Pola dawno zapomnianych bitew. Na krawędzi zagłady - Robert J. Szmidt - ebook

Pola dawno zapomnianych bitew. Na krawędzi zagłady ebook

Robert J. Szmidt

0,0

Opis

Pierwsza polska space opera wydana w USA z rekomendacjami Nancy Kress, Mike’a Resnicka i Jacka Campbella.

"Łatwo być Bogiem to fascynujący wstęp do epickiej space opery. Czytając o przygodach barwnych postaci, takich jak załoga Nomady, czytelnik wstrzymuje oddech i odkrywa tajemnice, które mogą zmienić losy Galaktyki" Nancy Kress, zdobywczyni nagród Hugo i Nebula

"W Polach dawno zapomnianych bitew Robert J. Szmidt wykazał się niezwykle bogatą wyobraźnią, opowiadając swoją historię z ogromnym wdziękiem i oryginalnością. Szczerze polecam" Mike Resnick, laureat nagród Hugo i Nebula

"Wartka opowieść o skorumpowanej załodze kolapsarowca, która eksplorując kolejne wrakowiska, odkrywa więcej, niżby chciała... Tak zaczyna się ta wciągająca lektura"Jack Campbell, autor bestsellerowego cyklu Zaginiona Flota

Bezwzględni Obcy atakują rubieże Federacji. Ludzkość została zmuszona do chaotycznego wycofania się z dziesiątków podbitych systemów. Jedyną szansą na opóźnienie marszu wroga jest stworzenie setek fałszywych kolonii. Jeśli to nie zadziała, Flota będzie zmuszona stawić czoło najeźdźcy w serii otwartych bitew, co grozi jej unicestwieniem. Politycy nie baczą jednak na konsekwencje. Ich celem jest zachowanie władzy, nawet za cenę śmierci miliardów ludzi. Sztab trzeciego metasektora musi więc zarazem sprostać wymaganiom Rady Federacji i nie dopuścić do zagłady jedynych sił, które bronią ludzkości.

Ta wojna ma jeszcze jeden wymiar - bardziej ludzki i osobisty. Major Święcki staje do walki o uratowanie kolonistów, których musiał zostawić na Delcie Ulietty…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



O TOMIE PIERWSZYM NAPISANO:

„Autor kreuje łatwo przy­swa­jalną wizję przy­szło­ści, zbu­do­waną z kla­sycz­nych i dobrze zna­nych ele­men­tów, dopra­wioną odro­biną humoru, wartką akcją i zaka­mu­flo­wa­nym nieco głęb­szym prze­sła­niem. (…) Szmidt ser­wuje bar­dzo popową, lekką lek­turę z atrak­cyj­nym zakoń­cze­niem będącą jed­no­cze­śnie obiet­nicą znacz­nie więk­szego roz­ma­chu i roz­wi­nię­cia zapre­zen­to­wa­nego świata w dal­szych czę­ściach. Warto cze­kać”.

www.dzi­ka­banda.pl

„Zimny i bru­talny jest wszech­świat kosmicz­nych żoł­nie­rzy przy­szło­ści z prozy Roberta J. Szmidta. (…) Jest misja, przy­mus, odpo­wie­dzial­ność i smu­tek. I jesz­cze wola prze­trwa­nia”.

Repu­blika kobiet – Syl­wia Skor­stad

„Robert J. Szmidt – czło­wiek, od któ­rego zaczęło się odro­dze­nie pol­skiej fan­ta­styki w XXI wieku, który wymy­ślił i pro­wa­dził maga­zyn »Science Fic­tion«, kiedy wszy­scy pukali się w głowę, że to totalny bez­sens, wydał wła­śnie nową książkę. (…) To bar­dzo dobra, roz­ryw­kowa space opera z cie­ka­wymi boha­te­rami, wartką akcją i nie­po­ko­ją­cymi pyta­niami”.

Alek­san­der Kusz, szor­tal.com

Opi­nie z por­talu Lubi­my­Czy­tać (362 oceny, śred­nia ocena: 7,38/10)

„Z taką książką nawet naj­bar­dziej ponury dzień czło­wie­kowi nie prze­szka­dza. Żeby nie roz­wle­kać: Łatwo być Bogiem to stara dobra fan­ta­styka, ale napi­sana po fil­mo­wemu. Chwi­lami mia­łem wra­że­nie, że oglą­dam rasowe SF w kinie”.

Woj­tek Gra­bow­ski

„Ta powieść zupeł­nie mnie nie zasko­czyła. Czemu? Bowiem po tym auto­rze spo­dzie­wa­łem się dokład­nie takiej prozy: cie­ka­wej, dyna­micz­nej fan­ta­styki ze zna­kiem wyso­kiej jako­ści, która pod wierzch­nią, roz­ryw­kową war­stwą stara się pytać o rze­czy ważne i zna­czące. I to wła­śnie w naj­now­szej książce Szmidta dosta­łem”.

Kon­rad

„Moim zda­niem dzięki powie­ści Łatwo być Bogiem Robert Szmidt staje w sze­regu wiel­kich mistrzów fan­ta­styki, takich jak Asi­mov, Clarke czy Aldiss. Autor ser­wuje nam kla­syczną, twardą kosmiczną fan­ta­stykę. I oka­zuje się, że z takiej fan­ta­styki się nie wyra­sta. Książka jest napi­sana świet­nym języ­kiem – żywym, auten­tycz­nym. I naprawdę trudno odry­wać się od czy­ta­nia”.

McRap1972

O TOMIE DRUGIM NAPISANO:

„(…) wpro­wa­dza powiew świe­żo­ści do tego gatunku. Świetni boha­te­ro­wie, dyna­miczna walka, pla­styczne opisy. Czego chcieć wię­cej? Moja ocena to 9/10”.

Ksiaz­ki­na­wie­czor.blog­spot.com

„Powie­dzieć, że druga część cyklu »Pola dawno zapo­mnia­nych bitew« Roberta J. Szmidta oka­zała się rów­nie dobra, jak otwie­ra­jąca serię powieść Łatwo być Bogiem, to jawne kłam­stwo. Ucieczka z raju oka­zuje się książką jesz­cze lep­szą, świet­nie roz­wi­ja­jącą nie­które wątło naszki­co­wane wątki swo­jej poprzed­niczki (…). Z naj­now­szej książki Roberta J. Szmidta jestem zado­wo­lony jak dia­bli!”

Glo­skul­tury.pl

„Szmidt w naj­lep­szej for­mie – to chyba wystar­cza­jąca reko­men­da­cja tej książki zawarta w jed­nym zda­niu. Każdy fan Roberta po tej kwe­stii powi­nien się­gnąć po tę pozy­cję, a ci, któ­rzy z prozą Szmidta się dotych­czas nie spo­tkali (są tacy?), powinni nad­ro­bić braki”.

pola­cy­nie­gesi.qs.pl

„Lek­tura kolej­nych roz­dzia­łów jest jak zja­da­nie pączka: przy­jemna, z każ­dym kęsem coraz lep­sza i z cze­ka­jącą wewnątrz nie­spo­dzianką. Drugi tom cyklu »Pola dawno zapo­mnia­nych bitew« potwier­dza, że Robert Szmidt ma świetne pomy­sły i potrafi dosko­nale pro­wa­dzić czy­tel­nika… na manowce”.

geek-woman.blog­spot.com

Opi­nie z por­talu Lubi­my­Czy­tać (179 ocen, śred­nia ocena: 7,85/10)

„Pole­cam każ­demu miło­śni­kowi fan­ta­styki i science fic­tion! Nie zawie­dzie­cie się, słowo har­ce­rza!”

Woj­tek Gra­bow­ski

„Fan­ta­styczne roz­wi­nię­cie wąt­ków zasy­gna­li­zo­wa­nych w pierw­szym tomie, do tego szczypta zaga­dek i nie­słab­nąca akcja. Boha­te­ro­wie, z któ­rymi można się zżyć i za któ­rych trzyma się kciuki, wyda­rze­nia, które nie pozo­sta­wiają obo­jęt­nym. A to wszystko roz­grywa się w kosmo­sie, któ­rego wizja nad­zwy­czaj­nie do mnie prze­ma­wia. Może dla­tego, że wycho­wa­łam się na fil­mach space ope­ro­wych, które ta książka mi przy­po­mina? Stare dobre SF w naj­lep­szym wyda­niu! Pole­cam gorąco”.

Jad­che

„Peł­no­krwi­ści boha­te­ro­wie, a do tego akcja, akcja i jesz­cze raz akcja. Działo się tyle, że star­czy­łoby na kilka ksią­żek. Intrygi, podej­ścia, rato­wa­nie całych pla­net, woj­sko, flota kosmiczna, wojna, Obcy – mio­dzio”.

Jacek Weso­łow­ski

PROLOG

Sys­tem Ulietta, Sek­tor Zebra,

28.10.2354

– Uwie­rzy­łeś w to, że po nas wrócą?

Zabyt­kowa lor­netka – pry­mi­tywny, w pełni mecha­niczny przy­rząd, któ­rym ludzie posłu­gi­wali się w epoce, gdy prze­strzeń wokół Ziemi wyda­wała im się osta­teczną, nie­prze­kra­czalną gra­nicą – nie dotarła do oczu Fitza. Choć jej optyka była bar­dzo pro­sta, a powięk­sze­nie żało­śnie małe, to tutaj, tak bli­sko jaskiń, dawny szef pionu badaw­czego kolo­nii nie pozwo­liłby sobie na uży­cie jakie­go­kol­wiek elek­tro­nicz­nego sprzętu.

Od roz­po­czę­cia ataku minęły już nie­mal cztery pełne doby, lecz Oli­wer­ner na­dal nie miał cał­ko­wi­tej pew­no­ści, czy Obcy dokoń­czyli dzieła znisz­cze­nia i natych­miast opu­ścili sys­tem, jak to mieli w zwy­czaju. Wpraw­dzie agre­so­rzy zacho­wy­wali się w taki wła­śnie spo­sób pod­czas wszyst­kich zare­je­stro­wa­nych ata­ków, ale obaj – kapi­tan Święcki i on – zda­wali sobie sprawę z jed­nego: Delta Ulietty mogła sta­no­wić wyją­tek od tej reguły.

Liniowce ma’lahn ni­gdy wcze­śniej nie ude­rzyły na tęt­niący życiem tle­nowy świat, na któ­rym nie wystar­czyło znisz­czyć infra­struk­turę, by pozba­wić czło­wieka moż­li­wo­ści prze­ży­cia. Nikt więc nie mógł zarę­czyć ukry­wa­ją­cym się w jaski­niach kolo­ni­stom, że tym razem sprawy nie poto­czą się ina­czej; że Obcy nie pozo­staną w sys­te­mie dłu­żej albo że nie zejdą na powierzch­nię czy też że nie będą moni­to­ro­wać sytu­acji na pla­ne­cie, pozo­sta­wiw­szy na jej orbi­cie sieć uzbro­jo­nych sate­li­tów i sond.

Z tego wła­śnie powodu Fitz usta­lił z Hen­ry­anem ści­sły har­mo­no­gram dzia­łań. Jed­nym z jego klu­czo­wych ele­men­tów było wyzby­cie się przez oca­la­łych wszel­kich urzą­dzeń, któ­rych pro­mie­nio­wa­nie widma mogło zdra­dzić pozy­cje ukry­wa­ją­cych się ludzi, a tych pozo­stało na Del­cie ponad osiem tysięcy, licząc obsadę pod­wod­nego reak­tora.

– Dał mi słowo – odpo­wie­dział wolno Oli­wer­ner, zer­ka­jąc na daw­nego zastępcę, Pau­lis­sesa Brina, sześć­dzie­się­cio­pię­cio­let­niego ciem­no­skó­rego, sko­śno­okiego geo­loga, który przed ata­kiem był jed­nym z jego naj­bliż­szych współ­pra­cow­ni­ków i zara­zem współ­au­to­rem ryzy­kow­nego planu prze­nie­sie­nia reszty kolo­ni­stów do jaskiń. – Przy­leci po nas.

Tak, wie­rzył Święc­kiemu. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że dowo­dzący ope­ra­cją ewa­ku­acji Ulietty kapi­tan sta­nie na gło­wie, by ich stąd wycią­gnąć. Zda­wał sobie jed­nak sprawę, że czło­wiek, który obie­cy­wał mu jak naj­szyb­szy powrót na Deltę, jest tylko nie­wiel­kim try­bi­kiem w bez­dusz­nej gar­gan­tu­icz­nej machi­nie floty, zatem osta­teczna decy­zja o wysła­niu kon­woju na tery­to­ria zaj­mo­wane przez Obcych nie­ko­niecz­nie musi nale­żeć do niego. Skrzy­wił się na tę myśl, jakby jej kwa­śna wymowa dotarła jakimś cudem do jego kub­ków sma­ko­wych.

Pau­lis­ses pokrę­cił głową.

– A ja uwie­rzę, kiedy zoba­czę nad hory­zon­tem nasze waha­dłowce – rzu­cił z nie­wiele wesel­szą miną.

W prze­ci­wień­stwie do Fitza od samego początku był prze­ko­nany, że ostat­nich miesz­kań­ców Delty pozo­sta­wiono na pastwę losu. Mówił o tym wprost, bez ogró­dek, ale tylko wtedy, gdy zna­lazł się sam na sam z prze­ło­żo­nym. Przy resz­cie kolo­ni­stów zgry­wał twar­dziela, który jest pewien rychłego ratunku i oca­le­nia. Pod­czas ostat­niej fazy ewa­ku­acji zadbał jed­nak o to, by do jaskiń tra­fiło dużo wię­cej lio­fi­li­zo­wa­nej żyw­no­ści niż trzeba. To wła­śnie dzięki jego zapo­bie­gli­wo­ści pozo­sta­wio­nym przez Święc­kiego kolo­ni­stom żar­cia wystar­czy na dwa albo nawet trzy mie­siące, jeśli odpo­wied­nio szybko zacznie się je racjo­no­wać.

– Nie siej defe­ty­zmu. – Oli­wer­ner zakoń­czył tę wymianę zdań, przy­kła­da­jąc oku­lary antycz­nej lor­netki do oczu.

Wyszli na powierzch­nię po czte­rech dobach, by spraw­dzić, czy Obcy wykryli i znisz­czyli przy­nęty roz­miesz­czone na prze­ciw­le­głym krańcu sze­ro­kiej doliny. Pięć­dzie­się­cio­krotne wzmoc­nie­nie nie pozwa­lało dostrzec więk­szej liczby szcze­gó­łów, ale było wystar­cza­jące, żeby Fitz zoba­czył to, co powi­nien.

W odle­gło­ści czte­rech kilo­me­trów od masywu, pod któ­rym ukryto ewa­ku­owa­nych kolo­ni­stów, z morza mgieł wyła­niał się samotny szczyt. To wła­śnie tam, u jego pod­stawy, przy gór­nej gra­nicy rafy – Oli­wer­ner uwa­żał, że nazwa ta pasuje jak ulał do cią­gną­cych się aż po hory­zont kolo­nii strzy­go­ro­gów, naj­bar­dziej roz­po­wszech­nio­nego gatunku del­tań­skiej fauny – zlo­ka­li­zo­wano pierw­szy z dobrze zama­sko­wa­nych obiek­tów: nie­wielki ste­ro­wiec wydru­ko­wany tuż przed ewa­ku­acją z ultra­lek­kich two­rzyw orga­nicz­nych. Fitz potrze­bo­wał dłuż­szej chwili, by go namie­rzyć. Owalny kadłub przy­po­mi­na­jący kształ­tem sta­ro­żytną piłkę do fut­bolu ame­ry­kań­skiego miał tę samą barwę i fak­turę co ota­cza­jące go zwie­rzęta, został także pokryty cha­rak­te­ry­stycz­nymi zgru­bie­niami, by oka wyma­lo­wa­nych na poszy­ciu skrzy­deł wyglą­dały jak naj­bar­dziej natu­ral­nie.

Ota­cza­jące go koron­kowe wachla­rze strzy­go­ro­gów poru­szały się chwiej­nie na sil­nym wie­trze niczym korony dzi­wacz­nych dwu­wy­mia­ro­wych drzew. Różo­wawe błony oto­czone fio­le­to­wymi zgru­bie­niami kost­nymi fil­tro­wały bez ustanku prze­pły­wa­jące przez mikro­pory powie­trze, wyła­wia­jąc każde nasiono, każdy uło­mek innego osob­nika, każdą cząstkę nada­jącą się do stra­wie­nia. Tylko w ten spo­sób osia­dłe na rafie orga­ni­zmy mogły zdo­być poży­wie­nie. A potrze­bo­wały go sporo, by utrzy­mać w dobrej kon­dy­cji liczące nawet po kilka metrów wachla­rzo­wate skrzy­dła.

– Numer jeden nie­tknięty – mruk­nął z satys­fak­cją Fitz, kie­ru­jąc te słowa do zastępcy.

– Świet­nie. To zna­czy, że ich sondy nie zwra­cają uwagi na przed­mioty wyko­nane z two­rzyw orga­nicz­nych, na któ­rych nie ma żad­nej elek­tro­niki – rzu­cił w odpo­wie­dzi Brin.

Oli­wer­ner miał już na końcu języka kąśliwą odpo­wiedź, że Obcy mogą być podobni do ludzi i nie przy­kła­dać się do roboty jak trzeba, ale nagle dotarło do niego, że ska­no­wa­niem powierzchni pla­nety zaj­mują się z pew­no­ścią roboty i kom­pu­tery, które trudno podej­rze­wać o leni­stwo.

Druga przy­nęta znaj­do­wała się w odle­gło­ści sied­miu kilo­me­trów. Była to maszyna zro­biona z two­rzyw sztucz­nych, wypo­sa­żona w dwa sta­ro­modne, mało wydajne sil­niki elek­tryczne. Jeśli i ona… – pomy­ślał Fitz i zmełł w ustach prze­kleń­stwo. Choć punkt, któ­rego szu­kał, był bar­dziej odda­lony, żad­nych pro­ble­mów nie nastrę­czyło namie­rze­nie ste­rowca. A raczej wypa­trze­nie miej­sca, w któ­rym został uprzed­nio zawie­szony. W stro­mym kli­fie skal­nego masywu i w samej rafie ział wielki, czarny, wyryty poci­skiem kine­tycz­nym kra­ter.

– I to by było na tyle – stwier­dził, odkła­da­jąc lor­netkę.

Nie musiał wyszu­ki­wać kolej­nych przy­nęt. Każda z nich była bar­dziej zme­cha­ni­zo­wana i sztuczna, a przez to łatwiej­sza do wykry­cia przez ska­nery. Roz­miesz­cza­jąc je na obrze­żach doliny, chcieli spraw­dzić, jak bar­dzo będą musieli uwa­żać po wyj­ściu z jaskiń, gdyby Obcy mimo wszystko posta­no­wili pil­no­wać opusz­czo­nego przez ludzi raju.

Na razie wiele wska­zy­wało na to, że oca­leni mogą zapo­mnieć o uży­wa­niu pojaz­dów napę­dza­nych mecha­nicz­nie, nawet jeśli zostały one wypo­sa­żone w archa­iczne sil­niki elek­tryczne.

Brin przy­tak­nął, nie odry­wa­jąc wzroku od hory­zontu na połu­dnio­wym wscho­dzie.

Gdzieś tam, nie­mal dwa tysiące kilo­me­trów od jaskiń, znaj­do­wała się kolo­nia, a raczej to, co z niej zostało. Jeśli Święcki nie zor­ga­ni­zuje wyprawy ratun­ko­wej…

Fitz spoj­rzał na zega­rek, kolejny mecha­niczny relikt epoki pre­ko­smicz­nej, także wyko­nany dzięki ultra­pre­cy­zyj­nym dru­kar­kom kor­po­ra­cji.

– Mamy jesz­cze minutę.

Obaj zwró­cili spoj­rze­nia na zachód.

Pozo­stało im już tylko jedno. Musieli pocze­kać, aż uak­tywni się szóstka ukry­tych w głę­bo­kiej sztolni sond. Urzą­dze­nia te wystar­tują dokład­nie za pięć­dzie­siąt dwie sekundy, wzniosą się na pułap sze­ściu tysięcy metrów, by nada­wać stam­tąd komu­ni­katy kie­run­kowe do fik­cyj­nej bazy umiej­sco­wio­nej pośrodku wyjąt­kowo buj­nej rafy, poło­żo­nej w odle­gło­ści ponad czter­dzie­stu kilo­me­trów od jaskiń. Jeśli ma’lahn pozo­stali w sys­te­mie, powinni na to zare­ago­wać.

– Teraz!

Nie mogli zoba­czyć ani usły­szeć startu nie­wiel­kich maszyn korzy­sta­ją­cych z napędu gra­wi­ta­cyj­nego. Mimo to spo­glą­dali w stronę maja­czą­cych za hory­zon­tem sinych szczy­tów, trzy­ma­jąc kciuki w nadziei, że spo­koju pogó­rza nie zakłóci w naj­bliż­szym cza­sie żaden błysk, żaden dźwięk. Ocze­ki­wa­nie mogło potrwać nawet do stu czte­rech godzin, jeśli odla­tu­jący z sys­temu Obcy znaj­do­wali się aktu­al­nie w pobliżu wylotu studni gra­wi­ta­cyj­nej, jed­nakże ludzie byli na to przy­go­to­wani. Zamie­rzali peł­nić warty na tej grani na zmiany, acz­kol­wiek nie tutaj, na gołych ska­łach, gdzie ich widma byłyby widoczne jak na dłoni, lecz kil­ka­set metrów niżej, na gra­nicy rafy, gdzie wykuto w ska­łach dobrze zama­sko­waną straż­nicę.

– Wra­caj do naszych – rzu­cił Fitz, który miał sta­nąć na war­cie pierw­szy. – Powiedz ludziom, jak wygląda sytua…

Nie zdą­żył dokoń­czyć zda­nia. Odle­głą, przy­po­mi­na­jącą nie­re­gu­larną pira­midę górę roz­świe­tlił jasny błysk. Oli­wer­ner spo­glą­dał wła­śnie w tam­tym kie­runku, zatem gdy zaci­snął mocno powieki, zoba­czył odbity na nich ślad. Od wiel­kiej plamy pośrodku bie­gła do góry, pod pew­nym kątem, długa pro­sta linia.

Pau­lis­ses, któ­rego wzrok został oszczę­dzony, przy­padł odru­chowo do skał, jakby się oba­wiał, że moc odle­głej eks­plo­zji zmie­cie ich z tej półki i ciśnie w kilo­me­trową prze­paść.

– A to skur­wy­klony! – wysy­czał, wodząc spoj­rze­niem po zasnu­tym gęstymi chmu­rami nie­bie.

Część pierwsza

ROZDROŻA

JEDEN

Sys­tem Anzio, Sek­tor Zebra,

29.10.2354

– Wyklu­czone. – Rutta nie pod­niósł głosu, choć musiał po raz dwu­dzie­sty odpo­wia­dać na tę samą prośbę. A może i trzy­dzie­sty, jeśli liczyć wcze­śniej­sze pisemne kon­takty ze Święc­kim. – I na tym zakończmy defi­ni­tyw­nie tę sprawę – dodał.

– Oba­wiam się, gene­rale, że nie widzę takiej opcji – wyce­dził Hen­ryan.

– Może mi pan wytłu­ma­czyć, kapi­ta­nie, dla­czego za każ­dym razem, gdy z panem roz­ma­wiam, mam wra­że­nie déjà vu?

W prze­ci­wień­stwie do byłego puł­kow­nika i wbrew zapew­nie­niom człon­ków Rady obie­cany awans Święc­kiego wciąż nie został ofi­cjal­nie zatwier­dzony, a w każ­dym razie infor­ma­cje o tym nie dotarły jesz­cze do sztabu trze­ciego meta­sek­tora.

– Nie dzi­wię się, gene­rale. W kółko maglu­jemy ten sam temat.

– Co robimy? – zdu­miał się Rutta.

– To jedno z powie­dzo­nek mojego ojca, sir. Jeśli dobrze pamię­tam, cho­dzi o…

– Nie­ważne – prze­rwał mu obce­sowo prze­ło­żony. – Mam lep­sze zaję­cia niż słu­cha­nie wyja­śnień nikomu nie­zna­nych, archa­icz­nych porze­ka­deł. Pań­ska prośba…

– Moje żąda­nie – popra­wił go bez­na­mięt­nym tonem kapi­tan.

– Pań­ska prośba – powtó­rzył Rutta, nie kry­jąc roz­draż­nie­nia – została odda­lona. De-fi-ni-tyw-nie – pod­kre­ślił. – Far­land zapo­wie­dział mi dzi­siaj rano, że jeśli jesz­cze raz zoba­czy to nagra­nie, oso­bi­ście zadba, by prze­nie­siono pana na pierw­szy lep­szy nisz­czy­ciel i pozba­wiono dostępu do sys­temu łącz­no­ści szta­bo­wej. Chce pan tego, kapi­ta­nie? – zaak­cen­to­wał ostat­nie słowo, jakby pró­bo­wał uzmy­sło­wić Święc­kiemu, gdzie może, choć nie musi, tkwić przy­czyna opóź­nie­nia awansu.

– Nie chcę, sir, ale jak pan zapewne pamięta, dałem tym ludziom…

Wysoko unie­siona dłoń gene­rała uci­szyła go, zanim dokoń­czył.

– Nie powi­nien pan obie­cy­wać cze­goś, co tak dalece wykra­cza poza pań­skie kom­pe­ten­cje.

– Sądzi­łem…

– Jesz­cze nie skoń­czy­łem, kapi­ta­nie! – Tym razem w tonie prze­ło­żo­nego dało się wykryć coś wię­cej niż tylko cień gniewu. – Zle­cono panu dowo­dze­nie ważną misją ewa­ku­acyjną, ponie­waż jest pan inte­li­gent­nym i sumien­nym ofi­ce­rem. Pro­szę mi przy­po­mnieć, na ile admi­ra­li­cja osza­co­wała powo­dze­nie ewa­ku­acji Ulietty? Czter­dzie­ści pięć, pięć­dzie­siąt pro­cent?

– Pięć­dzie­siąt sześć, gene­rale.

– Wła­śnie, a panu udało się, wpraw­dzie w nieco nie­re­gu­la­mi­nowy spo­sób, ewa­ku­ować ponad dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent kolo­ni­stów. Oca­lił pan sto pięć­dzie­siąt tysięcy ludzi wię­cej, niż od pana wyma­gano, a panu na­dal coś nie pasuje?

– To „coś” ma twa­rze ośmiu tysięcy pozo­sta­wio­nych na Del­cie męż­czyzn i kobiet, gene­rale.

Rutta wes­tchnął ciężko. Czas zmie­nić podej­ście.

– Zro­zum mnie, czło­wieku – rzu­cił, prze­łknąw­szy dziw­nie gęstą ślinę. – Nie jestem w sta­nie prze­for­so­wać two­jego planu, a pró­bo­wa­łem, możesz mi wie­rzyć. Far­land też pocią­gnął za kilka sznur­ków, ponie­waż go wczo­raj o to popro­si­łem, choć nie powi­nie­nem… – Zamilkł na moment, jakby zbie­rał myśli. – Masz rację co do jed­nego: oni tam, na górze – wska­zał pal­cem sufit kajuty, mając na myśli znaj­du­jącą się setki lat świetl­nych od sta­cji, choć nie­ko­niecz­nie w tym kie­runku, admi­ra­li­cję – patrząc codzien­nie na nowe raporty i tabele, nie widzą w nich, jak my, zna­nych sobie ludzi, lecz suche dane. Liczby, sta­ty­styki. Ba, nie obcho­dzi ich, że każda pozy­cja po stro­nie strat ozna­cza czy­jąś oso­bi­stą tra­ge­dię, kolejne zmar­no­wane życie. Tak jest i choć się z tym nie zga­dzasz, tak musi być. W końcu to jest wojna, w osta­tecz­nym roz­ra­chunku liczy się coś wię­cej niż dobro jed­no­stek… – widząc, że Święcki otwiera usta, nie dał sobie prze­rwać i by pod­władny nie wybił go z rytmu, dodał szybko: – …nawet jeśli są ich tysiące. Nawet gdyby były ich setki tysięcy lub miliony. Tak, wiem, jak to brzmi, ale na tym wła­śnie polega robota ludzi odpo­wie­dzia­nych za pla­no­wa­nie ope­ra­cyjne i stra­te­gię. Tysiąc ofiar to mniej niż dzie­sięć tysięcy. Lepiej poświę­cić milion kolo­ni­stów z trud­nych do ewa­ku­owa­nia pla­net, niż stra­cić przez to dwa miliony ist­nień. Tak się to liczy. Ty pod­cho­dzisz do kwe­stii Ulietty oso­bi­ście, ponie­waż pozna­łeś ludzi kry­ją­cych się za tymi licz­bami, ponie­waż dałeś pozo­sta­wio­nym kolo­ni­stom słowo honoru, jed­nakże dla admi­ra­li­cji rachu­nek jest pro­sty. Ryzyko wysła­nia na Deltę kon­woju w sytu­acji, gdy nie mamy bla­dego poję­cia, czy kto­kol­wiek prze­trwał atak – znów uniósł dłoń, by uci­szyć pro­test kapi­tana – bo tego nikt dzi­siaj nie może z całą pew­no­ścią wie­dzieć, jest zbyt duże. W ciągu czte­rech dni, jakie minęły od waszego odlotu z Delty, sondy Obcych poja­wiły się w kolej­nych dwu­dzie­stu dwóch sys­te­mach. T’iru starły z powierzchni pla­net sześć kolo­nii, w tym jedną nie­zwy­kle cenną kopal­nię metali ziem rzad­kich w wewnętrz­nym pasie aste­roid Tan­tala XIV. Tylko w te cztery dni na Rubie­żach zgi­nęło ponad trzy­dzie­ści tysięcy ludzi. Stra­ci­li­śmy ich pomimo wysił­ków wielu ekip ewa­ku­acyj­nych. Może nie tak hero­icz­nych jak twoje, ale… – Gene­rał zamilkł na moment, jakby stra­ciw­szy wątek. – Prawda jest taka, że nie mamy sił ani środ­ków, aby prze­nieść wszyst­kich ludzi znaj­du­ją­cych się w stre­fie zagro­że­nia, a pan, kapi­ta­nie – widząc po minie Święc­kiego, że przy­długi wykład odniósł sku­tek, Rutta wró­cił do ofi­cjal­nej tytu­la­tury – pan nalega, byśmy dali panu trans­por­towce, nie mówiąc o okrę­tach eskorty, i posłali je na wskroś sys­te­mów kon­tro­lo­wa­nych przez wroga aż do pasa U po ludzi, któ­rzy mogą już dawno nie żyć.

– Jestem pewien, że… – wybą­kał Hen­ryan.

– Pro­szę mi nie prze­ry­wać! – Gene­rał pod­niósł głos, przej­mu­jąc ponow­nie ini­cja­tywę. – Zdaje pan sobie sprawę z tego, że nasi szta­bowcy uwa­żają, iż Obcy nie pozo­sta­wili pod­bi­tych tery­to­riów bez kon­troli? – Święcki przy­tak­nął, choć z ocią­ga­niem. Rów­nież był zda­nia, że żaden sza­nu­jący się stra­teg nie popeł­niłby tak pod­sta­wo­wego błędu, wyli­czył jed­nak, że zdąży dole­cieć na Uliettę, zanim wróg zare­aguje, i wyraź­nie zazna­czył to w prze­sła­nych doku­men­tach. Nie rozu­miał więc, dla­czego Rutta przy­wo­łuje aku­rat ten argu­ment. – Pań­ski kon­wój – kon­ty­nu­ował tym­cza­sem ze spo­ko­jem gene­rał – żeby dostać się na Uliettę, musiałby wyko­nać trzy skoki przez ode­brane nam już sys­temy. Jak pan sądzi, kapi­ta­nie, gdzie zosta­li­by­ście prze­jęci? Na pewno nie na Smaugu, ale co do Torusa nie był­bym już taki pewny… – Rutta zawie­sił zna­cząco głos.

– Wzią­łem to pod uwagę w swo­ich obli­cze­niach – oświad­czył z prze­ko­na­niem Święcki. – Na Smaugu będziemy tylko przez trzy godziny. Lot na Torusa potrwa szes­na­ście stan­dar­dó­wek, do tego docho­dzi jesz­cze kwa­drans na drugi trans­fer i czas skoku na Uliettę, czyli kolejne czter­na­ście godzin. Jak pan widzi, poja­wi­li­by­śmy się w sys­te­mie doce­lo­wym trzy­dzie­ści trzy godziny po ewen­tu­al­nym wykry­ciu przez czuj­niki ma’lahn na Smaugu i około czter­na­stu godzin po usta­le­niu przez wroga praw­dzi­wego celu moich okrę­tów, a to…

– Świetny plan – zadrwił gene­rał, spo­glą­da­jąc na Hen­ry­ana z nie­zwia­stu­ją­cym niczego dobrego krzy­wym uśmiesz­kiem – przy zało­że­niu, rzecz jasna, że Obcy są skoń­czo­nymi debi­lami i fak­tycz­nie potrze­bują czter­dzie­stu paru godzin na reak­cję.

– Do tej pory tyle potrze­bo­wali. Nic też nie wska­zuje, by w tym wypadku miało być ina­czej. – Święcki na­dal był pewny swego, choć poczuł pierw­sze ukłu­cie nie­po­koju, dostrze­ga­jąc cień roz­ba­wie­nia na twa­rzy prze­ło­żo­nego.

– Naprawdę? – Rutta zało­żył ręce za plecy i zako­ły­sał się na obca­sach jak sier­żant sta­jący przed rekru­tem, któ­remu należy się zasłu­żony opieprz. – A nie przy­szło panu do głowy, kapi­ta­nie, że w takiej sytu­acji ma’lahn mogą wysłać prze­ciw wam t’iru skie­ro­wane wcze­śniej na inny cel? Powiedzmy… – pochy­lił się, by akty­wo­wać mapę sek­tora, a potem znów wypro­sto­wał plecy i z jesz­cze szer­szym uśmiesz­kiem dodał: – …na Romu­lusa V, gdzie okręty Obcych są spo­dzie­wane za… – rzu­cił okiem na zegar – plus minus czter­dzie­ści godzin stan­dar­do­wych? Jeśli dobrze liczę, gdy­by­ście wyru­szyli teraz, wasz prze­lot przez Torusa VI zbiegłby się z ich tran­zy­tem przez Vic­kersa X – wymó­wił obie nazwy bar­dzo wolno i wyraź­nie – co z kolei ozna­cza, że mogą tam zostać poin­for­mo­wani o obec­no­ści pań­skiej eska­dry i o celu jej lotu. A stam­tąd dolecą na Uliettę w… nieco ponad jede­na­ście godzin. W naj­bar­dziej nie­sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach mogą więc dotrzeć do celu całe trzy godziny przed wami.

– Ni­gdy wcze­śniej… – zaczął Hen­ryan, ale zaraz umilkł, czu­jąc gorąco roz­le­wa­jące się po karku i twa­rzy. Nie wziął tego czyn­nika pod uwagę, ponie­waż Obcy do tej pory ani razu nie uczy­nili odstęp­stwa od planu. Dzia­łali meto­dycz­nie, jakby ich poczy­na­niami kie­ro­wały kom­pu­tery. Z dru­giej strony ma’lahn jak dotąd nie musieli reago­wać na podobne ruchy ucie­ka­ją­cych przed nimi ludzi…

Im dłu­żej się nad tym zasta­na­wiał, tym bar­dziej prze­ko­ny­wała go argu­men­ta­cja prze­ło­żo­nego. Nie zamie­rzał jed­nak odpusz­czać. To było tylko zało­że­nie, nie pew­nik.

– Odrzu­ci­łem tę wer­sję zda­rzeń jako mało praw­do­po­dobną, gene­rale – pod­jął, jed­nakże już nie tak hardo jak przed­tem. – Poza tym w razie bez­po­śred­niego zagro­że­nia zawsze możemy prze­rwać misję i zawró­cić.

Rutta poki­wał głową, nie odry­wa­jąc wzroku od mapy.

– A jeśli będą cze­kali na was przy samym punk­cie skoku, tak jak pan na nich pod­czas ewa­ku­acji Ulietty?

Święcki prze­łknął ślinę. Rutta tra­fiał cel­nie. Obcy mogliby zasto­so­wać manewr, któ­rego sam ich nauczył. „Mogliby” nie zna­czy jed­nak…

– Zabez­pie­czył­bym się, wyda­jąc jed­nost­kom roz­kaz prze­kie­ro­wa­nia całej mocy na ekrany czo­łowe oraz w razie wykry­cia wroga w rejo­nie wylotu studni gra­wi­ta­cyj­nej wyko­na­nia natych­mia­sto­wego skoku w pod­prze­strzeń. Ponie­waż nie zamie­rza­łem wda­wać się w walkę, przy wcze­śniej­szym wpro­wa­dze­niu danych znik­nę­li­by­śmy, zanim zro­bi­łoby się naprawdę gorąco. Straty byłyby… co naj­wy­żej mini­malne.

– Tak… – Ręce gene­rała znów zawę­dro­wały za plecy. – Jeśli daliby wam te dwa­na­ście sekund potrzeb­nych na roz­grza­nie akce­le­ra­to­rów, co jest mocno wąt­pliwe. Ale załóżmy, że byliby tak głupi. Ska­cze­cie i co dalej?

– Nic. – Hen­ryan wzru­szył ramio­nami. – Każda jed­nostka wró­ci­łaby do bazy na wła­sną rękę.

– Rozu­miem. Ile potrze­bo­wa­łyby na to czasu?

– Nie znam dokład­nych para­me­trów wyj­ścio­wych pierw­szego skoku – zastrzegł się Hen­ryan – więc nie mogę odpo­wie­dzieć na tak posta­wione pyta­nie.

– Z grub­sza licząc – nie ustę­po­wał gene­rał.

Święcki wyko­nał kilka dzia­łań w myślach.

– Sześć do ośmiu dni stan­dar­do­wych.

– W naj­lep­szym razie sześć dni, powiada pan, kapi­ta­nie – powtó­rzył Rutta, roz­cią­ga­jąc wargi w uśmie­chu. – Czyli nie byłoby ich tutaj w sumie osiem dni, jeśli doli­czymy czas potrzebny na dotar­cie do punktu skoku na Toru­sie, albo nawet dzie­sięć, jeśli weź­miemy pod uwagę bar­dziej wywa­żone sza­cunki. Dzie­sięć dni stan­dar­do­wych, pod­czas któ­rych prze­ka­zane pod pań­skie dowódz­two trans­por­towce mogłyby ewa­ku­ować… – teraz Rutta musiał coś prze­li­czyć w pamięci – …miesz­kań­ców sze­ściu innych sys­te­mów, czyli jakieś czter­dzie­ści do pięć­dzie­się­ciu tysięcy osób, ale nie zro­bią tego, ska­zu­jąc tych ludzi na pewną śmierć, ponie­waż wezmą udział w wypra­wie po kolo­ni­stów, któ­rzy rów­nie dobrze mogą już być mar­twi. Czy rozu­mie pan teraz, dla­czego jakiś stary pier­dziel z admi­ra­li­cji, któ­remu zle­cono ana­lizę pań­skiego planu, uznał, że z per­spek­tywy dowódz­twa i tej wojny nie ma on naj­mniej­szego sensu? – Gene­rał spo­waż­niał w sekun­dzie. – Z jed­nej strony mamy osiem tysięcy cze­ka­ją­cych na ratu­nek kolo­ni­stów, któ­rzy… pozwoli pan, że powtó­rzę… mogą już nie żyć, oraz bar­dzo wyso­kie praw­do­po­do­bień­stwo utraty kilku nie­zwy­kle cen­nych trans­por­tow­ców pod­czas ryzy­kow­nej ope­ra­cji ratun­ko­wej, a z dru­giej pięć­dzie­siąt tysięcy ludzi, któ­rych te same jed­nostki prze­trans­por­tują bez­piecz­nie dwa pasy dalej, do stref, od jakich udało się, przy­naj­mniej chwi­lowo, odcią­gnąć wroga, by stam­tąd mogli tra­fić trans­por­tem cywil­nym nawet na drugi kra­niec pod­bi­tej przez nas prze­strzeni, gdzie będą w spo­koju żyć i pra­co­wać na nasze przy­szłe zwy­cię­stwo. Jakiego wyboru doko­nałby pan, kapi­ta­nie, mając przed sobą takie dane?

Hen­ryan mil­czał. Od początku zda­wał sobie sprawę, że nie będzie łatwo, poza tym była to dla niego, jak słusz­nie zauwa­żył prze­ło­żony, sprawa oso­bi­sta. Zło­żył obiet­nicę, z któ­rej na­dal zamie­rzał się wywią­zać.

– Gdy­bym miał wybór, nie przy­jął­bym pracy pole­ga­ją­cej na podej­mo­wa­niu podob­nych decy­zji – odpo­wie­dział zdła­wio­nym gło­sem, czu­jąc gorycz prze­gra­nej.

– Wojna, kapi­ta­nie, jest nie­prze­rwa­nym cią­giem nie­skoń­cze­nie okrut­nych czy­nów, ale ani ja, ani tym bar­dziej pan nie zdo­łamy tego zmie­nić. Jedyne, co możemy zro­bić, to słu­żyć jak naj­le­piej naszej spra­wie. – Rutta spoj­rzał Święc­kiemu pro­sto w oczy. – Powiem to panu raz, pro­szę więc mnie słu­chać uważ­nie. Nie posła­łem pana do dia­bła na samym wstę­pie tylko dla­tego, że zaim­po­no­wał mi pan swoją postawą na Uliet­cie. Tak, podzi­wiam pań­ski upór w dąże­niu do celu i pomy­sło­wość, która pozwala panu dopi­nać swego, ale… są pewne gra­nice, któ­rych nie wolno mi prze­kro­czyć, choć naprawdę gorąco panu kibi­cuję. I nie tylko ja zresztą. Zro­bi­li­śmy z Far­lan­dem co w naszej mocy, by panu pomóc, może mi pan wie­rzyć, ale to, o co pan prosi, jest zwy­czaj­nie nie­wy­ko­nalne. W każ­dym razie nie tutaj i nie teraz. Potrze­bu­jemy jesz­cze co naj­mniej pół roku i ewa­ku­acji paru miliar­dów kolo­ni­stów, zanim będziemy gotowi do pod­ję­cia wyrów­na­nej walki z wro­giem. A z każ­dym tygo­dniem będzie gorzej. Musi pan mieć świa­do­mość, że w ciągu nad­cho­dzą­cych mie­sięcy zginą miliony, a kto wie, czy nie dzie­siątki milio­nów ludzi. Obcy zabiją ich, choć­by­śmy wypruli sobie żyły, doko­nu­jąc podob­nych cudów jak pan na Del­cie. To nie­unik­nione, dla­tego… Dla­tego cza­sem lepiej odpu­ścić.

– Dałem im słowo… – zaczął nie­pew­nie Święcki, ale nie­mal natych­miast zamilkł, sły­sząc, że komu­ni­ka­tor prze­ło­żo­nego ożył.

Rutta pochy­lił się nad kon­solą kom­pu­tera, na moment tylko, lecz i tak gdy pro­sto­wał plecy, wyda­wał się bled­szy niż jesz­cze przed chwilą, choć wra­że­nie to mogła potę­go­wać poświata bijąca od włą­czo­nego holo­pro­jek­tora.

– …i nie dotrzyma go pan, kapi­ta­nie – gene­rał dokoń­czył prze­rwaną wypo­wiedź pod­ko­mend­nego – ponie­waż nasi prze­ło­żeni nie wyra­zili zgody na reali­za­cję pań­skiego planu. Zatem to nie pan ponosi winę za zła­ma­nie obiet­nicy.

– To nie takie pro­ste, jak by się wyda­wało.

– Wiem, ale zapew­niam pana, że choć dzi­siaj czuje się pan jak skoń­czony szu­bra­wiec, za mie­siąc nie będzie pan nawet pamię­tał o tych ludziach – oznaj­mił Rutta.

Hen­ryan posłał mu jado­wite spoj­rze­nie i wyce­dził przez zęby:

– Wąt­pię.

– Ręczę za to głową. W naj­bliż­szym cza­sie będziemy musieli pod­jąć wiele gor­szych decy­zji. Pan, ja i wszy­scy, któ­rych znamy.

– Nie rozu­miem…

Rutta uśmiech­nął się bez cie­nia rado­ści.

– Wła­śnie otrzy­ma­łem infor­ma­cję, że Rada zde­cy­do­wała o bez­zwłocz­nej ewa­ku­acji War­szawy.

Święcki drgnął, sły­sząc zna­jomą nazwę. Flota i admi­ra­li­cja robiły wszystko, aby odcią­gnąć t’iru od jedy­nego – jeśli nie liczyć Delty Ulietty, rzecz jasna – sys­temu z pla­netą tle­nową w zewnętrz­nych pasach Rubieży. Z tego, co Hen­ryan wie­dział, Obcy na razie dali się zwieść, ale… prę­dzej czy póź­niej odkryją prawdę. Ma’lahn kie­ro­wali się do tej pory na źró­dła naj­ak­tyw­niej­szych trans­mi­sji, ata­ku­jąc i doszczęt­nie nisz­cząc duże, choć cał­ko­wi­cie wylud­nione fał­szywe kolo­nie, dzięki czemu nie zwra­cali uwagi na sam skraj ramie­nia i znaj­du­jące się tam naj­więk­sze sku­pi­sko lud­no­ści w tej czę­ści meta­sek­tora. Szczę­ście nie mogło jed­nak trwać wiecz­nie, zatem reak­cja Rady wyda­wała się uza­sad­niona, acz­kol­wiek Święcki, gdyby pozwo­lono mu decy­do­wać, wydałby ten roz­kaz dopiero za jakiś czas. Chyba że o czymś nie wie­dział…

– Skąd ten nagły pośpiech? – zapy­tał, nie mając wiel­kich nadziei na wyja­śnie­nia.

– Wygląda na to, że wojna wkro­czyła w nową fazę – odparł zamy­ślony Rutta. – W pasie Z poja­wiły się nowe sondy Obcych. Są ich dzie­siątki. W ciągu ostat­nich trzech godzin stra­ci­li­śmy sta­cje prze­kaź­ni­kowe w czter­dzie­stu dwóch sys­te­mach tran­zy­to­wych, a podej­rze­wam, że to dopiero począ­tek pro­ble­mów.

– Czy… – zaczął ostroż­nie Święcki.

– Nie – odpo­wie­dział Rutta, jakby czy­ta­jąc mu w myślach. – Nie przy­dzie­lono pana do ope­ra­cji War­szawa. Zostaje pan w Sek­to­rze Sierra. Odprawa dowódz­twa trze­ciej floty za kwa­drans. Za godzinę mamy opu­bli­ko­wać nowy har­mo­no­gram misji. Tak jak mówi­łem, będzie naprawdę źle.

Hen­ryan przy­jął tę infor­ma­cję zdaw­ko­wym ski­nie­niem głowy.

– Damy radę.

– Nie wąt­pię, ale tym razem czeka pana dodat­kowa trud­ność – oświad­czył gene­rał, wra­ca­jąc wzro­kiem do wyświe­tla­cza komu­ni­ka­tora, na który spły­wały kolejne doku­menty. – Admi­ra­li­cja odbiera panu cztery trans­por­towce.

– Ale… – Święcki zanie­mó­wił.

Z dzie­się­ciu okrę­tów tej klasy, jakimi dys­po­no­wał, zosta­nie mu sześć, a zadań, podob­nie jak wyma­gań, na pewno nie ubę­dzie.

– I tak został pan potrak­to­wany ulgowo – zapew­nił go Rutta. – Z tego, co widzę, kapi­ta­nie, więk­szość eskadr ewa­ku­acyj­nych została okro­jona o sześć­dzie­siąt do sie­dem­dzie­się­ciu pro­cent stanu sprzę­to­wego. Dajemy wszystko, co możemy, na War­szawę. Bez­po­śred­nie pole­ce­nie Rady. Zro­zu­miano?

– Tak jest.

– W takim razie… – Gene­rał wska­zał mu wyj­ście. Hen­ryan zasa­lu­to­wał, zebrał się w sobie, ale mimo to pozo­stał na miej­scu. – Coś jesz­cze? – Rutta zmie­rzył go zdzi­wio­nym wzro­kiem.

– Gdy­bym przy­szedł kwa­drans póź­niej, mógłby mi pan oszczę­dzić tego kaza­nia – rzu­cił Święcki, zebraw­szy myśli.

– Ow­szem, mógł­bym – przy­znał prze­ło­żony – ale i tak by je pan usły­szał. Chcia­łem, by dotarło do pana, że bez względu na oko­licz­no­ści nie otrzy­małby pan zgody na tę ope­ra­cję. Chcia­łem też, żeby pan zro­zu­miał, iż my, trepy, nie jeste­śmy aż tak wiel­kimi skur­wy­klo­nami, za jakich pan nas ma. A w każ­dym razie przy­naj­mniej nie­któ­rzy z nas nie zasłu­gują na to miano.

– Ja…

– Dajmy już spo­kój, kapi­ta­nie. Za moment zacznie się nie­zła jazda, która potrwa co naj­mniej kilka tygo­dni. Pro­szę się sku­pić na nowych zada­niach i jak naj­mniej myśleć o Del­cie. Nie żar­to­wa­łem, mówiąc o okro­pień­stwach, jakich będziemy świad­kami. Przy tak okro­jo­nym sprzę­cie i wąskich ramach cza­so­wych…

– Zro­bię co w mojej mocy! – Ta dekla­ra­cja powinna zabrzmieć dobit­niej, lecz Hen­ryan nie umiał wykrze­sać z sie­bie nawet krzty ani­mu­szu.

– Wiem, kapi­ta­nie. Może pan odejść! – Rutta odpo­wie­dział na kolejny salut i odpro­wa­dził wzro­kiem pod­wład­nego, który nie­pew­nym kro­kiem kie­ro­wał się do włazu. – Jesz­cze jedno… – dodał, zanim Święcki prze­kro­czył próg.

– Słu­cham, gene­rale?

– Dobra rada, kapi­ta­nie. Poza­re­gu­la­mi­nowa. Kolo­nia na Del­cie nale­żała do mega­kor­po­ra­cji. Zro­bił pan dla niej wiele dobrego, zaosz­czę­dził pan jej także mnó­stwa pie­nię­dzy. Pro­szę to wyko­rzy­stać. Pro­szę odszu­kać oca­lo­nych waż­nia­ków z Ulietty i poroz­ma­wiać z nimi. Może EB szarp­nie się na wła­sną misję ratun­kową. Zna­jąc realia, nie ocze­ki­wał­bym od wła­ści­ciela tej firmy zbyt wiele, ale kto wie… Ma pan prze­cież nie­złego asa w ręka­wie.

– Asa? – zdzi­wił się Hen­ryan.

– Hałdy rudy pozo­sta­wio­nej w kra­te­rze – pod­po­wie­dział mu Rutta. – Sze­fo­stwo EB nie miało dostępu do pań­skich rapor­tów…

– Nie był­bym tego taki pewny – mruk­nął Hen­ryan.

Ktoś prze­cież uprze­dził zarząd kolo­nii o gro­żą­cym nie­bez­pie­czeń­stwie, umoż­li­wia­jąc lokal­nym pre­ze­som ucieczkę na dwa dni przed ogło­sze­niem ewa­ku­acji. Taki cynk mógł dać tylko infor­ma­tor mający dostęp do naj­taj­niej­szych danych. Na przy­kład jakiś sko­rum­po­wany admi­rał…

– Gdyby zapy­tał mnie pan o zda­nie, powie­dział­bym, że nasi prze­ło­żeni pra­gną tej rudy bar­dziej od jej pra­wo­wi­tych wła­ści­cieli – zasu­ge­ro­wał gene­rał. – Z tego, co wiem, pań­ski raport jest w tym momen­cie jedy­nym doku­men­tem, z któ­rego można wywnio­sko­wać, że składy na księ­życu Delty oca­lały. Po śmierci dyrek­tora Dupree i jego ekipy prawdę znamy tylko my: pan, Far­land i ja.

– Dzię­kuję za dobrą radę, gene­rale.

Święcki zasa­lu­to­wał raz jesz­cze, tym bar­dziej z więk­szą werwą. Chyba poja­śniał też na twa­rzy, choć tego Rutta nie był już pewny. Właz zasu­nął się zbyt szybko, by zdą­żył się przyj­rzeć obli­czu pod­wład­nego.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Robert J. Szmidt 2017

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2017

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Urszula Gard­ner

Pro­jekt, opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja na okładce: Robert Rajsz­czak

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Na kra­wę­dzi zagłady, wyd. II, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-874-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer