Policjanci. Ich najważniejsze sprawy - Dorota Kowalska - ebook

Policjanci. Ich najważniejsze sprawy ebook

Dorota Kowalska

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pasjonujące rozmowy z policjantami

Niebiescy bracia – tak mówią o sobie policjanci. W tej grupie zawodowej poczucie wspólnoty, lojalności wobec kolegów jest silne. Dużo silniejsze niż tam, gdzie po ośmiu godzinach pracy bierze się teczkę i wraca spokojnie do domu. Policjanci ryzykują życiem. Każdego dnia. Padają też ofiarą ostracyzmu społecznego – bo przecież mało kto lubi „psiarnię”. Ale to do nich dzwonią w potrzebie ci, którzy wcześniej wypisywali na murach CHWDP. A gliniarze nadstawiają karku, żeby wyciągnąć ich z kłopotów.

Książka Doroty Kowalskiej to opowieść o ich robocie, o akcjach, w jakich brali udział. I o pracy pod przykryciem. Jeden z rozmówców mówi o niej tak: „Wraca się po dwóch tygodniach do domu, trzeba przebrać się w zwyczajne ciuchy, zdjąć drogi zegarek, przesiąść z mercedesa do tico. Jedzie człowiek do domu, zastaje w nim problemy i słyszy pretensje, bo długo cię nie było, bo dzieci nie mają ubrań, bo mamy kredyt, bo ktoś choruje. Trzeba przeskoczyć ze świata, w którym można było wszystko, do świata rzeczywistego”. To tylko jedna z niedogodności tego zawodu. Są jeszcze zwłoki, które trzeba zbierać z ziemi, kontakt z zabójcami i pedofilami, agresja… Praca niełatwa, ale bardzo potrzebna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 297

Oceny
4,5 (13 ocen)
7
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze się tego słuchało, potrzeba takich książek na rynku, zwłaszcza dziś, kiedy tak wiele napięć panuje i tak okropny jest wizerunek policji. Zastanawiałam się tylko, czemu żadnej z tych głośnych spraw nie kojarzę, a wiele z nich dzieje się na koło roku 1990 i albo nie było mnie jeszcze na świecie albo nie miałam więcej niż pięć lat. Podoba mi się też różnorodność rozmówców, bo daje nam to fajny wgląd, że policja to nie tylko mundurowi i łapanie tych, co za szybko jeżdżą. Jedyny minus taki, że chciałoby się po prostu więcej!
00
Pakli18

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się jak najlepszą powieść.
00

Popularność




Michał Rapacki – Wstęp

Wstęp

Kiedy zadzwo­niła do mnie zna­joma z pyta­niem, czy nie napi­sał­bym wstępu do książki jej przy­ja­ciółki, pomy­śla­łem, że robi sobie ze mnie jaja. Jed­nak już po krót­kiej roz­mo­wie wie­dzia­łem, że zarówno ona, jak i Dorota Kowal­ska rze­czy­wi­ście chcą, abym się wypasz­czył. Więc to zro­bię (tak, uczono mnie, żeby nie zaczy­nać zda­nia od „więc”). Więc jako były pies, ofi­cer poli­cji, napi­szę tak pro­sto, jak mogę, dla­czego powin­ni­ście prze­czy­tać tę książkę: jest świetna. Autorka zebrała w niej wypo­wie­dzi samych tuzów poli­cyj­nego świata. Ludzi nie­po­wta­rzal­nych i nie­tu­zin­ko­wych. Opo­wia­dają jej o spra­wach, które sta­no­wią kanwę do roz­wa­żań o kry­mi­no­lo­gii, kry­mi­na­li­styce, o pro­ce­sie wykryw­czym i ana­li­zie kry­mi­na­li­stycz­nej. Są rów­nie dobrzy, albo i lepsi, niż eks­perci z całego świata.

Dziś, kiedy wspo­mi­nam swoje początki w poli­cji, myślę o Jacku Ziół­kow­skim. Obec­nie jest moim przy­ja­cie­lem i sąsia­dem, a kie­dyś był moim pierw­szym komen­dan­tem – suro­wym, ale spra­wie­dli­wym. Myślę też o Jerzym Kowal­skim – naj­lep­szym prze­ło­żo­nym ze wszyst­kich naczel­ni­ków Cen­tral­nego Biura Śled­czego. Myślę o Grze­siu Micha­laku, z któ­rym nie­raz wspól­nie rato­wa­li­śmy ludziom życie. I o nie­ży­ją­cym już Jarku Ste­fa­niaku – prze­śmiewcy poli­cyj­nej rze­czy­wi­sto­ści. O wszyst­kich z Was, któ­rych z nami nie ma. Życie jest zbyt krót­kie, szcze­gól­nie to psie, poli­cyjne, prze­szłe i obecne, nazna­czone cier­pie­niem – wła­snym i innych. Trzeba mieć siłę, by to prze­tra­wić.

Dla­tego wła­śnie tę książkę powin­ni­ście prze­czy­tać.

Decy­zję „na tak” o napi­sa­niu wstępu pod­ją­łem bły­ska­wicz­nie. Nie­mal jak tę z paź­dzier­nika 1994 roku, kiedy zde­cy­do­wa­łem o swoim wstą­pie­niu w sze­regi poli­cji. U nas z poko­le­nia na poko­le­nie była to rodzinna tra­dy­cja. Tata Andrzej, który, jak sam o sobie mówił, był „gli­nem, który ganiał się z ban­dy­tami”, robił to przez 25 lat. Nieco póź­niej niż mój star­szy do „mun­du­ro­wych” dołą­czył jego brat, a mój stryj, Adam Rapacki. Postać zasłu­żona, ceniona i roz­po­zna­walna wśród gli­nia­rzy. Więc (znów to „więc”) nie mia­łem wyj­ścia. Po matu­rze pod­ją­łem decy­zję o przy­stą­pie­niu do poli­cyj­nego grona.

Dla tej for­ma­cji lata 90. były eks­tre­mal­nie trudne. Ban­dyci rośli w siłę. Two­rzyły się coraz to nowe zor­ga­ni­zo­wane grupy prze­stęp­cze. Tamci mieli nie­ogra­ni­czone środki finan­sowe, poli­cja była biedna. Nie mie­li­śmy nawet radio­wo­zów, któ­rymi mogli­by­śmy się ści­gać z ban­dy­tami. Czym jeź­dzi­li­śmy? Powszechne były fiaty 125p, polo­nezy i nyski zwane Baba-Jagami. Szczy­tem moż­li­wo­ści były fiaty tem­pra, VW pas­saty czy VW bora – ale nimi jeź­dzili poli­cyjni nota­ble. Zwy­kły gli­niarz otrzy­my­wał „pod sio­dło” zde­ze­lo­wa­nego polo­neza. I pisto­let P-64 o pojem­no­ści sze­ściu naboi, czę­sto tak roz­ka­li­bro­wany, że strach było z niego strze­lać. Pro­to­koły pies pisał wła­snym dłu­go­pi­sem, a jeśli miał łut szczę­ścia i dostał maszynę do pisa­nia w pre­zen­cie od rodziny, to na niej tłukł co waż­niej­sze doku­menty służ­bowe.

W cza­sie gdy wstę­po­wa­łem do poli­cji, w każ­dym z więk­szych miast ginęło kil­ka­na­ście pojaz­dów jed­nej nocy. A jak bryka była nie­sprze­da­walna, to gnoje łuskali z niej radia, któ­rych war­tość czę­sto była niż­sza niż kasa, którą trzeba było potem zapła­cić za wyrwany zamek w drzwiach. Dziś to brzmi jak bajka, ale te pokra­dzione, zde­mo­lo­wane auta były czę­sto całym dobyt­kiem okra­dzio­nych ludzi. Prze­stra­szo­nych. Bez­sil­nych. Na porządku dzien­nym były też bójki, roz­boje, hara­cze… I zabój­stwa pora­chun­kowe – „bo tak wyszło”. Ban­dyci pano­szyli się i czuli się bez­karni. Poli­cja miała ogromne braki kadrowe, nie­do­bór sprzętu. Zamiast porząd­nych komend i komi­sa­ria­tów mie­li­śmy obskurne nory, a w nich nie­czynne ubi­ka­cje, obdra­pane ściany, meble każdy z innej para­fii. Smród, brud i ubó­stwo. Tak wyglą­dał wów­czas obraz pol­skiej poli­cji usta­wowo powo­ła­nej do obrony bez­pie­czeń­stwa oby­wa­teli naszego kraju. Pew­nie zasta­na­wia Was, dla­czego o tym piszę. Otóż dla­tego, że sporo boha­te­rów tej książki wstą­piło do poli­cji wła­śnie w latach 90.

To była noc, kiedy spod budynku Komendy Sto­łecz­nej Poli­cji w War­sza­wie, my, w więk­szo­ści 18-, 19-lat­ko­wie, ruszy­li­śmy pod­eks­cy­to­wani. Nie było wia­domo dokąd – tam, gdzie nas przy­dzielą. Był nas nie­zły tłum. Część z nas tra­fiła do ośrodka alo­ka­cji, czyli do bara­ków miesz­czą­cych się na tere­nie ówcze­snego pod­od­działu AT, czyli grupy świet­nie wyszko­lo­nych anty­ter­ro­ry­stów, która powstała i została wyszko­lona mię­dzy innymi dzięki Edwar­dowi Misz­ta­lowi i jego żonie Hani. Przy oka­zji – dzię­kuję, Edward, że mia­łem oka­zję poznać Cie­bie i że na­dal jest nam dane co jakiś czas się sły­szeć. Jesteś czło­wie­kiem ze stali. Nie­stety, Hani już wię­cej nie usły­szę. Uwiel­bia­łem słu­chać jej opo­wie­ści w cza­sie naszych off-roado­wych wędró­wek po Biesz­cza­dach, kiedy zapra­sza­li­ście mnie do Waszego gór­skiego „poli­gonu”. Smutno mi.

Ale wróćmy do naszego ośrodka alo­ka­cji. Zakwa­te­ro­wano nas w zatę­chłych bara­kach w salach cztero-, sze­ścio- i ośmio­oso­bo­wych. Baraki były wyko­nane z „ocie­plo­nej” dykty, farba odła­ziła od ścian – od zewnątrz i od wewnątrz. Walące się budynki były ogrze­wane pie­cami aku­mu­la­cyj­nymi, które kiedy tylko się roz­grze­wały, wydzie­lały smród w czę­ści tylko ustę­pu­jący smro­dowi doby­wa­ją­cemu się z naszych sal. Noc wyga­niała z dziur szczury wiel­ko­ści kotów: nawet jak zapa­la­łeś świa­tło, nie­szcze­gól­nie reago­wały na obec­ność czło­wieka. Bie­żą­cej wody brak, więc sani­ta­riaty były nie­czynne. Pano­wał wszech­obecny, lepiący się syf. Już pierw­szego dnia po tej „syl­we­stro­wej” nocy kilku chło­pa­ków zwy­czaj­nie oddało legi­ty­ma­cje służ­bowe, a ci, któ­rym ich jesz­cze nie wydano, zre­zy­gno­wało z ich przy­ję­cia. Może to i dobrze, bo te kilka pierw­szych nocy odsiało naj­mniej wytrwa­łych i zde­ter­mi­no­wa­nych.

Ale to nie był cel prze­ło­żo­nych – po pro­stu tak wyglą­dała wów­czas poli­cyjna rze­czy­wi­stość. Nie chcę się wymą­drzać na temat powo­dów takiego stanu rze­czy, ogra­ni­czę się do stwier­dze­nia, że decy­du­jący był brak środ­ków i nie­zna­jo­mość logi­styki całego przed­się­wzię­cia. Odkąd pamię­tam, pie­nią­dze na poli­cję sypano nader ostroż­nie przez budże­towe sita.

Dopiero w roku 1994, kiedy komen­dan­tem głów­nym poli­cji został Zenon Smo­la­rek, a komen­dan­tem sto­łecz­nym – Jerzy Stań­czyk (wkrótce został komen­dan­tem głów­nym), poli­cja zaczęła być trak­to­wana poważ­niej, a jej sze­regi zaczęły rosnąć. Odby­wało się to za sprawą nie­wiel­kiej garstki kom­pe­tent­nych ludzi, podej­mu­ją­cych twarde i mądre decy­zje. Tym też spo­so­bem w sze­re­gach „nie­bie­skich braci” zna­la­zły się osoby będące boha­te­rami tej książki, tysiące arcy­trud­nych spraw zostało roz­wią­za­nych, a tysiące spraw­ców zatrzy­ma­nych i uka­ra­nych.

Zaj­mo­wa­li­śmy się wów­czas nie­zli­czoną ilo­ścią spraw, nie­stety część z nich do dziś pozo­staje bez roz­wią­za­nia. Jed­nak ni­gdy nie pozo­staną one „bez­pań­skie”, choćby dzięki dzia­łal­no­ści Archi­wum X, o któ­rym także prze­czy­ta­cie w tej książce. Ale nie tylko.

Sprawcy tych wszyst­kich okrut­nych zbrodni muszą pamię­tać o jed­nym: nawet po służ­bie zawsze i wszę­dzie jeste­śmy gli­nami. Zawsze będą czuć nasz oddech na ple­cach. My, psy, do śmierci myślimy o swo­ich spra­wach. O skrzyw­dzo­nych ludziach, osie­ro­co­nych rodzi­cach, samot­nych dzie­ciach. O tych kosz­ma­rach, które towa­rzy­szyły nam przez lata służby. Te myśli pozo­staną z nami na zawsze. Jak ze mną sprawa 17-let­niej Kata­rzyny Dome­rac­kiej, która „zagi­nęła” w 2020 roku tuż po tym, jak zaczęła doma­gać się od o wiele star­szego od sie­bie męż­czy­zny, sza­no­wa­nego adwo­kata, żeby zosta­wił dla niej żonę. Wie­rzę, że jej zabójcę (bo co do tego, że dziew­czyna nie żyje, nie ma wąt­pli­wo­ści) dosię­gnie spra­wie­dli­wość. Ufam, że będzie dla cie­bie, ban­dyto, po trzy­kroć bar­dziej okrutna niż ty dla tej bied­nej Kasi.

Poli­cja przez osiem lat i kilka mie­sięcy była moim życiem. Nie żałuję ani jed­nego dnia, kiedy w niej słu­ży­łem. I ani jed­nego po tym, kiedy z niej odsze­dłem. Ktoś może spy­tać, dla­czego tak krótko, dla­czego nie pocze­ka­łem jesz­cze kilku lat, żeby zała­pać się na wcze­śniej­szą eme­ry­turę jako 34-latek? Odpo­wiedź jest pro­sta: mia­łem dość. Jako poli­cyjny dzie­ciak jesz­cze, 19-, 20-latek, zamy­ka­łem z kole­gami ban­dy­tów, któ­rzy z wła­my­wa­czy do aut sta­wali się póź­niej człon­kami gan­gów, choćby „Obci­na­czy Pal­ców”. Wtedy trwała praw­dziwa wojna, a nie zabawa w poli­cjan­tów i zło­dziei. Tyle że niektó­rzy gli­nia­rze byli z nimi doga­dani. I bar­dzo się sta­rali, żeby znie­chę­cić mnie do służby, choćby fabry­ku­jąc na mój temat wyssane z palca raporty. Jeśli to czy­ta­cie – bar­dzo wam dzię­kuję. Gdyby nie to, pew­nie utknął­bym gdzieś pomię­dzy marze­niami a nie­speł­nio­nymi ocze­ki­wa­niami. I – być może – jedyne, do czego był­bym zdolny, to do trzy­ma­nia pilota od TV. Leżał­bym na kana­pie i bił­bym się z całych sił z myślami, jak grać w życie. Tak jak wielu to robiło i prze­grało swoją grę.

Tym więk­szy sza­cu­nek mam dla tych, któ­rzy wytrwali, przez cały czas kro­cząc pro­stą drogą. I dla tych, któ­rzy dopiero zało­żyli, lub mają zamiar to uczy­nić, nie­bie­ski mun­dur. Może to oni zakoń­czą to, co mnie i moim kole­gom się nie udało? Trzy­mam za was kciuki. I pro­szę, zawsze miej­cie w pamięci rotę ślu­bo­wa­nia: Ja, oby­wa­tel Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, świa­dom podej­mo­wa­nych obo­wiąz­ków poli­cjanta, ślu­buję: słu­żyć wier­nie Naro­dowi, chro­nić usta­no­wiony Kon­sty­tu­cją Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej porzą­dek prawny, strzec bez­pie­czeń­stwa Pań­stwa i jego oby­wa­teli, nawet z nara­że­niem życia. Wyko­nu­jąc powie­rzone mi zada­nia, ślu­buję pil­nie prze­strze­gać prawa, docho­wać wier­no­ści kon­sty­tu­cyj­nym orga­nom Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, prze­strze­gać dys­cy­pliny służ­bo­wej oraz wyko­ny­wać roz­kazy i pole­ce­nia prze­ło­żo­nych. Ślu­buję strzec tajem­nic zwią­za­nych ze służbą, honoru, god­no­ści i dobrego imie­nia służby oraz prze­strze­gać zasad etyki zawo­do­wej.

Pamię­taj­cie też o tych, któ­rzy – w Nie­bie – co dnia dołą­czają do zna­ko­mi­tego wydziału poli­cyj­nego. Tyle że tam, w prze­ci­wień­stwie do tego, co na Ziemi, nie ma już kogo ści­gać.

Post­scrip­tum

Mój wstęp (wiem, że to autor książki zazwy­czaj załą­cza dedy­ka­cję, ale pozwolę sobie zro­bić wyją­tek) dedy­kuję tym wszyst­kim, któ­rzy powinni zna­leźć pocze­sne miej­sce na kar­tach histo­rii pol­skiej poli­cji. Tym, któ­rzy nie zdą­żyli lub przed­wcze­śnie zdą­żyli, wpi­su­jąc się jako sym­bol poświę­ce­nia. W pełni im się to należy, bowiem zasłu­żyli na to mię­dzy innymi:

Gene­rał Marek Papała – komen­dant główny poli­cji.

Pod­ko­mi­sarz Andrzej Struj – wydział wywia­dow­czo-patro­lowy Komendy Sto­łecz­nej Poli­cji.

