41,60 zł
Cykl powieściowy inspirowany barwną historią kresów południowo-wschodnich.
Galicyjskie Kresy w XIX wieku to mozaika, jakiej świat nie widział. Na jarmarku słychać tyle języków, co na budowie wieży Babel, z każdej kuchni dolatują odmienne zapachy, na każdej zabawie gra inna muzyka i rozmaicie biją dzwony wzywające wiernych na nabożeństwa.
Choć ludzie są różni, łączy ich wspólne doświadczenie – bieda.
Nadzieję na zmianę przynosi nafta.
Kacper Wolat ma dość własnej chałupy, wypełnionej babską gadaniną. Marzył o synu, który przejąłby po nim kuźnię, tymczasem powołał na świat siedem córek. A choć i charakter, i rękę kowal ma ciężką, to z tyloma kobietami poradzić sobie nie może. Zatrudnia się przy wydobyciu nafty, nie dla zarobku, ale dlatego, że potrzebuje spokoju.
Dorastające Wolatówny jedna po drugiej opuszczają rodzinną chatę. Nie po to jednak, by szukać mężów. Polują na naiwnych, którzy chętnie oddadzą uroczemu dziewczątku uciułane pieniądze. Panny oszukują w kartach, kradną i wymykają się władzy, ślącej za nimi listy gończe.
Tak niepokorne istoty los może zaprowadzić do więzienia albo przed ołtarz. Czasem trudno powiedzieć, co gorsze.
Kasia Bulicz-Kasprzak – mieszka pod Warszawą w domu wypełnionym książkami. Czas wolny najchętniej spędza na czytaniu i spacerach ze swoimi nieco ekscentrycznymi psami. Uważa, że własny gabinet to najfajniejsze miejsce, w którym zdarzyło jej się pracować, dlatego nie zamierza zamieniać go na nic innego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 576
Copyright © Katarzyna Bulicz-Kasprzak, 2025
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcia na okładce
© Freepik
© Karina Kiel/Trevillion Images
Zdjęcie autorki
Aneta Mikulska//Patrzę kadrami
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8391-635-4
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Królestwo Galicji i Lodomerii,
piąty rok panowania cesarza
Franciszka Józefa (1853).
Trzynaście mil od Stanisławowa,
dziewięć od Kołomyi. Sierpień
Ponieważ każdą swoją opowieść zaczynał słowami: „Gdzie to ja nie był, czego to ja nie widział”, zwany był przez jednych Gdzieżesiem, a przez innych Czegosiem. Tego dnia przybył do wsi razem ze zmierzchem, w porze, jakżeby inaczej, ostatniego posiłku. Miał ów włóczęga jakiś szósty zmysł, który mu podpowiadał, kiedy jeść dają.
Słońce, ten piec niebieski, stygło powoli. Kula z żółtej robiła się czerwona, niebo, choć na zachodzie gorzało czerwienią, na północy miało już barwę tych delikatnych dzwoneczków, całe lato kryjących się w wysokich trawach.
I to właśnie z północy szedł Gdzieżeś. Tobołek z całym swym dobytkiem niósł zatknięty na końcu długiego kija, który kiedyś był grabową gałęzią. Kij ten, tak wypolerowany skórą dłoni, że aż błyszczał, zwykle służył wędrowcowi za kostur. Czasem, jak dziś, zawiesił na nim swój niewielki bagaż. Bywało, że kij stawał się bronią, gdy jakiś wiejski kundel próbował skubnąć zdrożonego wędrowca w chudą, brudną łydkę.
Poza tobołkiem i kijem miał kapelusz, będący nim tylko z nazwy, bo kawał filcu, wciąż moczony deszczem i suszony słońcem, dawno stracił swoją szlachetną formę. Przypominał teraz podpłomyk, świeżo zdjęty z blachy przez młodziutką gosposię. Ten i ów chciał ofiarować Gdzieżesiowi swój stary, wciąż jeszcze dobry kapelusz. Odmawiał, uparcie powtarzając, że ten, który ma, rzetelnie służy, a do głowy tak się ułożył, jakby z niej wyrósł. Słysząc takie słowa, ludzie wzruszali ramionami. Dziwak był z tego Gdzieżesia. Nieszkodliwy, ale jednak dziwak, bo kto to widział, żeby tak po świecie się włóczyć, i to jeszcze w takim kapeluszu? Strach, co tam ludzie mogą pomyśleć o tutejszych. I za czym się tak włóczy? Czy to mu źle było w chałupie siedzieć? Tyle że nikt nie wiedział, gdzie ta jego chałupa. Mówił o sobie, że tutejszy. Czy prawdę gadał? Owszem, znali go tu wszyscy, ale czy był ktoś, kto pamiętał Gdzieżesia dzieckiem? Mówiono o nim, że szpieg, co pisma przez granicę nosi, tyle że nie wiadomo, czy dla cesarza, czy dla cara. Potwierdzeniem tego mogły być wezwania z dworu. Może o politykę chodziło, a może pan hrabia, choć kazał się tytułować jaśnie oświeconym, jadł z białych talerzyków i nosił koszulę jedwabną zamiast samodziałowej, był takim samym człowiekiem jak tutejsi – ciekawskim? Przecież takich wieści, jakie przynosił Gdzieżeś, to nawet w tych jaśniewielmożnopańskich gazetach nie było.
Dlatego też przybycie wędrowca stanowiło nie lada wydarzenie, równie ciekawe jak wesele, a ciekawsze od śmierci, bo ta zdarzała się w biednej wsi tak często, że już ludziom całkiem spowszedniała.
Pierwszy Gdzieżesia wypatrzył Miśko od Jakubka. Zaraz dał znać i Jakubkowa wybiegła na gościniec, by, jeśli zajdzie potrzeba, siłą wędrowca do swojej chałupy zaciągnąć. Niestety, gruba Marciocha była szybsza. Jak do roboty, to ledwo jedną marchew z ziemi wyciągnęła, a już odpoczywać musiała pół dnia, a jak Gdzieżesia do siebie zaciągnąć, to i siłę miała, i szybkość, i spryt. Jakubkowa plunęła z obrzydzeniem w stronę Marciochy, ręce wytarła w zapaskę i zła jak osa wróciła na swoje podwórko.
A niech tam, mówiła do siebie, niech tam ludzie idą do Marciochy, niech oglądają osmolone saganki i ten bajzel, co go ma w chałupie, leń i ciućmok zafajdany.
Ledwo przekroczyła próg swojej chałupy, od razu zdzieliła syna chochlą. Chciała w łeb, ale odskoczył i trafiła w plecy. Dobre i to, na przyszłość będzie pamiętał, że jak Gdzieżeś zjawia się we wsi, to nie trzeba przybiegać z wieścią, tylko łapać tamtego za wystrzępiony rękaw i siłą ciągnąć do ojcowskiej chałupy.
– Gębę se opłucz – nakazała synowi. – Tylko ślipia błyszczą. I włosy przegarnij, bo wyglądasz jak leśne didko. A wody nie porozlewaj! – upomniała.
Skaranie z tym chłopakiem. Wszystko trzy razy trzeba mu powtarzać, a na koniec wychodzi, że coś zrobił nie tak, jak należało. Włóczyć się z chłopaczyskami i fujarki z trzciny czy wierzby strugać, o!, do tego miał dryg. Żeby się do roboty jakiej wziąć? – o to, to nie. Wyręki z niego nijakiej nie było.
Może jeszcze zmądrzeje, pocieszały kumoszki, gdy przed nimi żale wylewała. Może to jakiś boży zamysł? Jakubkowa nie widziała w tym zamysłu, tylko pokutę dla siebie. Z szóstki dzieci, które na świat wydała, tylko to jedno jej zostało – najbrzydsze, najgłupsze i najbardziej szkudne. Przecież córeczki takie miała, śliczniuteńkie, grzeczniuteńkie, jak te aniołeczki, co je w kościołach na sufitach malują. Przyszła zaraza i dzieci jedno po drugim pomarły. Smutek został i serce na strzępy podarte z żalu. Inne matki szybciej z żałoby wychodziły. Mówiły sobie, że ich dzieciątkom lepiej u Pana Boga, że tam aniołeczkami są, głodu, zimna i chorób nie cierpią, mają za to ciepło, jasno i wesoło. Jakubkowa próbowała siebie przekonać, że jej dzieciom w niebie lepiej, jednak nie potrafiła. Dzieciom to zawsze przy matce najlepiej i tyle. Tęskniła za nimi, wzdychała i przeklinała łono, co wyschło i już żadne dzieciątko z niego wyjść nie mogło.
Śniły jej się czasem. Raz przybiegły i wołały jedno przez drugie: „Mamo, mamo, a napiecz nam kukułek. Na kukułeczki przyjdziemy”. Rano wstała i upiekła. Nikomu dotknąć nie pozwalała. Czekała dzień, drugi, trzeci. W końcu pokruszyła i poszła za łąkę w las. Tam rozrzuciła.
– Czy ty ze szczętem zdurniała? – zapytał Jakubek, a ona guglę z pleców zdjęła i zaczęła go okładać. Krzywdy nią zrobić nie mogła, tyle że swojej złości i żalowi upust dała.
Z zazdrością patrzyła na te matki, które wianuszek dzieci otaczał. Szczególnie Stasiuni Kacprowej zazdrościła. Może to, co tamta cierpi, złymi myślami Jakubkowej sprowadzone? E, nie. To tak być nie może, by myśl zła na kogoś nieszczęście sprowadziła. Gusło, czar, ziele to tak, ma moc, ale co w głowie jest, to w głowie pozostaje. Ot, zwyczajnie każda z nich swój krzyż niesie, tyle że każda inny. Jakubkowa jest matką, która straciła dzieci, a Kacprowa… Jeden Pan Bóg na niebie wie, co z Kacprową będzie. Myśleć o tym nie ma co. Trzeba zapaskę czystą zawiązać, guglę na plecy zarzucić i biec do chałupy Marciochy, dobre miejsce zająć. Jak sobie Gdzieżeś podje, to opowiadać będzie. Tak jak on opowiadać to nikt na tym świecie nie umiał. Jakby tak pop który albo klecha prawił, toby świątynie w szwach pękały.
Narodu już się napchało, że palec trudno było wcisnąć, ale Jakubkowa nie z tych, co grzecznie na końcu stoją. Komu starszemu to ustąpić mogła, ale nie tym wysztafirowanym pannicom. Przecież one tu przyszły nie po to, by słuchać, tylko by pozwalać chłopakom łapska pod spódnice pchać, bo w ciasnocie nikt nie zauważy, co się między młodymi wyprawia.
Gdzieżeś siedział na stołku, kolanami podpierając miskę z mamałygą. Drewniana łyżka raz po raz stukała w dno. Na stole leżał małaj, obok niego stał kubek z mlekiem i koszyk, do którego wioskowi wrzucali od siebie, co kto miał. Jakubkowa dojrzała trzy rumiane jabłka, piernik, dwie cebule, osełkę masła, kawałek słoniny i twardy, dobrze uwędzony serek. Ona przyniosła dwa gotowane na twardo jajka. Z dumą położyła je w koszyku. Duże były i skorupkę miały ciemną, bo kurki dobrze odżywione. Nie to, co u niektórych, bladziochy takie. Młynarzowa kiedyś mówiła, że kolor skorupki to od kury zależy, nie od karmienia, ale co ona tam wiedziała. Jajko jak człowiek, jak zdrowy, to rumiany, a jak blady… to Święty Boże nie pomoże, ot co.
A Kacprowa to biała była jak ten świeży śnieg. Skóra taka przezroczysta, że żyłki widać jak niebieskie niteczki, jakby ją tam od środka ktoś pofastrygował, ale za słabo i szwy puściły, tylko patrzeć, jak się rozpruje i rozleci.
Jakubkowa przeżegnała się ukradkiem. Najświętsza Panienko, ulituj się nad nią i nad tymi jej dziećmi, i daj jej zdrowie. Przecież nie z takich opresji ludzi wybawiałaś. Mało to się człowiek o uzdrowieniach nasłuchał? Ledwo zeszłego lata, jak Gdzieżeś był we wsi, to gadał o jednym takim chłopie, co mu drzewo na kulasa spadło i połamało na trzaski. Umarłby chłopina, ale jakiś młody człowiek na letnisku tam był, mienił się takim, co to na doktora się kształci. Raz-dwa poskładał kości i chłop żyje, a byłby umarł. A przecież taki młody, to co on tam wie? Narzędziem w rękach boskich był i tyle. Teraz trzeba jakiegoś narzędzia, które pomoże biednej Kacprowej.
Rozgłośne beknięcie rozległo się w izbie, Gdzieżeś skończył posiłek. Miskę odstawił, łypnął na koszyk i uśmiechnął się zadowolony. Odchrząknął, już miał zacząć mówić, gdy ciżba zafalowała, rozstąpiła się jak Morze Czerwone przed Mojżeszem, by pozwolić podejść do stołu dziewczynce z dzieckiem na ręku.
Czując wzrok wszystkich, zaczerwieniła się i szybko włożyła do koszyka długi na pięć cali kawałek kiełbasy. Pieniążki chciała wrzucić tak, by nikt nie zauważył, ale monetki zadzwoniły jedna o drugą. Zbiorowe westchnienie wypełniło izbę. Dziewczynka przycisnęła dziecko do piersi i cofnęła się, chcąc się skryć między ludźmi. Jednak tym razem ciżba się nie rozstąpiła. Stała więc tak przed nimi wszystkimi.
Gdzieżeś się podniósł, położył jej rękę na ramieniu i wskazał stołek. Podziękowała skinieniem głowy, poprawiła tłuściutką dziecięcą nóżkę, która opasywała jej biodro, i usiadła. Gdzieś koło pieca rumor się zrobił i ktoś stamtąd podał zydel, bo w głowie się ludziom nie mieściło, by Gdzieżeś gadał na stojąco. Był on biedak, obdartuch i dziwak, a jak ze wsi odszedł, gadano o nim przeróżne rzeczy. Ale gdy się pojawiał, gdy prawić zaczynał… Wtedy stawał się kimś ważnym. Wtedy kochali go i szanowali. Bo jakże nie szanować kogoś, kto dzień zwykły zmienia w święto? Kto prawi o wielkich miastach tak, że choć człowiek nie widział tego, a pewno i nie zobaczy, to czuje się tak, jakby tam był. Kto słowem potrafi zmienić nastrój, by zmęczeni, głodni, spracowani stawali się nagle radośni i syci. Kiedy Gdzieżeś mówił, był ich skarbem najcenniejszym.
– Powiem wam, że czas niespokojny na świecie – zaczął. Głos miał ładny, melodyjny, męski i młody. Choć z wiecznie umorusanej, zarośniętej gęby trudno było wiek wyczytać, pasma siwizny w brodzie i włosach wyraźnie mówiły, że człowiek ten nie ma już lat dwudziestu. Głos jednak przeczył takim domysłom; jasny, klarowny, sprawiał, że gdybyś nie widział, a tylko słyszał mówiącego, pomyślałbyś, że to prawi młodzieniec. – Gdzie to ja nie był, czego to ja nie widział, i tygodnia by zabrakło opowiedzieć. Jedno z tego wszystkiego, co się na świecie dzieje, wynika. Otóż, bracia moi, świat się kończy. Wszystko, o czym Święty Jan Apostoł mówił, że znakiem jest kresu czasów, to się dzieje. Tu u nas tego nie widać, bo wioszczyny pochowane w górach, a ludzie pobożni i pracowici. Ale na świecie to się wyprawia, oj, wyprawia.
Trzydzieści siedem głów pochyliło się, gestem potwierdzając, że się wyprawia. Trzydzieści siedem piersi westchnęło ze smutkiem. Nie westchnęła tylko dziewczynka, zajęta dzieckiem, dziecko, zajęte próbą wepchnięcia do ust krajki, którą opiekunka miała związany warkocz, i Jakubkowa, jak w obraz wpatrzona w te dwie istoty, tak bardzo potrzebujące matczynego serca.
– O Szeli naszym, o chłopskim królu Jakubie nam powiadaj – poprosił ktoś.
– Za samo takie gadanie do katusza można iść – upomniał tamtego Gdzieżeś. – Pańskich szpiegów nie brak. – Zebrani pomrukiem dali wyraz złości na takie posądzenie. – Inna sprawa, że z niego prawdziwy król. Nie taki, co to z urodzenia na tronie siedzi, ale taki, co miłością ludzi wybrany.
Zamilkł, a jego słowa takie zrobiły wrażenie na zgromadzonych, że nikt nie tylko się odezwać, ale nawet odetchnąć nie śmiał.
– Widziałem się z nim.
Choć Gdzieżeś wypowiedział te słowa szeptem, wszyscy słyszeli, taka cisza panowała w izbie. Może mucha, która zwabiona zapachem przypalonej kaszy wpadła do izby, zabrzęczałaby, mącąc tym nastrój, ale chwilę wcześniej dokonała żywota, zgnieciona długimi palcami Józwy od Maryny. Ten to miał spryt do chwytania wszystkiego, co latało i brzęczało.
– Gadał co? – Ktoś w końcu odważył się zapytać.
– Co miał nie gadać. On już taki jest, że do każdego człeka gębę otworzy i te parę słów wypowie. No, chyba że ten człek to jakieś panisko. Na takich to on nawet nie spojrzy.
– No wiadomo.
– Zwłaszcza że panowie szlachta polska bardzo na jego życie nastają. Ślą pachołków.
Ludzie zamruczeli oburzeni.
– A tak! Ile razy biedak był pobity, to nie sposób zliczyć. Raz tak, że ledwo się z ran wylizał.
Oburzenie wzrosło, pomruki pełne były gniewu.
– Zapytacie: „Za co oni tak na niego nastają?”. I słuszne to pytanie, każden jeden, nawet taki malec – tu wskazał na dziecko trzymane przez dziewczynkę – wiedzieć powinien, że z dwóch prostych powodów. Jeden jest taki, że Szela to dobry cesarski poddany, drugi zaś taki, że gdy sprawiedliwości dla siebie w szlacheckim sądzie nie mógł wywalczyć, to sam ją wymierzył. Panowie szlachta to szczególnie nie lubią tych z nas, co mają odwagę im się przeciwstawić. Jesteś chłop, to zza swego płotu nosa nie wystawiaj, a wystawisz, to ci go przetrącim. Poprzedni cesarz nam poluzował, to co? Nie jeździli do niego, nie krzyczeli, że są w prawie, a chłop, jak ten koń, ma mieć pana i na swój grzbiet go brać, ilekroć ten rozkaże? My panów mamy słuchać, ale oni sami na Węgry pobiegli, by razem z Madziarami przeciw prawowitej władzy się buntować. A powiadam wam, nie za rok, nie za dwa, ale za pięć albo siedem to samo będzie w Rosji. Niech tam tylko pogoją się rany z trzydziestego roku. Tacy oni już są, ta polska szlachta, tylko by burdy wszczynali. Nic to dziwnego, zamiast za robotę się wziąć, innymi się wysługują, chłopem w polu, Żydem w karczmie, lutrem w rzemiośle. Jak żył Jakub? Ot, jak każdy z nas, z jedną koszuliną na grzbiecie, jedną chudobką w obórce. Jeszcze to mu chcieli zabrać. A jak się postawił, to gwałtu rety!
– Opowiedz, jak to było, jak szlachciców zarąbał – poprosił ktoś głosem aż drżącym z niecierpliwości.
– Czy ja o tym nie gadał? Co i przyjdę do was, to o tym gadam.
– Może to na innej wiosce, u nas raz tylko.
– Raz to mało? Ale wam powiem. Jutro wam powiem. Zaraz po obrządku przyjdźcie, to opowiem, bo to długa gadka, a ja zdrożony, śpik mnie morzy. Dziś coś krótszego, bo już się ściemnia.
Spojrzał w małe okienko, ozdobione firaneczką z bibułki, w wymyślne wzorki powycinaną. Może Marciocha nie była najlepszą gospodynią w wiosce, może garnki niedoszorowane na kuchni stały, ale do wycinanek dryg miała jak mało która. Podpatrzyły to baby u arendarza, co na święto do szybek kleił figurki z białego papieru wycięte, i teraz jedna przez drugą zdobiły chałupy bibułkami.
– W różnych miejscach bywałem ostatnio, a czego to ja nie widział, to wypowiedzieć nie sposób, ale że za oknem ciemno się robi, to jedną niezwykłą rzecz wam powiem. Byłem ja we Lwowie.
– Podobno tam pięknie – wyrwało się Jadwini, córce młynarza. Młode to jeszcze było, głupie dziewczę, nienauczone, co wypada, co nie. Kilka syknięć, w tym matczyne, i już na zawsze zapamięta, by nie przerywać, gdy starszy mówi.
– Pięknie, pięknie. Czemu by miało być brzydko? Wiele ja miast widział, i to wam powiem, że w każdym znajdzie się coś ładnego i coś brzydkiego. Tam, gdzie bogaci mieszkają, to domy jasne, drzewkami obsadzone, a furtki z żelaza z takimi wywijasami – pokazał ręką, by lepiej rozumieli. – A tam, gdzie biedota, to buro i smród. Tyle że nie o Lwowie ja wam chciał powiedzieć, a o tym, co się tam wydarzyło, a czegom był świadkiem na Łyczakowie. Jest tam taki jeden lazaret, nazwy wam gadał nie będę, bo i tak zapomnicie, tamtejsi gadają na niego pijarski, bo dawniej ojcowie pijarzy tam ludzi leczyli. Do owego lazaretu przywieźli niejakiego Władzia Choleckiego, a chłopina już się kończył. Znany lwowski lekarz, doktór Zaorski, mówi, że zrobiłby reperację… reperacja to takie rozprucie człowieka i zajrzenie do środka, by zobaczyć, co w kiszkach nie sztymuje.
– Przecie jak człeka rozprują, to on już skończony.
Słowom Antka towarzyszyły pomruki, bo w końcu wszyscy dobrze wiedzieli, co się z człowiekiem stanie, gdy jego brzuch nadzieje się na cudzy nóż.
Gdzieżeś roześmiał się, a śmiech ten wyrażał zrozumienie dla braku wiedzy o świecie, której przecież mieszkańcy małej podolskiej wsi mieć nie mogli.
– Gdybyś ty albo nawet ja brzuch rozharatał, tobyśmy jego właściciela żywota pozbawili, jak nic. Inna sprawa taki medyk, co się latami kształci. On umie rozszyć i zszyć, a szew taki mocny, że niejeden krawiec mógłby się uczyć.
– Kształconemu czy nie, ja bym tam nikomu nie dał grzebać mi w bebechach. Dałbym po łapach i tyle.
Tym razem w śmiechu brzmiało politowanie.
– To ty myślisz, że oni tak na żywca tną? Toż wiadomo, że każden jeden, w którym choć trochę życia się tli, uciekałby, gdzie pieprz rośnie. Dlatego dają taki gaz, co się od niego śpi, a nic nie czuje ani pamięta. I temu biedakowi by tego gazu dali i naprawili, co tam mu się popsuło, gdyby nie to, że noc ciemna była. I ten doktór tak powiedział: „Na reperowanie za ciemno, a do rana nic z człowieka nie będzie. Wyzionie on ducha”. Wszyscy w płacz, zwłaszcza żona, prawie wdowa, zawodzi i o ratunek błaga. Doktór ręce rozkłada. Wtem zjawia się pigularz, co w aptece Pod Złotą Gwiazdą proszki na ból brzucha sprzedaje. I tak pyta: „A jeśli ja sprawię, panie konsyliarzu, że noc ciemna dniem się stanie, zratujesz tego biedaka?”. „Co mam nie zratować?”, tamten na to. „Nie ma takiej siły, by jasność się zrobiła, chyba że tysiąc świec, ale te migają i kopcą. Lampy olejowe jeszcze lepiej kopcą, ciemno się od nich robi i zaduch”. „Mam ja lampę swoją, mojego własnego wymysłu. Nie kopci ona, nie mruga”. „To dawaj tej lampy, bo nam się biedak kończy”. I aptekarz, on się pisze z imienia i nazwiska Ignacy Łukasiewicz, przyniósł lampy. I jasno się zrobiło jak w dzień. Doktór zaraz cierpiącego uzdrowił. A gdy już ręce z posoki obmył, to pyta: „A coś tam pan nalał do tej lampy?”. I słyszy w odpowiedzi, że nafty. „Cóż to jest ta nafta?”, zapytuje dalej doktór. „To jest mój i pana Jana Zeha wymyślunek, z oleju skalnego uzyskany. Naftą nazwany na wspomnienie Persów, którzy w dołach przechowywali wieczny płomień. Taka studnia z ogniem z perska zwie się nefoi, a po naszemu nafta”.
– Kto to jest Pers? – zapytała Jadwinia.
– Taki człek, co mieszka daleko na południu. Znałem jednego Persa, Dariusz mu było na imię, miał statek. – Gdzieżeś zamilkł, zamyślił się, nad czymś dumał. W końcu podniósł wzrok i powiódł nim po izbie, całkiem już pogrążonej w ciemności. – Gosposiu, a dajcie no tu światła. Więcej światła.
Zaszurało. Marciocha z sapaniem przepchnęła się do pieca, pogmerała w koszałce i wyjęła z niej świecę z petroleum. Świecznik przekazywano z rąk do rąk, w końcu postawiono go przy Gdzieżesiu. Rozchybotany płomień oświecał jego twarz, jednak wszystko, co choćby o dwa łokcie dalej, tonęło w szarości. Czarny dym, wznoszący się ku powale, wyglądał, jakby go kto węglem narysował.
– Ostatnie to dni tej świecy, możecie mi wierzyć albo nie. We Lwowie nikt już ani świec, ani olejów nie używa. Wszyscy świecą naftą.
– I powiadasz, że ona z oleju skalnego?
– Ano z oleju. Tego samego, co go u nas po górach wykopują i beczkami po okolicy rozwożą do smarowania osi.
– Nieprawdę gadasz.
Wszyscy odwrócili się w stronę Antka. Kto on taki, by Gdzieżesiowi kłamstwo zarzucać? Co on widział? Co o świecie wie? Dalej niż w Zaleszczykach w życiu swoim nie był.
Choć zarzuty wyrażono tylko spojrzeniami i cichymi pomrukami, Antek doskonale je zrozumiał.
– Co tak gały wytrzeszczacie? Wierzycie w każdziutkie jego słowo, jakby on jaki święty był. A o tym, co się dzieje, jak olej skalny z ogniem się pożeni, to nie wiecie? Bo to raz się zapaliło? A czemu Jakubek paluchów nie ma? Beczkę z mazidłem za blisko ognia postawił. Dobrze, że z życiem uszedł, bo chałupę to od razu do stóp Świętego Piotra zaniosło.
Wielu pamiętało to wydarzenie. Co Jakubkowi do łba strzeliło, żeby beczkę z olejem do chałupy zataszczyć? Najtęższa głowa nie zdoła wymyślić odpowiedzi na takie pytanie, sam nieszczęśnik zaś tak się przeląkł, że nie tylko owego wydarzenia, ale i wszystkiego innego nie pamiętał. Z czasem przypomniał sobie swoją babę, gospodarstwo i życie całe, ale wybuchu i tego, co działo się tuż przed nim, nie pamiętał. Ten i ów snuł przypuszczenia, że Jakubek pamięć utracił nie po wybuchu, ale przed nim i to zamroczenie było przyczyną, że beczkę zataszczył do izby. No bo jak inaczej to wyjaśnić, skoro wszyscy wiedzieli, co się dzieje, gdy olej skalny się zapali. Było też paru takich, co winę za całą sprawę zrzucali na okowitkę. Tak to już bowiem jest, że jakie by nieszczęście na ludzi nie spadło, zawsze znajdzie się ktoś, co w gorzałce upatruje winy. Ale przecież to nie gorzałka kazała Jakubkowi beczkę do chałupy wnieść i ustawić ją blisko paleniska. Skoczyła iskra i było po wszystkim. Zapłonęło, huknęło i poniosło brusy ze strzechą do nieba.
Gdzieżeś skinął głową. Znał i on tę historię. W niejednej wiosce ją opowiadał, ku ogromnej uciesze słuchaczy, którzy nadziwić się nie mogli, że istnieje na świecie taka bezmierna głupota.
– A ty myślisz, jeden z drugim, że taki prowizor, co lek na głowę albo na kiszki potrafi w moździerzu utłuc, to nie wie, że olej skalny wybucha? Każden jeden, nawet takie malutkie dziecko – tu znów wskazał na malucha trzymanego przez dziewczynkę – wie, że wybucha i trzeba z nim ostrożnie. Przecie pan Łukasiewicz uczony. Z Krakowa przybył. I w katuszu rzeszowskim i lwowskim siedział. A to wam powiem, że dwie są na świecie najlepsze szkoły. Uniwersytet, gdzie się człek zapoznaje z wiedzą książkową, i katusz, gdzie nabywa wiedzy życiowej. Dzięki tej mądrości zamienił olej w paliwo do lamp, choć jeden starozakonny z okolic Borysławia chciał go ozłocić, jeśli zamieni ten ziemoród w gorzałkę. Powiadam wam, ludzie, że nie minie rok, a i tu w każdej chałupie będzie świeciła lampa naftowa, tak jak to się już dzieje we Lwowie. I to jeszcze wam powiem…
Trzymane przez dziewczynkę dziecko, które zaledwie chwilę wcześniej słodko sobie spało, ssąc gałganek z makiem, nagle obudziło się ze straszliwym krzykiem. Dziewczynka podskoczyła, zaczęła bujać maleństwo, by je uciszyć, ale ono zamiast przestać, coraz głośniej gwałtowało.
Matczyne serce kazało Jakubkowej ręce do dziecka wyciągnąć. Mówiło, że nikt inny, tylko ona zdolna jest przynieść ulgę maleńkiej istotce, że wystarczy do piersi przytulić, ukołysać, ogrzać, nakarmić.
Niestety, dziewczynka, widząc wyciągnięte ręce, zerwała się i uciekła z izby.
Wypadła na podwórze. Choć wczesnojesienny dzień był ciepły, wieczór przyniósł ochłodzenie. Dziewczynką wstrząsnął dreszcz. Dziecko wciąż zawodziło.
– Cichaj, cichaj – prosiła, kołysząc je w ramionach. – Głodnaś, co?
Z żalem spojrzała za siebie. Gdzieżeś na pewno snuje kolejną barwną opowieść o szerokim świecie, której ona nie wysłucha. Trzeba wracać. Głód jest głodem. Może i udałoby się dziecko na chwilę uspokoić, ale później znów się rozkrzyczy. Nakarmić je trzeba.
Raz jeszcze się obejrzała. Miała w piersi takie uczucie, jakby coś na zawsze straciła, i ono sprawiało, że dziecko wydawało się cięższe. Jakież to dziwne. Gdy niosła je do chałupy Marciochy, ważyło tyle, co kubek jagód. Kiedy siedziała i słuchała, to zdarzyło jej się zapominać, że trzyma je w ramionach. Teraz, skoro przez jego płacz musiała wyjść i wracać, miała wrażenie, że taszczy worek żyta.
Na progu ojcowskiej chałupy stanęła zmordowana i zgrzana.
Po omacku przeszła przez izbę. Minęła kredens, piec, stół i ławę. Podeszła do drzwi, wiodących do alkierza.
– Reginia, to ty? – zapytała matka.
– Tak, mamciu.
– Gdzieś łaziła?
– Gdzieżeś przyszedł do wsi. U Marciochy siedzi i gada. Powiadał, że jest takie światełko…
– Nie wierz mu – przerwała matka. – To bajarz. Bujdy prawi. Ludzie głupi, to wierzą.
– Kiedy on tak mówi, jakby na własne oczy widział. To światełko to w jednym lazarecie…
– Tobie się wydaje, że takiego obdartucha jak Gdzieżeś do lazaretu by puścili? Oj, Reginia, Reginia, naiwna jesteś jak dziecko, a ty masz sześć lat. Jeszcze chwila i zaczną się chłopcy koło ciebie kręcić. Musisz mieć więcej rozumu, bo źle skończysz.
– Binka głodna. – Dziewczynka podeszła do matki i podała jej dziecko.
– Bo łazisz z nią po wsi, zamiast w chałupie siedzieć. Potrzymam, a ty kaszy podgrzej. Mleka dolej i dobrze rozgnieć, żeby grud nie było.
Reginka podeszła do pieca. Namacała hubkę i krzesiwo, zapaliła trzaskę, a od trzaski świeczkę. Na klepisku pod piecem leżała wiązka chrustu i trzy polana. Przez chwilę patrzyła na grube kawałki drewna. Nie, niech sobie leżą, patyczki wystarczą do podgrzania mleka.
Z alkierza rozległ się kaszel. Reginka na moment zamarła. Dopiero jak kaszel ustał, zabrała się do rozpalania ognia. Gdy tylko pojawiły się blade płomyczki, zgasiła świecę. Bo to od świecy, od tego zapachu ciężkiego, jakby gnilnego, i od czarnego dymu mamcia kaszlała. Na pewno od dymu.
Nie trwało długo, a słodki zapach podgrzanego krowiego mleka wypełnił izbę. Odstawiła kubek i z dochówki wyjęła saganek z kaszą. Choć gotowana rano, przez dzień całkiem zdębiała, a przy brzegach naczynia zrobiła się sucha i tak twarda, że trudno było wbić w nią łyżkę. Reginka zaczęła robić tak, jak podpatrzyła u Maryni. Tamta skrobała po wierzchu, zamiast odcinać kawałki.
– Nie hałasuj tak. Ojca zbudzisz.
– To ojciec w domu? – wyrwało się dziewczynce zupełnie przypadkiem.
– A gdzie ma być? To przecież jego dom.
Mogłoby się wydawać, że jego dom jest za płotem. Bo to był we wsi choć jeden człowiek, co się nie śmiał z tego, co się u kowala wyprawiało? Kowalowa urodziła drugie dziecko. Tak naprawdę trzecie, bo jedno tak było słabe, że tylko trzy dni przeżyło. A może czwarte, jeśli liczyć z tym, którego nie donosiła. Za czwartym razem, tak jak i za pierwszym, wszystko poszło dobrze. Dziecko było duże, tłuściutkie, a tak silne, że pierwszym swoim krzykiem pół wsi postawiło na nogi. Tyle że z kowalową coś się stało i zaniemogła. Po połogu długo nie wstawała, a i teraz, choć córeczka miała już prawie osiem miesięcy, matka więcej czasu spędzała w alkierzu niż przy robocie.
Kowal zatrudniał dwóch parobków. Gdy kowalowa z sił opadła, trzeba było jeszcze kogoś nająć do pomocy przy dzieciach i kuchni. Daleko nie szukali, za płotem mieszkała Józefka Hryćko z jedyną córką, Manią. Józefkę zwali we wsi Starą, nie dlatego, że miała dużo lat, tylko z powodu brzydkiej, poczerniałej twarzy. Hryćko ożenił się z nią tylko dla tych czterech morg nad strumieniem. Gdy jego własne konie poniosły, wóz rozerwały, a biedak żywot pod kołami zakończył, ten i ów twierdził, że spotkała go kara przez te morgi. Inni powiadali, i to brzmiało rozsądniej, że kara boża spotkała nie Hryćka, tylko Hryćkową, która biedna sama została i ledwo sobie radziła. Prorokowali ludzie, że ziemię sprzeda i w świat pójdzie na żebry, na zginienie, gdy szczęśliwym dla niej zrządzeniem zachorowała kowalowa. Mania najęła się do pomocy. Najpierw zastąpiła kowalową przy krowach i w ogrodzie, potem w kuchni i przy dzieciach, na koniec w sypialni.
Ten i ów pofatygował się do Hryćkowej z pytaniem, co też ona stała robić i jak może na taki grzech własnego jedynego dziecka patrzeć. Ale Stara tylko ramionami wzruszała. Trudno jej się dziwić, bo kowalowi parobcy teraz obrabiali i jego, i jej pole. Zapełniła się komora, los się poprawił. W całej wsi nie było nikogo, kto by jeszcze wierzył, że kowalowa z łóżka wstanie. A kiedy jej męka się skończy i chora szczęśliwie ten świat opuści, to Mania zajmie jej miejsce. Gdzie tu grzech?
W końcu pogodzili się z tym ludzie. Czasem ktoś złośliwy, zagadując Manię, nazywał ją „kowalową”, ale i to coraz rzadziej, bo człek to takie zwierzę, co do wszystkiego przywyknie, tylko czasu trzeba.
Nawet kowalowa się przyzwyczaiła. Zrazu robiła mężowi awantury, wyzywała, wyklinała. W końcu dotarło do niej, że nie ma siły, by los swój zdołała odwrócić. Pogodziła się z tym, że śmierć w końcu się o nią upomni, a Mania zajmie jej miejsce.
Przestała krzyczeć na dziewczynę, przestała ją wyklinać. Pewnego dnia, gdy Mania gotowała kapustę, z trudem zsunęła się z łóżka i podeszła do pieca.
– Kminku tak dużo nie syp – powiedziała.
– U nas tak się robi.
– Też tak robiłam, ale Kacper nie lubi. Wyrzekał będzie, a na co ci to? Z serca radzę, a ty rób, jak uważasz.
Mania odstawiła garnuszek z ziarnkami. Od tego czasu o wiele rzeczy pytała, o radę prosiła. Czasem kowalowa obecna z kowalową przyszłą coś między sobą szeptały, śmiejąc się przy tym, jakby po sześć lat miały. Bywało jednak, że gniewały się na siebie, jedna na drugą spojrzeć nie chciała. Mijało to, bo wszystko mija.
– Obiecaj, że dla dzieci moich będziesz dobra – prosiła chora.
– Co mam być niedobra?
– Syna mu urodzisz, a wtedy nikt o moje dziewczynki dbać nie będzie.
– Krzywda im się nie stanie. Za mąż dobrze pójdą.
– W niebie do samego Pana Boga pójdę i będę prosiła o wszystko co najlepsze dla ciebie, jeśli dla moich dziewczynek będziesz dobra.
Reginia słuchała takich rozmów ze ściśniętym sercem. Lubiła Manię, ale swoją mamcię lubiła sto razy bardziej. I cóż z tego, że mama krzyczała, wyrzekała, że była marudna i złościła się o byle co? Była najdroższą, najukochańszą mamcią, najważniejszą na całym świecie. A Mania, choć miła, to tylko Mania.
– Co tak długo? Ręce mi omdlały małą trzymać.
Reginia wzięła siostrzyczkę. Binka zaczęła się wiercić. Mimo że całe dnie spędzała w ramionach siostry, dobrze wiedziała, kto jest jej mamą, i zabierana, buntowała się gwałtownie.
– Jeść ci dam, a potem obok mamci położę.
– Zleci.
– To zleci. Nic jej nie będzie. Bo to raz upadła?
– Ty uważaj. Może jej się coś w głowie zrobić. Szkoda by było, ona taka cacana.
– Gdzieżeś mówił – zaczęła nieśmiało – że w lazarecie otwierają człowieka i naprawiają w środku.
– Prawda to, jak wesz kaszle. Ty w to wierzysz?
– Nie, nie wierzę – skłamała dziewczynka.
Czasem lepiej tak, bo przecież gdyby powiedziała, że może i nie wszystko to, co mówi Gdzieżeś, jest prawdą, to jednak istnieje ten niezwykły świat, o którym on opowiada. Świat pełen wielkich domów, kutych bram, pięknych sukien, bogatych ludzi. Niezwykły świat rozjaśniony światłem lamp, w których płonie… jakże to się nazywało?… nafta, w których płonie nafta.
I w którym jest ktoś wykształcony, kto by jej mamę zdołał wyleczyć.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI