Polowanie na fortunę Rosewoodów - Mackenzie Reed - ebook + książka

Polowanie na fortunę Rosewoodów ebook

Reed Mackenzie

3,8

Opis

Lily Rosewood marzy o tym, by pewnego dnia przejąć rodzinną firmę modową. Jej babcia, obecna prezeska Rosewood Inc., od zawsze ją do tego zachęcała, a Lily nie może się doczekać, aż nauczy ją wszystkiego, co musi wiedzieć, aby samodzielnie prowadzić biznes.
Kiedy babcia nagle umiera, świat Lily wywraca się do góry nogami. A gdy dodatkowo okazuje się, że rodowa fortuna zaginęła w nieznanych okolicznościach, Lily nie potrafi sobie wyobrazić, co przyniesie przyszłość.
Nawet po śmierci babcia trzyma jednak w zanadrzu kilka sztuczek. Jej ostatni list zawiera tajemniczą wskazówkę, która poprowadzi Lily i troje jej znajomych na pełne przygód poszukiwanie skarbu. O ile zdołają przetrwać… Wkrótce okazuje się bowiem, że nie tylko oni polują na fortunę Rosewoodów.
Przyjaźń, miłość, zdrada, rodzinne sekrety i… niemałe pieniądze. Wciągająca powieść Mackenzie Reed trzyma w napięciu do ostatnich stron!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (12 ocen)
3
5
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
patikolaczyk

Całkiem niezła

Jak na debiut całkiem dobra.
00
Devilloska

Nie oderwiesz się od lektury

4,5/5 To było świetne!!
00
paacynka

Dobrze spędzony czas

Myślałam, że trafię na książkę o wyścigu po fortunę z milionem zagadek, ale dostałam książkę o przyjaźni i samotności. I powiem wam, że absolutnie nie czuję się zawiedziona, bo to było super! Jak już wspomniałam, oczekiwałam emocjonującego thrillera z mnóstwem intryg i zagadek do rozwiązania, ale niekoniecznie to dostałam. Myślę, że jeśli nastawiacie się właśnie na takie coś, to możecie lekko się zawieść. Ja pewnie właśnie tak bym się czuła, gdyby nie ukryty przekaz tej historii. Owszem były zagadki, ale nie było ich jakoś specjalnie dużo i ich zawiłość nie była szczególnie powalająca. Natomiast kompletnie nie spodziewałam się, że książka o polowaniu na zaginioną fortunę będzie niosła taką wartość życiową. Dla mnie jest to książka o przyjaźni, której żadne pieniądze nie są w stanie podzielić. Przyjaźni dla której jesteście w stanie skoczyć w ogień. Książka idealnie pokazuje, że żyjąc wśród ludzi, można czuć się bardzo samotnym, a lekiem na nią mogą być ludzie, których najmniej się s...
00
AlicjaHo

Nie oderwiesz się od lektury

„Polowanie na fortunę Rosewoodów” to książka o podobnym klimacie do serii „The Inheritance Games”. Kiedy umiera babcia głównej bohaterki, ona musi zdobyć spadek. Ale chętnych na fortunę jest więcej. Już po przeczytaniu samego opisu domyślałam się, że książka będzie ciekawa. Ale nie spodziewałam się, że będzie aż tak angażująca. Jak wciągniecie się w tę historię, to nie oderwiecie się dopóki nie zobaczycie okładki po drugiej stronie. Powieść jest pełna tajemnic, zagadek i ukrytych wiadomości, przesłań, które główna bohaterka musi odkryć, jednocześnie walcząc z nieustannie upływającym czasem. Przypomina mi to zabawę w podchody, którą kochałam jako dziecko. Z całego serca polecam Wam tę pozycję, bo ja świetnie się przy niej bawiłam. Współpraca reklamowa
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Ro­se­wood Hunt
Co­py­ri­ght © 2023 by Mac­ken­zie Reed Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Iga Wi­śniew­ska, 2024
Re­dak­tor ini­cju­jący: Łu­kasz Chmara
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Anna Fiał­kow­ska, Alek­san­dra Ko­tlew­ska, Ga­briela Wój­to­wicz
Re­dak­cja: Mag­da­lena Wo­ło­szyn-Cępa
Ko­rekta: Da­mian Paw­łow­ski, Be­ata Wój­cik
Skład i ła­ma­nie: Sta­ni­sław Tu­chołka | pan­book.pl
Pro­jekt okładki ory­gi­nal­nej: © Holly Oven­den
Ad­ap­ta­cja okładki i stron ty­tu­ło­wych: Magda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68045-37-6
WE NEED YA Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@we­ne­edya.plmar­ke­ting@we­ne­edya.plwww.we­ne­edya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim ro­dzi­com.

Za wiarę we mnie i moje hi­sto­rie

oraz za to, że za­wsze przy­po­mi­nali mi,

że ni­gdy nie je­stem sama.

1

SO­BOTA, 15 CZERWCA, 19.52

Z rze­czy, które można usły­szeć o mo­jej ro­dzi­nie, ta jedna jest prawdą – do­sko­nale wiemy, jak urzą­dzić do­brą im­prezę.

Ubrany na czarno kel­ner prze­dziera się przez hordę go­ści upchnię­tych w sali wi­zy­to­wej po­sia­dło­ści babci. Biorę z tacy kie­li­szek szam­pana, a ja­sny płyn drży pod wpły­wem cięż­kich ba­sów pły­ną­cych przez gło­śniki za­mon­to­wane w ro­gach po­miesz­cze­nia. DJ w foyer gra wszystko, od ABBY po Harry’ego Sty­lesa. Mo­gli­śmy oczy­wi­ście wy­na­jąć ja­kiś ze­spół, ale bab­cia nie lubi wy­da­wać wię­cej pie­nię­dzy, niż musi.

Pod­no­szę kie­li­szek do ust, spo­glą­da­jąc na tłum. Sie­dzę na pod­ło­kiet­niku mo­jego ulu­bio­nego fo­tela ze skóry w ko­lo­rze ko­niaku. To ide­alne miej­sce do ob­ser­wo­wa­nia zna­jo­mych twa­rzy. Jak za­wsze zja­wiło się całe mia­steczko.

W po­bliżu słod­kiego stołu dzien­ni­ka­rze z „Kro­niki Ro­se­town”, na­szej ga­zety, w któ­rej ju­tro znaj­dzie się za­pewne prze­gląd naj­waż­niej­szych zda­rzeń z im­prezy, ze śmie­chem za­nu­rzają owoce w cze­ko­la­do­wej fon­tan­nie. Bez­po­śred­nio pod po­ły­sku­ją­cym ży­ran­do­lem z krysz­ta­łów Swa­ro­vskiego za­jął miej­sce ko­mi­tet Mu­zeum Sztuk Pięk­nych w Ro­se­town, z An­ge­line Mur­phy na czele. Ra­zem ze swo­imi ko­le­gami fa­na­ty­kami sztuki praw­do­po­dob­nie oma­wia ko­lejną wy­stawę, która zo­sta­nie za­pre­zen­to­wana w mu­zeum.

Na im­pre­zach babci zja­wiają się na­wet przed­sta­wi­ciele prawa. Szef po­li­cji Bla­ine Cla­re­mon wraz z dwoma za­stęp­cami kręci się wo­kół stołu peł­nego wło­skich wę­dlin i doj­rze­wa­ją­cych se­rów. Mun­dury i kaj­danki męż­czyzn zo­stały za­stą­pione ele­ganc­kimi smo­kin­gami i po­zła­ca­nymi spin­kami do man­kie­tów. Zu­peł­nie jakby po uli­cach mia­sta roz­szedł się szept: „Nie wy­głu­piaj się pięt­na­stego czerwca. Wiesz, co to za dzień”.

I rze­czy­wi­ście, wszy­scy wie­dzą. To dzień uro­dzin babci, znany też jako ofi­cjalne roz­po­czę­cie lata, czyli se­zonu im­prez Ro­se­wo­odów.

Poza tym to nie tak, że w Ro­se­town pa­nuje wy­soka prze­stęp­czość. Je­śli nie li­czyć kilku zbun­to­wa­nych na­sto­lat­ków, któ­rzy od czasu do czasu za­kra­dają się do opusz­czo­nej fa­bryki na obrze­żach mia­sta, jest tu dość spo­koj­nie. A każdy, kto mógłby zro­bić coś, czego nie po­wi­nien, i tak tu jest. Na tym po­lega piękno i prze­kleń­stwo im­prez w po­sia­dło­ści Ro­se­wo­odów. Wszy­scy otrzy­mują za­pro­sze­nie opa­trzone wo­skową pie­czę­cią.

Biorę łyk szam­pana tylko dla­tego, że mogę. Opróż­niam pra­wie cały kie­li­szek jed­nym hau­stem, pod­czas gdy mu­zyka mie­sza się z ka­ko­fo­nią gło­sów roz­ma­wia­ją­cych go­ści, ob­my­wa­jąc mnie ni­czym jedna wielka, cha­otyczna fala. Kiedy opusz­czam rękę, za­uwa­żam, że przy­gląda mi się ko­men­dant Cla­re­mon, a ka­wa­łek pro­sciutto pra­wie spada mu z kra­kersa. Nie jest przy­zwy­cza­jony do tego, że sie­dem­na­sto­latki jaw­nie sprze­ci­wiają się jego au­to­ry­te­towi, zwłasz­cza w mo­rzu lu­dzi, któ­rych oboje znamy.

Marsz­czę brwi, trzy­ma­jąc wy­zy­wa­jąco kie­li­szek, na któ­rego kra­wę­dzi zo­stał od­cisk mo­jej ru­bi­no­wej szminki. Co za­mie­rzasz z tym zro­bić?

Od­wraca się, wkła­da­jąc kra­kersa do ust. Ab­so­lut­nie nic.

Po­zwa­lam, by na mo­jej twa­rzy za­go­ścił na chwilę cień uśmieszku. Oczy­wi­ście, że nic z tym nie zrobi. Nie może, bo je­stem...

– Lily Ro­se­wood!

Moje na­zwi­sko jest za­bar­wione sła­bym an­giel­skim ak­cen­tem, a głosu nie da się po­my­lić z żad­nym in­nym. Mia­łam na­dzieję, że dziś go nie usły­szę. Nic dziw­nego, że ko­men­dant Cla­re­mon mnie ob­ser­wo­wał. Zbliża się do mnie jego córka.

– Ell, cześć!

Od­wra­cam się, przy­kle­ja­jąc do twa­rzy naj­bar­dziej olśnie­wa­jący uśmiech, ale po chwili z niego re­zy­gnuję, gdy przy­glą­dam się Ell Cla­re­mon i – je­śli nie li­czyć pie­przyka nad wargą – le­dwo ją roz­po­znaję. Ma na so­bie olśnie­wa­jącą czarną su­kienkę kok­taj­lową i szkar­łatne szpilki, a świeżo ufar­bo­wane pla­ty­nowe włosy opa­dają ka­skadą na jej prawe ra­mię. Jest za­le­d­wie cztery lata star­sza ode mnie, ale czas spę­dzony w Lon­don Col­lege of Fa­shion zmie­nił ją w ko­goś w ro­dzaju mo­delki. Ma wy­datne usta i tak białe zęby, że mo­głaby re­kla­mo­wać pa­stę Col­gate. W ni­czym nie przy­po­mina skrom­nej bru­netki, za którą włó­czy­łam się ni­czym szcze­niak, kiedy do­ra­sta­łam.

– Tak się cie­szę, że udało ci się do­trzeć. – Kłam­stwo po­zo­sta­wia w mo­ich ustach go­rycz.

Ell ca­łuje mnie w oba po­liczki. Rzecz w tym, że chcę się cie­szyć z jej po­wrotu. Gdy łą­czyło nas za­mi­ło­wa­nie do mody, a ona trak­to­wała mnie jak młod­szą sio­strę, by­łam zroz­pa­czona na myśl o jej wy­jeź­dzie na stu­dia. Ale te­raz za każ­dym ra­zem, gdy jest w domu, roz­ma­wia z bab­cią o Ro­se­wood Inc., na­szej fir­mie z luk­su­so­wymi płasz­czami, za­ło­żo­nej po­nad sto lat temu przez moją pra­bab­cię. Kiedy Ell wy­ra­ziła za­in­te­re­so­wa­nie stu­diami w Lon­dy­nie, za­warła z bab­cią umowę, że je­śli bę­dzie pra­co­wać w na­szej lon­dyń­skiej fi­lii pod­czas stu­diów, po ich ukoń­cze­niu bę­dzie na nią cze­kało miej­sce w Ro­se­wood Inc.

Od tego czasu bab­cia z za­pa­łem prze­ka­zuje jej na Zoo­mie taj­niki pro­wa­dze­nia firmy. Czę­sto­tli­wość ich roz­mów wzro­sła w ostat­nim roku, od­kąd co­raz mniej czasu dzieli Ell od ukoń­cze­nia stu­diów. No i faj­nie, ale bab­cia miała w tym roku przy­go­to­wy­wać mnie do roli pre­ze­ski za­rządu Ro­se­wood Inc.

– Tę­sk­ni­łam za tobą, Lily – mówi Ell i przy­suwa się do mnie, gdy mija nas za­ta­cza­jąca się pi­jana para. Jej oczy błysz­czą tro­ską. – Wszystko w po­rządku? Wiem, że było ci bar­dzo trudno po tym... wszyst­kim.

Nie­do­po­wie­dze­nie roku. Moje gar­dło grozi za­ci­śnię­ciem się, a uczu­cia, które tłu­mi­łam przez cały dzień – wy­pły­nię­ciem na po­wierzch­nię. Kiedy sta­ran­nie na­kła­da­łam ma­ki­jaż, obie­ca­łam so­bie, że dziś wie­czo­rem będę trzy­mać emo­cje na wo­dzy. To tylko ko­lejna im­preza. Mogę prze­trwać jedną noc. Mu­szę ją prze­trwać.

– Nic mi nie jest – wy­du­szam, ir­ra­cjo­nal­nie zła na Ell, że w ogóle po­ru­szyła ten te­mat. – Poza tym z bab­cią świet­nie się mieszka.

To ostat­nie na szczę­ście nie jest kłam­stwem.

Ell roz­pro­mie­nia się i roz­gląda do­okoła.

– A skoro mowa o Iris, wi­dzia­łaś ją?

– Hmm...

Do­bre py­ta­nie. Bab­cia zro­biła wiel­kie wej­ście na po­czątku im­prezy po­nad go­dzinę temu, scho­dząc po wiel­kich scho­dach w foyer w ele­ganc­kiej szma­rag­do­wej sukni się­ga­ją­cej pod­łogi i swoim re­pre­zen­ta­cyj­nym na­szyj­niku z dwu­dzie­sto­pię­cio­ka­ra­to­wym ru­bi­nem w kształ­cie łezki wiel­ko­ści mo­jego pa­znok­cia, wi­szą­cym na de­li­kat­nym zło­tym łań­cuszku. Od tam­tego czasu jesz­cze jej nie wi­dzia­łam, choć bio­rąc pod uwagę, że na te­re­nie po­sia­dło­ści tło­czyli się nie­mal wszy­scy miesz­kańcy mia­steczka, znik­nię­cie było ła­twe. Na­wet po­żą­dane. Bo kiedy je­steś matką rodu naj­bo­gat­szej ro­dziny w po­łu­dnio­wym Mas­sa­chu­setts, każdy chce zwró­cić na sie­bie twoją uwagę.

Roz­glą­dam się szybko, ale jej nie do­strze­gam. Zwra­cam za to uwagę jed­nego z kel­ne­rów, który są­dzi, że szu­kam przy­sta­wek.

– Kre­wetkę, dro­gie pa­nie?

– Nie, dzię­kuję – od­po­wiada szybko Ell, co­fa­jąc się o kilka kro­ków. – Mam aler­gię na sko­ru­piaki.

Zja­dłam już wy­star­cza­jąco dużo, ale i tak biorę kre­wetkę z tacy i wkła­dam ją do ust. Co­kol­wiek, byle mieć tę roz­mowę z głowy. Na­gle wszystko za­czyna mnie przy­tła­czać. Mu­zyka jest zbyt gło­śna, wy­raz twa­rzy Ell zbyt do­myślny, lu­dzie są zbyt bli­sko. Po­trze­buję odro­biny po­wie­trza.

Ell uważ­nie ob­ser­wuje, jak prze­żu­wam i prze­ły­kam. Przy­kle­jam na twarz uśmiech, który to­wa­rzy­szył mi przez cały wie­czór. Czuję się, jak­bym w środku umie­rała, ale nie mogę dać tego po so­bie po­znać.

– Z pew­no­ścią bab­cia gdzieś tu się kręci – mó­wię. – Je­śli chcesz, prze­każę jej wia­do­mość od cie­bie.

– Och, nie ma ta­kiej po­trzeby. Mu­simy prze­dys­ku­to­wać różne fir­mowe kwe­stie.

– Ja­sne. – Nie prze­staję się uśmie­chać, choć iry­tuje mnie jej wy­mi­ja­jąca od­po­wiedź. Jak­bym nie mo­gła zo­stać wta­jem­ni­czona w „fir­mowe kwe­stie”. – Prze­pra­szam, mu­szę spraw­dzić, co się dzieje w kuchni.

– Oczy­wi­ście. Miło cię wi­dzieć, Lily. – Ro­bię dwa kroki, gdy za­trzy­muje mnie jej głos. – A tak przy oka­zji: twoja su­kienka jest prze­piękna.

Drgam, ale zdo­by­wam się na ostatni uśmiech.

Prze­my­kam szybko po­mię­dzy cie­płymi cia­łami, które od­dzie­lają mnie od dwu­kie­run­ko­wych drzwi pro­wa­dzą­cych do kuchni, za­do­wo­lona, że dzięki przy­ga­szo­nym świa­tłom nikt nie może zo­ba­czyć mo­ich pło­ną­cych po­licz­ków. Gdyby po­wie­dział mi to kto­kol­wiek inny, by­ła­bym wnie­bo­wzięta. Ak­sa­mitna su­kienka jest piękna, w głę­bo­kim od­cie­niu tur­kusu. Ku­pi­łam ją w moim ulu­bio­nym skle­pie vin­tage trzy mia­sta da­lej, skró­ci­łam do wy­so­ko­ści ko­lan i ob­rę­bi­łam, two­rząc za­lotną spód­nicę. W biu­ście była tro­chę przy­cia­sna, ale udało mi się to na­pra­wić dzięki za­mo­co­wa­niu z tyłu kre­mo­wego gor­setu kry­ją­cego za­mek bły­ska­wiczny. Po po­praw­kach w ni­czym nie przy­po­mi­nała sukni, którą ku­pi­łam.

Ale Ell żyje i od­dy­cha modą. Za­łożę się, że uznała su­kienkę za pro­jekt w stylu vin­tage, który w jej oczach ze­psu­łam.

Cóż, niech zaj­mie się swo­imi spra­wami.

Chcia­ła­bym jej to po­wie­dzieć, ale wo­kół jest zbyt wiele wścib­skich uszu. Poza tym mu­sia­ła­bym wy­ja­śnić, dla­czego w ogóle prze­ro­bi­łam su­kienkę po swo­jemu. Dla­czego nie mo­głam po pro­stu sko­rzy­stać z ogrom­nej for­tuny Ro­se­wo­odów i ku­pić so­bie zu­peł­nie no­wej.

A to jest py­ta­nie, na które pró­bo­wa­łam od­po­wie­dzieć przez ostatni rok.

Z wes­tchnie­niem ulgi wpa­dam do kuchni, w po­śpie­chu nie­malże po­trą­ca­jąc kel­nera z ka­na­pecz­kami ca­prese.

– Prze­pra­szam – mam­ro­czę.

Gdy w końcu znaj­duję się z dala od oczu go­ści, nieco się gar­bię. Je­stem dumna z przy­na­leż­no­ści do ro­dziny Ro­se­wo­odów, ale cza­sami ko­niecz­ność sta­nia cały czas na bacz­ność przy miesz­kań­cach mia­sta bywa mę­cząca.

– Wy­glą­dasz, jak­byś miała ja­kąś mi­sję. – Sły­szę zna­jomy głos osoby wcho­dzą­cej za mną do kuchni.

– To mi­sja ucieczki od Ell Cla­re­mon. – Od­wra­cam się i pa­trzę na mo­jego przy­ja­ciela Mi­lesa, któ­rego po­liczki są za­ró­żo­wione od wy­siłku. – Ty za to wy­glą­dasz, jak­byś był na mi­sji.

– Tak, żeby cię zna­leźć. – Dy­szy. – Szu­ka­łem cię przez dzie­sięć mi­nut. W końcu cię za­uwa­ży­łem i za­czą­łem wo­łać, a ty przy­bie­głaś tu­taj.

– Prze­pra­szam, po­trze­bo­wa­łam ode­tchnąć. – Moje ob­casy stu­kają na nie­ska­zi­tel­nej pod­ło­dze wy­ło­żo­nej bia­łymi ka­fel­kami, gdy idę w kie­runku prze­suw­nych szkla­nych drzwi pro­wa­dzą­cych na pa­tio przy ba­se­nie. Drzwi są otwarte, znaj­duje się w nich je­dy­nie pa­ra­wan, ale nie ma zbyt wiel­kiej róż­nicy mię­dzy ukro­pem w kuchni a par­nym let­nim po­wie­trzem na ze­wnątrz.

Mi­les po­dąża za mną, wy­gła­dza­jąc spodnie khaki i gra­na­tową ko­szulę. Blond fale opa­dają mu na nie­bie­skie oczy, któ­rych ko­lor pa­suje do od­cie­nia farby na ścia­nie za nim. Spo­gląda na za­peł­nione po­dwórko po­sia­dło­ści, marsz­cząc brwi.

– Lily, co tu wi­dzisz dziw­nego?

Przy­glą­dam się go­ściom plu­ska­ją­cym się w ba­se­nie i wy­le­gu­ją­cym na le­ża­kach.

– Za dużo lu­dzi na dmu­cha­nym fla­mingu?

Mi­les śmieje się lekko.

– Do­bra, to dwie rze­czy. – Wska­zuje na chło­paka w na­szym wieku sie­dzą­cego z boku na drew­nia­nym skła­da­nym krze­śle.

– Kto to? – py­tam.

– Mia­łem na­dzieję, że ty bę­dziesz wie­działa.

– Po­win­nam wie­dzieć – mó­wię.

Jego ciem­no­brą­zowa skóra ma tur­ku­sowy od­cień na tle ba­senu. Chło­pak po­pija wodę z bu­telki, ma na so­bie spodnie w ko­lo­rze khaki i swe­ter. Nie pa­suje do reszty osób na pa­tio, ubra­nych je­dy­nie w stroje ką­pie­lowe.

– Znam tu każ­dego i za­adre­so­wa­łam oso­bi­ście wszyst­kie za­pro­sze­nia. Przez tych lu­dzi mia­łam skur­cze w dłoni.

– Je­ste­śmy wdzięczni za twoje po­świę­ce­nie – mówi uro­czy­ście Mi­les.

Sztur­cham go łok­ciem w bok, kie­ru­jąc wzrok z po­wro­tem na chło­paka. Jego oczy za kwa­dra­to­wymi czar­nymi oku­la­rami zdra­dzają wszystko. Wcale nie ma ochoty tu być.

– Wy­gląda zna­jomo – rzu­cam, pró­bu­jąc go zi­den­ty­fi­ko­wać, ale nie udaje mi się.

– Jest słodki, nie są­dzisz? – pyta Mi­les.

Mru­czę na znak zgody, cie­sząc się z kilku chwil spo­koju z Mi­le­sem, który w ciągu ostat­niego roku prze­jął rolę mo­jego je­dy­nego naj­lep­szego przy­ja­ciela.

Jest pe­łen bez­tro­skiego opty­mi­zmu i z ła­two­ścią roz­pra­sza moją uwagę, tak jak te­raz, gdy rzuca mi kon­spi­ra­cyjny uśmiech.

– Za­ło­żymy się, że do niego za­ga­dam?

– Zro­bisz to i bez tego – wy­ty­kam.

– Ale wtedy nie bę­dzie śmiesz­nie.

– Niech bę­dzie. Za­łóżmy się o to, że zwa­lisz tego ta­jem­ni­czego ko­le­sia z nóg. Do­sta­niesz bo­nu­sowe punkty, je­śli roz­ko­chasz go w so­bie do końca im­prezy.

– A co, je­śli sam się w nim za­ko­cham?

– Nie będę cię bu­dzić rano i sama otwo­rzę sklep. – To ry­zy­kowna pro­po­zy­cja, po­nie­waż de­li­ka­tesy Di­Vin­cenzi są pełne lu­dzi od­wie­dza­ją­cych je w nie­dziele po ko­ściele. Za­zwy­czaj oboje mu­simy się uwi­jać, żeby ich ob­słu­żyć.

Ale nie są­dzę, aby zbyt wielu miesz­kań­ców mia­sta wy­bie­rało się ju­tro do ko­ścioła, bio­rąc pod uwagę, że wła­śnie się tu upi­jają.

– Zgoda. – Mi­les otwiera drzwi, po czym za­trzy­muje się, wy­cią­ga­jąc coś z kie­szeni. – Pra­wie za­po­mnia­łem. Szu­ka­łem cię, bo twoja bab­cia ka­zała ci to prze­ka­zać. Po­wie­działa coś dziw­nego. – Urywa, pró­bu­jąc so­bie to przy­po­mnieć. – Chyba „Nie wszystko na­raz”? i jesz­cze że­byś zja­dła to jak naj­szyb­ciej, żeby się nie roz­pu­ściło.

Kła­dzie na mo­jej dłoni małą kulę owi­niętą w zie­loną fo­lię. Marsz­czę brwi.

– Nie wszystko na...

Mi­les idzie już przez pa­tio, rzu­ca­jąc mi przez ra­mię ostatni pro­mienny uśmiech, i unosi kciuk w górę.

Spo­glą­dam za sie­bie na ku­cha­rzy, któ­rzy wciąż są za­jęci po­da­wa­niem kel­ne­rom no­wych ta­le­rzy. Ota­czają mnie wspa­niałe aro­maty, słod­kie, pi­kantne i wszystko, co po­mię­dzy, gdy pełne i pu­ste tace są wy­mie­niane jedna za drugą, a ogromna kuch­nia wy­daje się ma­lutka przy wszyst­kich pra­cow­ni­kach stło­czo­nych, aby na­dą­żyć za prze­pły­wem je­dze­nia. Nie roz­po­znaję żad­nego z nich. Bab­cia mu­siała dać wolne sta­łym pra­cow­ni­kom.

Ob­ra­cam cze­ko­ladkę w pal­cach, pró­bu­jąc do­pa­trzyć się w niej cze­goś nie­zwy­kłego. Przy ko­minku stoi ta­kich cała taca – bab­cia wie, że sama mo­gła­bym so­bie taką wziąć. Zdej­muję zie­loną fo­lię i od­sła­niam tru­flę z ciem­nej cze­ko­lady. Spraw­dzam we­wnętrzną stronę fo­lii, po­nie­waż by­łoby to w stylu babci, gdyby umie­ściła tam wia­do­mość, ale wi­dzę je­dy­nie błysz­czące sre­bro. Nic nie­zwy­kłego. Wbi­jam zęby w tru­flę, która roz­pada się w mo­ich ustach i topi na ję­zyku. Sło­dycz eks­plo­duje, a za­raz po niej po­ja­wia się roz­koszny gorzki od­cień ciem­nej cze­ko­lady. Lecz wtedy na ję­zyku czuję coś jesz­cze, coś szorst­kiego i...

– Fuj! – Wy­plu­wam to na dłoń. W cze­ko­la­dzie ukryty był ka­wa­łek pa­pieru. No ja­sne. Ty­powa bab­cia.

Chwy­tam ser­wetkę, by wy­trzeć ślinę z kar­teczki, i roz­wi­jam ją, pa­trząc na po­ja­wia­jące się po­woli zna­jome pi­smo babci.

Zni­ka­jący atra­ment – używa go za­wsze do pi­sa­nia ta­kich li­ści­ków. Kie­dyś, w cza­sach przed e-ma­ilami, w ten spo­sób po­ta­jem­nie ko­mu­ni­ko­wała po­ten­cjalne trans­ak­cje biz­ne­sowe, ale te­raz uży­wa­ły­śmy go już tylko my dwie, do zo­sta­wia­nia nie­mą­drych no­ta­tek w ca­łej po­sia­dło­ści, na przy­kład: „Zja­dłaś sama tego ostat­niego eklera?” czy „Pizza i Pro­ject Run­way dziś wie­czo­rem?”. Smugi na pa­pie­rze zdra­dzają, że użyto tego atra­mentu. Pi­smo po­ja­wia się po­now­nie, gdy pa­pier jest mo­kry – w tym przy­padku moja ślina za­ła­twiła sprawę.

Po­win­nam się do­my­ślić, że nie za­pi­sze wia­do­mo­ści na fo­lii. To by­łoby zbyt pro­ste.

Droga Li­leczko, czy­tam. Spo­tkajmy się w na­szym miej­scu o dwu­dzie­stej.

Zer­kam na ze­gar nad zle­wem. Dwie mi­nuty. Pra­wie się spóź­ni­łam.

Gdy wy­cho­dzę na ze­wnątrz, oka­zuje się, że im­preza na po­dwórku jest nie mniej ha­ła­śliwa niż ta w po­sia­dło­ści. Wła­ści­wie to tu jest go­rzej przez zgro­ma­dzoną mło­dzież. Scho­dzę po wiel­kich ka­mien­nych scho­dach pro­wa­dzą­cych na pa­tio i mi­jam ba­sen, by do­trzeć do celu. Pra­wie cała moja klasa plu­ska się w błę­kit­nej wo­dzie, a moja młod­sza ku­zynka Da­isy ba­lan­suje boso na końcu tram­po­liny. Dzielą nas za­le­d­wie trzy mie­siące i mo­gły­by­śmy ucho­dzić za bliź­niaczki ze względu na na­szą ja­sną skórę i ciem­no­rude włosy, pod­sta­wowy ze­staw ge­nów w ro­dzi­nie Ro­se­wood. Ale na tym koń­czą się po­do­bień­stwa mię­dzy nami, po­nie­waż ona odzie­dzi­czyła po swo­jej ma­mie brą­zowe oczy i drobną bu­dowę, tym­cza­sem ja mam bla­do­zie­lone oczy i krą­gło­ści babci.

Róż­nimy się nie tylko wy­glą­dem. Pod­czas gdy ja cie­szę się wiel­kim sza­cun­kiem w ca­łym mie­ście jako pier­wo­rodna na­szego po­ko­le­nia Ro­se­wo­odów, kró­le­stwem Da­isy jest li­ceum. Dla na­szych ko­le­gów z klasy rów­nie do­brze mo­głaby być ce­le­brytką. Nie po­maga fakt, że jest gwiazdą Tik­Toka i ma pra­wie pół mi­liona ob­ser­wu­ją­cych. Wy­rzuca ręce w po­wie­trze, jej krótka srebrna su­kienka nie­bez­piecz­nie się unosi, a znad wody do­bie­gają wi­waty. Ktoś po­daje jej kie­li­szek szam­pana. Po­łowa chlu­sta na ze­wnątrz i tra­fia na głowę chło­paka znaj­du­ją­cego się pod nią, gdy ku­zynka udaje, że kie­li­szek to mi­kro­fon.

– Swe­eeeeet Ca­ro­line! – śpiewa, fał­szu­jąc.

– BUM! BUM! BUM! – od­krzy­kują lu­dzie.

– Jezu – mam­ro­czę, przy­spie­sza­jąc kroku. Pier­wo­rod­nym nie uszłoby na su­cho pu­bliczne ośmie­sza­nie się w ten spo­sób. Gdy­bym to była ja, zo­sta­ła­bym zje­dzona żyw­cem w „Kro­nice Ro­se­town”.

Czuję ukłu­cie za­zdro­ści. W prze­ci­wień­stwie do mnie Da­isy nie musi się mar­twić o by­cie ide­ałem, ani w oczach babci, ani z pew­no­ścią w oczach mia­sta. To na bank miłe nie czuć ta­kiej pre­sji i za­wsze być oto­czo­nym przez przy­ja­ciół, któ­rzy zro­bią dla cie­bie wszystko.

Mu­zyka i śmiech cichną, gdy okrą­żam po­sia­dłość. Wszyst­kie ro­śliny są sta­ran­nie wy­pie­lę­gno­wane, wszę­dzie kwitną róże, czer­wone kwiaty ja­skrawo kon­tra­stują z nie­ska­zi­tel­nie bia­łymi ce­gla­nymi ścia­nami, które wzno­szą się na trzy pię­tra wzwyż. Ich za­pach jest słodki; za­trzy­muję się na chwilę, by go po­czuć i po­zbyć się za­zdro­snych my­śli. Smugi za­cho­dzą­cego słońca ma­lują niebo na złoty ko­lor, wy­pie­ra­jąc błę­kit. Przez tę jedną chwilę je­stem sama. Tę­sk­ni­łam za tym cały wie­czór.

Spo­kój prze­rywa ak­sa­mitny tembr głosu, który po­zna­ła­bym wszę­dzie.

– Nie­zła im­preza, co?

2

SO­BOTA, 15 CZERWCA, 20.01

– Jak za­wsze – od­po­wia­dam babci, mi­ja­jąc bramę z ku­tego że­laza ople­cioną przez wi­cio­krzew, i wcho­dzę do swo­jego ulu­bio­nego miej­sca.

Ogród bez Róż le­dwo jest w sta­nie po­mie­ścić dzie­sięć osób, ale nie dla­tego go lu­bię. Ogro­dzony wy­so­kimi ścia­nami z bia­łego ka­mie­nia i z na­tu­ral­nej wiel­ko­ści mar­mu­ro­wym po­są­giem świę­tego An­to­niego po­środku, jest czymś w ro­dzaju ukry­tego na roz­le­głym te­re­nie sank­tu­arium. Kwitną tu li­lie, sto­krotki, żon­kile i pi­wo­nie, pącz­kują hor­ten­sje, a po ścia­nach pnie się bluszcz. W le­wym rogu ro­śnie ma­gno­lia, a w pra­wym wi­śnia.

Na tyl­nej ścia­nie znaj­duje się mapa Ro­se­town. Za­zna­czono na niej wszyst­kie mo­nu­men­talne miej­sca w mie­ście – na­szą po­sia­dłość na po­łu­dnio­wym krańcu, mu­zeum na pół­noc­nym za­cho­dzie, ko­ściół Świę­tej Te­resy w cen­trum, port na po­łu­dnio­wym wscho­dzie. Po le­wej stro­nie na dole znaj­duje się na­wet stara fa­bryka, która nie po­ja­wia się na naj­now­szych ma­pach, po­nie­waż mie­ści się na obrze­żach mia­sta. Za­mknięto ją, gdy mia­łam sie­dem lat, ale wciąż pa­mię­tam, jak sto­jąc na pół­pię­trze, pa­trzy­łam na pra­cow­ni­ków szy­ją­cych ręcz­nie płasz­cze, a opuszki mo­ich pal­ców prze­su­wały się po mięk­kiej w do­tyku sztucz­nej skó­rze i fu­trach.

Bab­cia stoi obok świę­tego An­to­niego, do­stojna jak za­wsze. Może po­chwa­lić się ta­kimi sa­mymi ru­dymi lo­kami jak moje, choć jej są po­prze­ty­kane bia­łymi pa­sem­kami i spięte szyl­kre­tową spinką. Zie­lone oczy błysz­czą czu­ło­ścią, gdy wy­ciąga do mnie ta­lerz pe­łen wę­dlin i se­rów.

– Spró­buj sa­lami. Jest naj­lep­sze.

Osten­ta­cyj­nie oglą­dam sa­lami, by upew­nić się, że nie ma w nim żad­nej ukry­tej wia­do­mo­ści.

– Z tobą ni­gdy nie wia­domo – mru­czę, po czym wkła­dam je do ust, a po­tem biorę jesz­cze ka­wa­łek goudy. – Dzięki za wia­do­mość tak swoją drogą. Cho­ciaż tro­chę stra­ciła na uroku, gdy nie­mal po­cięła mi ję­zyk.

– Mu­szę utrzy­my­wać cię w go­to­wo­ści, Li­leczko. – To zdrob­nie­nie spra­wia, że uśmie­cham się szcze­rze po raz pierw­szy tego wie­czoru.

Bab­cia uj­muje jedną z li­lii i prze­suwa pal­cem po płatku.

– Są piękne, prawda? Leo do­brze się spi­suje, dba­jąc o ogrody. A jesz­cze le­piej idzie mu gra w sza­chy.

Z tru­dem po­wstrzy­muję się od prze­wró­ce­nia oczami. Cza­sem bab­cia aż za bar­dzo za­chwyca się swoim ogrod­ni­kiem. Leo Di­Vin­cenzi to ho­ke­ista, król im­prez i prawa ręka Da­isy. Poza tym mamy wspólną hi­sto­rię, do któ­rej ab­so­lut­nie nie chcę wra­cać.

– Nie po­wi­nien grać z tobą w sza­chy, do­staje pie­nią­dze za przy­ci­na­nie krze­wów.

– Jest świet­nym to­wa­rzy­szem. Wi­dzia­łaś go może?

– Ostat­nio wi­dzia­łam, jak upi­jał się w ba­se­nie, pod­czas gdy moja ko­chana ku­zynka chlu­stała mu szam­pa­nem na głowę. Moż­liwe, że zdą­żył się już uto­pić. By­łaby szkoda.

Śmiech babci prze­cho­dzi w ka­szel. Po­kle­puje się po klatce pier­sio­wej.

– Ech, mło­dość. Mam na­dzieję, że przy­naj­mniej do­brze się ba­wisz.

– Jest... w po­rządku – od­po­wia­dam.

Dzi­siej­szy wie­czór nie miał prawa się udać. Rok temu, na tym sa­mym przy­ję­ciu, wszystko wy­glą­dało ina­czej. Tata tań­czył ze mną w sali wi­zy­to­wej. Mama się śmiała. Nie mia­łam po­ję­cia, jak straszne lato mnie czeka. Nie mia­łam po­ję­cia, że zmieni się wszystko, co zna­łam. Cóż, nie wszystko. Bab­cia po­zo­stała taka sama: za­pro­po­no­wała ma­mie i mnie, by­śmy za­miesz­kały z nią w po­sia­dło­ści, kiedy tata zgi­nął i wy­szło na jaw, że wpę­dził pół mia­sta – w tym sie­bie – w długi przez to, że jego firma zaj­mu­jąca się do­radz­twem fi­nan­so­wym prze­stała so­bie ra­dzić. Duży dom, w któ­rym do­ra­sta­łam, zo­stał za­jęty przez bank, więc nie po­zo­sta­wało nam z mamą nic in­nego, jak sko­rzy­stać z oferty babci. Więk­szość na­szych rze­czy rów­nież zo­stała skon­fi­sko­wana: eks­tra­wa­gancka ża­glówka taty i de­si­gner­skie to­rebki mamy... Ale dla mamy nie miało to zna­cze­nia. Za­ła­mała się po śmierci ojca w lipcu, a w sierp­niu ode­szła. Znik­nęła, jakby ni­gdy jej tu nie było. Od tam­tej pory nie dała znaku ży­cia.

Bab­cia od­chrzą­kuje. Choć jest świetna w uda­wa­niu, pierw­sze przy­ję­cie Ro­se­wo­odów bez taty dla niej rów­nież nie może być ła­twe.

– Do­łą­czysz do mnie ju­tro na śnia­da­niu na pa­tio?

To na­sza tra­dy­cja. Za­nim tu za­miesz­ka­łam, po im­pre­zach za­wsze zo­sta­wa­łam na noc, aby­śmy na­stęp­nego ranka mo­gły zjeść pu­szy­ste na­le­śniki ob­lane sy­ro­pem, prze­glą­da­jąc nowe pro­jekty dla Ro­se­wood Inc. Serce mnie boli na myśl, że bab­cia pró­buje za­cho­wać tego lata ja­kieś po­zory nor­mal­no­ści.

– Wzię­łam do­dat­kową zmianę, żeby otwo­rzyć ju­tro de­li­ka­tesy – przy­po­mi­nam, nie po­tra­fiąc ukryć smutku w gło­sie. To był je­dyny wa­ru­nek, jaki po­sta­wiła bab­cia, abym mo­gła miesz­kać z nią w po­sia­dło­ści: za­płaci za wszyst­kie nie­zbędne rze­czy, ale ja mu­szę zna­leźć pracę na pół etatu, aby za­pła­cić za wszystko inne. Co mi od­po­wiada. Przy­naj­mniej tyle mogę zro­bić, skoro mnie przy­gar­nęła.

– Oszczę­dzasz na szkołę biz­ne­sową? – Bab­cia za­daje py­ta­nie, ale ja wiem, że to su­ge­stia.

Od­wra­cam wzrok. W miarę zbli­ża­nia się ostat­niego roku szkoły co­raz czę­ściej pró­buje po­ru­szyć ze mną ten te­mat, zo­sta­wia też bro­szury na la­dzie lub ko­mo­dzie. Ale moją wy­ma­rzoną szkołą jest Fa­shion In­sti­tute of Tech­no­logy. Ze­szłego lata pla­no­wa­łam, że je­sie­nią, w pierw­szym se­me­strze klasy ma­tu­ral­nej, po­jadę do Me­dio­lanu, dzięki czemu do­stanę się na FIT, a na­stęp­nie ukoń­czę stu­dia z ty­tu­łem ma­gi­stra pro­jek­to­wa­nia mody i do­łą­czę do babci w za­rzą­dzie Ro­se­wood Inc. Mia­łam całe ży­cie przed sobą.

Ale to było, za­nim się do­wie­dzia­łam, że tata prze­pu­ścił mój fun­dusz na stu­dia.

– Tak – mó­wię w końcu, od­wra­ca­jąc się, by ze­rwać pą­czek wi­cio­krzewu z bramy, aby nie mo­gła do­strzec kłam­stwa na mo­jej twa­rzy.

Nie mam ochoty iść do szkoły biz­ne­so­wej, ale je­śli da­lej będę za­ra­biała tyle co te­raz, ni­gdy nie bę­dzie mnie stać na FIT. A je­żeli nie­zbyt sub­telne za­chęty babci do­ty­czące in­sty­tu­cji z pre­sti­żo­wymi pro­gra­mami me­ne­dżer­skimi są ja­ką­kol­wiek wska­zówką, ni­gdy nie za­ak­cep­to­wa­łaby szkoły mody. Uwa­żała, że wszech­stronna edu­ka­cja biz­ne­sowa jest nie­zbędna do kie­ro­wa­nia ze­spo­łem i firmą, choć sama ni­gdy nie po­szła na stu­dia.

Któ­re­goś wie­czoru ze­szłego lata bab­cia z dumą w oczach po­wie­działa mi: „Pew­nego dnia zdzia­łasz cuda w Ro­se­wood Inc.”. Było to za­raz po śmierci taty, w dniu, w któ­rym mama i ja wpro­wa­dzi­ły­śmy się do po­sia­dło­ści. Mama nie­mal nie wy­cho­dziła ze swo­jego po­koju, więc żeby się czymś za­jąć, szki­co­wa­łam pro­jekty prze­ró­bek swo­ich sta­rych ubrań. Spę­dzi­łam cały dzień, prze­ra­bia­jąc zbyt cia­sny kom­bi­ne­zon na su­kienkę.

– Chcia­ła­byś tego? – za­py­tała bab­cia po tym, jak po­ka­za­łam jej mój szki­cow­nik z po­my­słami na su­kienki. – Za­jąć moje miej­sce jako pre­ze­ska za­rządu, kiedy będę go­towa przejść na eme­ry­turę?

Pra­wie się wtedy prze­wró­ci­łam.

– O ni­czym in­nym nie ma­rzę – po­wie­dzia­łam.

My­śla­łam, że po tym wy­da­rze­niu za­cznie mnie wię­cej uczyć o fir­mie i by­ciu pre­ze­ską, zwłasz­cza po odej­ściu mamy. Ale mi­nął już pra­wie cały rok, a ona na tym polu po­święca Ell znacz­nie wię­cej uwagi niż mnie. Chcę za­py­tać dla­czego, ale za każ­dym ra­zem, gdy pró­buję, nie mogę zna­leźć od­po­wied­nich słów, które nie brzmia­łyby nie­wdzięcz­nie lub na­chal­nie.

Nie mogę być jed­nak na nią zła. Za­pew­niła mi prze­cież miej­sce do ży­cia. Naj­waż­niej­sze jest te­raz udo­wod­nie­nie, że mogę być tym, kim chce, abym była, żeby na­dal cze­kała mnie przy­szłość w Ro­se­wood Inc., na­wet je­śli nie pójdę na FIT.

– Cie­szę się, że lu­bisz pra­co­wać w de­li­ka­te­sach – mówi bab­cia. – To bar­dzo ważne, byś wcze­śnie na­uczyła się nie­za­leż­no­ści. I po­doba mi się ten twój przy­ja­ciel, Mi­les. Po­win­naś czę­ściej za­pra­szać przy­ja­ciół.

Nie po­pra­wiam jej, że to mój je­dyny przy­ja­ciel. Prawda spra­wia, że otwiera się we mnie ot­chłań sa­mot­no­ści. Za­miast się w nią rzu­cić, przy­kła­dam wi­cio­krzew do nosa, wdy­cha­jąc jego słodki za­pach. To mnie uspo­kaja. Opusz­czam kwiat i od­wra­cam się do babci z wy­mu­szo­nym uśmie­chem na twa­rzy.

– Nie­zły też z niego po­sła­niec, co?

Na se­kundę mię­dzy jej brwiami po­ja­wia się zmarszczka świad­cząca o nie­po­koju. Wiem, że po­trafi przej­rzeć moją grę. Jest je­dyną osobą, któ­rej za­wsze się to udaje.

– Cał­kiem nie­zły. – Bab­cia w końcu prze­rywa ci­szę; jej tro­ska znika w mgnie­niu oka i zo­staje za­stą­piona pro­mien­nym uśmie­chem. Cho­ciaż wiem, że jej za­leży, wiem też, jak bar­dzo ceni so­bie za­cho­wa­nie po­zo­rów. Ni­gdy nie oka­zy­wała sła­bo­ści.

Pod­nosi ra­do­śnie ka­wa­łek sa­lami.

– Zjemy śnia­da­nie kiedy in­dziej. Je­stem z cie­bie dumna, Lily.

Duma wy­peł­nia moją klatkę pier­siową, a ogromna pre­sja na chwilę znika. Stu­kam się z nią ka­wał­kiem sa­lami.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, bab­ciu. Mam na­dzieję, że do­brze się dziś ba­wisz.

Przy­tula mnie i ca­łuje w skroń.

– Wspa­niale.

Od­su­wam się z uśmie­chem.

– A za dwa ty­go­dnie po­wtó­rzymy to wszystko z oka­zji mo­ich uro­dzin.

Uśmiech nieco jej rzed­nie.

– Wła­ści­wie, Lily, chcia­ła­bym o czymś...

– Jak się mają moje dwie ulu­bione pa­nie?

Ra­zem z bab­cią spo­glą­damy w stronę bramy i bie­rzemy głę­bo­kie od­de­chy. Stoi w niej tata, a ga­snące pro­mie­nie słońca pa­dają na jego syl­wetkę i zmie­niają ko­lor jego prze­rze­dzo­nych kasz­ta­no­wych wło­sów na złoty. Ma na so­bie ele­gancki gra­na­towy smo­king z cha­rak­te­ry­styczną czer­woną różą przy­piętą do klapy.

Oczy­wi­ście to nie tata. To jego bliź­niak – wu­jek Ar­bor.

Prze­ły­kam roz­cza­ro­wa­nie; mimo że mi­nął rok, rana cią­gle jest świeża. Spo­glą­da­jąc na bab­cię, za­sta­na­wiam się, czy czuje to samo pul­so­wa­nie w klatce pier­sio­wej. Jak­bym pa­trzyła na du­cha taty, który ni­gdy nie prze­sta­nie nas na­wie­dzać.

– Tak my­śla­łem, że was tu znajdę. – Uśmie­cha się do mnie i otwiera ra­miona. Przy­tu­lam się do niego i choć to nie są ob­ję­cia taty, są na tyle po­dobne, że mogę uda­wać. – Już pra­wie kwa­drans po.

Od­su­wam się.

– I?

Bab­cia wzdy­cha.

– Chyba czas za­cząć praw­dziwą im­prezę.

– Oczy­wi­ście – od­po­wia­dam, gdy za­czy­nam ro­zu­mieć.

Po­wszech­nie wia­domo, że przy­ję­cia Ro­se­wo­odów stają się na­prawdę nie­za­po­mniane do­piero po torcie, kiedy za­czyna pły­nąć wino, a me­ble w sali wi­zy­to­wej zo­stają przy­su­nięte do ścian, przez co two­rzy się ogromny par­kiet ta­neczny. Na­wet naj­bar­dziej kon­ser­wa­tywni miesz­kańcy mia­sta pusz­czają wtedy wo­dze fan­ta­zji.

Prze­cho­dzimy przez bramę i pra­wie za­ha­czam o pęd dzi­kiego wi­cio­krzewu, ale wu­jek Ar­bor w porę chwyta mnie za ra­mię.

– Dzięki – mam­ro­czę, ża­łu­jąc, że nie po­ja­wił się nieco póź­niej. Co bab­cia chciała po­wie­dzieć?

Serce wali mi w piersi. Może coś o mo­ich osiem­na­stych uro­dzi­nach, które przy­pa­dają na dwu­dzie­stego ósmego. Z na­dzieją my­ślę o tym, że może za­mie­rza po­roz­ma­wiać ze mną o Ro­se­wood Inc., może za­cznie wdra­żać mnie do pracy, na co tak cze­kam. Po tor­cie po­ru­szę ten te­mat po­now­nie.

Mi­jamy ba­sen, te­raz pu­sty. Dwóch kel­ne­rów stoi przy tyl­nych po­dwój­nych drzwiach i otwiera je dla nas. Ki­wam głową w po­dzię­ko­wa­niu, wcho­dząc do kli­ma­ty­zo­wa­nej sali wi­zy­to­wej po­sia­dło­ści, i czuję, że te krót­kie chwile w Ogro­dzie bez Róż były mi­ra­żem.

Ktoś mu­siał po­wie­dzieć DJ-owi, żeby wy­łą­czył mu­zykę, po­nie­waż grana pio­senka cich­nie. Lu­dzie od­wra­cają się w na­szą stronę, obec­ność babci przy­ciąga jak ma­gnes. Nie­któ­rzy ubrani są w eks­tra­wa­ganc­kie suk­nie ba­lowe, a inni z tru­dem do­pa­so­wali ko­szulę do spodni. To miesz­kańcy Ro­se­town. Wszy­scy ra­zem na jed­nej wspa­nia­łej im­pre­zie.

– Och, pro­szę, nie prze­szka­dzaj­cie so­bie.

Bez­tro­skie słowa babci spo­ty­kają się ze śmie­chem. Ła­two po­znać, kto się jej pod­li­zuje. Liz Zhao, wła­ści­cielka naj­po­pu­lar­niej­szego lo­kalu we­sel­nego w mie­ście, Blusz­czu, chi­cho­cze o se­kundę za długo. Nic dziw­nego, bio­rąc pod uwagę, że w ze­szłym ty­go­dniu za­py­tała, czy bab­cia by­łaby za­in­te­re­so­wana in­we­sty­cją w re­no­wa­cję dru­giej sali ba­lo­wej. Je­stem pewna, że od­po­wiedź była od­mowna – zresztą jak zwy­kle.

For­tuna Ro­se­wo­odów na­le­żała wy­łącz­nie do babci, od­kąd prze­ka­zała ją jej matka, Pe­tu­nia. Plotka głosi, że dzia­dek, który przy­jął na­zwi­sko babci, aby pod­trzy­mać tra­dy­cję, i który zmarł przed moim uro­dze­niem, ni­gdy nie miał nic do po­wie­dze­nia. Ani też tata, ani wu­jek Ar­bor, cho­ciaż wiem, że od czasu do czasu bab­cia da­wała im kie­szon­kowe, do­póki nie za­ro­bili wła­snych pie­nię­dzy.

Rzadko zda­rzało się, by uczest­ni­czyła w ja­kichś po­kaź­nych przed­się­wzię­ciach, co wy­raź­nie nie­po­ko­iło nie­któ­rych miesz­kań­ców mia­sta. Ale tata był inny. In­we­sto­wał – cza­sem ra­zem z wuj­kiem Ar­bo­rem – we wszystko, co wią­zało się z mia­stem. To dla­tego za­ło­żył firmę do­rad­czą – chciał po­móc lo­kal­nym fir­mom i ro­dzi­nom.

Za­bawne, że wszy­scy o tym za­po­mnieli po jego śmierci.

– Dzię­kuję wszyst­kim za to, że świę­tu­je­cie ze mną tego wie­czoru. – Głos babci jest gło­sem przy­wód­czyni, sły­chać go do­brze w ca­łym po­miesz­cze­niu, po­mimo le­d­wie za­uwa­żal­nej za­dyszki. Chyba spa­cer z ogrodu był zbyt ener­giczny. – Zimy w Ro­se­town są dłu­gie i za­wsze z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kam na to przy­ję­cie. Oczy­wi­ście nie tylko ze względu na sie­bie. Lato to czas, kiedy nasz ka­wa­łek świata kwit­nie. Po­dob­nie jak ob­ser­wuję kwit­nące róże, pa­trzę, jak wy roz­kwi­ta­cie. Gdyby tylko moja bab­cia mo­gła zo­ba­czyć, jak wspa­niały stał się ten mały ka­wa­łek ziemi, który wszy­scy na­zy­wamy na­szym do­mem, by­łaby za­chwy­cona.

Lu­dzie klasz­czą. Ko­le­żanki i ko­le­dzy z mo­jej klasy, któ­rzy zdą­żyli wy­schnąć po ką­pieli w ba­se­nie, tło­czą się wo­kół an­tycz­nego, okrą­głego stołu za­sta­wio­nego je­dze­niem. Da­isy jest ra­zem z nimi, wy­ciąga jedno z ozdob­nych krze­seł i wcho­dzi na nie. Na­wet na ta­kim pod­wyż­sze­niu jej głowa le­dwo wy­staje po­nad tłum.

Uśmie­cham się zza ple­ców babci, ob­ser­wu­jąc, jak Da­isy pró­buje przy­cią­gnąć uwagę zgro­ma­dzo­nych i nie udaje jej się to, bo wszy­scy za­czy­nają śpie­wać Sto lat, okrop­nie fał­szu­jąc. Przy­łą­czam się bar­dzo gło­śno, żeby zro­bić jesz­cze więk­szy ha­łas. Ku­zynka prze­wraca oczami.

Nie do­ce­niam jed­nak tego, jak wiele jest w sta­nie zro­bić, by wszy­scy na nią pa­trzyli. Bie­rze je­den z pół­mi­sków su­shi ze stołu i wkłada go w ra­miona Leo, który wy­gląda, jakby za kilka mi­nut miał ze­mdleć lub wy­biec na ze­wnątrz i zwy­mio­to­wać na krzewy, które tak sta­ran­nie pie­lę­gnuje. Bab­cia to so­bie po­trafi wy­brać ulu­bieńca.

– Ehem. – Da­isy od­chrzą­kuje, sta­jąc na szczy­cie stołu i od­gar­nia­jąc swoje się­ga­jące brody fale. Ko­ły­sze się na boki, a wiele osób wy­ciąga ręce, na wy­pa­dek gdyby spa­dła, ale ona śmieje się i od­trąca ich dło­nie. Spo­glą­dam na wujka Ar­bora, który za­ci­ska palce na kie­liszku mer­lota. – Chcia­ła­bym coś po­wie­dzieć – kon­ty­nu­uje Da­isy, ob­cią­ga­jąc su­kienkę do po­łowy uda. Bły­ska olśnie­wa­ją­cym uśmie­chem, po czym sku­pia się na babci. – Oczy­wi­ście wszy­scy je­ste­śmy winni naj­szczer­sze po­dzię­ko­wa­nia na­szej wspa­nia­łej ma­triar­chini za zor­ga­ni­zo­wa­nie tak wy­staw­nego przy­ję­cia, ale by­łoby nie w po­rządku z mo­jej strony, gdy­bym nie zło­żyła ich oso­bi­ście.

Za­raz zwy­mio­tuję. Dla­czego ona, kiedy jest pi­jana, za­czyna mó­wić, jakby urwała się z in­nego wieku? To okropne. Od­py­cham im­puls, który każe mi znik­nąć w kuchni i opu­ścić resztę jej prze­mowy, bo chcę wie­dzieć, o co cho­dzi z tymi po­dzię­ko­wa­niami.

– Z ra­do­ścią ogła­szam, że spę­dzę pierw­szą po­łowę mo­jej ostat­niej klasy li­ceum za gra­nicą w Me­dio­la­nie, stu­diu­jąc modę.

Sala wy­bu­cha wi­wa­tami na cześć mo­jej ku­zynki, a mnie ści­ska w gar­dle. Oczy Da­isy prze­ska­kują na chwilę na mnie i bły­skają zwy­cię­sko, po czym z po­wro­tem sku­piają się na babci.

– Dzię­kuję ci, bab­ciu, za umoż­li­wie­nie mi sko­rzy­sta­nia z tej nie­sa­mo­wi­tej oka­zji. W końcu już ze­szłej je­sieni wszyst­kie miej­sca były ob­sa­dzone, więc to na­prawdę ma­giczny do­tyk babci za­pew­nił mi przy­ję­cie.

Ma­giczny dotyk? Nic z tych rze­czy. To pie­nią­dze babci. Pie­niądze, któ­rych de­spe­racko po­trze­bo­wa­łam w ze­szłym roku. Pie­nią­dze, o które bła­ga­łam tatę, nie wie­dząc, że ich nie ma. Wy­jazd do Me­dio­lanu przy­spie­szyłby moją apli­ka­cję na FIT. To i na­zwi­sko Ro­se­wood by­łyby moją prze­pustką do przy­ję­cia.

Ale kiedy tata od­mó­wił bez po­da­nia wy­ja­śnie­nia, zwró­ci­łam się do babci. To był je­dyny raz, kiedy po­pro­si­łam ją o co­kol­wiek. A ona mi od­mó­wiła.

Po­tem tata zmarł i wszystko prze­stało się li­czyć. Ale do­wie­dzieć się te­raz, że bab­cia zro­biła to wszystko dla Daisy? Moja ku­zynka ni­gdy nie wy­ka­zała za­in­te­re­so­wa­nia ro­dzin­nym biz­ne­sem. To ja po­win­nam mieć za­pew­nioną przy­szłość w Ro­se­wood Inc.

W końcu spo­glą­dam na bab­cię, która już na mnie pa­trzy. Na sali roz­le­gają się roz­mowy, im­preza wo­kół nas roz­kręca się na nowo, ale ja mam wra­że­nie, że czas się za­trzy­mał. „Jak mo­głaś?!”, mam ochotę wrza­snąć. Ale wy­du­szam z sie­bie je­dy­nie:

– Dla­czego?

– Lily, ja... – Wy­ciąga rękę, lecz wy­ry­wam się z jej uści­sku. Tyle że nie za­uwa­żam kel­nera wy­ła­nia­ją­cego się z kuchni z wy­so­kim, pię­cio­po­zio­mo­wym tor­tem na wózku.

Gdy pró­buję zmie­nić kie­ru­nek, jest już za późno. Tracę rów­no­wagę, po­ty­kam się i wpa­dam na wó­zek. Prze­wra­cam się, a tort spada ra­zem ze mną i lą­du­jemy na ozdob­nym per­skim dy­wa­nie. Ró­żowy lu­kier roz­ma­zuje się na mo­jej twa­rzy, po­kry­wa­jąc rzęsy ni­czym tusz, a ka­wałki cia­sta pla­mią su­kienkę.

Na­tych­miast wy­cią­gają się po mnie liczne ręce i sta­wiają mnie na nogi, jakby to mo­gło od­wró­cić ab­so­lutne upo­ko­rze­nie, któ­rego wła­śnie do­zna­łam. W po­miesz­cze­niu pa­nuje mar­twa ci­sza, a ja bez ocie­ra­nia lu­kru z oczu wiem, że każde spoj­rze­nie jest skie­ro­wane na mnie.

Ktoś po­daje mi ser­wetkę i wy­cie­ram nią twarz. Tort leży znisz­czony na ziemi, nie da się ura­to­wać do­słow­nie ani jed­nego ka­wałka. Spo­glą­dam w górę i w pierw­szej ko­lej­no­ści wi­dzę, że Liz Zhao już się nie śmieje, a jej córka, Qu­inn, dziew­czyna z mo­jej klasy, na któ­rej twa­rzy zwy­kle ma­luje się wredny wy­raz, wpa­truje się we mnie z roz­dzia­wioną szczęką. An­tony Di­Vin­cenzi, oj­ciec Leo i wła­ści­ciel upa­da­ją­cego lo­do­wi­ska Ice Plex znaj­du­ją­cego się po dru­giej stro­nie mia­sta, wy­gląda, jakby tłu­mił śmiech. Roz­glą­dam się szybko i wi­dzę, że to dość po­wszechna re­ak­cja.

Łzy ci­sną mi się do oczu. Od­wra­cam się do babci.

– Tak mi...

– Chyba naj­le­piej bę­dzie, je­śli pój­dziesz się umyć, do­brze? – mówi szybko, ge­stem po­ka­zu­jąc DJ-owi, by włą­czył mu­zykę.

Z gło­śni­ków płyną po­cząt­kowe nuty I Don’t Want to Miss a Thing Ae­ro­smith. Mam ochotę ich udu­sić za wy­bór pio­senki.

Na usta ci­sną mi się prze­pro­siny, ale bab­cia chwyta mnie za ło­kieć – rów­nież lepki od lu­kru – i pro­wa­dzi do holu. Od­zywa się tym sa­mym ostroż­nym to­nem, któ­rego używa pod­czas roz­mów biz­ne­so­wych z za­rzą­dem Ro­se­wood Inc. Na­tych­miast do­my­ślam się, że pró­buje ogra­ni­czyć straty.

– Im­preza pra­wie się skoń­czyła. Może prze­no­cu­jesz dziś u wujka? My­ślę, że noc z dala od po­sia­dło­ści do­brze ci zrobi.

Spo­glą­dam na nią.

– Ale to jest mój dom.

– Co to miało być? – Pod­cho­dzi do nas Da­isy. Jej brą­zowe oczy błysz­czą wście­kło­ścią, gdy przede mną staje. – Nie mo­głaś mi po­zwo­lić na dzie­sięć se­kund uwagi? Za­wsze mu­sisz być w cen­trum wy­da­rzeń, co?

– Wy­star­czy – war­czy wu­jek Ar­bor, chwy­ta­jąc ją za ra­mię, za­nim Da­isy zdąży rzu­cić się na mnie z pię­ściami; by­łaby do tego zdolna, zwłasz­cza w sta­nie upo­je­nia al­ko­ho­lo­wego. Wu­jek zwraca się do babci: – Mamo, czy...

– Da­isy, ty też idziesz – prze­rywa mu bab­cia.

Dziew­czyna sa­pie.

– Co? Dla­czego mam wy­cho­dzić przez nią?

– Dla­tego, że się błaź­nisz – sy­czę, kie­ru­jąc wzrok na wej­ście do sali, gdzie go­ście zbie­rają się, by obej­rzeć nasz wy­stęp.

– To nie ja wy­glą­dam jak Pil­ls­bury Do­ugh­boy po przedaw­ko­wa­niu cu­kru – szy­dzi.

Moje po­liczki płoną, na ję­zyku już mam ri­po­stę.

– Ty...

– Wy­star­czy – ucina bab­cia i wy­pro­wa­dza nas na ze­wnątrz, z dala od spoj­rzeń go­ści.

– Mogę je od­wieźć – ofe­ruje wu­jek Ar­bor, zer­ka­jąc nie­pew­nie na moją su­kienkę. Praw­do­po­dob­nie nie po­doba mu się wi­zja cia­sta wa­ni­lio­wego roz­sma­ro­wa­nego na tyl­nym sie­dze­niu jego czer­wo­nego mer­ce­desa.

– Frank się tym zaj­mie – mówi bab­cia, przy­ci­ska­jąc dłoń do piersi. Za­myka oczy i bie­rze głę­boki od­dech. Kiedy je otwiera, kulę się na wi­dok ma­lu­ją­cego się w nich roz­cza­ro­wa­nia.

– Frank? – pyta Da­isy, gdy praw­nik na­szej ro­dziny prze­cho­dzi przez drzwi i do­łą­cza do nas na ze­wnątrz, we­zwany przez bab­cię. – A gdzie Ste­wie?

Nikt nie od­po­wiada na py­ta­nie o miej­sce po­bytu na­szego kie­rowcy. Frank trzyma już w ręku klu­czyki i otwiera czar­nego SUV-a za­par­ko­wa­nego na gi­gan­tycz­nym pod­jeź­dzie za­sta­wio­nym sa­mo­cho­dami. Od­wra­cam się, by bła­gać bab­cię albo przy­naj­mniej prze­pro­sić, ale ona już wcho­dzi do środka, a wu­jek Ar­bor dep­cze jej po pię­tach. Drzwi za­trza­skują się za nimi.

– Le­piej już chodźmy – od­zywa się Frank swoim star­czym, gro­bo­wym gło­sem.

Praw­nik babci jest dla mnie bar­dziej jak wu­jek, bo gdy do­ra­sta­łam, za­wsze był w po­bliżu, więc wśli­zguję się do SUV-a, zo­sta­wia­jąc po so­bie lu­krowy ślad. Łzy, które le­dwo po­wstrzy­my­wa­łam, spły­wają po mo­ich po­licz­kach, a upo­ko­rze­nie ude­rza we mnie ni­czym po­ciąg. Szok mija, płonę ze wstydu.

– Co za po­rażka – pie­kli się Da­isy, za­trza­sku­jąc za sobą drzwi.

– Od kiedy za­leży ci na Me­dio­la­nie? – wy­du­szam, nim zdąży się na mnie wy­żyć. – To było moje ma­rze­nie. Spę­dzi­łam go­dziny na wy­bie­ra­niu, cię­ciu i szy­ciu tka­nin. Na szki­co­wa­niu pro­jek­tów. Stu­diuję „Fa­shion Week” jak pod­ręcz­nik. Od­daję się tej pracy z za­an­ga­żo­wa­niem.

Jej spoj­rze­nie tward­nieje, a iskierki współ­czu­cia ga­sną. Otwiera usta, ale ude­rze­nie w okno spra­wia, że pod­ska­ku­jemy. Qu­inn spo­gląda na nas z dru­giej strony.

– Obie­ca­łaś, że po­roz­ma­wiamy! – krzy­czy przez szybę do Da­isy, z iry­ta­cją w ciem­nych oczach. Jej krót­kie czarne włosy są za­cze­sane do tyłu i upięte w zwy­kły kok, aby od­sło­nić wy­go­lony tył. Sły­sza­łam plotkę, że wśród ko­smy­ków ukrywa nóż.

– Je­stem tro­chę za­jęta! – od­krzy­kuje Da­isy.

Qu­inn ze zło­ścią ude­rza po­now­nie w szybę i od­suwa się, gdy Frank od­jeż­dża. Pa­trzymy przez tylną szybę, jak wy­sta­wia dwa środ­kowe palce, do­póki nie znika za za­krę­tem.

– O co jej, do cho­lery, cho­dziło? – py­tam Da­isy, chwi­lowo za­po­mi­na­jąc o swoim za­ła­ma­niu.

– Pil­nuj swo­ich spraw – war­czy, za­kła­da­jąc ręce na piersi, i wy­gląda przez okno.

Frank spo­gląda na mnie w lu­sterku; na jego cie­płej, brą­zo­wej skó­rze wy­raź­nie ry­sują się zmarszczki. Wy­gląda na bar­dzo zmę­czo­nego. Prze­jeż­dżamy przez otwartą bramę po­sia­dło­ści, czarne kute że­lazo skręca się w stronę nieba. Wła­ści­wie ni­gdy nie jest za­mknięta, a na­wet gdy jest, wiem, że w ży­wo­pło­cie na za­chod­nim skraju po­se­sji jest miej­sce, gdzie ga­łę­zie są wy­star­cza­jąco rzad­kie, aby się mię­dzy nimi prze­śli­zgnąć.

– Frank...

– Panno Ro­se­wood, oba­wiam się, że nie będę po­tra­fił od­po­wie­dzieć na twoje py­ta­nia – wzdy­cha. Jego wy­raz twa­rzy jest tak samo sto­icki jak za­wsze, ale brą­zowe oczy ła­god­nieją. – To ważny, stre­su­jący wie­czór dla two­jej babci. I dla cie­bie rów­nież. Za­kła­dam, że zda­wała so­bie sprawę, że to może cię przy­tło­czyć.

– Ra­dzę so­bie – war­czę.

– Wi­dać – mru­czy Da­isy.

– Bądź ła­skawa dla babci – cią­gnie Frank, gdy Ro­se­town roz­mywa się w ko­lo­rach za­cho­dzą­cego słońca. – W końcu ni­gdy wcze­śniej cię nie za­wio­dła, prawda?

Nie po­wi­nien o to py­tać. Zmu­szam się do uśmie­chu, aby po­wstrzy­mać ko­lejną falę łez, wal­cząc z bó­lem wy­pa­la­ją­cym dziurę w moim i tak już zła­ma­nym sercu.

– Ni­gdy – kła­mię.

3

NIE­DZIELA, 16 CZERWCA, 10.03

– Pod­su­mo­wu­jąc, Lily Ro­se­wood, być może ostat­nia osoba, po któ­rej można by się tego spo­dzie­wać, w nie­praw­do­po­dobny i nie­for­tunny spo­sób zruj­no­wała do­sko­nały wie­czór.

Blond brwi Mi­lesa uno­szą się, gdy od­kłada na ladę dzi­siej­szy eg­zem­plarz „Kro­niki Ro­se­town”. Oboje mamy na so­bie ta­kie same brudne białe far­tu­chy z wy­ha­fto­wa­nym z przodu czer­wo­nym na­pi­sem „De­li­ka­tesy Di­Vin­cenzi”. Na moim wi­dać rów­nież za­schnięte łzy, po­nie­waż otwie­ra­jąc rano de­li­ka­tesy, zo­ba­czy­łam ga­zetę na po­de­ście pod drzwiami – na okładce wid­niał mój wi­ze­ru­nek z ka­wał­kami cia­sta we wło­sach i prze­ra­że­niem na twa­rzy.

– Rany, nie mieli li­to­ści, co?

– To była ka­ta­strofa – ję­czę.

Przez kilka bło­gich se­kund, kiedy obu­dzi­łam się rano, o ni­czym nie pa­mię­ta­łam. Ale po­tem do­tarło do mnie, gdzie się obu­dzi­łam: w jed­nej z wol­nych sy­pialni w domu mo­jego wujka. Po­tem wy­star­czyło otwo­rzyć In­sta­grama, Snap­chata i Tik­Toka, by zo­ba­czyć sie­bie wszę­dzie. Je­den fil­mik stał się na­wet wi­ra­lem. Mu­sia­łam wy­łą­czyć te­le­fon, by uciec od po­wia­do­mień. Po­mimo chęci scho­wa­nia się pod koł­drą na cały dzień mu­sia­łam obu­dzić wujka Ar­bora, aby pod­wiózł mnie do pracy, gdzie jak do­tąd każdy klient albo po­sy­łał mi pe­łen li­to­ści uśmiech, albo wy­trzesz­czał na mnie oczy. Je­śli ko­lejna osoba za­cznie się na mnie ga­pić pod­czas kro­je­nia pro­vo­lone, osza­leję.

– To mi­nie – za­pew­nia Mi­les w cha­rak­te­ry­styczny dla sie­bie, pro­sty spo­sób. Rzadko mu coś prze­szka­dza, na­wet fakt, że wła­śnie skoń­czył szkołę i musi zro­bić so­bie rok prze­rwy przed stu­diami, aby pra­co­wać i oszczę­dzać. – Wiesz, ja­kie jest to mia­sto. Lu­dzie po pro­stu chcą mieć o czym roz­ma­wiać.

– Mam na­dzieję, że dla cie­bie ten wie­czór skoń­czył się le­piej. Jak po­szło z tym ta­jem­ni­czym fa­ce­tem?

Sięga nade mną po świeżo upie­czony chleb, spo­glą­da­jąc na mnie nie­śmiało.

– Ta­jem­ni­czy fa­cet ma imię i na­zwi­sko: Ca­leb John­son.

Kroi bo­che­nek chleba na za­kwa­sie. Już wiem, że przy­go­to­wuje so­bie swoją ulu­bioną ka­napkę z in­dy­kiem i se­rem szwaj­car­skim, któ­rej zjem po­łowę, mimo że jest do­piero dzie­siąta. Tak jak się spo­dzie­wa­łam, ze względu na im­prezę pra­wie nie ma ru­chu.

– Jest słodki. In­te­li­gentny jak dia­bli – cią­gnie. – Urwa­li­śmy się przed tor­tem i roz­ma­wia­li­śmy do­słow­nie całą noc. Wiem, że w po­sia­dło­ści wy­da­wał się zde­ner­wo­wany, ale kiedy wy­szli­śmy, bar­dziej się otwo­rzył. Po­jeź­dzi­li­śmy tro­chę po mie­ście, za­nim od­wio­złem go do domu. Mieszka w Cre­ek­son.

– Cre­ek­son? – py­tam, my­śląc o mie­ście po dru­giej stro­nie to­rów ko­le­jo­wych, które od­dzie­lają je od Ro­se­town. – Lu­dzie stam­tąd nas nie­na­wi­dzą i uwa­żają za sno­bów. Co on ro­bił na im­pre­zie w Ro­se­town?

Przy­ja­ciel wzru­sza ra­mio­nami.

– Do­stał za­pro­sze­nie.

– To chyba bab­cia mu­siała mu je wy­słać. Spo­tka­cie się jesz­cze raz?

– Dzi­siaj. Umó­wi­li­śmy się w ki­nie w Cre­ek­son.

Po­daję mu kilka pla­ster­ków szwaj­car­skiego sera.

– Ro­man­tycz­nie. Cie­szę się, że spę­dzi­łeś miły wie­czór z Ca­le­bem z Cre­ek­son.

Uśmie­cha się sze­roko, po­ka­zu­jąc krzywe zęby.

– A ty? Spo­tka­łaś ko­goś mi­łego ze­szłej nocy przed ka­ta­strofą z tor­tem?

– Tak jakby. By­łam za­jęta. – Wy­cie­ra­niem lu­kru z oczu.

Pa­trzy na mnie z lekką iry­ta­cją.

– Zbyt za­jęta, żeby co? Flir­to­wać? Roz­ma­wiać z przy­ja­ciółmi?

– Jedno i dru­gie.

Po­pra­wiam can­noli w pu­dełku, żeby nie wi­dział mo­jej twa­rzy. Przy­ja­ciele to dla mnie draż­liwy te­mat. W dru­giej kla­sie ry­wa­li­zo­wa­łam z Da­isy o miano „tej dziew­czyny”. Pod­czas gdy ona była oto­czona spor­tow­cami, ja mia­łam swoją grupkę, szkolną elitę. W każ­dym ra­zie wy­da­wało mi się, że to moi przy­ja­ciele.

A po­tem zmarł tata i mu­sia­łam opu­ścić swój wielki dom. Moi „przy­ja­ciele” nie przy­szli na po­grzeb. Wielu z ich ro­dzi­ców do­ko­nało in­we­sty­cji, w któ­rych do­ra­dzał im tata, i stra­ciło pie­nią­dze. Zo­sta­łam wy­rzu­cona z na­szego czatu gru­po­wego. Za­czął się rok szkolny, a moje miej­sce w sto­łówce przy sto­liku znaj­du­ją­cym się naj­bli­żej fon­tanny zo­stało za­jęte. Bab­cia na­le­gała, żeby za­pro­sić ich na wczo­raj­szą im­prezę, ale na szczę­ście przy­szli tylko ich ro­dzice.

Nie boli mnie to tak bar­dzo, od­kąd ze­szłej je­sieni za­czę­łam tę pracę i po­zna­łam Mi­lesa. Za­pro­po­no­wał mi, że­bym ja­dła z nim w sali od pla­styki, i stało się to na­szą stałą prak­tyką. Pra­co­wał nad rocz­ni­kiem i ry­so­wał, po­nie­waż sta­rał się stwo­rzyć port­fo­lio, aby do­stać się do szkoły ani­ma­cji, a ja wy­ko­rzy­sty­wa­łam ten czas na szki­co­wa­nie no­wych pro­jek­tów su­kie­nek i pracę nad prze­rób­kami zna­le­zisk z wy­prze­daży, które zno­si­łam do szkoły. Cza­sami Mi­les za­wo­ził mnie na­wet do naj­bliż­szego lum­peksu w Cre­ek­son. I ani razu nie za­py­tał, dla­czego w ogóle ro­bię tam za­kupy.

– Po pro­stu... – Na­gle tak się sku­pia na ka­napce z in­dy­kiem, że można by po­my­śleć, że to efek­towne dzieło sztuki w mu­zeum. Wiem, co chce po­wie­dzieć, bo już o tym roz­ma­wia­li­śmy. – Bio­rąc pod uwagę, że skoń­czy­łem szkołę, po­win­naś się bar­dziej otwo­rzyć.

Że­byś nie spę­dziła ostat­niej klasy sama.

Tego nie do­daje, ale wy­brzmiewa to w ci­szy. To nie tak, że chcę być sama, bo nie chcę, i boli mnie, że wszy­scy inni mają przy­ja­ciół, któ­rzy za­trzy­mują się przy ich szaf­kach, by śmiać się z me­mów, lub pła­czą z nimi w ła­zience z po­wodu dra­matu w związku. Ale on nie ro­zu­mie, że wolę być sama, niż czuć się sa­motna z przy­ja­ciółmi, któ­rych ob­cho­dzą tylko moje na­zwi­sko i pie­nię­dze na kon­cie ban­ko­wym. A ono obec­nie świeci pust­kami.

Dzwo­nek nad drzwiami roz­brzmiewa, ra­tu­jąc mnie przed ko­niecz­no­ścią kon­ty­nu­owa­nia roz­mowy. Mi­les wzdy­cha, wśli­zgu­jąc się na za­ple­cze, a ja pod­cho­dzę do lady, by przy­wi­tać ko­lej­nego klienta. Po du­żym ka­pe­lu­szu prze­ciw­sło­necz­nym za­sła­nia­ją­cym po­łowę twa­rzy od razu po­znaję, z kim mam do czy­nie­nia, i za­czy­nam wy­cią­gać skład­niki.

– Dzień do­bry, pani Ca­polli – wi­tam moją na­uczy­cielkę z trze­ciej klasy. Jest stałą klientką. – Jak za­wsze pa­strami na żyt­niej bułce?

– Tak, ko­cha­nie – od­po­wiada, wpa­tru­jąc się w swój te­le­fon. – Pa­mię­taj o...

Mija kilka se­kund, w cza­sie któ­rych kładę na ka­napkę pa­strami i sma­ruję je musz­tardą. Kiedy ko­bieta się nie od­zywa, uno­szę wzrok.

– O czym mam pa­mię­tać?

Wpa­truje się w ekran z roz­dzia­wio­nymi ustami.

– Pani Ca­polli? – Pod­nosi głowę, brą­zowe oczy się roz­sze­rzają. – Wszystko w po­rządku?

Po­ru­sza war­gami, ale nie wy­do­bywa się spo­mię­dzy nich ża­den dźwięk. Wtedy zdaję so­bie sprawę, że ogól­nie pa­nuje ci­sza.

Roz­mowy kilku klien­tów po­pi­ja­ją­cych po­ranną kawę przy nie­do­pa­so­wa­nych sto­li­kach w rogu uci­chły, a ich zszo­ko­wane spoj­rze­nia skie­ro­wały się na mnie. Dreszcz prze­biega wzdłuż mo­jego krę­go­słupa i bez­rad­nie spo­glą­dam za sie­bie w po­szu­ki­wa­niu Mi­lesa, ale on wciąż jest na za­ple­czu.

– Wszystko w po­rządku? – py­tam po­now­nie pa­nią Ca­polli, po­nie­waż tylko się na mnie gapi i robi się to dziwne. – Pani Ca­polli?

– Och, Lily...

Dzwo­nek dzwoni po­now­nie, prze­ry­wa­jąc jej.

– Panno Ro­se­wood! – wy­krzy­kuje pan Hay­worth, główny dzien­ni­karz „Kro­niki Ro­se­town” i praw­do­po­dob­nie au­tor zdję­cia, na któ­rym leżę ob­le­piona tor­tem. – Mógł­bym za­mie­nić z tobą słówko...?

– Zo­staw ją w spo­koju! – An­ge­line Mur­phy pod­rywa się z miej­sca, przy któ­rym po­pi­jała swoje latte. Mi­les za­wsze robi je wy­jąt­kowo słod­kie.

Pani Ca­polli wciąż stoi przede mną, ale An­ge­line od­suwa ją z drogi. Chwyta moją dłoń obiema rę­kami, za­wsze zbyt wy­lewna i eks­cen­tryczna, i przy­ciąga mnie do sie­bie tak, że dzielą nas cen­ty­me­try. Dzwo­nek brzę­czy po­now­nie, ale An­ge­line trzyma mnie mocno, więc nie mogę się na­wet od­wró­cić, by spoj­rzeć, kto wszedł.

– Nie mu­sisz nic mó­wić, Lily. Wła­ści­wie to po­win­naś wra­cać do wujka. Mogę cię do niego za­wieźć, je­śli chcesz.

– Ja mogę ją za­wieźć – od­zywa się ktoś z tyłu. Z nie­do­wie­rza­niem pa­trzę, jak Liz Zhao, wła­ści­cielka Blusz­czu, staje obok An­ge­line. Nie są­dzi­łam, że kie­dy­kol­wiek zo­ba­czę ją w tym miej­scu, gdzie woń sosu do ka­na­pek jest sil­niej­sza niż za­pach wody ko­loń­skiej w Aber­crom­bie & Fitch.

Ale jej oczy błysz­czą, a ma­ki­jaż jest roz­ma­zany, co su­ge­ruje, że praw­do­po­dob­nie nie zmyła go po po­wro­cie do domu ze­szłej nocy. An­ge­line otwiera usta, by za­pro­te­sto­wać, ale Liz ją uci­sza.

– Ja ją za­wiozę. W końcu to przy­ja­ciółka mo­jej córki.

Par­skam śmie­chem. Je­śli fakt, że Qu­inn po­zdro­wiła nas ostat­nio środ­ko­wym pal­cem, o czymś świad­czy, to nie są­dzę, by da­rzyła mnie więk­szym sza­cun­kiem, niż da­rzy Da­isy.

– Słu­cham?

Inni klienci tło­czą się przy la­dzie. Pan Hay­worth trzyma swo­jego iPhone’a, jakby na­grywał.

– Lily – po­wta­rza. – Ro­zu­miem, że to bar­dzo trudny czas, ale pro­szę, po­wiedz mi kilka słów o swo­jej babci. Czy mó­wiła coś do cie­bie, za­nim wy­szłaś ze­szłej nocy?

Nie­sa­mo­wi­cie mnie to wku­rza. Jakby wczo­raj­sze upo­ko­rze­nie nie wy­star­czyło, on szuka ko­lej­nych plo­tek?

– Nie. – Pil­nuję swo­jego tonu, aby nie był tak ozię­bły, jak bym tego chciała.

Pani Ca­polli ma za­mknięte oczy i po­woli kręci głową. Mój żo­łą­dek się za­ci­ska.

Ge­stem wska­zuję na za­ple­cze.

– Um, mu­szę spraw­dzić...

Po­mimo spoj­rzeń rzu­ca­nych mu przez in­nych klien­tów dzien­ni­karz cią­gnie:

– Nic ci nie po­wie­działa? Żad­nych ostat­nich słów? Nie mó­wiła nic o swo­jej spu­ściź­nie ani o tym, że chciała, abyś kon­ty­nu­owała jej dzieło?

Mru­gam.

– Chciała?

– Hej! – krzy­czy Mi­les, który wy­ra­sta na­gle obok mnie. – Po­je­dyn­czo!

Ale jego głos wy­daje się od­le­gły. Pani Ca­polli po­daje mi swój te­le­fon ze zdła­wio­nymi prze­pro­si­nami. Od­bie­ram go i wi­dzę lo­kalną stronę z in­for­ma­cjami otwartą na naj­śwież­szym ar­ty­kule. Pod­czas gdy Mi­les kłóci się z pa­nem Hay­wor­them, prze­bie­gam wzro­kiem post, a słowa pa­dają na mnie jak gra­naty. For­tuna. Ro­dzina. Iris. Ro­se­wood.

Mar­twa.

Upusz­czam te­le­fon i le­dwo do mnie do­ciera, że ekran roz­bija się na pod­ło­dze wy­ło­żo­nej ka­fel­kami. Po­chy­lam się nad ladą, pa­trząc pani Ca­polli w oczy.

– Co się dzieje? – wy­rywa mi się. Po­je­dyn­cza po­strzę­piona nić trzy­ma­jąca moje serce w ku­pie grozi pęk­nię­ciem. – Co się dzieje?

W spoj­rze­niu pani Ca­polli ma­luje się zgroza.

– Tak mi przy­kro – łka. – Twoja bab­cia zo­stała dziś rano zna­le­ziona mar­twa w po­sia­dło­ści.

Mówi coś jesz­cze, ale w uszach mi dzwoni. A może to drzwi? Idzie wię­cej osób? Nie je­stem w sta­nie od­wró­cić głowy, żeby spraw­dzić. Ktoś mnie szar­pie. Moje stopy się pod­po­rząd­ko­wują, choć mózg le­dwo na­dąża. Co to zna­czy, że nie żyje? Bab­cia nie może być mar­twa. Wczo­raj nic jej nie było. Nie może być mar­twa. Po pro­stu nie może.

Drzwi do kuchni się za mną za­my­kają. Pod­no­szę wzrok i wi­dzę, że palce, które mnie cią­gną, wcale nie na­leżą do Mi­lesa, ale do le­ci­wej dłoni o oliw­ko­wej skó­rze.

– Nonna? – szep­czę.

Wła­ści­cielka de­li­ka­te­sów, Ma­ria Di­Vin­cenzi, która upiera się, aby cały świat na­zy­wał ją Nonną, wpa­truje się we mnie z wy­ra­zem twa­rzy, który ła­mie mi serce. Do­strze­gam w nim li­tość, złość i strach. Po­twier­dza on, że co­kol­wiek się tam dzieje, że wszyst­kie nie­do­rzeczne rze­czy, które wy­ga­dują ci lu­dzie, to nie żart.

– To nie może być prawda – sa­pię, po­ty­ka­jąc się o pie­kar­nik. Pły­nące z niego cie­pło pa­rzy mnie, ale le­dwo je czuję. – Po­wiedz mi, że to nie­prawda. To nie może być prawda.

Nonna de­li­kat­nie od­ciąga mnie od pie­kar­nika i pro­wa­dzi w stronę tyl­nych drzwi.

– Przed chwilą o tym usły­sza­łam – mówi i z po­wodu emo­cji w gło­sie jej wło­ski ak­cent jest wy­raź­niej­szy niż zwy­kle. – Dzwo­nił twój wu­jek. Po­wie­dział, że nie może się z tobą skon­tak­to­wać. Już je­dzie.

Mój te­le­fon. Wy­cią­gam go z kie­szeni far­tu­cha, ale nie mogę się zmu­sić, by go włą­czyć.

– Wy­łą­czy­łam go – od­zy­wam się ci­cho. – Ni­gdy tego nie ro­bię.

Sły­szę, jak Mi­les pró­buje prze­ga­dać wszyst­kich w de­li­ka­te­sach, co jest słabą próbą za­pa­no­wa­nia nad tłu­mem. Nonna otwiera tylne drzwi i ude­rza w nas cie­płe, let­nie po­wie­trze. Wy­cho­dzę na ze­wnątrz, trzę­sąc się po­mimo pa­lą­cego słońca. Czy bab­cia się ze mną kon­tak­to­wała? Po­trze­bo­wała po­mocy, a ja nie ode­bra­łam, bo nie mo­głam znieść kilku głu­pich po­stów na swój te­mat w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych?

– Nie ro­zu­miem. – Głos mi drży. – Z bab­cią jest wszystko w po­rządku. Nic jej nie do­lega.

Nonna chwyta mnie za ręce i pa­trzy mi w oczy. Jej są szare jak ka­mień i prze­ni­kliwe po­mimo wieku. Wy­gląda, jakby chciała coś po­wie­dzieć, ale z tru­dem prze­łyka ślinę. Ni­gdy nie wi­dzia­łam, by bra­ko­wało jej słów, za­wsze żar­to­bli­wie krzy­czy po wło­sku z po­wodu na­szych kiep­skich tech­nik kro­je­nia sa­lami lub z no­stal­gią opo­wiada o swoim dzie­ciń­stwie spę­dzo­nym na Sy­cy­lii i tę­sk­no­cie za do­mem.

Nie ma nic żar­to­bli­wego ani no­stal­gicz­nego w tej chwili, w tym dziw­nym mo­men­cie, który z pew­no­ścią na za­wsze od­ci­śnie się w mo­jej pa­mięci.

Opony pisz­czą na as­fal­cie, gdy czer­wony mer­ce­des wjeż­dża na par­king. Nonna ści­ska moje dło­nie po raz ostatni, po czym kiwa w stronę sa­mo­chodu wujka Ar­bora. Otwie­ram drzwi i rzu­cam się na sie­dze­nie pa­sa­żera. Le­dwo je za­my­kam, a wu­jek już ru­sza. Za­pada okropna ci­sza.

Od­wra­cam się do niego, sta­ra­jąc się prze­mó­wić przez ści­śnięte gar­dło. Moje słowa są zdu­szone.

– Ci lu­dzie po­wie­dzieli...

– Wiem – prze­rywa mi wu­jek Ar­bor. Za­ci­ska dło­nie na kie­row­nicy, a mię­sień w jego szczęce uwy­dat­nia się od tego, jak mocno za­gryza zęby.

Kiedy od­wraca się, by na mnie spoj­rzeć, roz­po­znaję jego wy­raz twa­rzy. Wi­dzia­łam go u sie­bie rok temu, gdy wró­ci­łam do domu i zna­la­złam tatę le­żą­cego na pod­ło­dze w ła­zience. Pa­trzy­łam w lu­stro, cze­ka­jąc, aż przy­jadą ra­tow­nicy me­dyczni, aż mama od­bie­rze, aż ktoś go ura­tuje, choć wie­dzia­łam, że jest już za późno.

Pa­trzy­łam tak długo, że za­pa­mię­ta­łam, jak wy­glą­dały moje oczy. Za­pa­mię­ta­łam na­czy­nia krwio­no­śne roz­cią­gnięte jak pa­ję­czyny. Ślady łez na po­licz­kach. Ru­bi­nowy po­łysk ust.

Te­raz mój wu­jek wy­gląda tak samo – ma wy­raz twa­rzy ko­goś, kto zna­lazł mar­twą osobę.

4

PO­NIE­DZIA­ŁEK, 24 CZERWCA, 19.28

Wszy­scy chcą zo­ba­czyć ciało.

Przez cały dzień miesz­kańcy mia­sta na­pły­wali przez drzwi po­sia­dło­ści, by uklęk­nąć przy trum­nie babci. Za­kry­wają ją kwiaty, oczy­wi­ście róże. Wu­jek Ar­bor je ze­rwał, ale ża­łuję, że to zro­bił. Bab­cia prze­wró­ci­łaby oczami.

Nie mogę uwie­rzyć...

Stop. Nie po­win­nam da­lej tego wy­pie­rać. Ostatni ty­dzień przy­po­mi­nał sen. Pła­ka­łam. Krzy­cza­łam. Le­ża­łam, wpa­tru­jąc się w su­fit. Opusz­cza­łam każdą zmianę i igno­ro­wa­łam ese­mesy od Mi­lesa, bo le­dwo po­tra­fi­łam wy­krze­sać z sie­bie ener­gię, by pod­nieść te­le­fon. Choć po­li­cja prze­szu­kała po­sia­dłość i nie zna­la­zła żad­nych śla­dów prze­stęp­stwa, Frank na­le­gał, że­bym zo­stała z wuj­kiem Ar­bo­rem przez ty­dzień, aby można było prze­pro­wa­dzić dal­sze do­cho­dze­nie. Do dziś nic nie zna­leźli.

Nie było mnie za­le­d­wie sie­dem dni, ale mam wra­że­nie, że mo­gło ich mi­nąć na­wet trzy­dzie­ści, bo wszystko wy­daje się obce. Re­zy­den­cja jest inna bez babci. Jak obcy dom, a nie ten, w któ­rym miesz­ka­łam przez pra­wie rok.