Podziały nocy - Korpalska Eliza - ebook + audiobook + książka

Podziały nocy ebook i audiobook

Korpalska Eliza

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Eliza Korpalska stworzyła oryginalną postać  niezależnej kobiety. A może szalonej? Tę powieść czyta się jednym tchem”. (Mikołaj Krawczyk)

 

Aurelia – ofiara niedostosowania czy niebezpieczna psychopatka?

„Podziały nocy” wymykają się schematom, wątki sensacyjne i kryminalne przeplatają się tu w z obyczajowymi. Eliza Korpalska tworzy postać nieoczywistej, tajemniczej kobiety z bagażem doświadczeń, postrzegającej świat w niezwykle specyficzny sposób.

W szpitalu psychiatrycznym, gdzie poznajemy bohaterkę, dochodzi do okrutnego morderstwa. Kto jest winny? Pacjent Fiodor, lekarz-stażysta, czy może ktoś z zewnątrz?

Czy Aurelia ciepli na narcystyczne zaburzenie osobowości, czy może jednak jest ofiarą okrutnego świata bezdusznych ludzi?

W czym tkwi sedno jej szaleństwa?

Ta powieść mnoży pytania, na które czytelnik musi odpowiedzieć sobie sam.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 24 min

Oceny
3,5 (18 ocen)
5
5
4
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rylska

Z braku laku…

Taki trochę strumień świadomości... Troszeczkę rozczarowująca, jakby bez sensownej fabuły. Nie lubię takich książek.
00
Hipokryzja49

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli lubisz książki psychologiczne to tak,ja nie przebrnęłam do końca
00
grazyna2525

Całkiem niezła

Słuchanie mając inne zajęcia mile spędzony czas.
00
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

Zastanawialiście się kiedyś nad pojęciem normalności? Co sprawia, że uważamy siebie za normalnych? Pewnie każdy ma własną definicję, która wpasuje się w otaczające społeczeństwo. W końcu to co dla mnie jest normalne, dla innych już nie koniecznie. Aurelię poznajemy podczas któregoś z kolei pobytu w szpitalu psychiatrycznym. To dla niej odskocznia od codzienności, można nawet powiedzieć, że małe wakacje. W końcu uważa, że jako jedyna z pacjentów jest zdrowa. Pewnej nocy na oddziale dochodzi do brutalnego morderstwa. Ofiarą jest starsza salowa. Wśród podejrzanych znajdują się personel i pacjenci. Kto dokonał zbrodni? Autorka zaserwowała nam portret niezwykle wyrazistej postaci, ktorej towarzyszymy jej w różnych etapach życia. Aurelia już jako dziecko doskonale umiała manipulować ludźmi. Potem już tylko doskonaliła tą umiejętność. "Wystarczy zażądać i nie odpuszczać. I nigdy, przenigdy nie przejmować się co o tym sądzą." Jestem pewna, że u każdego czytelnika wzbudzi wiele emocji. Nie s...
00
Zuz522

Całkiem niezła

"Jakby się nad tym głębiej zastanowić, miłość nie zna słowa "upokorzenie". Kiedyś myślałam inaczej, ale w tedy nie kochałam."
00

Popularność




ROZDZIAŁ I

COŚ SIĘ STAŁO

Potrzebuję weny. I szczęścia. Życie stanęło w miejscu i trudno ruszyć je z posad. A zapowiadałam się tak dobrze. Właściwie ciągle czuję, że jestem kimś lepszym, niż na to wygląda. Czekam na swój czas. I wcale nie biernie. Podejmowałam różne wyzwania, wykańczałam się, padałam ze zmęczenia. Nic to nie dało. Pomyślałam, że nie tędy droga. Trud i wyrzeczenia mogą doprowadzić jedynie do grobu, a nie do sukcesu. Więc lekkość. Ba, ale jak ją osiągnąć? Taneczny, zwiewny krok. Starałam się go na sobie wymusić. Włoska kawa rano, kieliszek prosecco wieczorem, pomiędzy uśmiech i sukces. Sukces, sukces, sukces! Potrzebuję sukcesu. Wszyscy go potrzebujemy.

