Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pasjonujące rozmowy z policjantami
Niebiescy bracia – tak mówią o sobie policjanci. W tej grupie zawodowej poczucie wspólnoty, lojalności wobec kolegów jest silne. Dużo silniejsze niż tam, gdzie po ośmiu godzinach pracy bierze się teczkę i wraca spokojnie do domu. Policjanci ryzykują życiem. Każdego dnia. Padają też ofiarą ostracyzmu społecznego – bo przecież mało kto lubi „psiarnię”. Ale to do nich dzwonią w potrzebie ci, którzy wcześniej wypisywali na murach CHWDP. A gliniarze nadstawiają karku, żeby wyciągnąć ich z kłopotów.
Książka Doroty Kowalskiej to opowieść o ich robocie, o akcjach, w jakich brali udział. I o pracy pod przykryciem. Jeden z rozmówców mówi o niej tak: „Wraca się po dwóch tygodniach do domu, trzeba przebrać się w zwyczajne ciuchy, zdjąć drogi zegarek, przesiąść z mercedesa do tico. Jedzie człowiek do domu, zastaje w nim problemy i słyszy pretensje, bo długo cię nie było, bo dzieci nie mają ubrań, bo mamy kredyt, bo ktoś choruje. Trzeba przeskoczyć ze świata, w którym można było wszystko, do świata rzeczywistego”. To tylko jedna z niedogodności tego zawodu. Są jeszcze zwłoki, które trzeba zbierać z ziemi, kontakt z zabójcami i pedofilami, agresja… Praca niełatwa, ale bardzo potrzebna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Wstęp
Kiedy zadzwoniła do mnie znajoma z pytaniem, czy nie napisałbym wstępu do książki jej przyjaciółki, pomyślałem, że robi sobie ze mnie jaja. Jednak już po krótkiej rozmowie wiedziałem, że zarówno ona, jak i Dorota Kowalska rzeczywiście chcą, abym się wypaszczył. Więc to zrobię (tak, uczono mnie, żeby nie zaczynać zdania od „więc”). Więc jako były pies, oficer policji, napiszę tak prosto, jak mogę, dlaczego powinniście przeczytać tę książkę: jest świetna. Autorka zebrała w niej wypowiedzi samych tuzów policyjnego świata. Ludzi niepowtarzalnych i nietuzinkowych. Opowiadają jej o sprawach, które stanowią kanwę do rozważań o kryminologii, kryminalistyce, o procesie wykrywczym i analizie kryminalistycznej. Są równie dobrzy, albo i lepsi, niż eksperci z całego świata.
Dziś, kiedy wspominam swoje początki w policji, myślę o Jacku Ziółkowskim. Obecnie jest moim przyjacielem i sąsiadem, a kiedyś był moim pierwszym komendantem – surowym, ale sprawiedliwym. Myślę też o Jerzym Kowalskim – najlepszym przełożonym ze wszystkich naczelników Centralnego Biura Śledczego. Myślę o Grzesiu Michalaku, z którym nieraz wspólnie ratowaliśmy ludziom życie. I o nieżyjącym już Jarku Stefaniaku – prześmiewcy policyjnej rzeczywistości. O wszystkich z Was, których z nami nie ma. Życie jest zbyt krótkie, szczególnie to psie, policyjne, przeszłe i obecne, naznaczone cierpieniem – własnym i innych. Trzeba mieć siłę, by to przetrawić.
Dlatego właśnie tę książkę powinniście przeczytać.
Decyzję „na tak” o napisaniu wstępu podjąłem błyskawicznie. Niemal jak tę z października 1994 roku, kiedy zdecydowałem o swoim wstąpieniu w szeregi policji. U nas z pokolenia na pokolenie była to rodzinna tradycja. Tata Andrzej, który, jak sam o sobie mówił, był „glinem, który ganiał się z bandytami”, robił to przez 25 lat. Nieco później niż mój starszy do „mundurowych” dołączył jego brat, a mój stryj, Adam Rapacki. Postać zasłużona, ceniona i rozpoznawalna wśród gliniarzy. Więc (znów to „więc”) nie miałem wyjścia. Po maturze podjąłem decyzję o przystąpieniu do policyjnego grona.
Dla tej formacji lata 90. były ekstremalnie trudne. Bandyci rośli w siłę. Tworzyły się coraz to nowe zorganizowane grupy przestępcze. Tamci mieli nieograniczone środki finansowe, policja była biedna. Nie mieliśmy nawet radiowozów, którymi moglibyśmy się ścigać z bandytami. Czym jeździliśmy? Powszechne były fiaty 125p, polonezy i nyski zwane Baba-Jagami. Szczytem możliwości były fiaty tempra, VW passaty czy VW bora – ale nimi jeździli policyjni notable. Zwykły gliniarz otrzymywał „pod siodło” zdezelowanego poloneza. I pistolet P-64 o pojemności sześciu naboi, często tak rozkalibrowany, że strach było z niego strzelać. Protokoły pies pisał własnym długopisem, a jeśli miał łut szczęścia i dostał maszynę do pisania w prezencie od rodziny, to na niej tłukł co ważniejsze dokumenty służbowe.
W czasie gdy wstępowałem do policji, w każdym z większych miast ginęło kilkanaście pojazdów jednej nocy. A jak bryka była niesprzedawalna, to gnoje łuskali z niej radia, których wartość często była niższa niż kasa, którą trzeba było potem zapłacić za wyrwany zamek w drzwiach. Dziś to brzmi jak bajka, ale te pokradzione, zdemolowane auta były często całym dobytkiem okradzionych ludzi. Przestraszonych. Bezsilnych. Na porządku dziennym były też bójki, rozboje, haracze… I zabójstwa porachunkowe – „bo tak wyszło”. Bandyci panoszyli się i czuli się bezkarni. Policja miała ogromne braki kadrowe, niedobór sprzętu. Zamiast porządnych komend i komisariatów mieliśmy obskurne nory, a w nich nieczynne ubikacje, obdrapane ściany, meble każdy z innej parafii. Smród, brud i ubóstwo. Tak wyglądał wówczas obraz polskiej policji ustawowo powołanej do obrony bezpieczeństwa obywateli naszego kraju. Pewnie zastanawia Was, dlaczego o tym piszę. Otóż dlatego, że sporo bohaterów tej książki wstąpiło do policji właśnie w latach 90.
To była noc, kiedy spod budynku Komendy Stołecznej Policji w Warszawie, my, w większości 18-, 19-latkowie, ruszyliśmy podekscytowani. Nie było wiadomo dokąd – tam, gdzie nas przydzielą. Był nas niezły tłum. Część z nas trafiła do ośrodka alokacji, czyli do baraków mieszczących się na terenie ówczesnego pododdziału AT, czyli grupy świetnie wyszkolonych antyterrorystów, która powstała i została wyszkolona między innymi dzięki Edwardowi Misztalowi i jego żonie Hani. Przy okazji – dziękuję, Edward, że miałem okazję poznać Ciebie i że nadal jest nam dane co jakiś czas się słyszeć. Jesteś człowiekiem ze stali. Niestety, Hani już więcej nie usłyszę. Uwielbiałem słuchać jej opowieści w czasie naszych off-roadowych wędrówek po Bieszczadach, kiedy zapraszaliście mnie do Waszego górskiego „poligonu”. Smutno mi.