Pod­ko­mi­sarz Miro­sław Żak – naczel­nik sek­cji kry­mi­nal­nej Komendy Powia­to­wej Poli­cji w Pia­secz­nie.

Komi­sarz Ire­ne­usz Wierz­bicki z poli­cji w Szczyt­nie i mój kom­pan ze szkoły.

Inspek­tor Jacek Pod­la­sin – wie­lo­letni wykła­dowca Wyż­szej Szkoły Poli­cji w Szczyt­nie i mój kom­pan.

St. asp. Zbi­gniew Baran – Komenda Moko­tów.

St. asp. Zbi­gniew Pta­szyń­ski – Komeda Moko­tów.

St. asp. Jaro­sław Ste­fa­niak – Komenda Moko­tów.

Wy, Pole­gli, któ­rzy ode­szli­ście na wieczną służbę. Wy, któ­rych już wśród nas nie ma, a two­rzy­li­ście poli­cyjny świat. Cześć Waszej pamięci!

Michał Rapacki

Były ofi­cer poli­cji. Detek­tyw. W wieku 46 lat jestem szczę­śliwy z tego, jak i gdzie żyję. Doce­niam, że dobrnę­li­ście aż tutaj. Ufam, że lek­tura tej książki zapad­nie Wam w pamięć. Na długo.

Gra­żyna Biskup­ska – Prze­stępcy to prze­ciw­nicy, któ­rych trzeba poko­nać

Prze­stępcy to prze­ciw­nicy, któ­rych trzeba poko­nać

Gra­żyna Biskup­ska

War­szawa, 12 marca 2021 roku

Podobno ma pani opi­nię naj­słyn­niej­szej i naj­groź­niej­szej pol­skiej poli­cjantki.

Wiem, czy­tam komen­ta­rze pod swo­imi wywia­dami, słu­cha­łam i wciąż słu­cham opi­nii po wyda­niu książki. Nato­miast jestem jedną z wielu poli­cjan­tek, takich kobiet jak ja było w poli­cji bar­dzo dużo. Myślę, że duże zna­cze­nie ma także to, co robię teraz, a opo­wia­dam o tym, jaka była poli­cja. Przy­po­mi­nam swoje życie, które jest z nią przez tyle lat zwią­zane. Dla­tego teraz mówi się o mnie: naj­słyn­niej­sza, naj­groź­niej­sza pol­ska poli­cjantka. Kiedy pra­co­wa­łam, nikt tak o mnie nie mówił. Ow­szem, sły­sza­łam cie­płe słowa pod swoim adre­sem, także słowa uzna­nia – może dla­tego, że two­rzy­łam wydział ter­roru, wydział eli­tarny, postrze­gany jako chluba poli­cji.

Ale fakty są takie: kil­ku­set zatrzy­ma­nych prze­stęp­ców, roz­bi­cie grupy żoli­bor­skiej, sprawa zabój­stwa Tomka Jawor­skiego. Pro­wa­dziła pani duże, gło­śne sprawy, tych mniej­szych były pew­nie dzie­siątki.

Tak, było ich bar­dzo dużo. Nie wszyst­kie pro­wa­dzi­łam oso­bi­ście, bo na pew­nym eta­pie, po awan­sie na sta­no­wi­ska kie­row­ni­cze, już tego nie robi­łam, ale czyn­nie uczest­ni­czy­łam w tych spra­wach. Sprawę grupy żoli­bor­skiej pro­wa­dzi­łam prak­tycz­nie od początku do końca. Póź­niej mate­riały były w niej uzu­peł­nia­nie o inne zarzuty, pro­wa­dzi­łam tę sprawę docho­dze­niowo-śled­czo do aresz­to­wa­nia wielu człon­ków tej grupy. Pro­wa­dzi­łam czyn­no­ści w spra­wie Tomka Jawor­skiego, ale przy niej, jak zresztą przy więk­szo­ści spraw, pra­co­wał cały zespół ludzi. I to oni, ich praca spra­wia, że mówi się dzi­siaj o mnie tak, jak się mówi.

Nie­któ­rzy twier­dzą, że jeste­śmy sumą ludzi, któ­rych spo­tka­li­śmy na swo­jej dro­dze.

I pew­nie wiele w tym prawdy. Zaczy­na­łam w komen­dzie na Żoli­bo­rzu, potem, jak już wspo­mnia­łam, współ­two­rzy­łam wydział do zwal­cza­nia aktów ter­roru kry­mi­nal­nego Komendy Sto­łecz­nej Poli­cji, prak­tycz­nie z tymi samymi ludźmi, z więk­szo­ścią tych ludzi.

Zatrzy­majmy się przy spra­wie Tomka Jawor­skiego. To był chyba począ­tek pani zawo­do­wej drogi?

To był siódmy rok mojej pracy. Liczę ten czas od 1990 roku, od pozy­tyw­nej wery­fi­ka­cji, którą prze­szłam, od nowego ślu­bo­wa­nia, od momentu, kiedy zosta­łam poli­cjantką. Na tamte czasy byłam już wete­ranką. Po trans­for­ma­cji, w latach 1989–1990, kadra w poli­cji mocno się prze­trze­biła, było bar­dzo dużo ludzi, któ­rzy dopiero zaczy­nali pracę.

Ta sprawa była chyba jedną z waż­niej­szych w pani karie­rze, prawda?

To była w ogóle bar­dzo gło­śna, bar­dzo ważna sprawa. Powiem tak: minęło tyle lat, jedno poko­le­nie, a ta sprawa i wtedy była bul­wer­su­jąca, i teraz jest bul­wer­su­jąca.

Pro­szę o niej opo­wie­dzieć, nie wszy­scy ją pamię­tają. Mamy rok 1997 i grupkę matu­rzy­stów, któ­rzy idą na polanę mło­ciń­ską świę­to­wać zakoń­cze­nie pew­nego etapu życia.

Tak, to jest czer­wiec, okres poma­tu­ralny, okres świę­to­wa­nia przez mło­dych ludzi końca roku szkol­nego, wej­ścia w nowy etap życia. Tomek, jako jeden z matu­rzy­stów, wybrał już nawet drogę dal­szej edu­ka­cji: chciał zostać archi­tek­tem, zdał cząst­kowe egza­miny pozwa­la­jące mu podejść do egza­mi­nów głów­nych. Wraz z kole­gami i kole­żan­kami z klasy zebrali się na pola­nie mło­ciń­skiej. Nie­stety, wybrali nie­od­po­wiedni czas i miej­sce, bo poja­wiła się tam rów­nież grupa ludzi żądna roz­róby, ludzi pija­nych, źle nasta­wio­nych do wszyst­kich innych. Pod byle pre­tek­stem zaata­ko­wali matu­rzy­stów.

Pre­tekst był zupeł­nie absur­dalny, cho­dziło o znisz­cze­nie auta Moniki.

Tak. Na tej pola­nie ktoś uszko­dził samo­chód głów­nej pro­wo­dyrki tego, co się póź­niej stało, tego dra­matu – Moniki wła­śnie. Jej wóz został uszko­dzony przez kogoś, nie wia­domo dokład­nie kogo. Monika i jej zna­jomi uznali, że winny jest kie­rowca forda, który też był na pola­nie mło­ciń­skiej zupeł­nie przy­pad­kowo. Ci mło­dzi ludzie chcieli od tego kie­rowcy wyeg­ze­kwo­wać jakieś pie­nią­dze za uszko­dzony samo­chód. To się nie udało, pomimo że bar­dzo znisz­czyli mu jego samo­chód, obi­ja­jąc kijami bejs­bo­lo­wymi. Więc wzięli sobie na cel grupę mło­dych ludzi, któ­rzy mieli być niby zna­jo­mymi tego kie­rowcy. Tomek, jak się póź­niej oka­zało, został przez nich zabrany jako taki gwa­rant, że kie­rowca forda zapłaci za znisz­cze­nie wozu Moniki. Tak absur­dalna sytu­acja, że nawet trudno o niej opo­wia­dać. Nikt by nie przy­pusz­czał, że zapo­cząt­kuje tak wielki dra­mat i tak wiel­kie okru­cień­stwo.

Tom­kowi nikt nie pomógł, a gdyby kole­dzy sta­nęli w jego obro­nie, sprawy być może poto­czy­łyby się ina­czej, prawda?

Wtedy tak myśle­li­śmy. Już pierw­szej nocy, kiedy doszło do nas, że na tej pola­nie mogło się stać coś złego Tom­kowi, że dla­tego nie wró­cił do domu, mie­li­śmy pro­blem z nakło­nie­niem mło­dych ludzi do tego, aby mówili, jak było. W sumie trudno powie­dzieć, że mam do nich pre­ten­sje.

Dla­czego nie chcieli opo­wia­dać?

Byli zmę­czeni, zestre­so­wani, wypili tro­chę alko­holu. Mieli pro­blem z odtwo­rze­niem całego prze­biegu zda­rze­nia. Cóż, ci mło­dzi ludzie, widząc zagro­że­nie, zamiast zebrać się razem i sta­wić opór napast­ni­kom, któ­rych było kilku, a ich kil­ku­na­stu, jak nie kil­ku­dzie­się­ciu, poucie­kali. Gdyby zebrali się wszy­scy razem, pew­nie by do tego nie doszło, ale oni się roz­pierz­chli. Pocho­wali po krza­kach. I jedną z osób, którą napast­nicy zna­leźli, był wła­śnie Tomek. Począt­kowo chcieli go wywieźć w bagaż­niku, ale im się to nie udało, więc obi­tego, zakrwa­wio­nego wsa­dzili do samo­chodu Moniki i odje­chali. Przy dro­dze numer sie­dem była słynna górka kieł­ba­siana, pierw­sze budki z gril­lem, można tam było skon­su­mo­wać kieł­ba­ski z rożna – tam się zatrzy­mali. Tomka widziało w tym miej­scu parę osób. Nikt nie zare­ago­wał. Stam­tąd poje­chali do miesz­ka­nia Moniki, gdzie roze­grała się naj­więk­sza część dra­matu.

Zabili Tomka Jawor­skiego.

W miesz­ka­niu Moniki gene­ral­nie się nad Tom­kiem znę­cali: ogo­lili mu głowę, przy­pa­lali go papie­ro­sami. Roze­grały się tam dan­tej­skie sceny! Sprawcy chcieli go zmu­sić tor­tu­rami, bo ina­czej nie można tego nazwać, żeby wydał swo­jego wspól­nika, czyli czło­wieka, który niby uszko­dził samo­chód Moniki.

Tyle że Tomek Jawor­ski go nie znał.

Wła­śnie. Z miesz­ka­nia Moniki, na jej pole­ce­nie, Tomek został wywie­ziony samo­cho­dem na taką polanę nad Kana­łek Żerań­ski, gdzie zadano mu osta­teczne, śmier­telne ciosy nożem, wrzu­cono do dołu, potem usi­ło­wano pod­pa­lić zwłoki. Nie udało się, więc sprawcy zasy­pali ciało zie­mią. I tak się to zakoń­czyło.

Pani syn był w tym cza­sie mniej wię­cej w wieku Tomka. Chyba trudno się pro­wa­dzi takie sprawy, prawda?

Tak, mój Kuba miał wtedy 17 lat, Tomek – 19. Ten sam etap roz­woju. Wszyst­kie sprawy doty­czące dzieci, mło­dzieży są bar­dzo trudne. Przy tej kon­kret­nej spra­wie pra­co­wał prak­tycz­nie cały wydział i docho­dze­niowo-śled­czy, i kry­mi­nalny. W docho­dze­niówce było wiele kobiet, moich rówie­śni­czek, które miały dzieci albo w tym samym wieku co Tomek, albo w bar­dzo podob­nym. Pano­wie także byli ojcami. Kiedy jest się rodzi­cem, odbiór takiej sprawy jest zupeł­nie inny, bo czło­wiek zawsze się zasta­na­wia: „Boże, a jakby to tra­fiło na moje dziecko?!”. To bar­dzo mobi­li­zu­jące i dopin­gu­jące do pracy, ale rów­nież skła­nia­jące do prze­my­śleń nad tym, jak kru­che jest życie mło­dego czło­wieka. Wyszedł świę­to­wać zda­nie matury i nie wró­cił do domu. I nie wróci ni­gdy.

To zabój­stwo to był wła­ści­wie przy­pa­dek, zły los. Jak czę­sto docho­dzi do tra­ge­dii, bo ktoś zna­lazł się o nie­wła­ści­wej porze w nie­wła­ści­wym miej­scu? Takie histo­rie to duża liczba spraw?

Zda­rzają się, jest sporo takich spraw. Życie pisze różne sce­na­riu­sze. Tyle że gdyby czło­wiek wie­dział, że się prze­wróci, toby usiadł, prawda?

Dokład­nie tak.

Albo się zatrzy­mał. Więc nie mamy na to wpływu. To się już wyda­rzyło. Rolą poli­cji, moją, było zmi­ni­ma­li­zo­wa­nie skut­ków tej tra­ge­dii. Do końca liczy­li­śmy, że Tomek żyje – zawsze robimy takie zało­że­nie, nie zakłada się naj­gor­szego sce­na­riu­sza. Mini­ma­li­zo­wa­nie skut­ków tej tra­ge­dii pole­gało na zna­le­zie­niu jego ciała. Myślę, że gdyby nie nasza ciężka praca – moich kole­gów, moich kole­ża­nek – nie zna­leź­li­by­śmy miej­sca, gdzie zako­pano zwłoki Tomka.

Sprawcy nie chcieli ujaw­nić miej­sca ukry­cia zwłok?

Począt­kowo w ogóle nie chcieli współ­pra­co­wać. Nie wyka­zy­wali żad­nej chęci oczysz­cze­nia się z tego, co zro­bili. Mate­riał, który mie­li­śmy, wska­zy­wał, że uczest­ni­czyli w porwa­niu Tomka. Może liczyli na to, że jeśli nie udo­wod­nimy, iż doko­nali zabój­stwa, dostaną mniej­szy wyrok, trudno powie­dzieć. W któ­rymś momen­cie jed­nak pękli i jeden z nich dobro­wol­nie wska­zał miej­sce zako­pa­nia zwłok.

Jaka była Monika? Bo to ona stała za tą zbrod­nią.

Mogę bazo­wać na opi­niach psy­cho­lo­gów, nie jestem psy­cho­lo­giem z wykształ­ce­nia, ale z racji pracy i doświad­cze­nia mogę powie­dzieć, że była wyjąt­kowo trud­nym prze­ciw­ni­kiem: zamknięta w sobie, butna, bar­dzo pewna sie­bie. Opi­nia psy­cho­loga, która została opra­co­wana już póź­niej, w trak­cie jej badań, wska­zy­wała, że była wyjąt­kowo zepsutą kobietą. Wyjąt­kowo! Pro­szę pamię­tać, że w cza­sie, kiedy doszło do tego zabój­stwa, Monika miała troje małych dzieci.

A dwaj pozo­stali sprawcy? Bez szem­ra­nia wyko­ny­wali pole­ce­nia Moniki, to wiemy. Dla­czego? Jacy to byli ludzie?

Nie mia­łam kon­taktu z zatrzy­ma­nymi męż­czy­znami. Czy­ta­łam tylko ich wyja­śnie­nia, z któ­rych ewi­dent­nie wyni­kało, że byli pod bar­dzo dużym wpły­wem Moniki S. Bez żad­nych zaha­mo­wań wyko­ny­wali jej pole­ce­nia. Miała nad nimi dużą „wła­dzę”. Umie­jęt­nie nimi mani­pu­lo­wała.

Wiem, że przy tej spra­wie pra­co­wała pani przez kil­ka­dzie­siąt godzin non stop, wła­ści­wie bez wytchnie­nia.

Tak, to był naj­dłuż­szy mara­ton. Zaczę­łam pracę na dyżu­rze wcze­śnie rano w sobotę, a skoń­czy­łam w pią­tek póź­nym popo­łu­dniem następ­nego tygo­dnia. Wpa­da­łam do domu w nocy na dwie godziny. Bra­łam szybki prysz­nic, prze­bie­ra­łam się i wra­ca­łam do komendy. Zatrzy­ma­li­śmy spraw­ców, sąd ska­zał ich na doży­wo­cie. Choć poja­wiały się też komen­ta­rze, że zna­leź­li­śmy ich za późno.

Pew­nie, gdyby można było zatrzy­mać ich wcze­śniej, toby­ście ich zatrzy­mali.

Jestem odporna na kry­tykę, potra­fię się przy­znać do błędu. Ale cudo­twórcą nie jestem. Jak już mówi­łam, przy zabój­stwie Tomka Jawor­skiego przez pół nocy usi­ło­wa­li­śmy namó­wić do zeznań mło­dych ludzi, któ­rzy go zosta­wili w nie­bez­pie­czeń­stwie. Gdyby nie upór mój i kil­ku­na­stu moich kole­ża­nek i kole­gów, ta sprawa mogłaby pozo­stać nie­wy­kryta.

Dla­czego?

Do dyżur­nego przy­szła mama Tomka, który nie wró­cił do domu. A w tym cza­sie u nas w aresz­cie było dwoje mło­dych ludzi. Mieli zakrwa­wione koszulki. Byli zatrzy­mani bar­dzo bli­sko miej­sca, gdzie była mło­dzież. Nic się od tych chło­pa­ków nie można było dowie­dzieć. Sko­ja­rzy­łam fakty i w uzgod­nie­niu z dyżur­nym pro­ku­ra­to­rem pozo­stali na kolejne 24 godziny w izbie zatrzy­mań. Potem oka­zało się, że to była dwójka, która miała tro­chę wie­dzy o zda­rze­niu z polany mło­ciń­skiej, gdzie pobito Tomka.

Intu­icja?

Nie, po pro­stu zain­te­re­so­wa­nie. Alibi, jakie poda­wali, było wąt­pliwe, ale nale­żało je dokład­nie spraw­dzić. Już o tym mówi­łam, mój syn Kuba był wtedy nie­wiele młod­szy od tego Tomka. Wie pani, co jesz­cze? Empa­tia. Zawsze powta­rza­łam, że aby być dobrym poli­cjan­tem, trzeba być dobrym czło­wie­kiem. Mama Tomka była zała­mana. Nie było moż­li­wo­ści, aby nie wró­cić do pokoju i od początku nie zająć się sprawą.

Ale zostańmy tro­chę przy tej intu­icji, poli­cyj­nym nosie, jak mówią nie­któ­rzy. Jak ważny jest w pracy poli­cjanta? Czy jest może tro­chę tak, że ta intu­icja bie­rze się z doświad­cze­nia?

Myślę, że obie te rze­czy razem. Doświad­cze­nie i ten tzw. nos poli­cyjny. Pra­cu­jąc nad każdą sprawą, wypró­bo­wuje się różne warianty, wer­sje śled­cze. Cza­sami wydaje się, że bar­dzo hipo­te­tyczne, ale każdy naj­bar­dziej absur­dalny pomysł wyni­ka­jący z zebra­nego mate­riału należy spraw­dzić i albo dalej nad nim pra­co­wać, albo wyklu­czyć. I tu nie­zbędne jest doświad­cze­nie.

Monika nie była jedyną pol­ską zabój­czy­nią, mamy ich w histo­rii sporo. Jakie są kobiety, które zabi­jają? Okrut­niej­sze niż męż­czyźni?

Nie mia­łam oka­zji poznać wiele takich kobiet. Czy­ta­jąc różne opra­co­wa­nia, wywiady, fak­tycz­nie można wysnuć wnio­ski, że są okrut­niej­sze. W Pol­sce więk­szość kobiet ska­za­nych za prze­stęp­stwo zabój­stwa (art. 148 kk) to kobiety, które pozba­wiły życia swo­ich part­ne­rów. Męż­czyzn, któ­rzy byli opraw­cami i katami dla nich, a czyny te popeł­niały wtedy, kiedy te okru­cień­stwa spo­ty­kały także ich dzieci. Dzia­łały naj­czę­ściej w afek­cie. Ze spraw­czy­nią taką jak ska­zana za zabój­stwo Tomka Jawor­skiego spo­tka­łam się tylko raz.

Pra­cu­jąc w poli­cji, trzeba jakoś pano­wać nad emo­cjami, prawda? Jakoś się od tych spraw tro­chę odci­nać, ina­czej czło­wiek mógłby osza­leć albo cały czas oglą­dałby się za sie­bie.

Myślę, że to indy­wi­du­alna kwe­stia każ­dego czło­wieka. Idąc do pracy w poli­cji, nie prze­wi­dzia­łam ogromu tra­ge­dii, które będą mnie ota­czały. To nie­wy­obra­żalne, że cały dzień, cały czas, nawet przy tak banal­nych, wyda­wa­łoby się, spra­wach jak kra­dzież z wła­ma­niem do miesz­kań, które wtedy były plagą, sto­imy obok ludz­kiego nie­szczę­ścia. Cza­sami mówi się: „A, wła­mali się tam komuś do miesz­ka­nia”. Byłam w tych miesz­ka­niach nie­jed­no­krot­nie, widzia­łam reak­cje wła­ści­cieli. I nie cho­dzi nawet o utratę rze­czy mate­rial­nych, bo te można jakoś odzy­skać, cho­dzi o zbez­czesz­cze­nie czy­je­goś azylu, czy­je­goś bar­dzo pry­wat­nego miej­sca. Mamy wtedy prze­cież świa­do­mość, że ktoś doty­kał naszych rzecz, ktoś cho­dził po naszej pościeli, którą wyrzu­cił z szafy. Swój dom trak­tu­jemy jako miej­sce bez­pieczne i nagle ktoś nam to poczu­cie bez­pie­czeń­stwa zabiera. Pomi­jam już sprawy, w któ­rych pod­czas wła­ma­nia docho­dziło do zabój­stwa. Mówię o dra­ma­tach ludz­kich zwią­za­nych z, wyda­wa­łoby się, pro­za­icz­nymi histo­riami. Bo jeśli ktoś całe doro­słe życie oszczę­dzał, kupił sobie jakiś samo­chód i ktoś mu ten samo­chód ukradł, a potem roz­bił, kto też cios dla tego czło­wieka.

Zaczy­nała pani pracę w poli­cji w bar­dzo cie­ka­wych cza­sach. Począ­tek lat 90., roz­kwit grup prze­stęp­czych w Pol­sce, mówi się nawet o mafii. To chyba był dla poli­cji bar­dzo inten­sywny okres, prawda?

No tak, nie­po­dziel­nie rzą­dziły Prusz­ków i Woło­min, wszyst­kie pozo­stałe grupy były wła­ści­wie uza­leż­nione od nich, musiały uzy­skać od Prusz­kowa i Woło­mina zgodę na dzia­ła­nie. Oni weszli w kolum­bij­sko-mek­sy­kań­ski rynek nar­ko­ty­kowy i nawią­zali mię­dzy­na­ro­dowe kon­takty, wysy­łali wszę­dzie rezy­den­tów. Prak­tycz­nie cała prze­stęp­czość w kraju była uza­leż­niona od tych dwóch sto­łecz­nych grup. W resor­cie zaczę­łam pra­co­wać po poło­wie 1987 roku, co mi się czkawką do tej pory odbija. Nato­miast poli­cja powstała 6 kwiet­nia 1990 roku i wtedy wszy­scy zosta­li­śmy poli­cjantami. Cza­sowi trans­for­ma­cji towa­rzy­szył roz­wój gospo­dar­czy, spo­łeczny, ustro­jowy – praw­dziwe eldo­rado dla ban­dy­tów.

I skąd się ci ban­dyci brali?

Byli wcze­śniej, była prze­cież grupa „Bara­ba­sza”, była grupa żoli­bor­ska – grupa „Ste­fana”. Skąd się wywo­dzili ci ludzie? Z war­szaw­skich osie­dli i z małych podwar­szaw­skich miej­sco­wo­ści. To były takie drobne rze­zi­mieszki, które na swoim tere­nie dzia­łały prak­tycz­nie bez­kar­nie, bo o ich dzia­łal­no­ści wszy­scy wie­dzieli – wie­działa mili­cja, wie­działy inne służby. Na wiele rze­czy im przy­zwa­lano, ale służby też miały z tego korzy­ści. Tak to wtedy funk­cjo­no­wało: byli ban­dyci, byli dono­si­ciele, tak zwani uchole, oso­bowe źró­dła infor­ma­cji. Myślę, przy­pusz­czam, że wiele innych osób pra­cu­ją­cych w służ­bach ma takie samo jak ja zda­nie, że wybie­rało się mniej­sze zło. Więc jeśli drobny zło­dziej przy­niósł dobrą infor­ma­cję o innym prze­stępcy, wyż­szym rangą, popeł­nia­ją­cym więk­sze prze­stęp­stwa, to na grzeszki tego pierw­szego przy­my­kało się oczy. Poza tym to były też lata 70., 80., kiedy nie można było pisać o złych spra­wach. Było to sprzeczne z zało­że­niami ustroju, w któ­rym funk­cjo­no­wało nasze pań­stwo. Prze­cież Pol­ska była kra­jem mle­kiem i mio­dem pły­ną­cym. To jak mogły być w nim popeł­niane jakieś poważne prze­stęp­stwa? O Mar­chwic­kim czy innych ban­dy­tach dowia­dy­wa­li­śmy się póź­niej – o nich się nie pisało, cho­ciaż było takie cza­so­pi­smo, tygo­dnik „W Służ­bie Narodu”, potem zmie­niło chyba nazwę na „997”, które te kry­mi­nałki opi­sy­wało. Ale to była prasa prze­zna­czona bar­dziej dla mili­cjantów, a nie dla zwy­kłych oby­wa­teli.

Jak powstał Prusz­ków i grupa woło­miń­ska? Z tych małych grup, z gru­pek „Bara­ba­sza” i innych?

Tak, z grupy „Bara­ba­sza” – tak zaczy­nał „Wańka”, tak zaczy­nał „Masa”, tak zaczy­nało wielu, wielu innych. Póź­niejsi sze­fo­wie grupy żoli­bor­skiej zaczy­nali u „Ste­fana” jako zwy­kli żoł­nie­rze. Część była z tak zwa­nego Trój­kąta Ber­mudz­kiego na Żoli­bo­rzu – chłopcy z bied­nych rodzin hut­ni­czych. A część pocho­dziła z pod­war­szaw­skich miej­sco­wo­ści, choćby z oko­lic Sie­dlec. Kiedy jeden z takiej pod­war­szaw­skiej miej­sco­wo­ści przy­je­chał do War­szawy, zako­twi­czył się tu, szu­kał pracy i wszedł w grupę, zaczął szybko zara­biać. Poje­chał potem na wieś ze zło­tym łań­cu­chem na szyi, nie­jed­no­krot­nie poży­czo­nym na początku, w dre­sach i poka­zał kole­gom, jak jest – to panem był, prawda? Więc następni przy­jeż­dżali do War­szawy, żeby żyć tak jak ten z łań­cu­chem na szyi. Tak w sto­licy poja­wił się „Mario”, póź­niej­szy szef grupy żoli­bor­skiej, tak się poja­wił „Łań­cuch”, tak się poja­wiły dzie­siątki ludzi.

Wiem, że z „Mario”, póź­niej­szym sze­fem grupy żoli­bor­skiej, miała pani przy­gody, że tak to okre­ślę.

Parę razy jecha­li­śmy go zatrzy­mać i na miej­scu oka­zy­wało się, że go nie ma. Ewa­ku­acja wyglą­dała na szybką. Trudno. Któ­re­goś dnia „Mario” zadzwo­nił do mnie do komendy, na biurko. To były czasy, kiedy ban­dyci mieli komórki, a my nie. Rzu­cił parę wul­ga­ry­zmów i się roz­łą­czył. Zgło­si­łam sprawę prze­ło­żo­nym i chyba zapa­dła decy­zja o ochro­nie. Ale nie dla mnie, bo ja i tak prze­cież całe dnie spę­dza­łam w komen­dzie, tylko dla mojego syna. Wie­czo­rami wycho­dził z psem, więc się o niego bałam. Pro­si­łam, żeby na sie­bie uwa­żał i nie odda­lał się zbyt­nio od domu. Po latach mówi mi tak: „Mamo, tak mi się coś koja­rzyło, że ja wtedy nie wypro­wa­dza­łem psa sam”. Trwało to parę dni. Bo w sobotę, gdy sama w swoim pokoju porząd­ko­wa­łam doku­menty, nagle otwarły się drzwi. Wcho­dzi „Mario” w puchówce, bo zimny marzec był. I oznaj­mia: „Pani mnie szu­kała, więc jestem”.

Sam do pani przy­szedł? Wie­rzyć się nie chce!

Mia­łam z noto­wa­nymi prze­stęp­cami taką nie­pi­saną umowę, że jak ich wzy­wa­łam w róż­nych spra­wach, np. by aktu­ali­zo­wać zdję­cie, to oni przy­cho­dzili. Bo wie­dzieli, że wyjdą. Powta­rza­łam im tak: „Jak będę was chciała zatrzy­mać, to i tak to zro­bię. Jak zapra­szam, to po dobroci”. Pamię­tam zatrzy­ma­nie Marka z grupy żoli­bor­skiej. „Pani Gra­żyno, mogła pani zadzwo­nić, prze­cież bym przy­szedł” – powie­dział po tym, jak drzwi od jego miesz­ka­nia wyle­ciały z futryną, bo nie­stety nie chciał nam otwo­rzyć. Mówię mu: „Słu­chaj, ja nie mogę zła­mać obo­wią­zu­ją­cych zasad”. „Mario”, mimo że przy­szedł sam, został zatrzy­many i tym­cza­sowo aresz­to­wany.

Kła­niają się pani prze­stępcy na ulicy?

Jak któ­rego spo­tkam, to zawsze, choć nie­wielu ich zostało. Pełna kul­tura. Kie­dyś jeden nawet się pochwa­lił, że prze­czy­tał moją książkę Skor­pion z Wydziału Ter­roru i było mu miło, że o nim też wspo­mnia­łam. Kie­dyś w pałacu Mostow­skich był u mnie dzien­ni­karz. Wycho­dzimy z komendy, a on pyta, gdzie mam samo­chód. „Samo­chód? Auto­bu­sem jeż­dżę”. Bar­dzo się zdzi­wił, więc wyja­śni­łam mu, że w auto­bu­sie mogę sobie książkę poczy­tać, zakupy zro­bić po dro­dze. Nikt we mnie nie roz­po­znaje poli­cjantki, poza tym prze­stępcy auto­bu­sami nie jeż­dżą. A wra­ca­jąc do pani pyta­nia, mam z prze­stęp­cami, z tymi, któ­rzy jesz­cze żyją, dobre kon­takty, to za dużo powie­dziane, ale zdy­stan­so­wane. Nie obra­cają się, nie plują na mój widok. To byli zawsze prze­ciw­nicy, któ­rych trzeba było koniecz­nie zwal­czyć. Zada­niem poli­cji jest eli­mi­no­wa­nie zła. Ni­gdy jed­nak nikogo nie poni­ża­łam, nie mówiąc o uży­ciu siły. Zawsze trak­to­wa­łam ich z dużym dystan­sem, ale jed­no­cze­śnie z sza­cun­kiem.

Któ­re­goś z prze­stęp­ców zapa­mię­tała pani szcze­gól­nie?

Teraz to jest porządny oby­wa­tel, były pię­ściarz, mistrz Pol­ski nawet, a kie­dyś ban­dyta, bie­gał w gru­pie żoli­bor­skiej przez parę lat, ale zawsze był nie­sły­cha­nie szar­mancki. Ste­fan K., czyli szef grupy żoli­bor­skiej, też zawsze się grzecz­nie kła­niał i był miły. Pod­czas zatrzy­ma­nia pra­wił kom­ple­menty. Ale nie mia­łam jakie­goś wybra­nego prze­ciw­nika, któ­rego bym lubiła. Ich się nie dało lubić.

Ale miała pani posłuch u prze­stęp­ców.

Mia­łam. Nie wiem, jakoś tak się zło­żyło, pew­nie wyni­kało to z tego, jak pra­cuję. Mówi­łam sobie zawsze: „Ja sobie pracy nie muszę szu­kać”. Nie mam w sobie agre­sji, nie mam w sobie chęci zaim­po­no­wa­nia innym. Moim zada­niem było zbie­ra­nie mate­riału sys­te­ma­tycz­nie: krok po kroku. Byłam docho­dze­niow­cem, więc naj­waż­niej­szą rze­czą były dla mnie dowody i jesz­cze raz dowody, które będą bez­sprzecz­nie wska­zy­wały na to, że moi kole­dzy z kry­mi­nal­nego wyty­po­wali, roz­pra­co­wali, zatrzy­mali odpo­wied­nią osobę. Bo to, co zbiorę, udo­ku­men­tuję, będzie współ­grało z tym, co on robił. Wtedy pro­ku­ra­tor i sąd nie będą mieli żad­nych wąt­pli­wo­ści, że stoi przed nimi sprawca czynu. I zapad­nie wyrok.

Długo roz­pra­co­wy­wa­li­ście grupę żoli­bor­ską?

Długo, prak­tycz­nie odkąd przy­szłam na Żoli­borz, czyli od tego 1990 roku, ta grupa cały czas czyn­nie dzia­łała, w róż­nym skła­dzie, z róż­nym nasi­le­niem. To była wtedy jedna z aktyw­niej­szych grup na tere­nie War­szawy. Ale trzeba też powie­dzieć, że prak­tycz­nie każda dziel­nica miała taką swoją grupę. Prze­cież póź­niej grupa moko­tow­ska, odłam grupy prusz­kow­skiej, też uro­sła w siłę, prawda? Nato­miast grupa żoli­bor­ska kie­ro­wana przez „Ste­fana”, pierw­szego jej szefa, była grupą liczną i aktywną. Nie było jed­nak mate­ria­łów, dowo­dów, aby zatrzy­mać poszcze­gól­nych jej człon­ków. O wielu rze­czach, które robili, ope­ra­cyj­nie wie­dzie­li­śmy, ale to jest sta­now­czo za mało, trzeba, jak powie­dzia­łam, mieć jesz­cze dowody. Punk­tem prze­ło­mo­wym w pro­ce­sie roz­bi­cia tej grupy było zabój­stwo jed­nego z mło­dych zbun­to­wa­nych, który w trak­cie pobytu „Ste­fana” w wię­zie­niu chciał prze­jąć grupę.

Kim był ten młody zbun­to­wany?

To Woj­tek B. Do jego zabój­stwa doszło w 1997 roku na ul. Braci Zału­skich w War­sza­wie. To było ewi­dent­nie zabój­stwo na zle­ce­nie. Chciano się go pozbyć, bo wpro­wa­dzał w tę grupę zbyt dużo fer­mentu. To był młody czło­wiek o innych zapa­try­wa­niach, o nowo­cze­śniej­szym podej­ściu do ban­dy­ty­zmu w prze­ci­wień­stwie do „Ste­fana”, który bazo­wał na takim typo­wym: iść, dać w mordę, sko­pać, zabrać, okraść. No i wyeli­mi­no­wano Wojtka B. Po tym zabój­stwie wie­dzie­li­śmy wię­cej o człon­kach grupy, ale wciąż mie­li­śmy za mało mate­riału dowo­do­wego. Do sprawy jego zabój­stwa zatrzy­ma­li­śmy dwóch spraw­ców – „Cza­chę” i „Koman­dosa”, ale żaden z nich nie poniósł kary w sen­sie praw­nym. Nie docze­kali końca pro­cesu. Począt­kowo prze­by­wali w aresz­cie tym­cza­so­wym, ale przed roz­po­czę­ciem pro­cesu areszt ten im uchy­lono. Odpo­wia­dali z wol­nej stopy. Naj­pierw wyeli­mi­no­wano „Cza­chę”, jego zwłoki zostały zna­le­zione pod twier­dzą Modlin, a potem roz­strze­lano na sta­cji ben­zy­no­wej „Koman­dosa”. Tak że pro­ces się skoń­czył bez wyroku, ale spraw­ców mie­li­śmy – bez­sprzecz­nie. I, jak już mówi­łam, sporo infor­ma­cji na temat człon­ków grupy. Potem było podwójne zabój­stwo, które zaczęło się w agen­cji towa­rzy­skiej na ul. Twar­dow­skiego. Doszło tam do kon­fron­ta­cji grupy żoli­bor­skiej z grupą wol­ską. To był począ­tek lutego 1998 roku, o ile dobrze pamię­tam, wtedy zaczę­li­śmy kom­ple­to­wać mate­riały i zatrzy­my­wać poszcze­gól­nych człon­ków grupy odpo­wie­dzial­nych za te zabój­stwa, z cza­sem ci ludzie usły­szeli także zarzuty za inne prze­stęp­stwa, które popeł­nili wcze­śniej.

Wiem, że nad tą grupą żoli­bor­ską pra­co­wa­li­ście po godzi­nach i nie na komen­dzie na Żoli­bo­rzu.

Nie. To było ich miej­sce, chłop­ców z Żoli­bo­rza. Mieli dobre roz­po­zna­nie. Zresztą usy­tu­owa­nie komendy było takie, że kiedy pra­co­wało się w niej wie­czo­rem, widać było od ul. Żerom­skiego zapa­lone świa­tła. I dzien­ni­ka­rze, i prze­stępcy wie­dzieli wtedy, że coś się dzieje. Ban­dyci też wysta­wali pod komendą, przy­naj­mniej ci, któ­rym wyda­wało się, że nie mogą zostać zatrzy­mani. A na doda­tek, to się nie­stety zda­rza, chłopcy z Żoli­bo­rza mieli swo­jego infor­ma­tora wśród poli­cjan­tów, który praw­do­po­dob­nie o wszyst­kich naszych ruchach ich infor­mo­wał. Zresztą, nawet zor­ga­ni­zo­wany wyjazd samo­cho­dów w godzi­nach wcze­sno­po­ran­nych czy noc­nych na jakieś czyn­no­ści był zauwa­żalny z ul. Żerom­skiego. Nato­miast Komenda Sto­łeczna, wydział kry­mi­nalny, który bar­dzo ści­śle z nami przy tej spra­wie pra­co­wał, udo­stęp­niał nam pomiesz­cze­nia i tam pra­co­wa­li­śmy po godzi­nach. Stam­tąd też mogli­śmy spo­koj­nie wyje­chać, bo nie było nic widać – ciężko byłoby ban­dy­tom wychwy­cić, że wyjeż­dżają samo­chody nasze, a nie innego wydziału. To byli groźni ludzie. Mogli się szy­ko­wać do odbi­cia zatrzy­ma­nych kole­gów. O tym, że to nie byli grzeczni chłopcy, niech świad­czy fakt, że nawet sądowe posie­dze­nia aresz­tanc­kie odby­wały się w nocy.

W nocy?

Tak, w nocy przy­wo­żono sędziego i osobę, która pro­to­ko­łuje, a my dowo­zi­li­śmy podej­rza­nego. Decy­zje o aresz­tach zapa­dały w nocy.

Jest jakaś sprawa, która zapa­dła pani w pamięć?

Ciężko powie­dzieć. Tych spraw było dużo. To jest tak, że jak się pra­cuje i zaczyna się robić jakąś cie­kawą sprawę, to się wydaje, że będzie się ją pamię­tać do końca życia. A póź­niej przy­cho­dzą kolejne sprawy i ta sprzed chwili już nie jest naj­waż­niej­sza. Na pewno sprawa Tomka Jawor­skiego będzie mi towa­rzy­szyć do końca, podob­nie jak wszyst­kim oso­bom, które przy niej pra­co­wały. Była wyjąt­kowa i z punktu widze­nia kry­mi­nal­nego, i spo­łecz­nego. Zain­te­re­so­wa­nie nią było ogromne, po tym wła­śnie zabój­stwie odbył się pierw­szy marsz mil­cze­nia, który zor­ga­ni­zo­wała mło­dzież. Były też histo­rie zupeł­nie pro­za­iczne: kłót­nie w rodzi­nie, nie­sna­ski. Choćby sprawa córki, która po kłótni z matką oblała ją pły­nem łatwo­pal­nym i pod­pa­liła. Dra­mat nie­sa­mo­wity. Sprawa, którą, jak mi się wyda­wało, zapa­mię­tam do końca życia i gdyby nie to, że ktoś ostat­nio pytał mnie, jak pani dzi­siaj, o kobiety mor­der­czy­nie, tobym jej sobie nie przy­po­mniała. Nato­miast czy jest jakaś sprawa szcze­gólna, która zapa­dła mi w pamięć? Naprawdę trudno mi w tej chwili wybrać jedną, która by mną wstrzą­snęła czy mnie poru­szyła. Czy była pozy­tywna, w tym sen­sie, że miło ją wspo­mi­nam. Nie mam takiej w pamięci.

Po pew­nym cza­sie czło­wiek uod­par­nia się na zło, na cier­pie­nie? Pani się uod­por­niła? Pew­nie tro­chę tak.

To nie jest uod­por­nie­nie. Pamię­tam, że kiedy przy­szłam do pracy w wydziale docho­dze­niowo-śled­czym w komen­dzie na Żoli­bo­rzu, naj­bar­dziej mnie do tej pracy znie­chę­cały zwłoki. Chyba każdy to ma – to nie jest strach, to coś innego. Śmierć spra­wia, że nabie­ramy dystansu do zwłok. Pierw­sza moja sprawa, w któ­rej musia­łam się zetknąć ze zwło­kami, to była sprawa wisielca. Męż­czy­zna popeł­nił samo­bój­stwo u sie­bie w domu w łazience, powie­sił się. I pamię­tam, poje­cha­łam na to zda­rze­nie z moim wspa­nia­łym kolegą, nie­dawno zmar­łym tech­ni­kiem kry­mi­na­li­styki. Zro­bi­li­śmy oglę­dziny, sta­ra­łam się jak naj­mniej sku­piać wzrok na tym wisielcu, tylko tyle, ile musia­łam, żeby opi­sać, jak zwłoki były uło­żone. Myślę sobie: „I tak nie­długo stąd wyjdę”. Wtedy ów tech­nik mówi do mnie nagle: „No dobra, szczu­plutka, teraz mi go przy­trzy­maj, a ja go ode­tnę”. Nie wiem, być może zoba­czył moje prze­ra­że­nie w oczach, w każ­dym razie spoj­rzał na mnie i stwier­dził: „Dobra, dam sobie sam radę”. Ale póź­niej musia­łam poma­gać kole­gom, musia­łam tych zwłok doty­kać, opi­sy­wać je, roz­bie­rać. Było wiele takich sytu­acji. Nie noszę na przy­kład w ogóle biżu­te­rii na pal­cach.

Dla­czego? Pew­nie jakaś sprawa została w pani gło­wie?

Wła­śnie, cza­sami ktoś mnie pyta: „Dla­czego?”. Pamię­tam taką sytu­ację: młoda kobieta wysko­czyła z wie­żowca na jed­nym z osie­dli. Nie była miesz­kanką War­szawy, przy­je­chała tutaj, żeby popeł­nić samo­bój­stwo. Nie pamię­tam zupeł­nie, dla­czego to zro­biła. Nato­miast na każ­dym palcu miała bar­dzo dużo biżu­te­rii: zło­tej, ład­nej. Chyba wszystko, co miała, poza­kła­dała na ręce przed śmier­cią. Żeby po oglę­dzi­nach oddać zwłoki do zakładu pogrze­bo­wego, trzeba je pozba­wić cen­nych rze­czy, zabez­pie­czyć je. Kiedy ta kobieta upa­dła, odnio­sła wiele obra­żeń, opu­chła. Za żadne skarby nie mogli­śmy tej biżu­te­rii ścią­gnąć, a wisiała nad nami olbrzy­mia chmura burzowa, więc trzeba się było spie­szyć. Cudo­wa­li­śmy: ludzie nam z osie­dla przy­no­sili olej – w końcu udało mi się wszyst­kie te pre­cjoza zdjąć z jej rąk. Nie chcę nikogo obra­żać czy poma­wiać, ale zda­rzało się, że jeśli coś prze­oczy­li­śmy, potem ginęły te cenne rze­czy. A trzeba było usta­lić, skąd kobieta pocho­dzi, i oddać jej rze­czy rodzi­nie. Zro­bić to, co do nas nale­żało. Udało nam się, w ostat­niej chwili zabrano zwłoki do zakładu medy­cyny sądo­wej. Zaraz potem lunęło, praw­dziwe obe­rwa­nie chmury. Sie­dzie­li­śmy szczę­śliwi w samo­cho­dzie pod komendą, bo tak lało, że nie dało się nawet wyjść z wozu. Popa­trzy­łam wtedy na swoje ręce i wszystko z nich pością­ga­łam. To było na początku lat 90., od tam­tej pory nic na pal­cach nie noszę. Cho­ciaż kocham biżu­te­rię.

Zakła­dała pani wydział do walki z aktami ter­roru, pra­co­wała pani w Cen­tral­nym Biu­rze Śled­czym. To bar­dzo pre­sti­żowe wydziały. Czuła pani na sobie cią­żącą odpo­wie­dzial­ność?

Tak, bar­dzo dużą. Szcze­gól­nie po pro­po­zy­cji, którą zło­żył mi ówcze­sny komen­dant sto­łeczny, gene­rał Michał Otręb­ski, wła­śnie współ­two­rze­nia wydziału ter­roru. To był 1998 rok, jesień. To było już po spra­wie Tomka Jawor­skiego, mia­łam wtedy bar­dzo dobrą opi­nię u prze­ło­żo­nych i w pro­ku­ra­tu­rze. Oprócz tych gło­śnych spraw robi­łam też zupeł­nie nor­malne, jak wszy­scy inni: cho­ciażby wła­ma­nia do miesz­kań. Tra­fi­li­śmy na przy­kład na sprawcę kil­ku­dzie­się­ciu, jeśli nie kil­ku­set wła­mań do miesz­kań na tere­nie War­szawy. Zabez­pie­czy­li­śmy bar­dzo dużo rze­czy, zro­bi­li­śmy z nich wystawę. Spraw, które zakoń­czyły się suk­ce­sem, mia­łam sporo, no i sprawa grupy żoli­bor­skiej z 1998 roku była nie­wąt­pli­wie suk­ce­sem nas wszyst­kich. To chyba było powo­dem, że spo­tka­łam się z takim wyróż­nie­niem. Wydział ter­roru był pierw­szym i jedy­nym takim wydzia­łem – rów­no­le­gle two­rzono wów­czas wydział zabójstw. To była odpo­wiedź na to, co ban­dyci robili w naszym mie­ście, taki wydział był po pro­stu potrzebny. Prusz­ko­wem i Woło­mi­nem zaj­mo­wały się wydziały do walki z prze­stęp­czo­ścią zor­ga­ni­zo­waną, nato­miast w komen­dach rejo­no­wych nie było takich spe­cjal­nych wydzia­łów. Nam się udało po podwój­nym zabój­stwie w agen­cji w znacz­nym stop­niu osła­bić grupę żoli­bor­ską. Ona przez długi okres nie funk­cjo­no­wała. W innych dziel­ni­cach mieli podobne pro­blemy, tych grup dziel­ni­co­wych, jak już mówi­łam, było mnó­stwo, a przy tej ilo­ści spraw, bo było ich mul­tum, nie dało się pra­co­wać suk­ce­syw­nie. Nam się szczę­śli­wie udało. I to pew­nie jeden z powo­dów, dla któ­rych dosta­łam pro­po­zy­cje współ­two­rze­nia wydziału do zwal­cza­nia aktów ter­roru kry­mi­nal­nego. Drugą osobą, która ze mną przy tym pra­co­wała, był Janusz Gołę­biew­ski, który został naczel­ni­kiem, a ja jego zastępcą. W tym tan­de­mie pra­co­wa­li­śmy do 2002 r.

Nie czuła pani ze strony kole­gów zazdro­ści? Bo oto kobieta two­rzy tak eli­tarny wydział.

Nie. Raz, że ludzi z komendy sto­łecz­nej, któ­rzy tra­fili do tego wydziału, zna­łam, dwa, jak powie­dzia­łam na początku, mia­łam to szczę­ście, że oprócz zaufa­nia zawo­do­wego mogłam się także cie­szyć zaufa­niem ludzi, bo sami dobra­li­śmy ich sobie do tego wydziału. Kole­dzy na­dal się śmieją, że zro­bi­li­śmy swo­isty casting. Ten wydział był dość spe­cy­ficzny – praca ope­ra­cyjna i pro­ce­sowa sku­piona była w jed­nej jed­no­stce, co było bar­dzo istotne, bo w komen­dach rejo­no­wych roz­kła­dała się na dwa różne wydziały. Niby współ­pra­cu­jące ze sobą, ale posia­da­jące dwóch róż­nych sze­fów, prawda? Obieg infor­ma­cji był bar­dziej sfor­ma­li­zo­wany. Nato­miast tu było ina­czej. Na czym jesz­cze pole­gało novum? Na tym, że mogli­śmy zacząć pracę ope­ra­cyjną i dopiero póź­niej przejść na pro­ces. Nie obli­go­wało nas, co naj­czę­ściej obli­guje w poli­cji, przy­ję­cie zawia­do­mie­nia. Musi był pod­stawa roz­po­czę­cia pracy przez poli­cjanta, prawda? My mogli­śmy, jak to mówię, grze­bać ope­ra­cyj­nie, zbie­rać mate­riały i w momen­cie, kiedy było ich już wystar­cza­jąco dużo, wyty­po­wać osoby pokrzyw­dzone i z nimi roz­ma­wiać. Tak się zaczęła bar­dzo duża sprawa zakoń­czona suk­ce­sem – sprawa wymu­szeń roz­bój­ni­czych na Ocho­cie.

A co tam się działo?

Przez wiele lat, kiedy pra­co­wa­łam jesz­cze na dziel­nicy, Ochota nie radziła sobie ze swoją grupą prze­stęp­czą, która wymu­szała na ich tere­nie hara­cze. My też na Żoli­bo­rzu mie­li­śmy z tym pro­blemy. Prze­stępcy robili to nie­mal na skalę prze­my­słową. To był czas pry­wa­ty­za­cji, powstały zakłady gastro­no­miczne, ludzie zakła­dali dzia­łal­no­ści gospo­dar­cze – to był złoty czas dla prze­stęp­ców. Przy­cho­dzili i ofe­ro­wali pseu­do­ochronę, bo „mogą tu przyjść, panu pod­pa­lić mają­tek, coś zro­bić”. Poja­wiały się groźby, bar­dzo czę­sto popie­rane fak­tami. I prak­tycz­nie każda osoba ze stra­chu pła­ciła gang­ste­rom haracz. W momen­cie kiedy ktoś się odwa­żył sprze­ci­wić, nie otrzy­my­wał pomocy. Pamię­tam, że jeden z pokrzyw­dzo­nych przy­szedł na poli­cję i stwier­dził, że się boi, że potrze­buje ochrony, popro­sił, żeby poli­cja coś zaczęła robić, i usły­szał od dyżur­nego: „Ja też się boję”. W 1999 roku, kiedy powstał wydział do walki z aktami ter­roru, to była jedna z pierw­szych spraw ope­ra­cyj­nych, które zaczę­li­śmy robić. Przez parę mie­sięcy pra­co­wa­li­śmy nad sprawą, zaczę­li­śmy docie­rać do tych ludzi i oczy­wi­ście bar­dzo ser­decz­nie i miło ich pro­sić, nama­wiać, żeby zaczęli mówić. Tłu­ma­czy­li­śmy im, że zaj­miemy się sprawą, jeśli złożą zawia­do­mie­nie, bo to jest pod­stawa, aby zatrzy­my­wać ludzi. I jakoś po kilku mie­sią­cach cięż­kiej pracy udało się.

Jakie jesz­cze ważne sprawy pro­wa­dziła pani w wydziale do walki z aktami ter­roru?

Wydział ter­roru miał swoją spe­cy­fikę – ści­gał bar­dzo okre­ślone prze­stęp­stwa, był kata­log spraw, któ­rymi się zaj­mo­wał. Pod koniec lat 90. zaczęły się upro­wa­dze­nia dla okupu. Jedną z takich spraw pro­wa­dzi­li­śmy na Żoli­bo­rzu pod koniec 1998 roku, koń­czy­li­śmy ją już w wydziale ter­roru.

Kogo porwano?

Porwano dość boga­tego czło­wieka, ale nie super­bo­ga­cza. To była ostat­nia sprawa, jaką zaj­mo­wa­łam się na Żoli­bo­rzu. Opi­sa­łam ją w swo­jej książce Skor­pion z Wydziału Ter­roru. Janusz lubił chwa­lić się tym, do czego doszedł. Ktoś musiał to gdzieś usły­szeć i po pro­stu wysta­wił go ban­dy­tom. Pew­nego wie­czoru wysiadł z tak­sówki przed domem, ale do drzwi już nie doszedł. Pory­wa­cze wcią­gnęli go do samo­chodu i wywieźli w nie­zna­nym kie­runku. Dwa dni póź­niej jego żona Wanda ode­brała tele­fon z żąda­niem okupu 350 tysięcy dola­rów. Zawia­do­miła nas o zaist­nia­łej sytu­acji. Blok, w któ­rym miesz­kali, stał obok podob­nych nie­wiel­kich na Żoli­bo­rzu. Aby nie dać prze­stęp­com moż­li­wo­ści odkry­cia naszej obec­no­ści w pobliżu Wandy, musie­li­śmy uży­wać kamu­flaży. Począt­kowo do kon­tak­tów z ban­dy­tami została dele­go­wana poli­cjantka – nego­cja­tor, jeden z pierw­szych w kraju poli­cyj­nych nego­cja­torów przy oddzia­łach AT. Nie­stety w trak­cie roz­mów z pory­wa­czami, które trwały ponad tydzień, roz­cho­ro­wała się. Wtedy ją zastą­pi­łam – byłam kuzynką, kimś bli­skim z rodziny. Pano­wie z mojego wydziału też prze­by­wali w miesz­ka­niu porwa­nego, ale okre­sowo. Wanda zbie­rała pie­nią­dze, a my spi­sy­wa­li­śmy numery bank­no­tów. Moja obec­ność dzień i noc w jej miesz­ka­niu słu­żyła też temu, aby ją wspie­rać i poma­gać, żeby nie stra­ciła ze zde­ner­wo­wa­nia głowy, gdyby pory­wa­cze zadzwo­nili do niej nie­spo­dzie­wa­nie; żeby czuła, że ktoś z nią jest. To zbli­żyło nas do sie­bie i do dzi­siaj się przy­jaź­nimy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki