kawaleria – jakby po zażartej bitwie, pośnięci na siodłach, ale rzemyk w rzemyk, spinka w spinkę, guzik w guzik błyszczące w słońcu – jedno pieścidło wojenne.

Na niebieskich czaprakach, wyciętych w stary szpic, granatowe litery – czegóż to były inicjały?...

Jechali, jak po zażartej bitwie, a tacy dostatni i zamożni, doprawdy z nieznanego dla nas świata.

Sokoli przyjechali. Zbuntowani Sokoli...

Parło do nas to bractwo gorącą forsą trzy dni i trzy noce. Ażeby już raz za sobą zostawić ten ul huczącej i opieszałej narady, ważki z uncją i z łutem różnych kamyczków obrazy...

Panicze – bo to wszystko wyglądało jak panicze – zlazłszy z koni, posnęli na schodach, we framugach, na bruku – jakby przez otwarte we śnie usta ogromną prawdą tchnący... A czoła w słońcu.

Kapitan Śniadowski – bo on ich tu przyprowadził – w pełnym rynsztunku wszedł do kwatery głównej, wyrżnął w ostrogi przed Komendantem, który go przyjął, jakby się dopiero co rozstali. Na popielatej od kurzu twarzy Śniadowskiego czerwieniły się bezsenne, krwawe oczy. Stał w izbie pod słońce, obwiedziony srebrną lamą blasku, ciężki i zamaszysty w rajtarskich rękawicach.

Piłsudski przyjął niespodziany meldunek spokojnie, nad falą wielkiej radości nie raczył ni sekundy zabawić, wyznaczył czas odpoczynku, miejsce na kwatery dla oddziału i rozciął wszystko przeszłe i całą przepaść spiął jednym, ostrym rzutem ręki, oddającej ukłon za ukłon posłuszeństwa...

Kapitan Śniadowski stał jeszcze chwilę na baczność, pyszny i groźny w nowym swym posłuszeństwie, jakby twardy goniec ze świata herbu i inicjału, który stare rozgadane tradycje oddaje w powołane, mocniejsze ręce.

Choć zresztą, gdzie się kończą dziś tradycje tej ziemi, gdzie rwą, a gdzie zaczynają?... Zostało w nas, w nas, czy w tym kruszcu, który by Polską zwać można, tyle różnych drogich kamieni – wtopionych jak w dzwon... Komu polska tradycja, nasz kruszec najcenniejszy, obcym być może, jeśli ów ktoś kocha słuszną walkę?

Jeśli wadliwie nawet mówi po polsku – tego mi komendant Brzoza za złe nie weźmie – to znajdzie inną wymowę, mocniejszą niż słowo – znajdzie wymowę ognia... Komendant Brzoza nie wypowie czterech wierszy, byście w nich cudzoziemskiego nie słyszeli akcentu, lecz posłuchajcie jego polskiej, jakże polskiej retoryki, gdy wam wytoczy armaty na otwartą pozycję i zacznie bić!

Jakież to donośne, jakież świetne deklamacje!

Armatki były stare i złe jak złe stare psy. Armatki prochem dymnym strzelające każdym strzałem zdradzały swą pozycję. Strzelać z nich znaczyło tyle, co wątpliwą śmierć zadając, skrzydłami dymu pewnej śmierci drogę ku sobie pokazywać. Wozić je i taszczyć znaczyło tyle, co toczyć kamień Syzyfa. Narychtować tę zbieraninę w obliczu nowych, świetnie zbudowanych, znaczyło tyle, co na kucykach iść w zawody z końmi pełnej krwi.

Więc nie iść w zawody?

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.