Na razie jestem tutaj. Oddział niedawno został wyremontowany, dzięki Bogu. Stan pozostałych, których mijałam po drodze, skłania człowieka raczej do myśli samobójczych, z których przecież mają tu leczyć.

Moja sala jest duża, ładna i czysta, tylko towarzystwo słabe. Jest nas tu pięć i tylko ja nie jestem wariatką. Mamy wspólną łazienkę i czajnik, zabierany na noc przez miłą pielęgniarkę. W oknach i drzwiach nie ma klamek, myślałam, że to takie obiegowe truizmy, ale okazuje się, że tak jest naprawdę. Powinnam bać się tutaj przyjść, ale wcale tak nie było. Zresztą to dla mnie nie pierwszyzna. Po prostu zgodziłam się na pobyt w placówce, od dwóch do trzech tygodni, będą mnie obserwować. Nie wierzą mi, że nie mam urojeń i wszystko, o czym mówię, wydarzyło się naprawdę. Ja po prostu tylko bardzo się tego boję, stąd moje nerwy w kompletnej rozsypce. Sama się sobie dziwię, że tak obojętnie przeszłam obok rudego recepcjonisty o świńskiej urodzie i gębie psychopaty i nieprzyjemnego, grubego sanitariusza wrzeszczącego ciągle na pacjentów. Aż płaczą. Nikt tu nie zwraca mu uwagi, widocznie dla lekarzy jest cenniejszy niż ich zwariowani, nierokujący podopieczni. Może gdyby tak się nie darł, sam by oszalał, dlatego pozwalają mu na to, przymykają oczy, zostawiają wentyl, przez który uchodzi para, jest przecież użyteczny, w przeciwieństwie do reszty.

Strzępy ludzkie, ciężar dla rodzin i nielicznych znajomych, którzy odsunęliby się już dawno, gdyby nie poczucie winy. W końcu i tak to zrobią. Wytłumaczą sobie, że muszą chronić samych siebie, że życie się na tym nie kończy, i tak finał jest jeden dla wszystkich, co za różnica, czy sto kotletów wcześniej, czy później. Paradoksalnie jestem wdzięczna za całe to gremium, odjechane i skupione na sobie. Biorcy idealni. Zero zwrotu.

Nie to co ja. Zawsze byłam taka ładna. Efektowna. Elokwentna. Męczę się tu, ale w sumie nigdzie się nie wybieram. Mogę leżeć cały dzień i wiem, że nikt niczego nie będzie ode mnie chciał, przeciwnie, ucieszy się nawet z tego, że w końcu się umyję, doceni to, naprawdę. Wygórowane oczekiwania zawsze mnie dobijały, nie umiałam im sprostać, chociaż posiadałam ku temu wszelkie warunki. Przyznaję, jestem trochę ponad. Tym większe zawody i skwaszone miny.

Poza tym drzwi zewnętrzne są zamknięte, nie da się ich tak po prostu otworzyć, nikt nieproszony nie wejdzie. Musiałby się natknąć na świńskiego recepcjonistę, a na to na pewno nie miałby ochoty. Co prawda nie można przez nie także wyjść, ale tym się nie martwię. Nie mam zamiaru się oddalać.

Starsza babka pod ścianą wygląda jak śmierć, nie chce jej się żyć. Jej sprawa, przynajmniej nie jest uciążliwa. Za to młoda spod okna, strasznie brzydka, opowiada obsceniczne historie, snuje seksualne wizje, dzień i noc, wstrętne. Że też nie wyczerpie jej się energia, chociaż na trochę, żeby można było odpocząć. Nastoletnia anorektyczka ciągle śpi, a jej niewiele starsza koleżanka na przemian śmieje się i płacze, nad ranem pokrzykuje. W sumie nie jest źle. Ja zachowuję się normalnie, z godnością, na jaką mnie stać w tym opłakanym położeniu. Żywię nadzieję, że dostrzega to cały personel.

Mam bardzo dobrą lekarkę, dojrzałą, spokojną, ciepłą. Wysłuchała mnie z uważną empatią. Niczego nie notowała. Może to źle? Przychodzi mi do głowy, że jej postawa to tylko poza zawodowa, skorupka, wydmuszka, w gruncie rzeczy wcale się nie interesuje moimi problemami i serwuje leki na chorobę, na którą wcale nie cierpię. Albo co gorsza, ocenia mój przypadek jako standardowy, książkowy, niewnoszący niczego nowego, ujęty w podstawie podręczników medycznych. Zna takie na pamięć.

Jedynym pocieszeniem jest, że wszyscy jesteśmy tu akceptowani. Niekrytykowani. Otrzymujemy pewien rodzaj opieki. Oni – chorzy, niepotrzebni, balast dla społeczeństwa. I ja – zdolna, zabawna, towarzyska. Zwyczajnie znerwicowana i zmęczona. Skryję się tu na trochę. Wyśpię. Zbiorę myśli. Niech mi dadzą jakieś antydepresanty, bo w końcu się załamię. Przecież ta cholerna atmosfera wszystkim się udziela, zwłaszcza zdrowym, którzy rozumieją, o co chodzi, bo ci, którzy odpłynęli, bujają w alternatywnych światach.

Spotkałam tu faceta, nieco starszy ode mnie, da się z nim pogadać. Symuluje, bo stara się o rentę. Ma poczucie humoru. A dziś wypuścili nas na spacer do szpitalnego ogrodu. Był słoneczny dzień, promienie odbijały się w wyszlifowanym murze. Zaczyna być coraz milej.

***

Ta dziewczyna spod okna, Ola, miała w nocy kryzys. Okropnie krzyczała, nie można jej było uspokoić. Przyszedł pielęgniarz, rozdrażniony, widocznie chciał spać, my zresztą też. Związał ją na siłę, ręce pasami do poręczy, nogi też. Musiał to zrobić, inaczej nie dałby rady podać zastrzyku. Widać, że nie miał na to wszystko ochoty, wykonał obowiązek, którego nie cierpiał. Dobrze jej tak, tu wszyscy są chorzy Po dwudziestu minutach Ola przysnęła, specyfik zadziałał. Reszta nocy przebiegła spokojnie.

W dzień trochę gadałyśmy, opowiedziała mi dzieje swojego życia, straszne, jak twierdzi. Ale naprawdę nie ma czego powtarzać, bo według mnie to zupełnie zwyczajna historia, a koleżanka jest przewrażliwiona. W jej dykteryjkach nie widzę niczego, co mogłoby ją doprowadzić do obecnego stanu. Nie zamierzam w to głęboko wnikać, mam swoje problemy.

***

– Pani doktor, co pani sądzi?

Lekarka patrzy na mnie ciepło. Ma pionowe zmarszczki na czole, „lwie”, a pomiędzy nosem i wargami „smutku”, tak mówią. Wygląda na surową, ale wcale taka nie jest. Bardzo lubię jej obecność, koi mnie.

– Musimy panią jeszcze trochę poobserwować, dobrać leki, sprawdzić, co najskuteczniej zadziała. Jak się pani czuje?

– Lepiej. Jestem spokojniejsza.

Nich tak myślą. Niech się cieszą, że mi pomagają, byle nie za bardzo. W przeciwnym wypadku musiałabym stąd wyjść.

Lekarka ściska mi łokieć i podchodzi do nieletniej anorektyczki. Przygląda jej się z troską.

Miła z niej babka. Naprawdę.

***

Na spacerze facet od renty poczęstował mnie papierosem, chociaż tu nie wolno palić. Syn mu przyniósł. Fajnie było popalać w ukryciu, jak w liceum. Miał nieestetycznie powyciąganą piżamę na wystającym brzuchu, ale poza tym jak na dostępne warunki prezentował się całkiem, całkiem.

– Mam na imię Fiodor – przedstawił się.

– Jesteś Rosjaninem?

– Nie, Polakiem.

– Masz rosyjskie imię.

Zdziwił się. Jednak wszyscy tutaj to idioci, nawet symulanci. Ale jak na razie nie mam bardziej błyskotliwego towarzystwa.

***

Przyszła ciocia. Wkroczyła dziarskim krokiem, z szerokim uśmiechem przylepionym do suchych ust. W oczach skrywała strach. Posiedziała ze mną dwie godziny i widać było, że dużo ją to kosztowało. Rozmawiałyśmy uprzejmie, o planach na lato. Ciocia wybiera się do sanatorium, chyba że ja stąd nie wyjdę, wtedy zostanie. Ale jeśli mnie wypiszą, pojedziemy razem i będzie świetnie. Spacery, dancingi, zabiegi, tężnie, herbatki, five o’clocki, będę tam gwiazdą, odżyję. Obie potrzebujemy się zregenerować. Przyniosła mi kabanosy, ciasto, ogóreczki kiszone, zeszłoroczne, pycha! I bukiecik konwalii.

Jestem wstrząśnięta. Konwalie w psychiatryku! Ciocia oczywiście nie wiedziała, ale personel?! Zabierają nam słuchawki i ładowarki do telefonu, pilniczki do paznokci, maszynki – bardzo się wstydzę wymuszonego zaniedbania depilacji – a tu konwalie! Czysta trucizna! Dyletanci. A może światli fachowcy? Może to czysta ludzka litość, niepostrzeżenie zostawiona uchylona furtka? Któż, jeśli nie oni, wie, jak krucha jest psychika ludzka, o ilu starali się bezskutecznie, jak wielu wciąż tu wraca?

Konwalie na stoliku spowodowały u mnie przypływ sił. Po pierwsze, pięknie pachną. Ślicznie wyglądają. Bukiet jest spory, wystarczy dla mnie i dla Fiodora, i jeszcze trochę, żeby wepchnąć w gardło Oli, jak znów będzie wrzeszczeć w nocy. Powiem mu o tym. Uśmieje się.

***

I powiedziałam. Obruszył się.

– Odebrać sobie życie, jak zaraz dostanę rentę? – Spojrzał na mnie jak na wariatkę.

Ten gość to jednak prostak. Nic o nim nie wiem i nie rozumiem, co mnie podkusiło, żeby się przed nim wywnętrzać.

– A wiesz, że podżeganie do samobójstwa jest karalne?

– A wiesz, że nie tutaj? – odpaliłam i odeszłam. Obraziłam się na niego, nie chcę go więcej widzieć.

Po południu zajrzał do naszej sali, żeby mnie wyciągnąć na papierosa. Nie chciałam. Powiedział, że przeprasza. Za późno. Czaił się pod drzwiami wiele godzin, w szparze nad podłogą widziałam jego cień.

Poszłam z nim dopiero rano.

***

Coraz fajniej spędzamy czas z Fiodorem. Można z nim pogadać na wiele tematów. Wcale nie ma takiego grubego brzucha, trochę tylko, jak mężczyzna w tym wieku. I ta niechlujna piżama… Łatwo się domyślić, czemu taka.

Każdy ma – byłam przekonana, że przynajmniej powinien mieć – przygotowane rzeczy do szpitala. W razie gdyby nagle coś się stało. Ja o to zadbałam – elegancka koszulka, dobra jakościowo i niewyzywająca, do tego szlafroczek. Odpowiedni. Kupiłam je czternaście lat temu, leżały złożone w kosteczkę na górnej półce w bieliźniarce, nieużywane. I proszę, przydały się, miałam rację. Ja mam nawet przygotowany komplet bardzo eleganckich ciuchów na śmierć. Wyobrażam sobie, jak szykownie będę wyglądać w trumnie. Ale to jestem ja, od wszystkich tego nie wymagam.

Fiodor na pewno też miał przygotowany taki zestaw, ale syn pakował go do szpitala, w nerwach, w pośpiechu, nie wziął tego, co trzeba, wiadomo, jakie są dzieci. Zwłaszcza chłopcy. Poza tym Fiodor się nie goli, bo nie może, ja przecież też nie golę nóg, co jest upokarzające. Nam powinni zostawić maszynki, jesteśmy zdrowi, ale pewnie bali się, że inni je znajdą. Może i racja.

Nie palimy, bo skończyły mu się fajki, a syn jakoś nie przychodzi. Siedzimy sobie na ławce i gawędzimy. Czasami któreś z nas poruszy niewygodny temat, ale szybko się z niego wycofuje. Na przykład ja.

– Dlaczego tak ci zależy na tej rencie? Faceci w sile wieku przecież normalnie zarabiają.

– Nie ma dla mnie pracy.

– A szukałeś?

– Jeszcze ile.

– Czym się właściwie zajmujesz?

– Jestem mechanikiem samochodowym.

– Przecież to rynkowy zawód.

– To znajdź mi pracę, jak jesteś taka mądra.

– Nie ma sprawy, jak tylko stąd wyjdę. Przynajmniej spróbuję.

Fiodor siedział z nadętą miną. Skończyłam temat. Może był słabym mechanikiem. Nic mnie to w gruncie rzeczy nie obchodzi, ponieważ nie mam samochodu.

***

Przyszedł stażysta. Nie lubię stażystów, nie mają doświadczenia, na niczym się nie znają i w związku z tym wszędzie dopatrują się najstraszliwszych schorzeń. Interesowało go wszystko, odpowiadałam trzy po trzy, a on skrzętnie notował. Nie to co nasza doktor, ona wszystko ma w głowie.

W końcu zapytał:

– Kiedy ostatnio się pani uśmiechała?

Kiedy ostatnio się uśmiechałam? Na pewno niedawno. Może nawet w zeszłym tygodniu? Nie pamiętam. Kurczę, nie mogę sobie przypomnieć.

Poczułam, jak do oczu cisną mi się łzy, chciałam je pohamować, zaczęłam liczyć gałki na wieszaku na ubrania, żeby na siłę skoncentrować się na czymś innym. Nie mogłam już odpowiadać, bobym się przed nim wysypała. Stażyści powinni praktykować na zwierzętach.

***

Mało osób mnie odwiedza. Moi rodzice dawno nie żyją, starają mi się ich zastąpić ciocia z wujkiem, ale wujek był tylko raz. Przyszli razem, ona trajkotała szybko, a on siedział w milczeniu. Zapytał tylko, czy mnie coś boli albo dusi. Nie bolało. Ale czasem dusi, i to bardzo. Zobaczyłam, że poczuł ulgę. Wujek nie wierzy w choroby psychiczne, uważa, że są winą pacjentów, fanaberią, a w większości po prostu symulacją. Co to znaczy, że człowiek nie radzi sobie z życiem? Albo jest słaby, albo leniwy, albo jest kanalią w ogóle. Co innego ból, gorączka, to wujek rozumie, w tym chętnie pomoże. Dlatego jak mnie dusi, to dobrze. Przynajmniej nie straciłam w jego oczach.

Raz wpadła Kaśka, znajoma z pracy. Zdziwiłam się, bo nigdy nie byłyśmy blisko, a jednak przyszła. Opowiedziała mi najnowsze ploteczki, przyniosła kolorowe gazety, pełne głupich artykułów, których nie da się czytać.

– Wszyscy na ciebie czekamy, Aurelio, trzymamy ci biurko. Wiesz, że przez pomyłkę chcieli je wynieść do innego działu?

Fajnie było, dopóki nie zaczepiła jej Florentynka, babeczka z sali naprzeciwko. Tak ją nazywam, bo jest zabawna, niegroźna, gada, jakby była ciągle nawalona, a przecież nie pije. Chciała się do Kaśki przytulić i to moją koleżankę straumatyzowało. Szybko się pożegnała, przekazała pozdrowienia od reszty i tyle ją widziałam.

Właściwie nie mam koleżanek. Ani faceta. Podobno nie posiadam umiejętności społecznych, za to jestem bardzo zdolna. Mam wiele talentów, ogromny potencjał. I niebagatelną urodę. Kiedyś przez chwilę miałam dziecko, ale nie myślę o tym. Nawet sobie tego dobrze nie uświadomiłam, a już poroniłam, na początku trzeciego miesiąca. Więc nie wiem, jak by to było.

***

– Niepokoję się, pani doktor. – Stażysta nie chciał przyznać, że cholernie się boi.

– Niepotrzebnie. Nic się nie dzieje. – Nobliwa lekarka była oazą spokoju. Ślady dawnej wielkiej urody przebijały się czasem przez gęstą siatkę zmarszczek. Spod białego kitla wystawał kołnierzyk drogiej bluzki. Lubiła modę. Pocieszały ją zakupy w markowych butikach.

– Ta nowa jest okropna – podzielił się spostrzeżeniem.

Spojrzała groźnie.

– Nie powinien pan oceniać pacjentów – upomniała go. – To ludzie tacy jak my. Inteligentni. Z problemami. W tej chwili na oddziale nie ma ani jednego przypadku, z którym nie zetknąłby się pan w trakcie studiów. Wszystko jest w książkach. Kliniczny standard. Zwykła praca.

Wierzył jej, podziwiał doświadczenie i opanowanie, ale…

– A pan Fiodor? Dlaczego go tu trzymamy? Czy to nie wbrew procedurom?

– Co pan sugeruje?

– On chyba… powinien przebywać w ścisłej izolacji. Bierzemy na siebie odpowiedzialność…

– Oczywiście – przerwała oschle. – Jesteśmy odpowiedzialni za naszych pacjentów. Wszyscy, zarówno oni, jak i my, w razie konieczności podlegamy nadzorowi odpowiednich służb. Nie ma powodu do niepokoju. Na drastyczne metody zawsze jest czas. Niech pan się skoncentruje na pracy, zaraz mamy obchód.

– Już się przygotowałem.

– Wiem. – Jej ton złagodniał. – Będzie pan znakomitym psychiatrą.

***

U innych też nie roi się od wizyt.

Nad anorektyczką ciągle siedzi zatroskana matka. Jak przyszła do szpitala, miała lekką nadwagę, ale teraz robi się tak samo chuda jak córka. Niewiele rozmawiają, bo tamta ciągle śpi. Na początku matka próbowała gotować jakieś rosołki, pulpeciki, ustawiała na stolikach termosy i manierki, narobiła zapachu w całej sali (przecież u nas nie otwiera się okien), a później żadna nic nie jadła i wyrzucały to wszystko do sedesu. W końcu dała sobie spokój. Nigdy nikogo nie poczęstowała, chociaż szpitalne żarcie dało się wszystkim we znaki. I brak wina. Gdyby na oddziale serwowali wino, nie widziałabym powodu, żeby się stąd kiedykolwiek ruszyć.

Do Oli wpadają ojciec i brat, czasem koleżanki. Ta ma najwięcej towarzystwa. Przynoszą jej różne rzeczy, a jak nie przychodzą, to dzwonią. Ciągle dużo hałasu wokół jej łóżka. Chyba muszę poprosić panią doktor, żeby ją stąd przenieśli.

Starą odwiedzają syn z synową, córka z zięciem i wytatuowany dwudziestoparolatek z kolczykiem w uchu, chyba najmłodszy dzieciak. Przychodzą, całują ją w pomarszczone policzki, trzymają za rękę, posyłają sobie nawzajem zmartwione spojrzenia. Fajnie się o nią troszczą, widać, że ją kochają, ale kobieta nie reaguje. Ponoć ma zespół otępienny. Kolejna egoistka, nie docenia tego, co ma. Najmłodszy martwi się najbardziej. Widać, że chciałby, żeby matka jeszcze się nim zajmowała, ale ona nie jest zainteresowana. Ciekawe, czy gość się nie pogubi.

I do Florentynki przychodzi mąż, ale chyba za bardzo się nie lubią.

***

– Zaburzenia afektywne, pani Aurelio, są w tej chwili dla pani najbardziej uciążliwe. Na szczęście mamy na nie swoje sposoby. – Nasza doktor stara się zawsze dawać pozytywny przekaz. Miło. Ma w sobie ten rodzaj spokoju, który promieniuje na wszystkich wokół. Niepojęte, jak można zachować równowagę i emanować nią w takim otoczeniu. To coś więcej niż zen.

Nie dbam o swoje zaburzenia. Nawet trochę się nimi bawię, widząc, jaki mają wpływ na ludzi. Zwłaszcza tych tutaj, marnych aktorów plączących się po dziurawej scenie smutnego, wykrzywionego miniświata.

Nie nazywam się Aurelia. Moje prawdziwe imię nigdy mi się nie podobało, więc już jako dziecko nie życzyłam sobie, aby mnie tak nazywać. Nie chodzi o to, że było nieładne, przeciwnie, ale nie pasowało do mnie. Nie definiowało mnie właściwie. Osoby z mojego otoczenia dostosowały się do tego, rodzice i babcia szybko, koledzy z klasy z przekory nie chcieli, podobnie jak nauczyciele, dziwacznie zajadli w wyczytywaniu imion i nazwisk z dziennika, niepodatni na ich modyfikacje. Dopiero gdy przestałam reagować na swoje oficjalne imię, konsekwentnie, całymi tygodniami, pękli nawet najtwardsi.

– Co pani szkodzi zwracać się do niej „Aurelio” – protestowała mama u dyrektorki szkoły, gdy po raz kolejny została wezwana i nic nie wskórały najwymyślniejsze perswazje. – To takie dobre dziecko, pilna uczennica, nigdy nie było z nią żadnych kłopotów. Czy może pani się na cokolwiek w stosunku do niej poskarżyć? Tylko to jedno. Zafiksowała się, zaparła. Tłumaczymy jej z mężem ciągle, może to jakaś fantazja, bajka, wyimaginowana postać, dziewczynki w tym wieku mają bujną wyobraźnię. Tylko to jedno, „Aurelia”. Nie uważa pani, że nawet zabawne, gdyby od takiej strony spojrzeć?

Dyrektorka tak nie uważała. Mruczała coś o arogancji i zepsuciu, ostrzegła, że od tego się zaczyna (co niby? nie wiadomo), ale w końcu z wielką złością skapitulowała, gdy moja łagodna mama, widząc, że jej ukochana, superzdolna córka nie zda z tego powodu do następnej klasy, na serio zagroziła, że zrobi awanturę w kuratorium, a jak będzie trzeba, to i w samym Ministerstwie Edukacji. I wszystko opisze. O tym, jacy w naszej szkole nauczyciele skostniali i niepostępowi. Jak nie rozumie się dzieci. Niszczy talenty.

Od tego momentu nie upłynęło wiele czasu, jak usłyszałam od dyrektorki, a w ślad za nią od innych:

– Aurelia! Dwa z minusem!

I to była najtrudniejsza przeprawa. Wszędzie indziej, w pracy, wśród znajomych, nawet w szpitalu, gdzie mają przecież wszystkie dokumenty, wystarczyło przedstawić się wybranym imieniem i od razu wszyscy tak właśnie się do mnie zwracali. Jedynie wujek mylił się czasem i używał starego, które zapamiętał, ale wystarczyło, że spojrzałam na niego z wyrzutem, ciocia natychmiast z jeszcze większym, i zacinał się na dobre. Urywał temat lub mruczał:

– Już dobrze, dobrze, Aurelio.

To była taka moja dziecięca wprawka. Balon próbny. W wieku dziesięciu lat odkryłam, jak łatwo jest uzyskać od ludzi to, czego się chce. Wystarczy zażądać i nie odpuszczać. I nigdy, przenigdy nie przejmować się, co na ten temat sądzą.

***

Czekałam na Fiodora, w końcu wyszłam do ogrodu sama. Była ładna pogoda. Słońce wyciągało z mokrej ziemi pierwsze wątłe, jasnozielone trawki. Gdzieniegdzie wywalczył sobie przestrzeń mały, odporny chwast, czasem jako pierwszy zakwitł malutkim, delikatnym kwiatuszkiem.

I wtedy go zobaczyłam. Siedział na naszej ławce z obcą kobietą. Brzydką, grubą, bez makijażu, z zaniedbanymi, krótkimi, sterczącymi w nieładzie włosami. Trochę nawet byli do siebie podobni.

– To moja żona, a to pani Aurelia – przedstawił nas sobie.

Żona?! Jak to żona? Co jest grane? Osłupiałam.

– Ma pani papierosy? – zapytałam głupio.

Nie miała. Zupełnie tak, jakbym poprosiła o fajki ciocię, która uważała, że dzieci nie powinny palić. Nigdy by mi ich nie przyniosła. Żona Fiodora widocznie tak samo myślała o nim i nie miało znaczenia, że osiemnastkę oboje skończyliśmy dawno temu.

Odeszłam bardzo zła. Czułam na sobie jej obojętny wzrok. Patrzyła, jakbym była przezroczysta. Widocznie miejsce, w którym się poznałyśmy, bardzo ujmowało mi wartości. A przecież jestem o wiele ładniejsza od niej i z dziesięć lat młodsza. Nawet w szpitalnym szlafroku prezentowałam się o niebo lepiej niż ona we własnych ciuchach – jak rozumiem, tych lepszych, przyszykowanych na wizytę. Babę zawiódł instynkt, nie widziała we mnie konkurencji, mimo że to ja spędzałam większość czasu z jej mężem, a ją tu widzę po raz pierwszy.

A teraz jeszcze i ten. W oknie na pierwszym piętrze prawie przyklejona do szyby twarz stażysty. Obserwował ową scenkę całkiem jawnie, nie przestał się gapić, nawet kiedy napotkał mój wzrok. Bezwstydny szpieg! Zero intymności dla chorych!

Jestem bardzo, bardzo wściekła. Precz z Fiodorem!

***

Stara w nocy umarła. Wszystkie jej dzieci przygnały rano, roztrzęsione. Wytatuowany wył wniebogłosy na korytarzu, nie mogli go uspokoić. Widać, że szykuje się kolejny pacjent. Znowu harmider, nie można odpocząć.

Florentynka się przejęła i bełkotała w kółko, że tamta umarła ze smutku. Durnowata, upośledzona Florentynka. Wykończyła się najpewniej ze starości. Gdyby ludzie umierali ze smutku, ja sama dawno byłabym trupem.

Ponieważ na naszym oddziale wydarzył się ten przykry incydent, pani doktor musiała się zająć koniecznymi formalnościami, a do nas znowu zawitał stażysta. Zajrzałam mu przez ramię, co tam bazgrze w notatniku. Chyba miał w nim już za dużo zapisków, bo wyglądał na pogubionego, jakby wymknęły mu się wszystkie diagnozy. Może też się zmartwił starą? Może ją źle ocenił? „Osobowość psychopatyczna – napisał o mnie, chociaż starał się to zasłonić łokciem – brak oznak empatii”. Coś czuję, że temu durniowi nie będzie dane ukończyć studiów.

***

Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Ni z tego, ni z owego ciocia bardzo się zdenerwowała śmiercią mojej współlokatorki i cały gniew wyładowała na pani doktor. Wprost zarzuciła ją pretensjami, zupełnie niesłusznie.

– To już tyle czasu. Jaka tu jest opieka, że ludzie umierają? – Ciocia, zazwyczaj miła i pokorna, dała się ponieść.

– To nie ma nic wspólnego z pani siostrzenicą – broniła się lekarka. – Wdrażamy najnowocześniejsze metody, szukamy optymalnej kombinacji leków, to musi potrwać. Substancje psychoaktywne nie zadziałają od razu, to nie tabletki od bólu głowy, tłumaczyłam to już kiedyś pani dokładnie. Nic się nie zmieniło.

– Właśnie. Może lepiej ją zacząć leczyć tabletkami od bólu głowy, skoro nic się nie zmienia. Eksperymentujecie na niej, a pod bokiem ktoś odchodzi na tamten świat. Nie zdaje sobie pani sprawy z tego, jak to musiało wpłynąć na tę biedną, wrażliwą dziewczynę? Jej się tutaj nigdy nie poprawi, będzie tylko gorzej, skoro fundujecie jej takie atrakcje. Pozostałym zresztą też. Poziom opieki jest fatalny! Fatalny, proszę pani! – gorączkowała się ciocia. – Gdyby nie my z mężem, biedne dziecko pogrążyłoby się całkowicie w otchłani rozpaczy. Jak zamierzacie ją z tego wyciągnąć? I kiedy wreszcie? To już tyle tygodni, ciągle i ciągle, wiecznie tu wraca. – Ciocia zakryła twarz dłońmi.

Pani doktor monotonnie tłumaczyła dalej.

– Olanzapina – usłyszałam. – Xanax.

Cioci to nie uspokoiło. Wychodziła zamyślona, zapadnięta w sobie, gdy Florentynka ostentacyjnie i – o dziwo! – nagle bardzo głośno i z wyraźnym naciskiem powiedziała jej:

– Do widzenia!

Zupełnie już rozdrażniona ciocia odwróciła się do niej gwałtownie – nie będzie jej jakaś wariatka wychowywać – ale po ułamku sekundy odpowiedziała tylko cicho:

– Do widzenia pani! – I opuściła salę ze skulonymi ramionami.

– No! – zawołała za nią zadowolona z siebie Florentynka.