Ale wróćmy do naszego ośrodka alokacji. Zakwaterowano nas w zatęchłych barakach w salach cztero-, sześcio- i ośmioosobowych. Baraki były wykonane z „ocieplonej” dykty, farba odłaziła od ścian – od zewnątrz i od wewnątrz. Walące się budynki były ogrzewane piecami akumulacyjnymi, które kiedy tylko się rozgrzewały, wydzielały smród w części tylko ustępujący smrodowi dobywającemu się z naszych sal. Noc wyganiała z dziur szczury wielkości kotów: nawet jak zapalałeś światło, nieszczególnie reagowały na obecność człowieka. Bieżącej wody brak, więc sanitariaty były nieczynne. Panował wszechobecny, lepiący się syf. Już pierwszego dnia po tej „sylwestrowej” nocy kilku chłopaków zwyczajnie oddało legitymacje służbowe, a ci, którym ich jeszcze nie wydano, zrezygnowało z ich przyjęcia. Może to i dobrze, bo te kilka pierwszych nocy odsiało najmniej wytrwałych i zdeterminowanych.
Ale to nie był cel przełożonych – po prostu tak wyglądała wówczas policyjna rzeczywistość. Nie chcę się wymądrzać na temat powodów takiego stanu rzeczy, ograniczę się do stwierdzenia, że decydujący był brak środków i nieznajomość logistyki całego przedsięwzięcia. Odkąd pamiętam, pieniądze na policję sypano nader ostrożnie przez budżetowe sita.
Dopiero w roku 1994, kiedy komendantem głównym policji został Zenon Smolarek, a komendantem stołecznym – Jerzy Stańczyk (wkrótce został komendantem głównym), policja zaczęła być traktowana poważniej, a jej szeregi zaczęły rosnąć. Odbywało się to za sprawą niewielkiej garstki kompetentnych ludzi, podejmujących twarde i mądre decyzje. Tym też sposobem w szeregach „niebieskich braci” znalazły się osoby będące bohaterami tej książki, tysiące arcytrudnych spraw zostało rozwiązanych, a tysiące sprawców zatrzymanych i ukaranych.
Zajmowaliśmy się wówczas niezliczoną ilością spraw, niestety część z nich do dziś pozostaje bez rozwiązania. Jednak nigdy nie pozostaną one „bezpańskie”, choćby dzięki działalności Archiwum X, o którym także przeczytacie w tej książce. Ale nie tylko.
Sprawcy tych wszystkich okrutnych zbrodni muszą pamiętać o jednym: nawet po służbie zawsze i wszędzie jesteśmy glinami. Zawsze będą czuć nasz oddech na plecach. My, psy, do śmierci myślimy o swoich sprawach. O skrzywdzonych ludziach, osieroconych rodzicach, samotnych dzieciach. O tych koszmarach, które towarzyszyły nam przez lata służby. Te myśli pozostaną z nami na zawsze. Jak ze mną sprawa 17-letniej Katarzyny Domerackiej, która „zaginęła” w 2020 roku tuż po tym, jak zaczęła domagać się od o wiele starszego od siebie mężczyzny, szanowanego adwokata, żeby zostawił dla niej żonę. Wierzę, że jej zabójcę (bo co do tego, że dziewczyna nie żyje, nie ma wątpliwości) dosięgnie sprawiedliwość. Ufam, że będzie dla ciebie, bandyto, po trzykroć bardziej okrutna niż ty dla tej biednej Kasi.
Policja przez osiem lat i kilka miesięcy była moim życiem. Nie żałuję ani jednego dnia, kiedy w niej służyłem. I ani jednego po tym, kiedy z niej odszedłem. Ktoś może spytać, dlaczego tak krótko, dlaczego nie poczekałem jeszcze kilku lat, żeby załapać się na wcześniejszą emeryturę jako 34-latek? Odpowiedź jest prosta: miałem dość. Jako policyjny dzieciak jeszcze, 19-, 20-latek, zamykałem z kolegami bandytów, którzy z włamywaczy do aut stawali się później członkami gangów, choćby „Obcinaczy Palców”. Wtedy trwała prawdziwa wojna, a nie zabawa w policjantów i złodziei. Tyle że niektórzy gliniarze byli z nimi dogadani. I bardzo się starali, żeby zniechęcić mnie do służby, choćby fabrykując na mój temat wyssane z palca raporty. Jeśli to czytacie – bardzo wam dziękuję. Gdyby nie to, pewnie utknąłbym gdzieś pomiędzy marzeniami a niespełnionymi oczekiwaniami. I – być może – jedyne, do czego byłbym zdolny, to do trzymania pilota od TV. Leżałbym na kanapie i biłbym się z całych sił z myślami, jak grać w życie. Tak jak wielu to robiło i przegrało swoją grę.
Tym większy szacunek mam dla tych, którzy wytrwali, przez cały czas krocząc prostą drogą. I dla tych, którzy dopiero założyli, lub mają zamiar to uczynić, niebieski mundur. Może to oni zakończą to, co mnie i moim kolegom się nie udało? Trzymam za was kciuki. I proszę, zawsze miejcie w pamięci rotę ślubowania: Ja, obywatel Rzeczypospolitej Polskiej, świadom podejmowanych obowiązków policjanta, ślubuję: służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej porządek prawny, strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli, nawet z narażeniem życia. Wykonując powierzone mi zadania, ślubuję pilnie przestrzegać prawa, dochować wierności konstytucyjnym organom Rzeczypospolitej Polskiej, przestrzegać dyscypliny służbowej oraz wykonywać rozkazy i polecenia przełożonych. Ślubuję strzec tajemnic związanych ze służbą, honoru, godności i dobrego imienia służby oraz przestrzegać zasad etyki zawodowej.
Pamiętajcie też o tych, którzy – w Niebie – co dnia dołączają do znakomitego wydziału policyjnego. Tyle że tam, w przeciwieństwie do tego, co na Ziemi, nie ma już kogo ścigać.
Mój wstęp (wiem, że to autor książki zazwyczaj załącza dedykację, ale pozwolę sobie zrobić wyjątek) dedykuję tym wszystkim, którzy powinni znaleźć poczesne miejsce na kartach historii polskiej policji. Tym, którzy nie zdążyli lub przedwcześnie zdążyli, wpisując się jako symbol poświęcenia. W pełni im się to należy, bowiem zasłużyli na to między innymi:
Generał Marek Papała – komendant główny policji.
Podkomisarz Andrzej Struj – wydział wywiadowczo-patrolowy Komendy Stołecznej Policji.
Podkomisarz Mirosław Żak – naczelnik sekcji kryminalnej Komendy Powiatowej Policji w Piasecznie.
Komisarz Ireneusz Wierzbicki z policji w Szczytnie i mój kompan ze szkoły.
Inspektor Jacek Podlasin – wieloletni wykładowca Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie i mój kompan.
St. asp. Zbigniew Baran – Komenda Mokotów.
St. asp. Zbigniew Ptaszyński – Komeda Mokotów.
St. asp. Jarosław Stefaniak – Komenda Mokotów.
Wy, Polegli, którzy odeszliście na wieczną służbę. Wy, których już wśród nas nie ma, a tworzyliście policyjny świat. Cześć Waszej pamięci!
Michał Rapacki
Były oficer policji. Detektyw. W wieku 46 lat jestem szczęśliwy z tego, jak i gdzie żyję. Doceniam, że dobrnęliście aż tutaj. Ufam, że lektura tej książki zapadnie Wam w pamięć. Na długo.
Przestępcy to przeciwnicy, których trzeba pokonać
Grażyna Biskupska
Warszawa, 12 marca 2021 roku
Podobno ma pani opinię najsłynniejszej i najgroźniejszej polskiej policjantki.
Wiem, czytam komentarze pod swoimi wywiadami, słuchałam i wciąż słucham opinii po wydaniu książki. Natomiast jestem jedną z wielu policjantek, takich kobiet jak ja było w policji bardzo dużo. Myślę, że duże znaczenie ma także to, co robię teraz, a opowiadam o tym, jaka była policja. Przypominam swoje życie, które jest z nią przez tyle lat związane. Dlatego teraz mówi się o mnie: najsłynniejsza, najgroźniejsza polska policjantka. Kiedy pracowałam, nikt tak o mnie nie mówił. Owszem, słyszałam ciepłe słowa pod swoim adresem, także słowa uznania – może dlatego, że tworzyłam wydział terroru, wydział elitarny, postrzegany jako chluba policji.
Ale fakty są takie: kilkuset zatrzymanych przestępców, rozbicie grupy żoliborskiej, sprawa zabójstwa Tomka Jaworskiego. Prowadziła pani duże, głośne sprawy, tych mniejszych były pewnie dziesiątki.
Tak, było ich bardzo dużo. Nie wszystkie prowadziłam osobiście, bo na pewnym etapie, po awansie na stanowiska kierownicze, już tego nie robiłam, ale czynnie uczestniczyłam w tych sprawach. Sprawę grupy żoliborskiej prowadziłam praktycznie od początku do końca. Później materiały były w niej uzupełnianie o inne zarzuty, prowadziłam tę sprawę dochodzeniowo-śledczo do aresztowania wielu członków tej grupy. Prowadziłam czynności w sprawie Tomka Jaworskiego, ale przy niej, jak zresztą przy większości spraw, pracował cały zespół ludzi. I to oni, ich praca sprawia, że mówi się dzisiaj o mnie tak, jak się mówi.
Niektórzy twierdzą, że jesteśmy sumą ludzi, których spotkaliśmy na swojej drodze.
I pewnie wiele w tym prawdy. Zaczynałam w komendzie na Żoliborzu, potem, jak już wspomniałam, współtworzyłam wydział do zwalczania aktów terroru kryminalnego Komendy Stołecznej Policji, praktycznie z tymi samymi ludźmi, z większością tych ludzi.
Zatrzymajmy się przy sprawie Tomka Jaworskiego. To był chyba początek pani zawodowej drogi?
To był siódmy rok mojej pracy. Liczę ten czas od 1990 roku, od pozytywnej weryfikacji, którą przeszłam, od nowego ślubowania, od momentu, kiedy zostałam policjantką. Na tamte czasy byłam już weteranką. Po transformacji, w latach 1989–1990, kadra w policji mocno się przetrzebiła, było bardzo dużo ludzi, którzy dopiero zaczynali pracę.
Ta sprawa była chyba jedną z ważniejszych w pani karierze, prawda?
To była w ogóle bardzo głośna, bardzo ważna sprawa. Powiem tak: minęło tyle lat, jedno pokolenie, a ta sprawa i wtedy była bulwersująca, i teraz jest bulwersująca.
Proszę o niej opowiedzieć, nie wszyscy ją pamiętają. Mamy rok 1997 i grupkę maturzystów, którzy idą na polanę młocińską świętować zakończenie pewnego etapu życia.
Tak, to jest czerwiec, okres pomaturalny, okres świętowania przez młodych ludzi końca roku szkolnego, wejścia w nowy etap życia. Tomek, jako jeden z maturzystów, wybrał już nawet drogę dalszej edukacji: chciał zostać architektem, zdał cząstkowe egzaminy pozwalające mu podejść do egzaminów głównych. Wraz z kolegami i koleżankami z klasy zebrali się na polanie młocińskiej. Niestety, wybrali nieodpowiedni czas i miejsce, bo pojawiła się tam również grupa ludzi żądna rozróby, ludzi pijanych, źle nastawionych do wszystkich innych. Pod byle pretekstem zaatakowali maturzystów.
Pretekst był zupełnie absurdalny, chodziło o zniszczenie auta Moniki.
Tak. Na tej polanie ktoś uszkodził samochód głównej prowodyrki tego, co się później stało, tego dramatu – Moniki właśnie. Jej wóz został uszkodzony przez kogoś, nie wiadomo dokładnie kogo. Monika i jej znajomi uznali, że winny jest kierowca forda, który też był na polanie młocińskiej zupełnie przypadkowo. Ci młodzi ludzie chcieli od tego kierowcy wyegzekwować jakieś pieniądze za uszkodzony samochód. To się nie udało, pomimo że bardzo zniszczyli mu jego samochód, obijając kijami bejsbolowymi. Więc wzięli sobie na cel grupę młodych ludzi, którzy mieli być niby znajomymi tego kierowcy. Tomek, jak się później okazało, został przez nich zabrany jako taki gwarant, że kierowca forda zapłaci za zniszczenie wozu Moniki. Tak absurdalna sytuacja, że nawet trudno o niej opowiadać. Nikt by nie przypuszczał, że zapoczątkuje tak wielki dramat i tak wielkie okrucieństwo.
Tomkowi nikt nie pomógł, a gdyby koledzy stanęli w jego obronie, sprawy być może potoczyłyby się inaczej, prawda?
Wtedy tak myśleliśmy. Już pierwszej nocy, kiedy doszło do nas, że na tej polanie mogło się stać coś złego Tomkowi, że dlatego nie wrócił do domu, mieliśmy problem z nakłonieniem młodych ludzi do tego, aby mówili, jak było. W sumie trudno powiedzieć, że mam do nich pretensje.
Dlaczego nie chcieli opowiadać?
Byli zmęczeni, zestresowani, wypili trochę alkoholu. Mieli problem z odtworzeniem całego przebiegu zdarzenia. Cóż, ci młodzi ludzie, widząc zagrożenie, zamiast zebrać się razem i stawić opór napastnikom, których było kilku, a ich kilkunastu, jak nie kilkudziesięciu, pouciekali. Gdyby zebrali się wszyscy razem, pewnie by do tego nie doszło, ale oni się rozpierzchli. Pochowali po krzakach. I jedną z osób, którą napastnicy znaleźli, był właśnie Tomek. Początkowo chcieli go wywieźć w bagażniku, ale im się to nie udało, więc obitego, zakrwawionego wsadzili do samochodu Moniki i odjechali. Przy drodze numer siedem była słynna górka kiełbasiana, pierwsze budki z grillem, można tam było skonsumować kiełbaski z rożna – tam się zatrzymali. Tomka widziało w tym miejscu parę osób. Nikt nie zareagował. Stamtąd pojechali do mieszkania Moniki, gdzie rozegrała się największa część dramatu.
Zabili Tomka Jaworskiego.
W mieszkaniu Moniki generalnie się nad Tomkiem znęcali: ogolili mu głowę, przypalali go papierosami. Rozegrały się tam dantejskie sceny! Sprawcy chcieli go zmusić torturami, bo inaczej nie można tego nazwać, żeby wydał swojego wspólnika, czyli człowieka, który niby uszkodził samochód Moniki.
Tyle że Tomek Jaworski go nie znał.
Właśnie. Z mieszkania Moniki, na jej polecenie, Tomek został wywieziony samochodem na taką polanę nad Kanałek Żerański, gdzie zadano mu ostateczne, śmiertelne ciosy nożem, wrzucono do dołu, potem usiłowano podpalić zwłoki. Nie udało się, więc sprawcy zasypali ciało ziemią. I tak się to zakończyło.
Pani syn był w tym czasie mniej więcej w wieku Tomka. Chyba trudno się prowadzi takie sprawy, prawda?
Tak, mój Kuba miał wtedy 17 lat, Tomek – 19. Ten sam etap rozwoju. Wszystkie sprawy dotyczące dzieci, młodzieży są bardzo trudne. Przy tej konkretnej sprawie pracował praktycznie cały wydział i dochodzeniowo-śledczy, i kryminalny. W dochodzeniówce było wiele kobiet, moich rówieśniczek, które miały dzieci albo w tym samym wieku co Tomek, albo w bardzo podobnym. Panowie także byli ojcami. Kiedy jest się rodzicem, odbiór takiej sprawy jest zupełnie inny, bo człowiek zawsze się zastanawia: „Boże, a jakby to trafiło na moje dziecko?!”. To bardzo mobilizujące i dopingujące do pracy, ale również skłaniające do przemyśleń nad tym, jak kruche jest życie młodego człowieka. Wyszedł świętować zdanie matury i nie wrócił do domu. I nie wróci nigdy.
To zabójstwo to był właściwie przypadek, zły los. Jak często dochodzi do tragedii, bo ktoś znalazł się o niewłaściwej porze w niewłaściwym miejscu? Takie historie to duża liczba spraw?
Zdarzają się, jest sporo takich spraw. Życie pisze różne scenariusze. Tyle że gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, toby usiadł, prawda?
Dokładnie tak.
Albo się zatrzymał. Więc nie mamy na to wpływu. To się już wydarzyło. Rolą policji, moją, było zminimalizowanie skutków tej tragedii. Do końca liczyliśmy, że Tomek żyje – zawsze robimy takie założenie, nie zakłada się najgorszego scenariusza. Minimalizowanie skutków tej tragedii polegało na znalezieniu jego ciała. Myślę, że gdyby nie nasza ciężka praca – moich kolegów, moich koleżanek – nie znaleźlibyśmy miejsca, gdzie zakopano zwłoki Tomka.
Sprawcy nie chcieli ujawnić miejsca ukrycia zwłok?
Początkowo w ogóle nie chcieli współpracować. Nie wykazywali żadnej chęci oczyszczenia się z tego, co zrobili. Materiał, który mieliśmy, wskazywał, że uczestniczyli w porwaniu Tomka. Może liczyli na to, że jeśli nie udowodnimy, iż dokonali zabójstwa, dostaną mniejszy wyrok, trudno powiedzieć. W którymś momencie jednak pękli i jeden z nich dobrowolnie wskazał miejsce zakopania zwłok.
Jaka była Monika? Bo to ona stała za tą zbrodnią.
Mogę bazować na opiniach psychologów, nie jestem psychologiem z wykształcenia, ale z racji pracy i doświadczenia mogę powiedzieć, że była wyjątkowo trudnym przeciwnikiem: zamknięta w sobie, butna, bardzo pewna siebie. Opinia psychologa, która została opracowana już później, w trakcie jej badań, wskazywała, że była wyjątkowo zepsutą kobietą. Wyjątkowo! Proszę pamiętać, że w czasie, kiedy doszło do tego zabójstwa, Monika miała troje małych dzieci.
A dwaj pozostali sprawcy? Bez szemrania wykonywali polecenia Moniki, to wiemy. Dlaczego? Jacy to byli ludzie?
Nie miałam kontaktu z zatrzymanymi mężczyznami. Czytałam tylko ich wyjaśnienia, z których ewidentnie wynikało, że byli pod bardzo dużym wpływem Moniki S. Bez żadnych zahamowań wykonywali jej polecenia. Miała nad nimi dużą „władzę”. Umiejętnie nimi manipulowała.
Wiem, że przy tej sprawie pracowała pani przez kilkadziesiąt godzin non stop, właściwie bez wytchnienia.
Tak, to był najdłuższy maraton. Zaczęłam pracę na dyżurze wcześnie rano w sobotę, a skończyłam w piątek późnym popołudniem następnego tygodnia. Wpadałam do domu w nocy na dwie godziny. Brałam szybki prysznic, przebierałam się i wracałam do komendy. Zatrzymaliśmy sprawców, sąd skazał ich na dożywocie. Choć pojawiały się też komentarze, że znaleźliśmy ich za późno.
Pewnie, gdyby można było zatrzymać ich wcześniej, tobyście ich zatrzymali.
Jestem odporna na krytykę, potrafię się przyznać do błędu. Ale cudotwórcą nie jestem. Jak już mówiłam, przy zabójstwie Tomka Jaworskiego przez pół nocy usiłowaliśmy namówić do zeznań młodych ludzi, którzy go zostawili w niebezpieczeństwie. Gdyby nie upór mój i kilkunastu moich koleżanek i kolegów, ta sprawa mogłaby pozostać niewykryta.
Dlaczego?
Do dyżurnego przyszła mama Tomka, który nie wrócił do domu. A w tym czasie u nas w areszcie było dwoje młodych ludzi. Mieli zakrwawione koszulki. Byli zatrzymani bardzo blisko miejsca, gdzie była młodzież. Nic się od tych chłopaków nie można było dowiedzieć. Skojarzyłam fakty i w uzgodnieniu z dyżurnym prokuratorem pozostali na kolejne 24 godziny w izbie zatrzymań. Potem okazało się, że to była dwójka, która miała trochę wiedzy o zdarzeniu z polany młocińskiej, gdzie pobito Tomka.
Intuicja?
Nie, po prostu zainteresowanie. Alibi, jakie podawali, było wątpliwe, ale należało je dokładnie sprawdzić. Już o tym mówiłam, mój syn Kuba był wtedy niewiele młodszy od tego Tomka. Wie pani, co jeszcze? Empatia. Zawsze powtarzałam, że aby być dobrym policjantem, trzeba być dobrym człowiekiem. Mama Tomka była załamana. Nie było możliwości, aby nie wrócić do pokoju i od początku nie zająć się sprawą.
Ale zostańmy trochę przy tej intuicji, policyjnym nosie, jak mówią niektórzy. Jak ważny jest w pracy policjanta? Czy jest może trochę tak, że ta intuicja bierze się z doświadczenia?
Myślę, że obie te rzeczy razem. Doświadczenie i ten tzw. nos policyjny. Pracując nad każdą sprawą, wypróbowuje się różne warianty, wersje śledcze. Czasami wydaje się, że bardzo hipotetyczne, ale każdy najbardziej absurdalny pomysł wynikający z zebranego materiału należy sprawdzić i albo dalej nad nim pracować, albo wykluczyć. I tu niezbędne jest doświadczenie.
Monika nie była jedyną polską zabójczynią, mamy ich w historii sporo. Jakie są kobiety, które zabijają? Okrutniejsze niż mężczyźni?
Nie miałam okazji poznać wiele takich kobiet. Czytając różne opracowania, wywiady, faktycznie można wysnuć wnioski, że są okrutniejsze. W Polsce większość kobiet skazanych za przestępstwo zabójstwa (art. 148 kk) to kobiety, które pozbawiły życia swoich partnerów. Mężczyzn, którzy byli oprawcami i katami dla nich, a czyny te popełniały wtedy, kiedy te okrucieństwa spotykały także ich dzieci. Działały najczęściej w afekcie. Ze sprawczynią taką jak skazana za zabójstwo Tomka Jaworskiego spotkałam się tylko raz.
Pracując w policji, trzeba jakoś panować nad emocjami, prawda? Jakoś się od tych spraw trochę odcinać, inaczej człowiek mógłby oszaleć albo cały czas oglądałby się za siebie.
Myślę, że to indywidualna kwestia każdego człowieka. Idąc do pracy w policji, nie przewidziałam ogromu tragedii, które będą mnie otaczały. To niewyobrażalne, że cały dzień, cały czas, nawet przy tak banalnych, wydawałoby się, sprawach jak kradzież z włamaniem do mieszkań, które wtedy były plagą, stoimy obok ludzkiego nieszczęścia. Czasami mówi się: „A, włamali się tam komuś do mieszkania”. Byłam w tych mieszkaniach niejednokrotnie, widziałam reakcje właścicieli. I nie chodzi nawet o utratę rzeczy materialnych, bo te można jakoś odzyskać, chodzi o zbezczeszczenie czyjegoś azylu, czyjegoś bardzo prywatnego miejsca. Mamy wtedy przecież świadomość, że ktoś dotykał naszych rzecz, ktoś chodził po naszej pościeli, którą wyrzucił z szafy. Swój dom traktujemy jako miejsce bezpieczne i nagle ktoś nam to poczucie bezpieczeństwa zabiera. Pomijam już sprawy, w których podczas włamania dochodziło do zabójstwa. Mówię o dramatach ludzkich związanych z, wydawałoby się, prozaicznymi historiami. Bo jeśli ktoś całe dorosłe życie oszczędzał, kupił sobie jakiś samochód i ktoś mu ten samochód ukradł, a potem rozbił, kto też cios dla tego człowieka.
Zaczynała pani pracę w policji w bardzo ciekawych czasach. Początek lat 90., rozkwit grup przestępczych w Polsce, mówi się nawet o mafii. To chyba był dla policji bardzo intensywny okres, prawda?
No tak, niepodzielnie rządziły Pruszków i Wołomin, wszystkie pozostałe grupy były właściwie uzależnione od nich, musiały uzyskać od Pruszkowa i Wołomina zgodę na działanie. Oni weszli w kolumbijsko-meksykański rynek narkotykowy i nawiązali międzynarodowe kontakty, wysyłali wszędzie rezydentów. Praktycznie cała przestępczość w kraju była uzależniona od tych dwóch stołecznych grup. W resorcie zaczęłam pracować po połowie 1987 roku, co mi się czkawką do tej pory odbija. Natomiast policja powstała 6 kwietnia 1990 roku i wtedy wszyscy zostaliśmy policjantami. Czasowi transformacji towarzyszył rozwój gospodarczy, społeczny, ustrojowy – prawdziwe eldorado dla bandytów.
I skąd się ci bandyci brali?
Byli wcześniej, była przecież grupa „Barabasza”, była grupa żoliborska – grupa „Stefana”. Skąd się wywodzili ci ludzie? Z warszawskich osiedli i z małych podwarszawskich miejscowości. To były takie drobne rzezimieszki, które na swoim terenie działały praktycznie bezkarnie, bo o ich działalności wszyscy wiedzieli – wiedziała milicja, wiedziały inne służby. Na wiele rzeczy im przyzwalano, ale służby też miały z tego korzyści. Tak to wtedy funkcjonowało: byli bandyci, byli donosiciele, tak zwani uchole, osobowe źródła informacji. Myślę, przypuszczam, że wiele innych osób pracujących w służbach ma takie samo jak ja zdanie, że wybierało się mniejsze zło. Więc jeśli drobny złodziej przyniósł dobrą informację o innym przestępcy, wyższym rangą, popełniającym większe przestępstwa, to na grzeszki tego pierwszego przymykało się oczy. Poza tym to były też lata 70., 80., kiedy nie można było pisać o złych sprawach. Było to sprzeczne z założeniami ustroju, w którym funkcjonowało nasze państwo. Przecież Polska była krajem mlekiem i miodem płynącym. To jak mogły być w nim popełniane jakieś poważne przestępstwa? O Marchwickim czy innych bandytach dowiadywaliśmy się później – o nich się nie pisało, chociaż było takie czasopismo, tygodnik „W Służbie Narodu”, potem zmieniło chyba nazwę na „997”, które te kryminałki opisywało. Ale to była prasa przeznaczona bardziej dla milicjantów, a nie dla zwykłych obywateli.
Jak powstał Pruszków i grupa wołomińska? Z tych małych grup, z grupek „Barabasza” i innych?
Tak, z grupy „Barabasza” – tak zaczynał „Wańka”, tak zaczynał „Masa”, tak zaczynało wielu, wielu innych. Późniejsi szefowie grupy żoliborskiej zaczynali u „Stefana” jako zwykli żołnierze. Część była z tak zwanego Trójkąta Bermudzkiego na Żoliborzu – chłopcy z biednych rodzin hutniczych. A część pochodziła z podwarszawskich miejscowości, choćby z okolic Siedlec. Kiedy jeden z takiej podwarszawskiej miejscowości przyjechał do Warszawy, zakotwiczył się tu, szukał pracy i wszedł w grupę, zaczął szybko zarabiać. Pojechał potem na wieś ze złotym łańcuchem na szyi, niejednokrotnie pożyczonym na początku, w dresach i pokazał kolegom, jak jest – to panem był, prawda? Więc następni przyjeżdżali do Warszawy, żeby żyć tak jak ten z łańcuchem na szyi. Tak w stolicy pojawił się „Mario”, późniejszy szef grupy żoliborskiej, tak się pojawił „Łańcuch”, tak się pojawiły dziesiątki ludzi.
Wiem, że z „Mario”, późniejszym szefem grupy żoliborskiej, miała pani przygody, że tak to określę.
Parę razy jechaliśmy go zatrzymać i na miejscu okazywało się, że go nie ma. Ewakuacja wyglądała na szybką. Trudno. Któregoś dnia „Mario” zadzwonił do mnie do komendy, na biurko. To były czasy, kiedy bandyci mieli komórki, a my nie. Rzucił parę wulgaryzmów i się rozłączył. Zgłosiłam sprawę przełożonym i chyba zapadła decyzja o ochronie. Ale nie dla mnie, bo ja i tak przecież całe dnie spędzałam w komendzie, tylko dla mojego syna. Wieczorami wychodził z psem, więc się o niego bałam. Prosiłam, żeby na siebie uważał i nie oddalał się zbytnio od domu. Po latach mówi mi tak: „Mamo, tak mi się coś kojarzyło, że ja wtedy nie wyprowadzałem psa sam”. Trwało to parę dni. Bo w sobotę, gdy sama w swoim pokoju porządkowałam dokumenty, nagle otwarły się drzwi. Wchodzi „Mario” w puchówce, bo zimny marzec był. I oznajmia: „Pani mnie szukała, więc jestem”.
Sam do pani przyszedł? Wierzyć się nie chce!
Miałam z notowanymi przestępcami taką niepisaną umowę, że jak ich wzywałam w różnych sprawach, np. by aktualizować zdjęcie, to oni przychodzili. Bo wiedzieli, że wyjdą. Powtarzałam im tak: „Jak będę was chciała zatrzymać, to i tak to zrobię. Jak zapraszam, to po dobroci”. Pamiętam zatrzymanie Marka z grupy żoliborskiej. „Pani Grażyno, mogła pani zadzwonić, przecież bym przyszedł” – powiedział po tym, jak drzwi od jego mieszkania wyleciały z futryną, bo niestety nie chciał nam otworzyć. Mówię mu: „Słuchaj, ja nie mogę złamać obowiązujących zasad”. „Mario”, mimo że przyszedł sam, został zatrzymany i tymczasowo aresztowany.
Kłaniają się pani przestępcy na ulicy?
Jak którego spotkam, to zawsze, choć niewielu ich zostało. Pełna kultura. Kiedyś jeden nawet się pochwalił, że przeczytał moją książkę Skorpion z Wydziału Terroru i było mu miło, że o nim też wspomniałam. Kiedyś w pałacu Mostowskich był u mnie dziennikarz. Wychodzimy z komendy, a on pyta, gdzie mam samochód. „Samochód? Autobusem jeżdżę”. Bardzo się zdziwił, więc wyjaśniłam mu, że w autobusie mogę sobie książkę poczytać, zakupy zrobić po drodze. Nikt we mnie nie rozpoznaje policjantki, poza tym przestępcy autobusami nie jeżdżą. A wracając do pani pytania, mam z przestępcami, z tymi, którzy jeszcze żyją, dobre kontakty, to za dużo powiedziane, ale zdystansowane. Nie obracają się, nie plują na mój widok. To byli zawsze przeciwnicy, których trzeba było koniecznie zwalczyć. Zadaniem policji jest eliminowanie zła. Nigdy jednak nikogo nie poniżałam, nie mówiąc o użyciu siły. Zawsze traktowałam ich z dużym dystansem, ale jednocześnie z szacunkiem.
Któregoś z przestępców zapamiętała pani szczególnie?
Teraz to jest porządny obywatel, były pięściarz, mistrz Polski nawet, a kiedyś bandyta, biegał w grupie żoliborskiej przez parę lat, ale zawsze był niesłychanie szarmancki. Stefan K., czyli szef grupy żoliborskiej, też zawsze się grzecznie kłaniał i był miły. Podczas zatrzymania prawił komplementy. Ale nie miałam jakiegoś wybranego przeciwnika, którego bym lubiła. Ich się nie dało lubić.
Ale miała pani posłuch u przestępców.
Miałam. Nie wiem, jakoś tak się złożyło, pewnie wynikało to z tego, jak pracuję. Mówiłam sobie zawsze: „Ja sobie pracy nie muszę szukać”. Nie mam w sobie agresji, nie mam w sobie chęci zaimponowania innym. Moim zadaniem było zbieranie materiału systematycznie: krok po kroku. Byłam dochodzeniowcem, więc najważniejszą rzeczą były dla mnie dowody i jeszcze raz dowody, które będą bezsprzecznie wskazywały na to, że moi koledzy z kryminalnego wytypowali, rozpracowali, zatrzymali odpowiednią osobę. Bo to, co zbiorę, udokumentuję, będzie współgrało z tym, co on robił. Wtedy prokurator i sąd nie będą mieli żadnych wątpliwości, że stoi przed nimi sprawca czynu. I zapadnie wyrok.
Długo rozpracowywaliście grupę żoliborską?
Długo, praktycznie odkąd przyszłam na Żoliborz, czyli od tego 1990 roku, ta grupa cały czas czynnie działała, w różnym składzie, z różnym nasileniem. To była wtedy jedna z aktywniejszych grup na terenie Warszawy. Ale trzeba też powiedzieć, że praktycznie każda dzielnica miała taką swoją grupę. Przecież później grupa mokotowska, odłam grupy pruszkowskiej, też urosła w siłę, prawda? Natomiast grupa żoliborska kierowana przez „Stefana”, pierwszego jej szefa, była grupą liczną i aktywną. Nie było jednak materiałów, dowodów, aby zatrzymać poszczególnych jej członków. O wielu rzeczach, które robili, operacyjnie wiedzieliśmy, ale to jest stanowczo za mało, trzeba, jak powiedziałam, mieć jeszcze dowody. Punktem przełomowym w procesie rozbicia tej grupy było zabójstwo jednego z młodych zbuntowanych, który w trakcie pobytu „Stefana” w więzieniu chciał przejąć grupę.
Kim był ten młody zbuntowany?
To Wojtek B. Do jego zabójstwa doszło w 1997 roku na ul. Braci Załuskich w Warszawie. To było ewidentnie zabójstwo na zlecenie. Chciano się go pozbyć, bo wprowadzał w tę grupę zbyt dużo fermentu. To był młody człowiek o innych zapatrywaniach, o nowocześniejszym podejściu do bandytyzmu w przeciwieństwie do „Stefana”, który bazował na takim typowym: iść, dać w mordę, skopać, zabrać, okraść. No i wyeliminowano Wojtka B. Po tym zabójstwie wiedzieliśmy więcej o członkach grupy, ale wciąż mieliśmy za mało materiału dowodowego. Do sprawy jego zabójstwa zatrzymaliśmy dwóch sprawców – „Czachę” i „Komandosa”, ale żaden z nich nie poniósł kary w sensie prawnym. Nie doczekali końca procesu. Początkowo przebywali w areszcie tymczasowym, ale przed rozpoczęciem procesu areszt ten im uchylono. Odpowiadali z wolnej stopy. Najpierw wyeliminowano „Czachę”, jego zwłoki zostały znalezione pod twierdzą Modlin, a potem rozstrzelano na stacji benzynowej „Komandosa”. Tak że proces się skończył bez wyroku, ale sprawców mieliśmy – bezsprzecznie. I, jak już mówiłam, sporo informacji na temat członków grupy. Potem było podwójne zabójstwo, które zaczęło się w agencji towarzyskiej na ul. Twardowskiego. Doszło tam do konfrontacji grupy żoliborskiej z grupą wolską. To był początek lutego 1998 roku, o ile dobrze pamiętam, wtedy zaczęliśmy kompletować materiały i zatrzymywać poszczególnych członków grupy odpowiedzialnych za te zabójstwa, z czasem ci ludzie usłyszeli także zarzuty za inne przestępstwa, które popełnili wcześniej.
Wiem, że nad tą grupą żoliborską pracowaliście po godzinach i nie na komendzie na Żoliborzu.
Nie. To było ich miejsce, chłopców z Żoliborza. Mieli dobre rozpoznanie. Zresztą usytuowanie komendy było takie, że kiedy pracowało się w niej wieczorem, widać było od ul. Żeromskiego zapalone światła. I dziennikarze, i przestępcy wiedzieli wtedy, że coś się dzieje. Bandyci też wystawali pod komendą, przynajmniej ci, którym wydawało się, że nie mogą zostać zatrzymani. A na dodatek, to się niestety zdarza, chłopcy z Żoliborza mieli swojego informatora wśród policjantów, który prawdopodobnie o wszystkich naszych ruchach ich informował. Zresztą, nawet zorganizowany wyjazd samochodów w godzinach wczesnoporannych czy nocnych na jakieś czynności był zauważalny z ul. Żeromskiego. Natomiast Komenda Stołeczna, wydział kryminalny, który bardzo ściśle z nami przy tej sprawie pracował, udostępniał nam pomieszczenia i tam pracowaliśmy po godzinach. Stamtąd też mogliśmy spokojnie wyjechać, bo nie było nic widać – ciężko byłoby bandytom wychwycić, że wyjeżdżają samochody nasze, a nie innego wydziału. To byli groźni ludzie. Mogli się szykować do odbicia zatrzymanych kolegów. O tym, że to nie byli grzeczni chłopcy, niech świadczy fakt, że nawet sądowe posiedzenia aresztanckie odbywały się w nocy.
W nocy?
Tak, w nocy przywożono sędziego i osobę, która protokołuje, a my dowoziliśmy podejrzanego. Decyzje o aresztach zapadały w nocy.
Jest jakaś sprawa, która zapadła pani w pamięć?
Ciężko powiedzieć. Tych spraw było dużo. To jest tak, że jak się pracuje i zaczyna się robić jakąś ciekawą sprawę, to się wydaje, że będzie się ją pamiętać do końca życia. A później przychodzą kolejne sprawy i ta sprzed chwili już nie jest najważniejsza. Na pewno sprawa Tomka Jaworskiego będzie mi towarzyszyć do końca, podobnie jak wszystkim osobom, które przy niej pracowały. Była wyjątkowa i z punktu widzenia kryminalnego, i społecznego. Zainteresowanie nią było ogromne, po tym właśnie zabójstwie odbył się pierwszy marsz milczenia, który zorganizowała młodzież. Były też historie zupełnie prozaiczne: kłótnie w rodzinie, niesnaski. Choćby sprawa córki, która po kłótni z matką oblała ją płynem łatwopalnym i podpaliła. Dramat niesamowity. Sprawa, którą, jak mi się wydawało, zapamiętam do końca życia i gdyby nie to, że ktoś ostatnio pytał mnie, jak pani dzisiaj, o kobiety morderczynie, tobym jej sobie nie przypomniała. Natomiast czy jest jakaś sprawa szczególna, która zapadła mi w pamięć? Naprawdę trudno mi w tej chwili wybrać jedną, która by mną wstrząsnęła czy mnie poruszyła. Czy była pozytywna, w tym sensie, że miło ją wspominam. Nie mam takiej w pamięci.
Po pewnym czasie człowiek uodparnia się na zło, na cierpienie? Pani się uodporniła? Pewnie trochę tak.
To nie jest uodpornienie. Pamiętam, że kiedy przyszłam do pracy w wydziale dochodzeniowo-śledczym w komendzie na Żoliborzu, najbardziej mnie do tej pracy zniechęcały zwłoki. Chyba każdy to ma – to nie jest strach, to coś innego. Śmierć sprawia, że nabieramy dystansu do zwłok. Pierwsza moja sprawa, w której musiałam się zetknąć ze zwłokami, to była sprawa wisielca. Mężczyzna popełnił samobójstwo u siebie w domu w łazience, powiesił się. I pamiętam, pojechałam na to zdarzenie z moim wspaniałym kolegą, niedawno zmarłym technikiem kryminalistyki. Zrobiliśmy oględziny, starałam się jak najmniej skupiać wzrok na tym wisielcu, tylko tyle, ile musiałam, żeby opisać, jak zwłoki były ułożone. Myślę sobie: „I tak niedługo stąd wyjdę”. Wtedy ów technik mówi do mnie nagle: „No dobra, szczuplutka, teraz mi go przytrzymaj, a ja go odetnę”. Nie wiem, być może zobaczył moje przerażenie w oczach, w każdym razie spojrzał na mnie i stwierdził: „Dobra, dam sobie sam radę”. Ale później musiałam pomagać kolegom, musiałam tych zwłok dotykać, opisywać je, rozbierać. Było wiele takich sytuacji. Nie noszę na przykład w ogóle biżuterii na palcach.
Dlaczego? Pewnie jakaś sprawa została w pani głowie?
Właśnie, czasami ktoś mnie pyta: „Dlaczego?”. Pamiętam taką sytuację: młoda kobieta wyskoczyła z wieżowca na jednym z osiedli. Nie była mieszkanką Warszawy, przyjechała tutaj, żeby popełnić samobójstwo. Nie pamiętam zupełnie, dlaczego to zrobiła. Natomiast na każdym palcu miała bardzo dużo biżuterii: złotej, ładnej. Chyba wszystko, co miała, pozakładała na ręce przed śmiercią. Żeby po oględzinach oddać zwłoki do zakładu pogrzebowego, trzeba je pozbawić cennych rzeczy, zabezpieczyć je. Kiedy ta kobieta upadła, odniosła wiele obrażeń, opuchła. Za żadne skarby nie mogliśmy tej biżuterii ściągnąć, a wisiała nad nami olbrzymia chmura burzowa, więc trzeba się było spieszyć. Cudowaliśmy: ludzie nam z osiedla przynosili olej – w końcu udało mi się wszystkie te precjoza zdjąć z jej rąk. Nie chcę nikogo obrażać czy pomawiać, ale zdarzało się, że jeśli coś przeoczyliśmy, potem ginęły te cenne rzeczy. A trzeba było ustalić, skąd kobieta pochodzi, i oddać jej rzeczy rodzinie. Zrobić to, co do nas należało. Udało nam się, w ostatniej chwili zabrano zwłoki do zakładu medycyny sądowej. Zaraz potem lunęło, prawdziwe oberwanie chmury. Siedzieliśmy szczęśliwi w samochodzie pod komendą, bo tak lało, że nie dało się nawet wyjść z wozu. Popatrzyłam wtedy na swoje ręce i wszystko z nich pościągałam. To było na początku lat 90., od tamtej pory nic na palcach nie noszę. Chociaż kocham biżuterię.
Zakładała pani wydział do walki z aktami terroru, pracowała pani w Centralnym Biurze Śledczym. To bardzo prestiżowe wydziały. Czuła pani na sobie ciążącą odpowiedzialność?
Tak, bardzo dużą. Szczególnie po propozycji, którą złożył mi ówczesny komendant stołeczny, generał Michał Otrębski, właśnie współtworzenia wydziału terroru. To był 1998 rok, jesień. To było już po sprawie Tomka Jaworskiego, miałam wtedy bardzo dobrą opinię u przełożonych i w prokuraturze. Oprócz tych głośnych spraw robiłam też zupełnie normalne, jak wszyscy inni: chociażby włamania do mieszkań. Trafiliśmy na przykład na sprawcę kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset włamań do mieszkań na terenie Warszawy. Zabezpieczyliśmy bardzo dużo rzeczy, zrobiliśmy z nich wystawę. Spraw, które zakończyły się sukcesem, miałam sporo, no i sprawa grupy żoliborskiej z 1998 roku była niewątpliwie sukcesem nas wszystkich. To chyba było powodem, że spotkałam się z takim wyróżnieniem. Wydział terroru był pierwszym i jedynym takim wydziałem – równolegle tworzono wówczas wydział zabójstw. To była odpowiedź na to, co bandyci robili w naszym mieście, taki wydział był po prostu potrzebny. Pruszkowem i Wołominem zajmowały się wydziały do walki z przestępczością zorganizowaną, natomiast w komendach rejonowych nie było takich specjalnych wydziałów. Nam się udało po podwójnym zabójstwie w agencji w znacznym stopniu osłabić grupę żoliborską. Ona przez długi okres nie funkcjonowała. W innych dzielnicach mieli podobne problemy, tych grup dzielnicowych, jak już mówiłam, było mnóstwo, a przy tej ilości spraw, bo było ich multum, nie dało się pracować sukcesywnie. Nam się szczęśliwie udało. I to pewnie jeden z powodów, dla których dostałam propozycje współtworzenia wydziału do zwalczania aktów terroru kryminalnego. Drugą osobą, która ze mną przy tym pracowała, był Janusz Gołębiewski, który został naczelnikiem, a ja jego zastępcą. W tym tandemie pracowaliśmy do 2002 r.
Nie czuła pani ze strony kolegów zazdrości? Bo oto kobieta tworzy tak elitarny wydział.
Nie. Raz, że ludzi z komendy stołecznej, którzy trafili do tego wydziału, znałam, dwa, jak powiedziałam na początku, miałam to szczęście, że oprócz zaufania zawodowego mogłam się także cieszyć zaufaniem ludzi, bo sami dobraliśmy ich sobie do tego wydziału. Koledzy nadal się śmieją, że zrobiliśmy swoisty casting. Ten wydział był dość specyficzny – praca operacyjna i procesowa skupiona była w jednej jednostce, co było bardzo istotne, bo w komendach rejonowych rozkładała się na dwa różne wydziały. Niby współpracujące ze sobą, ale posiadające dwóch różnych szefów, prawda? Obieg informacji był bardziej sformalizowany. Natomiast tu było inaczej. Na czym jeszcze polegało novum? Na tym, że mogliśmy zacząć pracę operacyjną i dopiero później przejść na proces. Nie obligowało nas, co najczęściej obliguje w policji, przyjęcie zawiadomienia. Musi był podstawa rozpoczęcia pracy przez policjanta, prawda? My mogliśmy, jak to mówię, grzebać operacyjnie, zbierać materiały i w momencie, kiedy było ich już wystarczająco dużo, wytypować osoby pokrzywdzone i z nimi rozmawiać. Tak się zaczęła bardzo duża sprawa zakończona sukcesem – sprawa wymuszeń rozbójniczych na Ochocie.
A co tam się działo?
Przez wiele lat, kiedy pracowałam jeszcze na dzielnicy, Ochota nie radziła sobie ze swoją grupą przestępczą, która wymuszała na ich terenie haracze. My też na Żoliborzu mieliśmy z tym problemy. Przestępcy robili to niemal na skalę przemysłową. To był czas prywatyzacji, powstały zakłady gastronomiczne, ludzie zakładali działalności gospodarcze – to był złoty czas dla przestępców. Przychodzili i oferowali pseudoochronę, bo „mogą tu przyjść, panu podpalić majątek, coś zrobić”. Pojawiały się groźby, bardzo często popierane faktami. I praktycznie każda osoba ze strachu płaciła gangsterom haracz. W momencie kiedy ktoś się odważył sprzeciwić, nie otrzymywał pomocy. Pamiętam, że jeden z pokrzywdzonych przyszedł na policję i stwierdził, że się boi, że potrzebuje ochrony, poprosił, żeby policja coś zaczęła robić, i usłyszał od dyżurnego: „Ja też się boję”. W 1999 roku, kiedy powstał wydział do walki z aktami terroru, to była jedna z pierwszych spraw operacyjnych, które zaczęliśmy robić. Przez parę miesięcy pracowaliśmy nad sprawą, zaczęliśmy docierać do tych ludzi i oczywiście bardzo serdecznie i miło ich prosić, namawiać, żeby zaczęli mówić. Tłumaczyliśmy im, że zajmiemy się sprawą, jeśli złożą zawiadomienie, bo to jest podstawa, aby zatrzymywać ludzi. I jakoś po kilku miesiącach ciężkiej pracy udało się.
Jakie jeszcze ważne sprawy prowadziła pani w wydziale do walki z aktami terroru?
Wydział terroru miał swoją specyfikę – ścigał bardzo określone przestępstwa, był katalog spraw, którymi się zajmował. Pod koniec lat 90. zaczęły się uprowadzenia dla okupu. Jedną z takich spraw prowadziliśmy na Żoliborzu pod koniec 1998 roku, kończyliśmy ją już w wydziale terroru.
Kogo porwano?
Porwano dość bogatego człowieka, ale nie superbogacza. To była ostatnia sprawa, jaką zajmowałam się na Żoliborzu. Opisałam ją w swojej książce Skorpion z Wydziału Terroru. Janusz lubił chwalić się tym, do czego doszedł. Ktoś musiał to gdzieś usłyszeć i po prostu wystawił go bandytom. Pewnego wieczoru wysiadł z taksówki przed domem, ale do drzwi już nie doszedł. Porywacze wciągnęli go do samochodu i wywieźli w nieznanym kierunku. Dwa dni później jego żona Wanda odebrała telefon z żądaniem okupu 350 tysięcy dolarów. Zawiadomiła nas o zaistniałej sytuacji. Blok, w którym mieszkali, stał obok podobnych niewielkich na Żoliborzu. Aby nie dać przestępcom możliwości odkrycia naszej obecności w pobliżu Wandy, musieliśmy używać kamuflaży. Początkowo do kontaktów z bandytami została delegowana policjantka – negocjator, jeden z pierwszych w kraju policyjnych negocjatorów przy oddziałach AT. Niestety w trakcie rozmów z porywaczami, które trwały ponad tydzień, rozchorowała się. Wtedy ją zastąpiłam – byłam kuzynką, kimś bliskim z rodziny. Panowie z mojego wydziału też przebywali w mieszkaniu porwanego, ale okresowo. Wanda zbierała pieniądze, a my spisywaliśmy numery banknotów. Moja obecność dzień i noc w jej mieszkaniu służyła też temu, aby ją wspierać i pomagać, żeby nie straciła ze zdenerwowania głowy, gdyby porywacze zadzwonili do niej niespodziewanie; żeby czuła, że ktoś z nią jest. To zbliżyło nas do siebie i do dzisiaj się przyjaźnimy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki