Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czwarta władza czy hieny dziennikarskie? Obrońcy demokracji czy pachołkowie władzy? A może zwykli mediaworkerzy, którzy – niczym chłopi pańszczyźniani – obrabiają swoje poletka za marną zwykle zapłatę. Zaufanie do bractwa dziennikarskiego spada. Nie jest jeszcze tragicznie – zgodnie z badaniem prestiżu zawodów, przeprowadzonym przez agencję badawczą SW Research wiosną 2022 roku, ufność wobec dziennikarzy deklarowało 36 proc. badanych, wyżej znaleźli się policjanci - 42 proc. i sprzedawcy w sklepie – 45 proc. Ale żeby była jasność, ja z tych danych jestem dumna. I bardzo mnie cieszy, że w tych nader ciężkich i nerwowych czasach zawód dziennikarza wciąż stoi wysoko. A to dzięki tym wszystkim dziennikarskim "wariatom”, którzy po prostu robią swoje. Dokumentują rzeczywistość tu i teraz. Narażając się na hejt – że nieprawomyślni. Prawda jest taka, że my myślimy wciąż, w prawo i w lewo, i na wprost, dla Was.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Wstęp
Pamiętam swoją pierwszą redakcję. Była niewielka, ale wyjątkowa – przynajmniej dla mnie. Wyjątkowi byli w niej ludzie. Otwarci, ciepli, pełni pasji. Uczyli zawodu młodszych, takich jak ja. Tłumaczyli, jak pisać, na co zwracać uwagę, co dla czytelnika jest ważne. Czasami nad krótkim tekstem siedzieliśmy godzinę albo dwie i je analizowaliśmy – zdanie po zdaniu. Wiem, dziwnie to zabrzmi, może w dzisiejszych czasach nawet niepoprawnie, ale nikt nie patrzył na zegarek. W redakcji tłoczno było nawet wtedy, kiedy kończył się dzień. Mieliśmy jednak przekonanie, że robimy coś ważnego, że pokazujemy, a czasami tłumaczymy ludziom świat. Nie było wtedy Internetu ani całodobowych telewizji informacyjnych. Wiedzieliśmy, że naszą gazetę kupi jutro nasz sąsiad i będzie chciał się dowiedzieć, co wydarzyło się w jego dzielnicy, mieście, w kraju i co ważnego stało się na świecie.
Inna rzecz, że dziennikarstwo wyglądało wtedy inaczej niż dzisiaj. Było w nas mnóstwo entuzjazmu: każdy chciał zrobić jak najlepszy reportaż, przeprowadzić jak najciekawszy wywiad, zdobyć supernewsa. Nieważna była liczba godzin spędzonych w drodze – bo wtedy nikt nie tworzył artykułów zza biurka, trzeba było problemu dotknąć, czasami rozdrapać zabliźnione rany, zadać trudne pytanie, być obok drugiego człowieka i rozmawiać z nim twarzą w twarz, nie przez telefon. Pamiętam tematy, na których spotykali się dziennikarze wszystkich redakcji. Nikt nie wyobrażał sobie, żeby pisać o poważnym wypadku, morderstwie, katastrofie, nie będąc na miejscu, nie wypytując o szczegóły świadków czy poszkodowanych. Rywalizowaliśmy ze sobą, owszem, ale to była zdrowa rywalizacja. Chodziło o to, żeby dotrzeć do tych bohaterów, do których inni nie dotarli, namówić na rozmowę kogoś, kto z zasady nie udziela wywiadów, w końcu – napisać dobry tekst, dotykający rzeczywistości takiej, jaka jest. Często nam się to udawało, bo czuliśmy emocje towarzyszące naszym bohaterom, widzieliśmy w ich oczach łzy smutku albo radości, obserwowaliśmy gesty, wchodziliśmy w ich życie, nierzadko używając fortelu. Ludzie nie zawsze chcą rozmawiać z dziennikarzami, z różnych zresztą powodów: czasami po prostu się boją, czasami są przytłoczeni nieszczęściem, które ich spotkało, innym razem czują się winni, bo czegoś nie zrobili albo zrobili zbyt dużo. Koleżanka, dziennikarka, miała swój sposób na takich, którzy zamykali przed nią drzwi. „Przepraszam, a czy mogłabym u pana zapalić tylko papierosa, nie chcę na dworze” – pytała. Wtedy palenie papierosów nie było jeszcze tak niemodne. Ludzie zazwyczaj litowali się nad nią, zapraszali do środka, siadali z nią przy stole w kuchni. Zaczynali rozmowę, potem była kawa i jeszcze jeden papieros. Po dwóch, trzech godzinach właściwie się cieszyli, że mogą wyrzucić z siebie to, co leżało im na sercu, że podzielili się z kimś swoimi emocjami. To było dziennikarstwo „blisko ludzi”, autentyczne, angażujące.
Tyle tylko że przyszedł kryzys dwa tysiące ósmego roku, który wiele zmienił – także w tym zawodzie. Zwolnienia w redakcjach sprawiły, że trzeba było robić więcej, niekoniecznie dokładnie. Rozwój technologii, pojawienie się Internetu, potem telewizji nadających dwadzieścia cztery godziny na dobę, wreszcie kryzys na rynku prasy, o którym mówi się od lat – też nie były bez znaczenia. Dzisiaj materiały pisze się zza biurka, wywiady przeprowadza przez telefon, chodzi tylko o to, żeby jak najszybciej wrzucić tekst do sieci. Szybciej niż konkurencja. Bo dziennikarska rywalizacja często wygląda dzisiaj inaczej niż wcześniej – już nie tyle chodzi o jakość, mało kto przejmuje się szczegółami, liczy się czas. Tyle tylko że to właśnie owe szczegóły tworzą obraz, nawet jeśli smutny czy brzydki, to jednak prawdziwy.
Nie wszyscy jednak poszli na skróty. Wciąż są dziennikarze, dla których ten zawód jest nie tyle zawodem, ile sposobem na życie. I nieważne, czy są dziennikarzami śledczymi, sportowymi, muzycznymi, lokalnymi, czy biegają z mikrofonem po Sejmie. Pracują najlepiej, jak potrafią. Wkładają w tę robotę całe serce i samych siebie. Nie boją się wyzwań i trudnych tematów. Nie idą na kompromisy. To wcale nie jest łatwe, bo ten zawód do łatwych nie należy: ciągły stres, wyścig z czasem, ale też emocje, bo historie naszych rozmówców po trosze stają się naszymi własnymi. Po latach można stracić przysłowiowy dziennikarski power. Jednak bohaterowie tej książki wciąż go mają, wciąż im się chce.
„Uważam, że jeśli tracisz ciekawość świata, jeśli tracisz kreatywność, jeśli nie bawi cię to, co robisz, to albo musisz zmienić zawód, albo musisz zmienić miejsce pracy” – powiedział mi Tomasz Sekielski, jeden z bohaterów tej książki.
Pewnie mógłby tak powiedzieć lekarz, nauczyciel, krawcowa czy pracownik wielkiej międzynarodowej korporacji. Tyle tylko że dziennikarz bez owej ciekawości tego, co wokół, bez otwarcia się na drugiego człowieka nigdy nie pokaże rzeczywistości taką, jaka ta jest naprawdę.
Mówicie, że to nie Wasz świat, że ten inny dziennikarz jest bliższy Waszemu sercu, że opisuje świat takim, jakim chcielibyście go widzieć? Wyjdźcie ze swojej bańki i – na tyle, na ile możecie – wskoczcie w tę, która Wam wydaje się szczególnie niewygodna. Ja wciąż pływam (i mam nadzieję, że nie utonę) w wielu rzeczywistościach, które w żadnym realnym świecie nie pasują do siebie. Przedstawiam Wam w tym tomiku wiele różnych światów. Spotkacie w nim ludzi, którzy czasami różnią się od siebie, także ideowo, ale są uczciwi wobec czytelników i słuchaczy. Posłuchajcie, przeczytajcie, co im w duszach gra. A potem oceńcie.
Dorota Kowalska
Reporter musi być jak gąbka, musi chłonąć emocje i oddać je widzowi
Tomasz Sekielski
dziennikarz telewizyjny
Warszawa, 1.04.2022 roku
Ile zostało w tobie z chłopaka z Bartodziejów?
Pewnie nie mnie oceniać. Żyję w przekonaniu, że wciąż wiele z tego chłopaka z Bartodziejów we mnie jednak zostało. Miałem podwórkowe dzieciństwo. Musiałem walczyć o swoje, tak w przenośni, jak dosłownie. To sprawiło, że zawsze starałem się być w życiu samodzielny. Nigdy nie mogłem liczyć na umownego wujka czy dziadka ze znajomościami, więc o wszystko musiałem zabiegać sam. Musiałem zapieprzać, żeby coś osiągnąć, i to chyba we mnie pozostało – wciąż zapieprzam. Kiedy dorastałem na bydgoskim osiedlu Bartodzieje, miałem bardziej idealistyczne podejście do pewnych rzeczy. Po ponad ćwierć wieku zajmowania się dziennikarstwem straciłem złudzenia co do ludzkich intencji. Może dlatego, że zajmowałem się głównie polityką i trudnymi, ciężkimi tematami.
Przestałeś wierzyć w ludzi?
Wierzę, wierzę! Mówię o obszarach, którymi zajmuję się zawodowo, tu jest dużo kłamstwa. Wiem, że politycy grają, że manipulują innymi. Pod tym względem straciłem złudzenia co do ludzkich intencji i to pewnie wpłynęło na moje zachowanie – stałem się bardziej nieufny wobec innych, niż byłem w młodości, właśnie wtedy, kiedy mieszkałem na Bartodziejach.
Dla tych, którzy nie wiedzą, Bartodzieje to takie peerelowskie osiedle wysokich betonowych bloków w Bydgoszczy, prawda?
Nie wysokich, czteropiętrowych na szczęście, ale z wielkiej płyty. Kiedy na to osiedle wprowadzali się moi rodzice, ono dopiero powstawało. Pamiętam jak przez mgłę: zero chodników, wszędzie glina, błoto – jak w „Alternatywy 4”.
Mam podobne wspomnienia ze swojego osiedla, na którym wychowywałam się w dzieciństwie. Wprowadziliśmy się na nie, kiedy jeszcze właściwie trwała budowa – żeby po tym błocie można było jakoś chodzić, ludzie poukładali na nim drewniane kładki.
Właśnie! Taki był wtedy klimat na tych nowo powstających osiedlach. Dzisiaj na Bartodziejach jest pięknie: dużo zieleni, place zabaw. Ładnie zagospodarowany teren. W czasach mojego dzieciństwa to nie było jednak zachwycające miejsce, chociaż od zawsze mi się tu podobało. Miałem kumpli, takie prawdziwe peerelowskie podwórko, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, bo wychowywaliśmy się na ulicy wszyscy razem. Rodzice pracowali, a my z kluczami na szyi działaliśmy. Spędzaliśmy mnóstwo czasu na dwóch trawnikach. Na jednym nikt nas nie gonił, kiedy graliśmy w piłę, natomiast drugi pozostawał pod ścisłym nadzorem sąsiadki. Donosiła na nas do spółdzielni, a nawet robiła zdjęcia z okna.
Podobno mieszkaliście na parterze, co miało mnóstwo plusów, ale też sporo minusów. Raz, że wszystko było słychać, a dwa – mieliście swój ogródek przydomowy, dwa metry na dwa, i kiedy kumple po lekcjach biegli już na dwór, ty z bratem musieliście przymusowo pielić ogórki albo pomidory.
(śmiech) Tak było.
Ale wykazywałeś zawsze dużo inicjatywy. W szkole budowlanej, do której chodziłeś, reanimowałeś radiowęzeł, udzielałeś się w kabarecie i podobno grasz na saksofonie.
To prawda, kiedyś dmuchałem w saksofon, całe lata tego nie robię. Nie wiem, czy wiesz, ale grałem w orkiestrze szkolnej, czy też: próbowałem grać, bo o graniu mogą mówić raczej muzycy. Próbowałem też oswoić puzon.
Od zawsze ciągnęło do dziennikarstwa, do radia?
To się wszystko jakoś zbiegło w czasie. Od najmłodszych lat czytałem dużo książek, najpierw to była beletrystyka, później zaczęła się pojawiać literatura faktu i w pewnym momencie zrozumiałem, że to jest coś, co mnie pasjonuje, że chciałbym tak jak, nie wiem, Ryszard Kapuściński, opowiadać świat, jeździć po świecie, być reporterem. Kiedy reanimowaliśmy z kolegą ten szkolny radiowęzeł, nastąpiło takie kliknięcie. Oczywiście radiowęzeł to była zabawa, trudno to nazwać radiem, raczej jakąś jego namiastką, ale wtedy już chyba wiedziałem, co chcę robić: te książki, ta pierwsza „dziennikarska” praca sprawiły, że coś do mnie dotarło.
Że nie architekt, ale dziennikarz jednak?
Miałem takie poczucie, że mimo iż chciałem zostać architektem, dlatego właśnie poszedłem do budowlanki, to jednak nie architektura, a właśnie dziennikarstwo.
Było Radio VOX, później Wojciech Reszczyński ściągnął cię do Radia Wawa. Podobno usłyszał o Sekielskim od zachwyconego tobą Marka Markiewicza. Markiewiczowi przygotowałeś wieczór autorski w nieistniejącej już bydgoskiej kawiarni artystycznej „Węgliszek”. Nie miałeś oporów, żeby przenieść się z Bydgoszczy do Warszawy?
To była pierwsza bardzo poważna decyzja w moim życiu, ale później zazwyczaj właśnie w ten sposób podejmowałem kolejne – instynktownie. Czułem, że jeśli chcę być dziennikarzem, jeśli chcę się rozwijać, to Radio VOX, które było przyjemnym radyjkiem katolickim, nie wystarczy, że muszę iść dalej. Michał Kamiński był nawet przez chwilę moim szefem w Radiu VOX. Michał to wielki talent dziennikarski, moim zdaniem, zmarnowany na rzecz polityki, ale to tak na marginesie. Nie, nie zastanawiałem się, nie wahałem – nawet nie zapytałem, za ile będę pracował, kiedy dostałem propozycję przejścia do Warszawy, po prostu się zgodziłem. Mój ojciec pukał się w głowę, mama płakała, ale ja od razu postanowiłem pojechać do Warszawy. Nawet nie miałem mieszkania, pokoiku, w którym mógłbym spać. Początkowo nocowałem u kuzyna. Nie miałem jednak wątpliwości, że to dla mnie szansa i muszę ją wykorzystać. Śmieszna rzecz, później, po latach Wojciech Reszczyński, kiedy upubliczniliśmy z Andrzejem Morozowskim taśmy Renaty Beger w „Teraz my”, zadzwonił do mnie z pretensją. Powiedział, że żałuje, iż ściągnął mnie do Warszawy.
Dlaczego?
Bo już wtedy był ultraprawicowy.
À propos Andrzeja Morozowskiego, poznałeś go, pracując w Radiu Wawa, on pracował wtedy w Radiu ZET. Przez długi czas stanowiliście nierozłączny team. Z tego, co wiem, to on powiedział ci, że powstaje TVN i razem do TVN przeszliście. Tak było?
Nie, to nie tak było. Zaczęło się od tego, że kiedy jako reporter radiowy zacząłem chodzić do Sejmu i relacjonować to, co się w nim dzieje, Andrzej należał do takiej starszyzny dziennikarskiej przy Wiejskiej. Był w gronie osób z doświadczeniem, dziennikarzy, którzy w Sejmie pracowali od czasu przemian. To byli ludzie bez przeszłości peerelowskiej i to oni właśnie tworzyli w Polsce nowe, wolne media. W Sejmie był też wówczas taki okrągły stolik, którego już dzisiaj chyba nie ma, i panowała niepisana zasada, że ta starszyzna sejmowa siedziała właśnie przy tym okrągłym stoliku, a my, narybek dziennikarski, krążyliśmy wokół. Kiedyś Andrzej zaprosił mnie, żebym sobie usiadł przy tym okrągłym stole. Pamiętam, że poczułem się szalenie wyróżniony. I tak się zaczęła nasza znajomość, zaczęliśmy też utrzymywać kontakty poza pracą. Natomiast gdy byłem w Radiu dla Ciebie, dostałem propozycję od Maćka Sojki, który pomagał wówczas tworzyć „Fakty”, to był tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy rok, abym do nich dołączył. Była już zebrana grupa osób, które miały na początku kierować tym nowym projektem, i Maciek zapytał, czy nie chciałbym pracować w nowo powstającej telewizji. W sumie nie miałem specjalnej ochoty na zmiany. Bardzo długo przegadywałem później z Andrzejem tę propozycję Maćka. I to Andrzej mnie tak naprawdę przekonał do tego, żebym się zdecydował zostawić Radio dla Ciebie, w którym miałem wywiady polityczne, gościli u mnie ministrowie, naprawdę najważniejsi politycy, było mi tam całkiem dobrze. Nie czułem telewizji, w ogóle jakoś mnie do niej nie ciągnęło, słuchałem wtedy radia.
Dlaczego w takim razie zdecydowałeś się na przejście?
Znowu jakieś przeczucie. Fakt, że do przejścia nakłaniał mnie Andrzej, też nie był bez znaczenia. Żeby było śmieszniej, poszedłem za mniejsze pieniądze, niż wówczas zarabiałem w Radiu dla Ciebie. Jakiś pojebany w ogóle byłem!
Wiesz, ludzie dość niechętnie wychodzą poza strefę komfortu. A to znaczy, że lubisz nowe wyzwania i się ich nie boisz.
Myślę, że tak właśnie jest. Takie pozytywne szaleństwo zostało mi zresztą do dzisiaj.
Lubiłeś radio. Co sprawiało ci w pracy radiowca największą przyjemność?
W dzisiejszych czasach już chyba w każdym radiu są zainstalowane kamerki i przez Internet można oglądać prowadzących i ich gości. Studia radiowe zamieniły się de facto w studia telewizyjne. Gdy ja zaczynałem, miałem przed sobą tylko mikrofon. Słowem i dźwiękiem musiałem tworzyć obrazy i emocje. Szczególnie lubiłem nocne audycje, w których był czas na długie interakcje ze słuchaczami. Zawsze też fascynował mnie reportaż radiowy, to zupełnie inny klimat niż filmy dokumentalne czy reportaże telewizyjne. Tamto radio miało w sobie coś magicznego, pobudzało wyobraźnię słuchacza i pozostawiało intymną sferę niedopowiedzeń.
Które tematy zrealizowane w radiu uważasz za najważniejsze? Jakiś materiał, audycja szczególnie zapadły ci w pamięć?
Do końca życia nie zapomnę nocnej audycji, którą na początku swojej dziennikarskiej kariery prowadziłem w Radiu VOX. Nazywała się „Usypianie Łukasza” – dużo gadania i muzyka, której nie wybierał za nas komputer. Prowadziliśmy ją we troje, troszkę się wygłupialiśmy i na luzie dyskutowaliśmy ze słuchaczami. Pewnego razu zadzwoniła kobieta i oznajmiła, że zamierza właśnie popełnić samobójstwo, ale nie robi tego, bo zaczęła słuchać naszej audycji. Szybko zorientowałem się, że nie jest to jakiś ponury żart. Byliśmy przerażeni, ale udało się nam opanować nerwy. To była długa i trudna rozmowa, na której koniec kobieta zapewniła, że nic sobie nie zrobi. Ten telefon do radia był jej wołaniem o pomoc, ona potrzebowała, by ktoś jej wysłuchał. Takich rzeczy się nie zapomina.
Telewizję też polubiłeś, prawda?
Trochę to trwało. Przeprowadzałem wywiady w radiu, ale byłem też sprawozdawcą parlamentarnym i montowałem różne materiały, takie krótkie reportaże radiowe. Wówczas w radiu mieliśmy już komputer do montażu. Montaż komputerowy jest banalny, prosty – to tak, jakbyś przykładała do siebie klocki. Nie musisz montować liniowo. Możesz sobie ułożyć coś, a później poprzekładać to tak, jak chcesz. Oczywiście wcześniej montowałem normalnie na taśmie radiowej. Natomiast później pojawił się komputer, nie było już na nim liniowego montażu, można sobie było materiałem żonglować w sposób dowolny. To było łatwe i proste zajęcie. I nagle przychodzę do telewizji, i każą mi połączyć dźwięk z obrazem, bo od początku, zanim jeszcze w ogóle ruszyła telewizja i „Fakty”, mocno nas uczulano na warstwę obrazkową materiałów. One nie miały być kryte z tak zwanego metra, czyli jak leci. Chodziło o to, żeby obraz łączył się z tym, o czym mówimy, i uzupełniał narrację. Od samego początku kierownictwo stacji miało ambicje, aby te nasze materiały były robione na wyższym poziomie niż w siermiężnej TVP, żeby to nie był tylko głos przykryty zdjęciami. Było nawet takie powiedzenie: mamy robić te nasze kawałki tak, aby widz, który je ogląda, nie był w stanie wyjść po coś do kuchni i oderwać się od telewizora, bo sam dźwięk mu nie wystarczy. On miał mieć przekonanie, że straci, bo jeśli nie będzie miał dźwięku uzupełnionego obrazkiem, nie otrzyma pełnej informacji, a materiał będzie niezrozumiały. Obraz był podstawą.
I co?
I na początku byłem zrozpaczony, bo trafiłem znowu na montaż liniowy. Oczywiście inny niż radiowy, ale wiesz, na początku montowaliśmy wszystko na taśmach. Dzisiaj, od iluś już lat oczywiście, wszędzie mamy montaż komputerowy, a to zupełnie co innego. Przy montażu liniowym nie da się żonglować, dowolnie układać tych przysłowiowych klocków. Trzeba było mieć wszystko przemyślane od początku do końca. Ułożone dokładnie i perfekcyjnie. Na początku wydawało mi się, że tego nie załapię. Nawet miałem taką myśl: „Kurde, co ja tutaj robię? Trzeba wracać do radia”. I wiesz, w pewnym momencie załapałem. Pokochałem zabawę obrazem i dźwiękiem, pokochałem telewizję, ale, jak mówiłem, to się nie stało od razu. Na początku, kiedy usiadłem pierwszy raz na montażu, prawie się popłakałem.
Nie wiem, czy to plotka, czy prawda, ale podobno Mariusz Walter nie widział cię jako reportera sejmowego. Miałeś opowiadać o wypadkach.
(śmiech) Tak, cieszę się, bo to była jedna z pomyłek, do których się przyznał. Mariusz Walter na początku widział inną osobę jako sprawozdawcę parlamentarnego, a mnie powiedział: „Ty wyglądasz na takiego ostrego zawodnika, to będziesz człowiekiem od pożarów, morderstw”. Ja na to, że nie, że mnie pasjonuje polityka, że chcę zajmować się właśnie nią. Potem, kiedy ruszyły „Fakty”, okazało się, że mam mnóstwo kontaktów z politykami, politycy, przynajmniej niektórzy, kojarzyli mnie z radia, chętniej rozmawiali. No i wyszło, że moim naturalnym środowiskiem jest jednak parlament czy też tematy okołopolityczne. Z Mariuszem Walterem któregoś dnia spotkaliśmy się na parkingu przed TVN, podszedł i powiedział: „Wiesz, jednak się myliłem”.
Potem było TVN24?
Nie, TVN24 szedł równolegle z „Faktami”. I teraz, żeby było ciekawiej, to ja namówiłem Andrzeja Morozowskiego do tego, aby przeszedł do TVN24. Andrzej do mnie zadzwonił, powiedział, że dostał propozycję, że się zastanawia, był wtedy w Radiu ZET. Przekonałem go, żeby spróbował w TVN24, i właśnie tam zaczęliśmy po jakimś czasie robić wspólnie programy.
„Prześwietlenie”, „Kuluary”, później „Teraz my” – mocne programy, wszyscy je oglądali.
„Teraz my” to TVN. Były, rzeczywiście, najpierw „Kuluary”, potem „Prześwietlenie”. Edward Miszczak spotkał się z Adamem Pieczyńskim i powiedział, że chce mieć taki program jak „Prześwietlenie” u siebie. Zgodziliśmy się, wiedzieliśmy, że TVN to są większe zasięgi, większa oglądalność. Tak powstało „Teraz my” i rzeczywiście mieliśmy wielomilionową widownię.
Zmietliście rząd Prawa i Sprawiedliwości taśmami Renaty Beger!
Rząd PiS-u zmiótł się sam. Wprowadziliśmy go jedynie w turbulencję, ale jeszcze chwilę agonia tego rządu trwała. Szczerze mówiąc, nie spodziewaliśmy się, kiedy trafiło do nas to nagranie, że będzie z niego aż taka gruba afera. Kiedy wyemitowaliśmy pierwsze fragmenty taśm w programie, dostałem wieczorem kilka esemesów, że fajny program, że dobrze się oglądało. Poszedłem sobie spokojnie spać. Rano się budzę, a tu wielka polityczna burza.
Miałeś wtedy poczucie, że dużo możesz, że media są tą przysłowiową czwartą władzą?
Nie. Cieszyłem się, że zrobiliśmy ten program, bo uważam, że na tym polega dziennikarska robota. Mamy pokazywać to, co ktoś chce ukryć w rozmaitych aspektach życia, także w kwestiach politycznych, więc owszem, miałem satysfakcję. Natomiast szybko zauważyłem, że mimo oburzenia wywołanego przez te taśmy, mimo tego, co pokazaliśmy, ówcześni politycy partii rządzącej udawali, że nic się nie stało. Pamiętaj, że później, po opublikowaniu tych taśm, Andrzej Lepper został znowu doproszony do rządu. Jeszcze rok wszystko się kotłowało, trwała ta zgniła koalicja. Później Lepper znowu został wyrzucony, później przyszła afera gruntowa. Powiem tak: mam wiele satysfakcji z tego, co robię, ale też nie jestem wolny od frustracji, która wiąże się z poczuciem, że z roku na rok, jeśli chodzi o szeroko rozumianą polską klasę polityczną, jest coraz gorzej. Kiedyś wystarczyło, żeby się nie cofać do prehistorii, ale wystarczył zegarek jednego ministra, z którego ten nie potrafił się wiarygodnie wytłumaczyć, żeby ów polityk stracił stanowisko. Dziś przewały idą na całego i nikt nie ponosi z tego tytułu żadnych konsekwencji. Pamiętam nadzieję związaną z aferą Lwa Rywina. Nie tylko dziennikarze relacjonujący tę sprawę, ale też, mam takie poczucie, znaczna część opinii publicznej liczyła na oczyszczenie sceny politycznej, większą transparentność w polskiej polityce. I co? Sprawa Rywina – przy tych aferach, które pojawiły się później – wydaje się jakąś błahostką, prawda?
Ale jak myślisz, czemu mamy taką, a nie inną klasę polityczną? Czemu nie ma transparentności w polityce? Z czego to się bierze?
Bo my, wyborcy, na to pozwalamy. Okopaliśmy się jako społeczeństwo w takich swoich…
Bańkach?
Tak, chciałem powiedzieć „bańkach”, ale „okopać się w bańce” brzmi trochę dziwnie, prawda?
Tak, ale wszyscy wiemy, o co chodzi.
Chodzi mi o to, że podziały polityczne, które obserwujemy w Polsce i które są coraz silniejsze, przeniosły się na najniższy możliwy poziom. Wyborca jest w stanie wybaczyć wszystko swoim politykom, natomiast każda najmniejsza przewina po drugiej stronie sceny politycznej podnoszona jest do niebywałych rozmiarów. Przynajmniej część wyborców zachowuje się jak członkowie sekt – wierzą we wszystko, co powie lider partii, za którą się opowiadają, nie wierzą w żadne zarzuty kierowane pod adresem tych, których wspierają i za którymi głosują. Uważają, że wszystko to insynuacje wrogich mediów, jakieś kłamstwo, manipulacja. Zaufanie do dziennikarzy jako grupy zawodowej drastycznie spadło w ciągu ostatnich lat, bo też dziennikarze – nie mówię, że wszyscy, ale niektórzy – dali się wciągnąć w polityczne spory. Stali się de facto bardziej politykami czy też pomocnikami polityków niż dziennikarzami.
O mediach jeszcze porozmawiamy. Sama piszę o polityce, często z politykami rozmawiam i zastanawiam się, skąd w nich takie poczucie bezkarności? Taki zupełny brak elementarnej przyzwoitości, bo przecież ci ludzie funkcjonują w jakichś środowiskach, tak czy nie?
Jak mówiłem: wyborcy pozwalają im na to poczucie bezkarności. Bo jeśli pojawią się pod ich adresem jakieś zarzuty, powiedzą, że to nieprawda, że to spisek wrogich mediów, manipulacja, kłamstwo. Już nie chcę wskazywać konkretnej partii, bo to nie o to chodzi. Ten mechanizm działa w każdą stronę. Wyborcy danego polityka, ten twardy elektorat mówi: „Tak, tak, pewnie! Bzdury o nim mówią!”.
Tylko polityk jest człowiekiem. Nie ma poczucia przyzwoitości? No przecież wie, co robi, wie, co mówi, wie, że kłamie, wie, że zachowuje się nie w porządku…
To nie do mnie pytanie, o to trzeba pytać polityków. Ja na miejscu większości z nich nie mógłbym sobie rano spojrzeć w twarz, ale najwyraźniej politycy albo nie mają luster w domach, albo mają coś specyficznego w mózgu. Mówi się na przykład, że szefami wielkich korporacji mogą zostać tylko socjopaci, że trzeba mieć pewne predyspozycje, pewne cechy charakteru, żeby kierować wielką firmą, bo w niej trzeba zwalniać ludzi albo podejmować decyzje, jakby tych ludzi nie było. Są opracowania, które mówią o tym, że socjopata znakomicie sprawdza się jako szef wielkiej korporacji. Czasami myślę sobie, że warto byłoby przeprowadzić badania psychologiczne pod kątem tego, kto idzie do polityki, jakie psychologiczne uwarunkowania trzeba mieć, żeby zostać politykiem w kraju takim jak Polska. Mam wrażenie, że od lat mamy tu do czynienia z selekcją negatywną. Oczywiście nie chcę generalizować, bo są wyjątki od tej reguły, ale generalnie klasa polityczna jest bez klasy.
Powiedziałeś, że chciałeś pisać o sprawach politycznych, być reporterem sejmowym, miałeś swoje programy publicystyczne traktujące o polityce. Nie miałeś poczucia, że to takie taplanie się w błocie, żeby nie powiedzieć dosadniej?
Miałem, dlatego odszedłem od polityki. Oczywiście dzisiaj czasami z politykami porozmawiam, zrobię jakieś wywiady, ale nie tak intensywnie jak kiedyś. Mam też poczucie, że większość polityków nie ma nic do powiedzenia, że mogę pytać o cokolwiek, a to i tak taka zabawa w pomidora. Na każde pytanie słyszę: „pomidor” albo słyszę przekazy dnia. Mogę z góry założyć, jaką usłyszę odpowiedź na zadane pytanie. Pewnie też tak masz – włączysz sobie jakiś wywiad w telewizji czy w radiu, słyszysz, kto jest gościem, i już wszystko wiesz.
Pewnie, że tak!
No właśnie. Dlatego polityka w pewnym momencie zupełnie przestała mnie pasjonować.
Ale są pewnie politycy, których cenisz?
Ci, których cenię i darzę czymś, co można by nazwać sympatią, albo są już poza polityką, albo są outsiderami w swoich obozach partyjnych. Nie chcę wymieniać nazwisk i tworzyć „listy Sekielskiego”, bo jeszcze im zaszkodzę. Natomiast przy moim całym krytycyzmie wobec polskiej klasy politycznej przyznam, że doceniam czysto przywódcze talenty Kaczyńskiego i Tuska. Są na polskiej scenie politycznej od początków III RP, czyli ponad trzydzieści lat. Bez wątpienia odcisnęli swoje piętno na polskiej polityce, a partie, którym przewodzą, bez nich nie istnieją. Inna sprawa, że wpakowali Polskę w plemienną wojnę.
Jakiś polityczny wywiad czy wywiady zapadły ci z jakiegoś powodu w pamięć? Dlaczego?
Z czasów pracy w Radiu dla Ciebie pamiętam wywiad z Józefem Oleksym. Było to w gorącym okresie afery Olina, gdy Oleksy, ówczesny premier, został oskarżony o współpracę z rosyjskim wywiadem. Udało się mi nakłonić go, by przyszedł do radia, choć wówczas generalnie odrzucał takie zaproszenia. Długo się przygotowywałem do tej rozmowy i w jakimś starym kolorowym piśmie odnalezionym w archiwum prasowym (wtedy nie było Internetu) przeczytałem, że Józef Oleksy uwielbiał na śniadanie owsiankę, którą przygotowywała mu żona. Przychodzi premier, widać, że jest spięty całą sytuacją, zaczyna się wywiad i moje pierwsze pytanie dotyczy jego ulubionego śniadania. To go rozłożyło, nie tego się spodziewał, dobra rozmowa wyszła.
Miałeś przeświadczenie, że robisz coś ważnego dla społeczeństwa, dla opinii publicznej? Że twoja praca ma sens?
Tak. Myślę, że tak. Szczególnie, kiedy relacjonowałem kolejne komisje śledcze, na przykład komisję Rywina czy później – komisję orlenowską, ale też pamiętam, jak robiliśmy „Teraz my”. To był program, w którym jechaliśmy mocno po bandzie, próbowaliśmy wyprowadzić polityków ze strefy komfortu. Miałem poczucie, że robimy coś, co jest ważne, co sprawia, że odsłaniamy kulisy polityki, że staramy się pokazać coś istotnego dla opinii publicznej, dla każdego, kto chce być na przykład świadomym wyborcą. Zajmowałem się ważnymi tematami i miałem pewność, że one są warte tego, aby się nimi zajmować.
Kto był w tym waszym duecie Sekielski–Morozowski hamulcowym? Zawsze jest tak, że jedna osoba jest bardziej rozsądna, spokojna, tonująca, a druga chce iść na całość. Jak to u was było?
Trudno mi to ocenić. Mam wrażenie, że nakręcaliśmy się z Andrzejem nawzajem. Często się spieraliśmy, bo jeden uważał, że ten temat jest ważniejszy, a drugi – że inny. Natomiast kiedy już doszliśmy do porozumienia, czym chcemy się zajmować w kolejnym odcinku, to przerzucaliśmy się pomysłami w wymyślaniu, co zrobić, czym zaskoczyć polityka. Nie było hamulcowego. Hamulcowym czasami musiał być producent, który pilnował, żebyśmy nie wypadli za bandę. Natomiast nie, my z Andrzejem się nakręcaliśmy wzajemnie.
Które odcinki „Teraz my” uważasz za najważniejsze? Jakie sprawy poruszane w tym programie były i są dla ciebie najistotniejsze?
Bez wątpienia tym najważniejszym był odcinek, w którym wyemitowaliśmy tak zwane taśmy Beger. Pamiętam też rozmowę z generałem Wojciechem Jaruzelskim, którego skonfrontowaliśmy z rodzinami ofiar stanu wojennego. Generał był wściekły, w przerwie reklamowej chciał opuścić studio. Wiele emocji wzbudził też wywiad z Anetą Krawczyk, która oskarżyła działaczy Samoobrony, na czele z Andrzejem Lepperem, że ci wykorzystywali ją seksualnie. To u nas w programie w październiku dwa tysiące piątego roku podczas debaty przed drugą turą wyborów prezydenckich Lech Kaczyński przepraszał Donalda Tuska za „dziadka z Wehrmachtu”. Miesiąc wcześniej, po wygranych przez PiS wyborach parlamentarnych, pojawili się w naszym programie Jarosław Kaczyński z czołowym politykiem PO Janem Rokitą, niedoszłym „premierem z Krakowa”. To były inne czasy, wtedy politycy nie unikali takich debat. Moglibyśmy napisać książkę o „Teraz my”, jest co wspominać.
Zdarzały się jakieś śmieszne historie podczas kręcenia programu? Jakieś wpadki na wizji?
Zabawnych historii nie brakowało. Gdy w dwa tysiące siódmym roku Tusk został premierem, przyszedł do nas na wywiad. Rozmowa się kończy, a my zapraszamy na scenę Dodę, aby zaśpiewała dla nowego szefa rządu. Taki żart. Doda wchodzi, uśmiecha się zalotnie i mówi, że Donald Tusk zauroczył całą Polskę zupełnie jak ona. Premier nie wiedział, gdzie oczy podziać. Po programie sympatycy Platformy mówili, że ośmieszyliśmy Tuska, a zwolennicy PiS-u, że mu się podlizaliśmy. Śmiesznie też było, gdy gościł u nas Grzegorz Schetyna i pytaliśmy go, czy po wygranych wyborach mają jakąś propozycję ministerialną dla Jana Rokity, który znalazł się na politycznym aucie. Schetyna kluczył, że rozmawiają, ale dawał do zrozumienia, że nie może skontaktować się z Rokitą. Więc, żeby mu sprawę ułatwić, na wizji zadzwoniliśmy na numer domowy Jana Rokity. Odebrała jego żona Nelli, akurat oglądali nasz program. Schetyna się zagotował. Ale najciekawiej było zawsze po programie, gdy spierający się na wizji politycy zrzucali polityczne maski i jak dobrzy koledzy popijali winko, korzystając z przygotowanego dla nich poczęstunku.
Ale wiesz, jak patrzę na twoją karierę dziennikarską, to mam wrażenie, że jesteś trochę szalony – albo nieszablonowy – bo w momencie, kiedy odnosiłeś sukcesy dziennikarskie, porzuciłeś TVN. Założyłeś własną firmę i zacząłeś coś zupełnie nowego.
Chciałem robić coś innego w życiu, bo uznałem, że za wcześnie na dziennikarską emeryturę.
Przecież mogłeś siedzieć spokojnie w TVN, robić kolejne programy i być gwiazdą dużej stacji telewizyjnej – wielu dziennikarzy marzy o takiej sytuacji.
Stworzyłem „Czarno na białym”. I bardzo się cieszę z tego, jak ten program wygląda, że wciąż jest na antenie, że powstają w nim świetne materiały. Tylko miałem takie poczucie, że będąc redaktorem naczelnym „Czarno na białym”, zaczynam być coraz bardziej pracownikiem biurowym. Praca biurowa związana z odbieraniem i odpisywaniem na maile, z mnóstwem rzeczy, do których się w ogóle nie nadaję, sprawiała, że nabierałem przekonania, iż idę w kierunku, w którym nie chcę iść. To prawda, warunki pracy miałem naprawdę super: znakomity kontrakt, ubezpieczenie medyczne, samochód służbowy, własny gabinet – i to jeszcze z kanapą, na której mogłem sobie drzemać i zaczynałem drzemać! To zresztą było dla mnie ostatnim sygnałem ostrzegawczym. Bałem się, że za chwilę zaśpię na program na tej wygodnej kanapie. Uznałem, że muszę coś zmienić, że potrzebuję nowego wyzwania, że chcę robić coś, na co wówczas nie miałem perspektyw w TVN. Nie wiedziałem, kiedy one się pojawią, a znając pewną inercję dużej korporacji, jaką był już wtedy TVN, bałem się, że ugrzęznę na lata w roli, w której nie do końca się czułem.
Ale masz sporo odwagi, bo podjąłeś wyzwanie dla ciebie jednak nowe – stałeś się swoim własnym szefem, założyłeś firmę produkcyjną. Nie mogłeś zakładać wtedy, że ci się uda.
To prawda, nie mogłem. Tylko – jeśli się nie spróbuje – to człowiek się nigdy nie przekona, czy mu się uda, czy nie. Wolę na koniec życia żałować, że mi się coś nie udało, niż żałować, że nie spróbowałem.
W ogóle mocno zmieniłeś swoje życie, bo odchodząc z TVN, wyprowadziłeś się także z Warszawy.
To był przypadek, te rzeczy zbiegły się ze sobą w czasie. Chociaż… czy to był przypadek? Może właściwie nie, może to wszystko nie było przypadkiem. Potrzebowałem zmiany. Pamiętaj, że byłem wtedy piętnaście lat w TVN, od samego początku istnienia tej stacji. Piętnaście lat to kawał czasu i być może po prostu, nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę, potrzebowałem zmiany środowiska. Mimo tego, że TVN był dla mnie świetną firmą i zawsze będę ją dobrze wspominał. Tyle tylko, że jakoś podświadomie pojawiła się potrzeba pójścia gdzie indziej, poszukania innej drogi.
Zacząłeś robić programy na przykład dla Fokus TV, kojarzę taki program „Tomasz Sekielski. Teoria spisku”, skąd brałeś tematy? Jak ich szukałeś?
Wcześniej było jeszcze „Po prostu” – jeździłem po świecie, zrobiłem kilkadziesiąt dużych reportaży. Byłem w wielu rejonach konfliktów zbrojnych. Dwa razy na wschodzie Ukrainy, już w dwa tysiące czternastym roku, kiedy trwała tam wojna. Jeździłem do Meksyku, robiłem materiały o kartelach narkotykowych. Zrobiłem dużo rzeczy dla TVP i w pewnym momencie przyszedł Jacek Kurski. Ponieważ nawet się nie odezwał, kiedy pojawił się na Woronicza, wiedziałem, że nie wyjdzie z propozycją przedłużenia ze mną umowy. Z mojej strony też nie było chęci, aby tę umowę przedłużyć. Było jasne dla obu stron, że w momencie, w którym gaśnie mój kontrakt, moja współpraca z TVP się kończy, bo produkowałem programy jako firma zewnętrzna. Później rzeczywiście pojawił się Fokus TV i „Teoria spisku”. Sam szukałem tematów. W naszym życiu społeczno-politycznym funkcjonuje wiele rozmaitych teorii spiskowych, historii wciąż nie do końca opowiedzianych, co sprawia, że powstaje wokół nich mnóstwo tajemniczych przekazów. Uznałem, że warto się nimi zająć, opowiedzieć je całe. Tym bardziej że ludzi interesują takie tematy – stąd ten pomysł. Poza tym nie miałem innych propozycji, nie żebym żałował, jestem bardzo zadowolony z tej serii i nawet byłem zdziwiony, że Fokus mimo dużej oglądalności moich programów nie chciał kontynuować produkcji.
To wcale nie jest proste – zaczynać od początku. Myślę, że dziennikarzom w pewnym momencie się nie chce.
To powinni zmienić zawód. Uważam, że jeśli tracisz ciekawość świata, jeśli tracisz kreatywność, jeśli nie bawi cię to, co robisz, to albo musisz zmienić zawód, albo musisz zmienić miejsce pracy. Jestem tego pewien i doświadczyłem tego na sobie, bo każda kolejna zmiana wyszła mi na dobre. Oczywiście, po odejściu z TVP współpracowałem przez chwilę z Fokusem, ale de facto długi czas byłem na bezrobociu. Nie miałem żadnych propozycji. Nie dzwoniły telefony, nie sypały się propozycje. Nagle okazało się, że mimo mnóstwa nagród na koncie, mimo tego, że byłem znany w środowisku, zostałem bez pracy. Nie dzwoniły żadne redakcje, nikt się o mnie nie bił. Wtedy uznałem, że to najlepszy moment, aby zrobić film dokumentalny o pedofilii w polskim Kościele. Okazało się, że oczywiście nikt nie chce tego projektu sfinansować, więc wpadłem na pomysł, żeby zrobić zbiórkę publiczną – i udało się. Ale do czego zmierzam – w naszym zawodzie, w zawodzie dziennikarza, jeśli człowiek popada w rutynę, jeśli nie kręci go to, co robi, to, jak mówiłem, albo powinien zmienić zawód, albo powinien zmienić redakcję, albo powinien zmienić działkę, którą się zajmuje. Bo czasami jest też tak, że kiedy człowiek zajmuje się zbyt wiele lat określoną tematyką, ma poczucie takiego „dnia świstaka”. Wciąż pisze czy mówi o tym samym, właściwie zna już wszystkie odpowiedzi, nic go nie zaskakuje, a co za tym idzie – nic go nie pasjonuje. Więc trzeba coś zmienić. Nasza praca powinna być kreatywna. W naszej pracy człowiek powinien się bez przerwy rozwijać. Jeśli obserwujemy u siebie stagnację, to trzeba podjąć działania ratunkowe.
Miałeś doła? Bo tak jak mówisz – byłeś znanym, nagradzanym dziennikarzem, a telefon milczał. Co sobie wtedy myślałeś?
Byłem zdołowany, bardzo. Myślałem nawet, czy nie zająć się czymś innym w życiu, bo skoro nie ma propozycji pracy, to może trzeba odejść z zawodu. To był dla mnie bardzo trudny okres, ale też dzięki temu zweryfikowałem wiele znajomości i przyjaźni. W pewnym momencie zawziąłem się i postanowiłem udowodnić wszystkim, że informacje o „zawodowej śmierci” Sekielskiego są zdecydowanie przedwczesne.
Czemu właśnie pedofilia w Kościele?
Lata wcześniej poznałem ludzi skrzywdzonych, ludzi wykorzystanych seksualnie w dzieciństwie przez księży. I wówczas powstał krótki materiał na ten temat. Natomiast pomyślałem już wtedy, że jest to temat, o którym w Polsce mało się mówi. Pojawiały się jakieś artykuły prasowe o pedofilii w Kościele, owszem, ale telewizyjnie czy filmowo wokół tego problemu panowała cisza. Wiedziałem, że to nieprawdopodobny temat na film. Miałem już doświadczenie z filmem dokumentalnym, zrobiłem dla TVN Władców marionetek, gdzie pokazałem, jak – wykorzystując marketingowe chwyty – politycy nas oszukują, oraz 8.38 o tym, jak wyglądał dzień katastrofy smoleńskiej z perspektywy studia TVN24, pokazałem różne niepublikowane nagrania, całkiem ciekawie to wyszło. Bardzo chciałem zająć się tematem pedofilii, przestępstw seksualnych popełnianych przez księży. Wówczas też obecna była narracja, że takie rzeczy zdarzają się na świecie, na tym zgniłym Zachodzie, ale w Polsce jest inny Kościół, inni księża, nie było takiej zgnilizny moralnej. U nas nie ma takich problemów, takie rzeczy się nie dzieją. Po tym, kiedy poznałem ludzi skrzywdzonych przez księży, wiedziałem, że sprawy pedofilii w polskim Kościele były tuszowane, ukrywane i że działo się dokładnie to samo, co na Zachodzie. Miałem jednak wtedy sporo pracy, nie miałem czasu, żeby zająć się na poważnie zbieraniem materiałów na ten temat. Kiedy zostałem bezrobotny, przyszedł czas, żeby wejść w ten problem na sto procent.
Spodziewałeś się, że ten film będzie taką bombą?
Czy spodziewałem się, że z tego będzie coś tak dużego?
Właśnie.
Liczyłem na to, ale nie byłem tego pewny. Powiedziałem też sobie jasno, że jeśli ten film przejdzie niezauważony, nie wywoła żadnej reakcji społecznej, to kończę z dziennikarstwem, kończę z filmami, bo byłem na takim właśnie etapie życiowym.
Byłeś rozżalony?
Byłem mocno… nie wiem, rozgoryczony, trochę sfrustrowany tym, że nie mam pracy. Cieszyłem się, że robię ten film, ale jednocześnie nie byłem pewny, z jaką reakcją się spotka. I, jak mówiłem, pomyślałem sobie, że jeśli opinia publiczna nie zwróci na niego uwagi, to trzeba się zająć w życiu czymś innym. Swoje zrobiłem. Trzeba więc będzie znaleźć jakąś pracę, żeby mieć z czego żyć, utrzymać rodzinę i spłacać kredyt.
W sobotę, jedenastego maja dwa tysiące dziewiętnastego roku, tuż po emisji Tylko nie mów nikomu jadłeś ponoć obiad z żoną w restauracji, gdy zaczął dzwonić telefon?
Przychodził esemes za esemesem. Wyłączyłem komórkę. Sprawdziłem ją dopiero następnego dnia.
To były wyłącznie gratulacje?
Tak. Oraz prośby o pomoc. Zasypały nas informacje o podobnych przypadkach wykorzystywania dzieci przez księży.
Jak myślisz, skąd taki sukces tego filmu? O pedofilii w polskim Kościele jednak się mówiło, ale co: nagle ktoś pokazał twarze, historie, winnych, tak czarno na białym?
Myślę, że to było kluczowe. Widz zobaczył twarze ofiar i poznał ich wstrząsające historie. Do tego zobaczył też oprawców, z którymi ofiary się skonfrontowały.
Tomasz Raczek stwierdził, że to był dokument kilku dekad. Mówiło się o Oscarze, film doczekał się miliona wyświetleń w Internecie, dyskutowali o nim politycy. To było naprawdę coś! Kiedy to zrozumiałeś?
Oczywiście na mnie też robiły wrażenie te miliony osób, które oglądały film na YouTubie. Natomiast tak naprawdę zrozumiałem, z jakim odbiorem spotkało się Tylko nie mów nikomu, kiedy ruszyłem po premierze tego filmu w teren. Jeździłem na spotkania z widzami, zobaczyłem, jakie tłumy na nie przychodzą, godzinami rozmawiałem z ludźmi. Jeżdżąc po całej Polsce, uświadomiłem sobie, że wydarzyło się coś naprawdę wielkiego. To sprawiło, że odzyskałem pełną wiarę w to, co robię. Znowu chciało mi się działać.
Co w trakcie robienia tego filmu było dla ciebie najtrudniejsze?
Kontakt z pokrzywdzonymi i poznawanie ich historii. Kiedy widzisz dorosłego człowieka zniszczonego w dzieciństwie, który ma rozwalone życie, który cierpi, który musiał przez lata żyć w kręgu zmowy milczenia – to wszystko pozostaje w głowie.
Historia któregoś z bohaterów jest ci szczególnie bliska?
Każda z tych historii jest mi bliska i trudno, by było inaczej. Spędziłem z nimi wiele godzin na rozmowach, które dotykały najbardziej intymnych i prywatnych spraw.
Później była Zabawa w chowanego, robisz film o SKOK-ach. Masz już kolejne pomysły na filmy?
Tak, mam dużo pomysłów. Boję się, że mam tak wiele pomysłów i otwartych możliwości, że braknie mi czasu, aby to wszystko zrealizować. To jest dzisiaj moje największe zmartwienie – czas. Wiem, co chciałbym zrobić – tylko ten czas!
Słuchaj, Tomku, żyjemy w dobie chaosu informacyjnego, fake newsów, dezinformacji, wojny propagandowej. Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na prawdziwe dziennikarstwo?
Powiem tak: dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek wcześniej potrzebujemy rzetelnego dziennikarstwa i prawdziwych dziennikarzy. Natomiast obawiam się, że musi dojść do jakiegoś poważnego kryzysu, w którym społeczeństwo w swojej masie zrozumie, iż dziennikarstwo i dziennikarze są potrzebni.
Zapytam przewrotnie: po co?
Aby państwo mogło funkcjonować na zdrowych zasadach, aby była pewna kontrola nad politykami. I nie tylko politykami – nad wielkim biznesem, nad różnymi grupami, które mają władzę. Natomiast obawiam się, że wciąż jesteśmy na etapie, na którym ludzie jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy.
Wiem, że nie masz zbyt dobrej opinii o mediach.
Nie mam, bo uważam, że media ciężko zapracowały na to, aby zaufanie opinii publicznej wobec nich było coraz niższe. Już nawet nie mówię o upolitycznieniu mediów, ale o tym, że media się stabloidyzowały. Zaczynałem pracę jako dziennikarz w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku i widzę z perspektywy tych wielu już lat, jak coraz bardziej błahe tematy nadają ton debacie publicznej. Teraz mamy chwilę otrzeźwienia, bo trwa wojna w Ukrainie. Oby na wschodzie jak najszybciej doszło do pokoju, oby Rosjanie wycofali się z Ukrainy, ale nie mam złudzeń – to będzie też oznaczało, że nagle z mediów znikną eksperci, znikną ludzie, którzy coś wiedzą i mają coś do powiedzenia, znikną poważne dyskusje i debaty o otaczającym nas świecie, o zasobach energetycznych, o wszystkim, co ma jakikolwiek związek z wojną, tak jak było z pandemią. Nie wiem, czy pamiętasz, kiedy dwa lata temu wybuchła pandemia, nagle zobaczyliśmy zupełnie inne media: odpowiedzialne. Media, w których zamiast polityków, którzy nie mają nic do powiedzenia, pojawiają się eksperci, naukowcy, lekarze. Nagle prowadzone były ciekawe, ważne, długie rozmowy, ale to się szybko skończyło i znowu wrócili politycy, napierdalanka, znowu najważniejsze było, co jeden pan powiedział o drugim panu.
Ale czemu tak się stało?
Bo tak jest najprościej, bo łatwiej zaprosić do programu polityków, którzy się pokłócą, niż przygotować się do rozmowy z ekspertami. Poza tym media wyhodowały sobie odbiorcę. Niektórzy stawiają tezę, że media są takie, jakie chcą je widzieć ludzie, a ponieważ odbiorcy wybierają takie, a nie inne tematy, to media się do tych gustów dostosowały. Uważam dokładnie odwrotnie – to media przez lata wychowały sobie takich, a nie innych odbiorców, serwując papkę informacyjną, serwując tabloidowe treści, i myślę, że wszyscy jako dziennikarze powinniśmy uderzyć się w pierś. Nie reagowaliśmy w odpowiedni sposób, przespaliśmy moment, w którym powinniśmy powiedzieć zdecydowanie: nie. I też przyszedł taki czas, kiedy mediami zaczęła rządzić przede wszystkim kasa. One stały się maszynkami do zarabiania pieniędzy dla swoich właścicieli. Ta misja, o której mnie uczono – na pewno też słyszałaś, że dziennikarstwo to zawód z misją – że media to coś więcej niż zakład pracy, że to nie jest fabryka gwoździ, zniknęła. Już nie chodziło o misję, ale o maksymalizację zysku, a co za tym idzie – zaczęły się liczyć wpływy reklamowe. Ponieważ, jeśli chodzi o radio i telewizję, rządzą nimi domy mediowe, to one zaczęły narzucać ramówki. Klienci chcą prostej rozrywki, to im ją dajemy. Wtedy przed odbiornikiem usiądzie masowy widz, który przy okazji obejrzy reklamy. To sprzężenie zwrotne. I tak jesteśmy w miejscu, w którym jesteśmy.
Ty wybrałeś bardzo trudny rodzaj dziennikarstwa. Ile przygotowywałeś Tylko nie mów nikomu? Dwa lata?
Tak.
Nie każdy może sobie pozwolić na zbieranie materiałów przez dwa lata!
Tak, zgoda, nie każdy, ale wiesz, podjąłem pewne ryzyko. Pracując nad tym filmem, przejadłem wszystkie swoje oszczędności. Przez pierwszy rok nie miałem finansowania tego filmu, więc robiłem Tylko nie mów nikomu na własny koszt. Uważam, że każdy, kto wykonuje ten zawód, musi sobie w pewnym momencie odpowiedzieć na pytanie, czy ważniejsze jest wygodne życie, czy jednak to, co się robi zawodowo. Nadal wierzę, że to zawód z misją, że wiąże się z dużą odpowiedzialnością i wciąż jednak z zaufaniem społecznym. Słyszę czasami od różnych osób: „A wiesz, nie mogę, bo mam kredyt”, ja też mam kredyt, też byłem w bardzo trudnej sytuacji życiowej, finansowej. Tylko uznałem, że albo robię to, co ma wartość, to, co chcę robić, albo zmieniam zawód, jeśliby się okazało, że nic z tego nie wychodzi. Natomiast nie przekonuje mnie gadanie o tym, że ponieważ mam kredyt, to idę na kompromisy z prawdą, z uczciwością wobec odbiorców – nie mam zrozumienia dla takiej postawy. Mówię to z własnego doświadczenia, bo uważam, że naprawdę można zmienić zawód. Nie każdy musi być dziennikarzem.
Sprawa pedofilii w Kościele to – z perspektywy tych dwudziestu sześciu lat pracy w zawodzie – twój najważniejszy temat?
Tak, myślę, że tak. Myślę, że z dotychczasowych na pewno.
Coś cię zaskoczyło, kiedy zbierałeś ten materiał albo potem po jego emisji? Czymś byłeś zdziwiony?
Mimo wszystko byłem zaskoczony reakcją Kościoła, który nie wyciągnął żadnych wniosków z podobnych wydarzeń na świecie. Widzimy próbę przemilczania problemu, przynajmniej przez zdecydowaną większość hierarchów kościelnych. Oni udają, że nic się nie stało, kręcą, mataczą.
To chyba Leszek Głódź pytany o to, czy widział Tylko nie mów nikomu, odpowiedział, że „nie ogląda byle czego”?
Tak, ale na to macham ręką. Natomiast bardziej mi chodzi o to, że Kościół jako instytucja nadal próbował ukrywać pewne fakty, szedł w zaparte. Nie okazał współczucia ofiarom, nie zaczął działać – tak jak sam naucza. To było zaskoczenie in minus. A in plus? Cieszy mnie, że zaczęła się zmieniać świadomość społeczna w tej kwestii. Wciąż jeżdżę po Polsce, widzę, jak bardzo wzrosło zrozumienie tego, czym są przestępstwa seksualne popełniane przez księży. Kiedy czasami słyszę ludzi, którzy mówią: „Ale przecież nic się nie zmieniło”, odpowiadam: „To nieprawda”. Zmieniło się bardzo dużo, tylko być może nie potrafimy wszyscy tego dostrzec. Nie wiem, niektórzy oczekiwali trzęsienia ziemi, dymisji całego episkopatu. Ja nigdy na to nie liczyłem, nie miałem złudzeń, że do tego dojdzie. Natomiast jestem pozytywnie zaskoczony tym, jak zmieniło się podejście Polaków do tego tematu.
Tomku, założyłeś wydawnictwo Od Deski Do Deski, zacząłeś pisać kryminały. Skąd taki pomysł? Od zawsze chciałeś pisać?
Jednym z moich marzeń było napisanie dobrego politycznego thrillera. Miałem w kontrakcie zakaz konkurencji, więc kiedy odszedłem z TVN, przez dziewięć miesięcy mogłem się skupić na pisaniu. Tak powstała trylogia Sejf. Uważam, że trzeba spełniać swoje marzenia, starać się przynajmniej, bo wtedy również robimy coś fajnego w życiu. Teraz, niestety, mam mniej czasu. Wisi nade mną jedna książka, będzie to literatura faktu, ale razie nie chcę nic mówić.
Jakie książki czytasz? Jaką literaturę lubisz najbardziej?
Czytam wszystko, no może poza romansami. Ostatnio dużo czytam o Rosji i Putinie. Szczególnie polecam Ludzie Putina. Jak KGB odzyskało Rosję i zwróciło się przeciwko Zachodowi dziennikarki śledczej Catherine Belton oraz Trolle Putina Jessikki Aro. Dla czystego relaksu zaliczyłem ostatnio też powieść Kena Folletta Nigdy.
A w pracy dziennikarza? Co cię kręci?
Nieprzewidywalność (śmiech), ale tak najbardziej lubię spotykać ludzi i słuchać ich historii. Uwielbiam moment, w którym czuję, że rozmówca zaczyna się otwierać, że przechodzimy z rozmowy z dystansem do takiej naprawdę szczerej. Wtedy poznajesz czyjąś prawdziwą historię. Uważam, że każdy ma do opowiedzenia swoją historię, tylko nie każdy o tym wie i rolą reportera dziennikarza jest tę historię wydobyć z rozmówcy. Więc najbardziej uwielbiam poznawać ludzi, słuchać ich. To coś niesamowitego w tej pracy. Poza tym, gdyby nie ta praca, nie poznałbym tylu ludzi, tylu niezwykłych miejsc.
Niektóre z tych historii są pewnie bardzo angażujące emocjonalnie. Co robisz, żeby całkowicie w nie nie wsiąknąć?
Nie potrafię się nie angażować. Wiesz, uważam, że – w przeciwieństwie do psychoterapeuty – jako reporter nie powinienem nakładać na siebie żadnego filtra, osłony, bariery. Muszę to wszystko przez siebie przepuścić, wchłonąć jak gąbka, żeby później oddać te emocje czytelnikowi, widzowi, słuchaczowi. Chodzi o to, żeby ta opowieść, którą przekazuję, była jak najbardziej autentyczna. Staję się nosicielem tej opowieści. Więc nie mogę wstawiać między siebie i rozmówcę żadnej bariery.
Jak w takim razie odreagowujesz?
Przez lata odreagowywałem, nadmiernie jedząc. To było też związane z trybem pracy – przez cały dzień nie miałem czasu jeść, więc nadrabiałem wieczorem, ale myślę, że takie napady głodu były też związane z odreagowaniem stresu. One mnie doprowadziły do strasznych problemów zdrowotnych. Mam nadzieję, że to już za mną. Natomiast teraz odreagowuję stres, grając w gry wideo, muszę zabić odpowiednią liczbę potworów.
Naprawdę grasz w gry wideo?
Tak, biorę od syna gry i naparzam.
Nie czujesz się czasami zmęczony?
Czuję. Tak, czuję się czasami zmęczony. Czasami potrzebuję wyłączenia, potrzebuję po prostu nic nie robić. Są momenty, że muszę się zatrzymać, tym bardziej że niestety latka lecą. Nie jestem już młodzieniaszkiem, który wszystko może – nie spać do rana i od rana dalej pracować. Już tak nie jest. Niestety, już nie.
A co byś chciał jeszcze zrobić?
Chcę jeszcze zrobić przynajmniej kilka filmów dokumentalnych. Chcę napisać jeszcze kilka książek. Ostatnim moim marzeniem zawodowym, którego jeszcze nie zrealizowałem, jest zrobienie filmu fabularnego. Więc tak, chciałbym zrobić film fabularny.
I o czym ten film miałby być?
Nie powiem, ale mam już pomysł. Chciałbym wykorzystać swoje doświadczenia reporterskie, dziennikarskie, żeby napisać scenariusz – jak to się mówi – „oparty na faktach”. Mam nadzieję, że może uda mi się zacząć ten projekt przed pięćdziesiątką. Kurde, jak to brzmi?!
W tabloidzie trzeba o coś walczyć
Sławomir Jastrzębowski
dziennikarz prasowy
Warszawa, 22.01.2022 roku
Nie brakuje ci pracy w tabloidzie?
Nie. Myślę, że to był bardzo fajny etap w moim życiu, wypełniony doświadczeniami, bardzo intensywny – ale etap. Teraz już jestem gdzie indziej. Chcę robić coś nowego. Jestem właścicielem spółki, którą rozwijam, konkretnie – portalu internetowego. To kolejny krok w moim życiu, kolejne marzenie do zrealizowania. Mierzę się z czymś poważniejszym. Przeszedłem na pozycję właściciela, który formułuje nowe zadania i jest odpowiedzialny, także finansowo, za innych. To nie jest łatwy kawałek chleba, ale tym bardziej podnosi adrenalinę.
Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, byłeś redaktorem naczelnym „Super Expressu” i mocno szedłeś w masę. Czemu właściwie?
Czemu szedłem w masę?
Właśnie!
To był początek roku dwa tysiące szesnastego, z tego co pamiętam. Postanowiłem wtedy, że do wakacji zrobię sobie kaloryfer na brzuchu. A potem pokażę żenujące zdjęcia na Facebooku, żeby się wszyscy cieszyli, bo okaże się, że można w wieku czterdziestu ośmiu lat – tyle wtedy miałem – coś takiego sobie zrobić. Było ciężko, ale osiągnąłem cel.
Tylko po co?
Dla siebie! Trochę dla siebie, trochę, żeby pokazać, że można. Znam mnóstwo ludzi, którzy chodzą na siłownię i się z tego cieszą, czasami się tego wstydzą. Kiedy zacząłem akcję „Biceps dla Polski”, oczywiście wylało się na mnie mnóstwo hejtu, liczyłem się z tym, zresztą nie zawsze był to hejt, czasami ktoś napisał coś fajnego. Ale powiem ci, że mnóstwo moich znajomych zaczęło ze mną rozmawiać przez Facebooka, przez Messengera, przez Twittera i pytać: „a co ty jesz?”, „a jak trenujesz?”, „a z kim?”, „a ile razy dziennie?”, „jakie bierzesz suplementy?”. I to było fajne. Myślę, że trzeba sobie znaleźć taką niszę, która przy stresującej pracy, a wszyscy mamy stresującą pracę, pozwoli nam na odreagowanie. To może być bieganie, ale ja nie lubię biegać, więc u mnie była to siłownia. Po takim bardzo ciężkim treningu, bo zasada jest prosta: trening musi być potwornie ciężki, trzeba w nim pokonywać taki punkt, kiedy się nam wydaje, że więcej już nie możemy, potem się okazuje, że jednak możemy – więc po takim upiornym treningu mózg produkuje jakieś substancje, które są substancjami szczęścia…
Endorfiny ten nasz mózg produkuje.
Tak, endorfiny. I jak już siedzisz tak potwornie zmęczony, wszystko cię boli, nie masz siły się ruszyć, wtedy czujesz się bardzo szczęśliwy.
Niektórzy mówili: Jastrzębowski zwariował!
(śmiech) Wiem, że tak mówili. Ale nie zwariowałem, słowo.
Trzeba być aż tak silnym, żeby dzisiaj prowadzić tabloid?
Zacząłem prowadzić tabloid, kiedy nie chodziłem na siłownię.
Czyli taka metamorfoza od intelektualisty w okularach na nosie do mięśniaka?
Nie, nigdy nie byłem intelektualistą w okularach na nosie. Miałem chyba dziesięć lat, kiedy zacząłem trenować judo, miałem nawet niebieski pas, byłem wicemistrzem Polski studentów w judo, trenowałem boks na Widzewie, miałem kilkadziesiąt walk amatorskich, pływałem trochę na uniwersytecie, ćwiczyłem na siłowniach. Całe życie coś robiłem, jeśli chodzi o sport. Więc to nie jest tak, że wtedy czegoś się uczyłem. Myślę, że mięśnie zapamiętują pewne rzeczy, więc na siłowni było mi łatwiej niż zupełnym amatorom.
Ale wydawanie tabloidu to ciężka robota. Musi być dla ludu: łatwo, krótko, ciekawie. Niesłychanie trudno się takie teksty pisze.
Ciężko, tylko problem ze mną polegał na tym, że strasznie to lubiłem. Mam naturę człowieka, który uwielbia, kiedy dużo się dzieje wokół, kiedy można zrobić coś inaczej. Jeżeli kiedyś miałbym pójść do piekła albo do czyśćca, a może kiedyś pójdę, to będę tam księgowym. Będę siedział przed komputerem i liczył faktury. Dla mnie to piekło! Nie mógłbym i nie chciał wykonywać takiej roboty.
Czyli lubisz, jak się dzieje.
Bardzo lubię, jak się dzieje wokół mnie! To, że jesteśmy dziennikarzami, daje nam możliwość poznawania mnóstwa ludzi, rozmawiania, dyskutowania, bycia w różnych sytuacjach. To jest fantastyczne. Uważam, że to dar, prezent od losu.
Pamiętasz, jak wchodził na rynek „Fakt”?
Pamiętam, bo zostałem korespondentem „Faktu” w Łodzi. Przeszedłem z „Dziennika Łódzkiego” właśnie do „Faktu”, który jeszcze nie istniał. Wtedy nie wiedzieliśmy, że to będzie „Fakt”, wiedzieliśmy za to, że w Hiszpanii był taki tytuł: pojawił się i szybko zniknął. Więc ta moja zmiana pracy była związana z dużym ryzykiem. Pamiętam ten czas doskonale.
To była rewolucja na rynku mediów, prawda?
Tak, to była absolutna rewolucja. Pamiętam, że kiedy przyjmowano mnie do pracy, mówiono, że to będzie coś pomiędzy „Gazetą Wyborczą” a „Super Expressem”. Kiedy zobaczyłem pierwszy numer – jeszcze nieprzeznaczony do druku, bo robiliśmy gazetę dużo wcześniej, zanim się ukazała – to pomyślałem sobie, że to nie jest coś pomiędzy „GW” a SE”, że to gazeta idąca w zupełnie innym kierunku, w kierunku, w którym nikt wcześniej nie poszedł. Eksperyment. Ale podczas studiów spędziłem dwa czy trzy lata w Niemczech, widziałem „Bilda”, a „Fakt” mi bardzo przypominał „Bilda”, widziałem sukces tamtej gazety. Wszyscy robotnicy, z którymi pracowałem, czytali „Bilda” i dyskutowali o tym, co tam wyczytali. Wiedziałem więc, że głupi tego nie wymyślił.
I doszło wtedy do takiej wojny między „Faktem” a „Super Expressem”, wojny o to, kto będzie bardziej tabloidowy, hardcore’owy. Ta wojna nie wyszła chyba zresztą „SE” na zdrowie.
Byłem wtedy szeregowym pracownikiem oddziału „Faktu” w Łodzi. Oczywiście tę wojnę obserwowałem i kibicowałem „Faktowi”, bo byłem w jego drużynie. Po stronie „Faktu” były determinacja, nowe pomysły, kreacja, świeżość.
Ta kreacja to był specjalny dział do tak zwanych tematów z dupy wziętych?
Ktoś to chyba tak nazwał, rzeczywiście. Ten dział zajmował się tematami ogólnymi, zdrowiem i takimi wykreowanymi historiami. Ale – jak mówię – byłem wtedy korespondentem, jednoosobową jednostką „Faktu” w Łodzi, pisałem najczęściej reporterskie kawałki, nie tworzyłem tego działu. Nie za bardzo mi się te wykreowane tematy podobały. Czytałem oczywiście historie „Bilda”. „Bild” drukował materiały o UFO, nawet zdjęcia z wnętrza statków kosmicznych, i świetnie się to sprzedawało w pewnym momencie. Ale uważałem, że tematy pod tytułem: „Wieloryb w Wiśle”, „Wojny chomików”, były – owszem – zabawne, ale „Fakt” mógł mieć taką samą sprzedaż bez korzystania z nich, bez obniżania wiarygodności. Bo tematy, o których mówimy, są zawsze przywoływane po to, aby osłabić „Fakt”, powiedzieć: „O, proszę bardzo, »Fakt« był nieuczciwy i nierzetelny”, ale to nie jest tak. Kierownictwo po prostu uznało, że to są tematy lajtowe, z których można pożartować, pośmiać się. Moim zdaniem można je było robić inaczej. Nie podobało mi się to i kiedy przeszedłem do „Super Expressu”, powiedziałem, że u mnie nie będzie takich tematów.
Mam wrażenie, że tabloidy wyglądają dzisiaj inaczej. Więcej w nich polityki, są całe działy polityczne.
Wtedy też były. Był dział polityczny w „Fakcie”, świetnie funkcjonował. Podobnie było w „Super Expressie”.
Nie masz wrażenia, że dzisiaj w tabloidach jest znacznie więcej polityki?
Uważam, że polityka to świetny temat dla tabloidów. Wszyscy w Polsce o polityce dyskutują, na różnym poziomie, używając różnych argumentów. Polityka jest tematem częściej poruszanym niż piłka nożna czy medycyna. To temat do dyskusji nie tylko dla intelektualistów, ludzi, którzy mają ogromne możliwości przerobowe, jeśli chodzi o syntezę i analizę sytuacji, ale także dla tych, którzy chcą sobie wyrobić pogląd i często korzystają z pomocy tabloidu.
Tylko tabloidy zazwyczaj stają po stronie ludu, są w opozycji do rządu. „Super Express” za twoich rządów raczej w opozycji do ówczesnego rządu Beaty Szydło nie był.
Był!
Chyba nie za bardzo!
Był, był! Puszczaliśmy na przykład materiały o tym, że sześćdziesiąt jeden procent Polaków uważa, iż sprawy idą w złym kierunku, co wynikało z badań upowszechnionych przez TVN, i był mój komentarz, komentarz redaktora naczelnego, mówiący o tym, że „dobra zmiana” zaczyna być postrzegana ironicznie. Podobnie jak – użyję takiego przykładu, ponieważ z wykształcenia jestem polonistą – słowa: „Mów do mnie jeszcze” Tetmajera. Kiedyś były pięknym erotykiem, a dzisiaj „mów do mnie jeszcze” oznacza „bredź dalej, gadaj zdrów”. Więc takie materiały ukazywały się w „Super Expressie”. Pokazaliśmy na pierwszej stronie „Super Expressu”, że Zbigniew Ziobro sam sobie dał podwyżkę. Ziobro protestował, bo proceduralnie nie on osobiście ją sobie przyznał, ale pracował przy projekcie, który mu dawał większe wynagrodzenie. Pokazywaliśmy na przykład męża pani premier.
Jak wybieraliście tematy?
Reguła była prosta, trzeba było odpowiedzieć sobie na pytania: Czy temat jest interesujący? Czy ludzie będą o nim rozmawiać? Czy to jest temat, o którym chciałbyś pogawędzić z żoną, z kolegą? Czy ma potencjał do dyskusji?
Były pewne granice, których nie przekraczaliście? Daliście kiedyś słynne zdjęcie Waldemara Milewicza zabitego przez terrorystów. To nie było przekroczenie granic?
Akurat nie ja dałem to zdjęcie, tylko mój poprzednik. Ale zrobiłbym to samo.
Dlaczego?
Ponieważ Waldemar Milewicz był bardzo dobrym dziennikarzem, reporterem wojennym, a to zdjęcie, które wybrano na pierwszą stronę, jest najlepszym oddaniem mu hołdu i czci. To piękne zdjęcie. Nie ma na nim krwi. Jest człowiek, który usnął, który zastygł w czasie pełnienia swoich obowiązków.
Ale awantura była straszna!
Pamiętam, ale to są dwie różne rzeczy. Pierwsza: jakie emocje, jaką narrację narzuca się wokół tytułu. Wiadomo, że wokół „Super Expressu” od czasu do czasu trzeba narzucić narrację w stylu: „O, jaki straszny ten »Superak«, hieny, im chodzi tylko o pieniądze, o sprzedaż”. Jeżeli ktoś narzucił taką narrację i ludzie w to uwierzą, to ten ktoś wygrał. Ale ta narracja jest nieprawdziwa. Naprawdę zdjęcie Waldemara Milewicza, niech każdy je sobie zobaczy, to najlepszy pomnik, jaki można mu było wystawić.
I myślisz, że rodzina Waldemara Milewicza chciała ten pomnik oglądać w każdym kiosku?
Nie wiem, czy rodzina tego chciała, ale uważam, że w tym momencie nie tylko rodzina decyduje. Tu dochodzimy do sprzeczności interesów, bo przecież ludzie mają różne interesy. Media cały czas funkcjonują w takim potrzasku sprzecznych interesów i czasami trzeba wybierać to, co najlepsze dla czytelnika.
Kiedy więc nie dałbyś zdjęcia Waldemara Milewicza na pierwszą stronę?
Wtedy, kiedy by miał rozwaloną głowę. Wtedy, kiedy to zdjęcie byłoby nieestetyczne. Kiedy nie mógłbym powiedzieć, że to jest jego pomnik, tylko anatomia. Wtedy bym tego zdjęcia nie dał.
A Katarzyna Waśniewska, matka Madzi z Sosnowca, w stroju kąpielowym na koniu. To nie był szczyt obciachu?
Nie, właśnie nie. Kiedy zobaczyłem te zdjęcia, zastygłem. Bo stwierdziłem, że to niemożliwe.
Dlaczego?
Pomyślałem, że to niemożliwe, aby kobieta, która przed chwilą straciła dziecko, zgodziła się na rozbieraną sesję na koniu. Żadna matka by na to nie poszła, bo przeżywałaby dramat, żałobę. Byłaby zdruzgotana, byłaby w głębokim szoku, nie chciałaby z nikim rozmawiać, a jakby już rozmawiała, to pewnie słychać by było jeden wielki szloch. Tymczasem mieliśmy do czynienia z kobietą, która powiedziała nam, że chce realizować swoje pasje. I to nie było po upływie roku od śmierci córki, a tyle w naszym kręgu kulturowym trwa żałoba, ale kilka tygodni później. Mówiła nam o swoich pasjach. Zaczęła się uśmiechać, chciała być celebrytką. Coś niewiarygodnego! Wtedy zrozumiałem, że ona nie przeżywa żałoby i w zasadzie śmierć dziecka, w jej oczach, pomogła jej w życiu, bo pozbyła się jakiegoś balastu. Nie chcę tu mówić o tym, czy miała łatwe życie, czy pomagała jej rodzina, czy miała straszną teściową, czy może nie. Te czynniki były dla mnie mniej ważne, ważniejsze było to, że ta dziewczyna pokazała, iż nie miała silnego związku emocjonalnego z własnym dzieckiem, że to dziecko było dla niej przeszkodą, czymś, co nie pozwalało jej żyć tak, jak sobie wymarzyła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki