Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W XVI wieku położona w boliwijskich Andach kopalnia srebra Cerro Rico de Potosí finansowała w dużej mierze Imperium Hiszpańskie. Powstałe wokół niej miasto rozrosło się do rozmiarów większych niż ówczesny Londyn, a zamieszkujący je koloniści, wyzyskując miejscową ludność, pławili się w dobrobycie. Dziś Potosí to piekło na ziemi – jedno z najbiedniejszych miast w Ameryce Południowej, o powietrzu tak nasyconym metalami i kopalnianym pyłem, że jego mieszkańcy cierpią na liczne schorzenia, ślepną, powoli się duszą. Kopalnię w Potosí zachodnie korporacje eksploatują tak zachłannie, że góra, w której jest umiejscowiona, coraz bardziej się sypie. Na razie jednak w jej mroku umierają ludzie.
Ander Izagirre napisał wstrząsający reportaż, w którego centrum umieścił czternastoletnią dziewczynkę. Alicja ma młodszą siostrę, ich matka popadła w długi, często nie stać ich na to, by kupić choćby ziemniaki, więc nie zważając na przepisy, dziewczynka pracuje w kopalni, by przetrwać. Hiszpański reporter opisując historię konkretnych ludzi, pozbawionych jakichkolwiek praw pracowniczych, opuszczonych przez państwo, traktowanych jak nieopłacana zwierzęca siła, bo zarabiających ledwie tyle, by się wyżywić, odsłania do czego doprowadziła przeprowadzona przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy liberalizacja gospodarcza Południa. Podczas gdy zachodnie rządy bogacą się na spekulacji surowcami, posiadające te surowce biedne kraje popadają w jeszcze większą nędzę. Przyjmują więc zagraniczną pomoc wraz z jej warunkami, a więc wyrzekają się kontroli nad zachodnimi spółkami, nie ingerują w ich relacje z pracownikami, pozwalają na to, by dzieci harowały w zagrażających życiu warunkach.
„Potosí. Góra, która zjada ludzi” to historia niekończącego się wyzysku boliwijskiej ludności, najpierw przez konkwistadorów i kolonistów, a obecnie przez globalne korporacje, wspierane przez polityków i Kościół. Izagirre pokazuje, jak wyzysk ten rodzi anarchię i terror. Kradzieże, przemoc domowa, gwałty na kobietach i dzieciach są w Potosí na porządku dziennym. Górnicy umierają młodo, ale zanim to się stanie, w domu
egzekwują swoją władzę w sposób równie bezwzględny jak w pracy czynią to ich przełożeni. Najbardziej jak zwykle – cierpią dziewczynki i kobiety.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Tytuł oryginału hiszpańskiego: Potosí
Copyright © Ander Izagirre, 2017
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2021
Copyright © for the Polish translation by Jerzy Wołk-Łaniewski, 2021
Projekt okładki: Marta Konarzewska / Konarzewska.pl
Opieka redakcyjna: Ewa Wieleżyńska
Redakcja: Pracownia 12A
Korekty: Pracownia 12A
ISBN 978-83-960609-7-6
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
e-mail: redakcja@wydawnictwofiltry.pl
www.wydawnictwofiltry.pl
Skład: Pracownia 12A
Konwersja do eBooka: Jarosław Jabłoński / jjprojekt.pl
Sarze
– Kobiety nie powinny wchodzić na kopalnię – mówi Pedro Villca. – Proszę sobie wyobrazić, że taka kobieta wchodzi na kopalnię. Jeśli będzie miała okres, żyła surowca zniknie. Pachamama schowa żyłę z zazdrości.
Villca to stary górnik, co w Boliwii jest zjawiskiem nieprawdopodobnym. Jako pięćdziesięciodziewięciolatek nie ma w pracy rówieśników. Jak tłumaczy, jeszcze żyje, bo nigdy nie był chciwy. Nie zostawał w kopalni na długie zmiany. Nigdy nie dobował. Chce przez to powiedzieć, że nie spędzał pod ziemią po dwadzieścia cztery godziny z rzędu. Wyjeżdżał na powierzchnię, wracał na parę miesięcy do rodzinnej wsi, gdzie uprawiał ziemniaki i hodował lamy, pozwalał, by płuca pooddychały czystym powietrzem, by oczyściły się z pyłu, a potem wracał do kopalni, ale nigdy go tam nie było, kiedy kieszeń gazowa dusiła jego kolegów albo miażdżył ich zawał skalny. Czuje, że już wiele razy igrał ze śmiercią i nie powinien się więcej narażać. Dlatego rzuca pracę. Zapewnia, że za parę tygodni ją rzuci.
Villca ma niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu. Mimo to musi się schylać i chodzić zgięty, żeby nie uderzać kaskiem w podtrzymujące strop belki z eukaliptusa. Idzie skulony, z rękami przy ciele, bo w tym wąziutkim tunelu…
– Jak w gnieździe robaków!
…bo w tym tunelu wystarczy rozłożyć łokcie, żeby dotknąć jednocześnie ścian z lewej i z prawej strony, wystarczy trochę wyciągnąć szyję, żeby uderzyć kaskiem w strop. Jesteśmy wewnątrz góry. Dookoła naszych ciał jest kilka centymetrów powietrza, a dalej miliony ton zbitych skał. To prawie jakby człowieka zakopali: jest tylko ten otwór pozwalający wrócić na powierzchnię (o ile ktoś orientuje się w labiryncie korytarzy, które wiją się, przecinają, rozdwajają, skręcają, wspinają, opadają – w tunelach, w grotach, w szybach nie ma nic, żadnego światła, żadnego podmuchu, żadnego dźwięku, które wskazywałyby, czy wracamy do życia, czy też zagłębiamy się bardziej w górę). Ma się wrażenie, że wystarczyłoby kichnąć, a góra zaciśnie się jeszcze trochę i zgniecie ten korytarz, którym pełzniemy jak dwa insekty, macając ściany i posuwając się na czworakach.
Trudno oddychać. W takiej pozycji, w takim zgięciu, gdy ramiona przyciska się do piersi, płuca słabo się rozprężają. Każdy wdech to świadomy wysiłek: przez nozdrza wciągam nasycone wilgocią, rozgrzane do czterdziestu stopni powietrze, lepkie niczym waciki nasączone terpentyną. Na podniebieniu osadza mi się metaliczny posmak, jakbym ssał monety. To copajira, kwaśny pot kopalni, który spływa po ścianach, tworzy kałuże pomarańczowego błota i skrapla się w powietrzu.
Villca jest u siebie. Bawi się. Mówi mi, żebyśmy usiedli na moment i żebym zgasił latarkę na kasku. Następnie gasi swoją. Gdy tylko ją wyłącza, ciemność zalewa mnie niczym potop, niczym czarna fala, która ciągnie mnie korytarzem ku głębinom góry. Nie poruszyłem się, mimo to poczułem ruch. Na dwie sekundy mój mózg rozkołysała fala zawrotów głowy, straciłem równowagę, poczułem gwizdanie w uszach. Znoszę to bez słowa, bo ten drań Villca tylko się śmieje. Oddycham głęboko, a tętnica szyjna łomocze mi w gardle.
– Kurwa.
– Włącz to już – mówi.
Zapalam latarkę, szukam Villki, a jego cień, długi, rozciągnięty na belkach, pojawia się na suficie. Villca się uśmiecha.
– A te belki? – pytam. Są przegniłe, pod ciężarem góry wyginają się w literę V, niektóre już zaczęły pękać.
– Callapos. Od trzydziestu, kurwa, lat nikt ich nie wymienia. Nikogo już nie stać na inwestowanie w bezpieczeństwo, w brygadach jest nas mało i zarabiamy tylko tyle, żeby przeżyć. Wybieramy w jednym miejscu, modlimy się, żeby się nie zawaliło, a potem przenosimy się gdzie indziej.
Idzie dalej. W wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat porusza się zwinnie, schyla się, prostuje, pełza na czworaka, znowu się podnosi, ja zostaję w tyle i kiedy korytarz skręca, tracę go z oczu. Trwa to zaledwie dwadzieścia sekund, ale gdy na prostym odcinku go doganiam, oddycham z ulgą. Dotarliśmy do szerszego korytarza z szynami na ziemi, tu już możemy stanąć prosto.
– Ma pan kondycję, don Pedro.
Śmieje się.
– Póki co jestem w całkiem dobrej formie. Wszyscy koledzy, którzy jeszcze żyją, pochorowali się przez kopalnię. Wielu z nich nie wstaje z łóżka. Sąsiad bez butli z tlenem nie zrobi czterech kroków. Chodzi od łóżka do drzwi i od drzwi do łóżka. Ze mną, dzięki Bogu, jest dobrze.
Wskazuje na wąski, wypełniony skałami komin, który sam nazywa szparą.
– To jeszcze po Hiszpanach, z czasów, jak była kolonia. Robili młotkami z kamienia, czasem jeszcze jakiś znajdziemy. W tych stronach można spotkać takie szczeliny wypełnione odłamkami skał, które odrzucali, bo ich obchodziło tylko czyste srebro. Zrzucali kamienie z poziomów na górze i tak się właśnie te szpary zapełniały. Hiszpanom skały były po nic, ale dla nas mają spore znaczenie. Są naprawdę cenne. Kiedy rządziło tutaj COMIBOL [państwowe przedsiębiorstwo górnicze], zabraniali opróżniać szpary, żeby cała góra się nie zawaliła. Teraz każdy robi, co chce. Niektóre brygady wybierają z tych szpar. A inne wybierają kolumny skalne, które Hiszpanie zostawili w dużych salach. Ale tego nie trzeba ruszać ze względów bezpieczeństwa, żeby się strop nie zapadł. Tyle że w tych kolumnach jest mnóstwo minerałów, więc górnicy prują skałę, prują i prują, ile wytrzyma. Aż któregoś dnia nie wytrzymuje.
Villca ma miedziane policzki o gładkiej, napiętej skórze, ale wokół oczu widać głębokie bruzdy. Jak gdyby czterdzieści lat pracy pod ziemią wyrzeźbiło mu w twarzy maskę. Kiedy opowiada jakąś straszną historię, uśmiecha się nieśmiało, a oczy – małe, czerwone jak rozżarzone węgielki, bardzo żywe – giną między zmarszczkami.
Jego syn Federico zaczął pracować w kopalni w wieku trzynastu lat. Pewnego dnia, kiedy pomagał górnikowi, który wiercił w ścianie, podłoże zawaliło im się pod stopami. Porwani lawiną skał spadli tylko kilka metrów i zdołali wdrapać się z powrotem do korytarza. Górnik i mały Federico wybiegli na zewnątrz. Wciąż jeszcze biegli, kiedy górą wstrząsnął huk, a chmura pyłu z wielką siłą cisnęła ich twarzą do ziemi. Korytarz za nimi się zawalił. Federico był cały we krwi i w pyle. Nie chciał już nigdy więcej wejść do kopalni. Zgłosił się do pracy na budowie, gdzie zajął się transportowaniem cegieł i worków z cementem, ale już na świeżym powietrzu.
Podążam za Villcą szerokim korytarzem, wydaje mi się, że wreszcie biegnącym na zewnątrz, wydaje mi się, że prowadzącym do innego wyjścia niż to, którym weszliśmy dwie godziny temu, ale nie mogę mieć pewności. Przez „szeroki korytarz” rozumiem jakieś dwa i pół metra wysokości i coś około trzech metrów szerokości. W ciemności depczemy po dużych i głębokich kałużach, a nasze latarki chlapią po ścianach plamami żółtego światła.
– Stąd to już jak przechadzka dla panienek – stwierdza Villca.
I przystaje.
Słyszymy kapanie,
podziemne odgłosy,
szepty skał.
Villca obraca się niespiesznie, omiata mrok korytarza światłem czołówki i znienacka oświetla czyjąś sylwetkę – mężczyzny, który siedzi pod ścianą ze spojrzeniem szaleńca i obłąkanym uśmiechem. To diabeł. Gliniany posążek diabła o poskręcanych rogach i bardzo szerokich ustach, rozciągniętych od ucha do ucha, w których trzyma z tuzin wypalonych papierosów. Villca podchodzi uśmiechnięty, zapala kolejnego i delikatnie układa mu w paszczy.
– No i jesteśmy, Wujek.
Wujek to duch, który zarządza głębinami, druh górników, pan, który zapładnia Pachamamę, Matkę Ziemię, aby rodziła żyły minerałów. Gdy jest zadowolony, sprawia, że żyły się odsłaniają, kiedy zaś się zeźli, powoduje tąpnięcia. Na kolanach Wujka leżą paczki tytoniu, pojemniki z czystym spirytusem, a także plątanina serpentyn, konfetti i liści koki, którymi górnicy obrzucają go podczas challas – ceremonii dziękczynnych. Wujek uśmiecha się rozkraczony, prezentując swój główny atrybut: olbrzymi członek w stanie erekcji.
Villca odkręca półlitrową butelkę dziewięćdziesięciosześcioprocentowego spirytusu Guabirá Buen Gusto, który górnicy popijają w przerwach od pracy, albo czysty, albo też zmieszany z odrobiną wody i cukru. Przysuwa się do ust Wujka i wlewa mu strumień do gardła. Alkohol tryska z czubka penisa. Villca rechocze.
– Pewnego dnia przyjechała z wizytą wiceminister Álvarez z resortu górnictwa. Jej daliśmy wejść, ale powiedziałem: musi pani pocałować czubek członka; jeśli kobieta ma wejść do kopalni, najpierw musi pocałować Wujka w czubek członka. To się schyliła i go tam pocałowała.
Śmieje się i idzie dalej. Na skrzyżowaniu z innym korytarzem, który po skosie przecina się z naszym, słyszymy czyjeś głosy. Villca zagląda tam i woła:
– Dupki!
Po wyjściu mam ochotę całować światło, mam ochotę je pić, wysmarować sobie nim twarz.
Mój cień przesuwa się po zboczu. Wspina się na skały, rośnie i maleje, okrąża górę – kiedy przedwczoraj widziałem z daleka Cerro Rico de Potosí, wydawało mi się majestatyczną czerwoną piramidą. Kiedy dziś po nim stąpam, jest zwałowiskiem. Chrzęści mi pod stopami, wydaje się, że luźne skały lada chwila się potoczą, pociągną inne i kopalnia się rozpadnie, i cała góra runie osiemset metrów w dół lawiną, i pogrzebie budki strażnicze, potem wysoko położone osiedla górników, potem place, ulice, kolonialne domiszcza, barokowe pałace i pozostaną tylko dwie wieże katedry wystające ponad morzem kamieni.
Po pięciuset latach prowadzonych przez górników prac wydobywczych Cerro Rico to góra, która się rozpada. Codziennie wyrywają z niej 3000–4000 ton skał, aby pozyskać z nich srebro, ołów, cynk i cynę. Według wyliczeń geologa Osvalda Arcego wciąż zawiera 47 824 tony czystego srebra – więcej, niż dotychczas z niej wydobyto. Sęk w tym, że grube żyły się wyczerpały, zostały tylko drobne żyłki o bardzo niskiej zawartości metalu i trzeba by rozwalić, rozkruszyć i przesiać całą górę, aby wydobyć taką jego ilość.
Wydaje się, że są do tego zdolni: osiem, dziesięć, dwanaście tysięcy górników schodzi dzień w dzień pod ziemię i dalej drąży. Pracują dla trzydziestu dziewięciu różnych spółdzielni. Na zewnątrz wielkie przedsiębiorstwo Manquiri, należące do korporacji ze Stanów Zjednoczonych, zajmuje się przetwarzaniem hałd i obecnych w nich pallacos – chodzi o potężne zwałowiska skał i żwiru wydobytych przez górników w ciągu wieków i odrzuconych ze względu na bardzo niską zawartość minerałów. Dzięki współczesnej technologii firmie opłaca się przesiewać takie rumowiska i pozyskiwać z nich srebro oraz cynk.
Każda eksplozja dynamitu otwiera w górze nową dziurę. W ramach badań przeprowadzonych przez Ministerstwo Górnictwa zidentyfikowano sto trzydzieści osiem stref osypisk, niektóre świeże, inne sprzed wieków, a także wskazano wiele miejsc w labiryncie korytarzy, gdzie w każdej chwili mogło dojść do zawału. Istnieją przepastne kawerny, opuszczone już przez górników, które pod wpływem korozji wywołanej kwaśnymi wodami pękają. W 2011 roku po okresie intensywnych deszczów spiczasty czubek góry począł się rozpadać i w ciągu kilku dni utworzył się w nim krater o czterdziestometrowej średnicy i czterdziestometrowej głębokości. Góra ma 4800 metrów wysokości – władze zakazały prowadzenia eksploatacji górniczej powyżej 4400 metrów, to jest w strefie najbardziej osłabionej.
Cerro Rico to między innymi forma. Olbrzymia piramida, która wznosi się nad miastem Potosí, sylwetka, która widnieje w godle Boliwii, na pieczęciach, plakatach, pocztówkach i barokowych pejzażach, gigantyczny monument w formie trójkąta, ikona bogactw ziemskich i mocy niebieskich. Ale się sypie. W boliwijskich gazetach publicyści dzielą się obawami, że ten symbol narodowy straci głowę. Albo że się zawali – dalej metafory nasuwają się same.
Tymczasem dziesięć tysięcy górników, którym kwestia godła państwowego głów nie zaprząta, dzień w dzień wchodzi w głąb góry.
Mieszkańcy Potosí boją się dnia ostatecznego upadku, apokaliptycznej lawiny, która zakończy historię Cerro Rico. W jego wnętrzu leżą kości – czy może pył po kościach – dziesiątek tysięcy górników. Od pierwszego indiańskiego niewolnika z czasów hiszpańskiej kolonii po Luisa Characaya, wiertniczego, o którym piszą w gazecie, bo wczoraj uległ zmiażdżeniu w wyniku tąpnięcia w tunelu i zmarł wskutek urazu wewnątrzczaszkowego i uduszenia. Cerro Rico de Potosí nazywa się „górą, która zjada ludzi”.
Która zjada ludzi.
Alicia Quispe ma czternaście lat. Nosi obszarpany kombinezon z nankinu, rękawy zwisają jej dobrą piędź poniżej dłoni, na nogach ma za duże gumiaki, a na głowie kask górnika. Kask górniczki. Czarne włosy zebrała w koński ogon, oczy ma w kształcie migdałów, a ich spojrzenie ciągle ucieka, jak gdyby kogoś szukało.
Powiedziano mi, że zaraz wyjdzie. Jest siódma rano, to mój drugi raz na Cerro Rico i cieszę się, że nie muszę znowu wchodzić do środka. Czekanie przed kopalnią zupełnie mi nie przeszkadza.
Plac przede mną ma postać esplanady z szaroniebieskiego pyłu na wysokości 4400 metrów przy jednym z 569 wejść do kopalni, jakie zliczono w niedawnym raporcie na temat Cerro Rico. Stoją tu dwie należące do górników toyoty corolle, cztery puste i powywracane wózki do przewozu surowca – trzy z nich bardzo zardzewiałe i chyba porzucone – a także sterta szyn na wymianę, gdy te ułożone w środku skorodują od kwaśnej wody, gdy wykończy je ciężar załadowanych wagoników. Na placu widać też dwa baraki z suszonej cegły nakryte blachą cynkową. Jeden to magazyn na narzędzia górników, a drugi to dom, w który mieszka Alicia.
Czytam gazetę „El Potosí”. Wczoraj znów wypadek:
ŚMIERĆ DWÓCH GÓRNIKÓW PRZYSYPANYCH W KOPALNI
Dwaj górnicy w wieku 37 i 41 lat zginęli przygnieceni belką w kopalni Encinas w Cerro Rico de Potosí, o czym poinformował prokurator okręgowy Fidel Castro. Według wstępnego dochodzenia do tragicznego wypadku przy pracy doszło, kiedy obydwaj wydobywali rudę, jak czynili to każdego dnia. „Niestety w wyniku wypadku przy pracy obydwaj ponieśli śmierć: jeden miał wewnętrzne obrażenia klatki piersiowej, drugi zaś uraz wewnątrzczaszkowy. Z tego, co wiemy na razie, w kopalni doszło do tąpnięcia i ich przysypało” – oznajmił prokurator.
Zwłoki oficjalnie wydobyła ekipa dochodzeniowa Prokuratury Krajowej oraz funkcjonariusze Jednostki Specjalnej do Zwalczania Przestępczości (FELCC).
Bliscy górników odebrali ich ciała, by zapewnić im pochówek.
Tego rodzaju wiadomości będę znajdował co kilka dni: górnicy ginęli przygnieceni przez zawały albo wpadali do szybów. Czasem któregoś dosięgała eksplozja dynamitu albo wpadał między pręty maszyny do rozdrabniania skał. Co roku giną dziesiątkami – ale trzeba wyłapywać informacje o tym rozsiane tu i ówdzie, bo jasne i kompletne statystyki nie istnieją. Są też inne wiadomości, których nie znajdę ani w gazecie, ani w telewizyjnych serwisach informacyjnych, ani w programach dokumentalnych – wiadomości, które nie są nowinami. O krzemicy ledwie słowo. O przemocy nic.
Góra się trzęsie. Najpierw bardzo delikatnie, wpadając w ledwie wyczuwalną wibrację, potem słychać hurgot metalu i skał, który narasta i narasta, aż przeradza się w huk. Od wejścia do kopalni zbliża się wózek wyładowany kamieniami i na pełnej prędkości przejeżdża tuż koło mnie. Pcha go dwóch górników w kombinezonach, kaskach i buciorach, jeden wyższy, a drugi niższy. Wyciągniętymi rękami napierają na ładunek, głowy schowali w ramionach, stawiają krótkie i szybkie kroki. Pokonują jeszcze pięćdziesiąt metrów, do końca szyn i granicy nasypu. Czeka tam na nich trzeci górnik. Podchodzi do wózka, naciska wajchę, która zwalnia zrzutnię, i wysypuje kamienie z wagonika na platformę. Dwa czy trzy razy w tygodniu przyjeżdża ciężarówka i zabiera zgromadzone tam skały.
Dwaj dorośli górnicy, ten, który pchał wózek, i ten, który czekał na nasypie, ocierają niebieskie dłonie o skafander, wyciągają z wewnętrznej kieszeni papierosy i palą. Jest kwadrans po siódmej rano, ich zmiana dobiega końca.
Trzeci górnik, ten niższy, który popychał wózek, to górniczka – Alicia Quispe, lat czternaście, w za dużej odzieży roboczej. Jeden z dorosłych podaje jej butelkę wody, a ona bierze z niej długi łyk.
Nie zbliżam się, zostaję w odległości pięćdziesięciu metrów i spaceruję trochę po placu. Chcę wierzyć, że choć jest jeszcze wcześnie, wezmą mnie za turystę. Mam plecak i niewielki aparat fotograficzny, którym robię zdjęcia góry i wejścia do kopalni, a kiedy odwracam się w ich stronę, pozdrawiam ich lekkim skinieniem głowy. Alicia dostrzega mnie, rozpoznaje i nie robi nic. Powoli ruszam z placu w kierunku jej domu.
Alicia Quispe w rzeczywistości się tak nie nazywa. Woli ukryć swoje personalia, aby nie stracić potajemnej pracy. Pracy, o której dyrektor jednej ze spółdzielni górniczych powie mi, że nie istnieje. Że nie istnieje, no, ale gdyby nawet istniała, to też przecież nie byłoby takie straszne, bo dzieci, skoro już mieszkają tu, na placu, pomagają swoim rodzinom, tak jak i każdy z nas pomagał – powiedzą mi w dyrekcji – tak jak się robiło przez całe życie, no bo co innego miałyby robić dzieci na Cerro Rico.
Alicia wykonuje pracę, która nie istnieje, pracę, za którą wcześniej płacili jej dwadzieścia pesos1 za dzień – czy raczej dwadzieścia pesos za noc – czyli nieco ponad dwa euro. I za którą już jej nie płacą. Teraz pracuje za darmo, żeby uregulować dług, przypisany jej matce przez górników z tej spółdzielni, co stanowi wybieg mający utrzymać je w niewoli.
1 Choć od 1987 roku oficjalną walutą Boliwii są bolivianos, mieszkańcy – a za nimi i autor reportażu – wciąż powszechnie określają je mianem pesos. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Wczoraj spotkałem się z Alicią w pomieszczeniach należących do CEPROMIN i mieszczących się u podnóża góry, gdzie dzieci kopalni – i inne dzieci pracujące: budowlańcy, pucybuci, służba domowa – przychodzą na zajęcia edukacyjne realizujące częściowo program nauczania, gdzie dostają też do jedzenia warzywa, jajka, mięso, czyli pożywienie, na jakie nie mają szans w swoich domach – w swoich chałupach – i gdzie mogą liczyć na ciepły prysznic, spędzić parę godzin na zabawie, na lekturze, w spokoju. Gdzie nikt ich nie bije. Nauczycielki opowiedziały mi o niej, mówiły, że muszę ją poznać. Za pierwszym razem, gdy ją zobaczyłem, siedziała przy wspólnym stole wraz z czterema czy pięcioma innymi dziewczynkami w jej wieku, które odrabiały pracę domową. Ona przeglądała akurat ilustrowane wydanie Kopciuszka. Podszedłem się przywitać, chwilę z nimi pogadałem, niezręcznie zadałem kilka pytań, a Alicia jako jedyna też mnie o coś spytała. Porozmawiałem z nią jeszcze trochę, podczas gdy jej koleżanki wróciły do swoich zajęć, a w końcu zaproponowała, bym kiedyś wpadł do niej do domu.
CEPROMIN to Centro de Promoción Minera, Górniczy Ośrodek Awansu, stowarzyszenie założone w 1979 roku, kiedy rządy wojskowe w Boliwii miały się ku końcowi, a demokracja stawiała pierwsze kroki. Górniczy ruch związkowy był wówczas jedną z najpotężniejszych sił w walce o demokrację. Na początku lat osiemdziesiątych panował w nim entuzjazm.
– Górnicy przez wiele lat walczyli przeciwko dyktaturze i teraz przyszedł czas, by uczestniczyli w demokracji. W tym właśnie celu powstało CEPROMIN: aby zapewnić górnikom kształcenie polityczne, aby przygotować liderów, zgodnie z myślą, że korzyści z górnictwa nie powinny dalej płynąć za granicę, lecz po raz pierwszy w historii przynosić pożytek krajowi – tłumaczyła mi w swoim gabinecie w La Paz dyrektorka organizacji Cecilia Molina. – I spójrz, co z tego wyszło. Jest zdecydowanie gorzej. Ledwie udaje nam się przetrwać, zresztą zwróć uwagę na nasze projekty: programy zwalczania głodu, walki ze skrajną nędzą i z pracą dzieci w kopalniach. Trzydzieści lat temu w kopalni nie było nieletnich. Wszystko się dzieje z jakiejś przyczyny, bieda wynika z decyzji politycznych. W 1985 roku państwo pozbyło się wszystkich kopalń z wyjątkiem jednej, zwolniło dwadzieścia trzy tysiące górników, sprywatyzowało wszystko i pozwoliło, by zapanowało prawo dżungli. Teraz dochodzi do nadużyć na przerażającą skalę. Tysiące górników pracuje bez umowy, bez ubezpieczenia zdrowotnego, bez składek na emeryturę, dostaje grosze, często daje się oszukiwać, bo nie potrafi nawet czytać, a są przedsiębiorcy, którzy dzięki takiemu systemowi się bogacą. Najgorsza w tym wszystkim jest ignorancja: już nie ma kształcenia, nie ma jakiejkolwiek świadomości, nie ma śladu oporu. Każdy górnik robi, co może, żeby zarobić trochę kasy, i tyle. A potem mają jakiś wypadek albo dostają krzemicy i już zostają w nędzy, oni i ich rodziny. Kopalnie są o wiele bardziej niebezpieczne niż kiedyś, bo brakuje technologii i środków bezpieczeństwa. Więc modlimy się do Wujka, by zapewnił nam szczęście. Kiedy ojciec umiera w wieku trzydziestu czy trzydziestu pięciu lat, na kopalnię muszą iść jego dzieci.
W roku 2011 rząd Boliwii oszacował, że w kopalniach pracuje 3800 nieletnich. CEPROMIN sugerowało, że jest to raczej około 13 tysięcy.
– Nie sposób podać dokładnej liczby – wyjaśnia Molina – bo pracują potajemnie, bo liczba zatrudnionych rośnie i spada w zależności od cen kruszcu. Jasne jest natomiast to, że jeśli zaczynają pracować w wieku dwunastu czy czternastu lat, to z pewnością nie dożyją trzydziestu pięciu.
* * *
Alicia żegna się z górnikami i przechodzi parę kroków do baraku, w którym mieszka z matką, doñą Rosą, lat czterdzieści dwa, oraz czteroletnią siostrą Evelyn. To pudełko zbudowane z szorstkich suszonych cegieł, cztery ściany bez okien przykryte blachą cynkową. Górnicy postawili barak wprost na placu, na kamiennym podłożu na wysokości 4400 metrów, gdzie ciągle smagają go wiatry, a na dachu położyli trochę skał, żeby nie zdmuchnęło blachy. Tu, na górze – pośród kłębów trującego pyłu i podmuchów żwiru, które kłują niczym grad – wiatr drapie, jakby miał pazury.
Górnicy zgodzili się, by Alicia z rodziną tu mieszkały. Teraz mogą już mieszkać tylko tutaj, w miejscu, gdzie to prawie niemożliwe.
Zajmują jeden z domów położonych najwyżej na całej planecie, na ostatniej, cieniutkiej warstwie życia człowieczego – ponad poziomem 4400 metrów nie ma już prawie nikogo. Alicia, doña Rosa i Evelyn mają pod sobą 99,9 procent ludzkości. A nieco powyżej nich kończy się jakakolwiek możliwość życia na stałe: nad głowami mają niewiele atmosfery, słup powietrza waży tu połowę tego, co na poziomie morza. Przy tak niskim ciśnieniu pęcherzyki płucne nie są w stanie przekazywać tlenu do krwi w odpowiedniej ilości. Ludzie mieszkający na tych wysokościach przystosowywali się do nich w ciągu wieków: mają większe płuca, aby z każdym wdechem wchłaniać więcej powietrza, mają więcej krwi i więcej czerwonych krwinek, aby transportowały tlen po ciele. Ale liczba krwinek też ma swój limit, bo kiedy jest ich więcej, krew robi się zbyt gęsta i zaczynają się skrzepy, udary mózgu, ataki serca. Więc żaden człowiek nie może na stałe mieszkać powyżej pułapu 5500 metrów.
Tu, na wysokości 4400 metrów, też nie każdy wytrzymuje. Niemal wszystkich nas świeżo po przyjeździe boli głowa, niemal wszystkim się w niej kręci, boimy się przyspieszonego bicia serca. Musimy przez kilka dni się aklimatyzować, pospać, odpocząć, napić się naparu z koki, wyprodukować więcej czerwonych krwinek, aby móc wreszcie zrobić cztery kroki i nie paść z wyczerpania. Niektórym idzie gorzej: wymiotują, mdleją, mają migreny. Albo jeszcze gorzej: dopadają ich obrzęki. Dostają obrzęków płuc albo mózgu i umierają.
Alicii dają mieszkać tutaj – w miejscu, gdzie to już prawie niemożliwe.
Barak stoi na andyjskim płaskowyżu: równinie z ochry i soli, która podryguje pod promieniami słońca i ulatnia się ku niebu o barwie aspiryny. Nie rośnie tu ani jedno drzewo. Same skały i światło. Tu i ówdzie wybrzusza się jakieś wzgórze, ale można odnieść wrażenie, że na tę wysokość świat dociera już zmęczony, dlatego też wypiętrzenie Cerro Rico jest tak imponujące: oto szczyt, który wznosi się tysiąc metrów ponad wyczerpany płaskowyż. U podnóża góry rozciąga się dwustutysięczne miasto Potosí, jego dzielnice pudełkowatych domków i płaskich dachów, jego układ pościskanych cel, jego geometria przypominająca dzieło owadów. Albo też obozowisko: obozowisko pionierów, którzy przybyli, by wyciągać bogactwa z nienadającej się do zamieszkania planety.
I tak właśnie jest. Alicia żyje na górze czystego srebra, która oszołomiła hiszpańskich konkwistadorów; oto boski podarunek, który zrekompensował ich wysiłki, skonsolidował ich imperium i utrwalił ich przekonania; to również słowo w języku keczua, które przyjęło się w hiszpańskim na zasadzie metonimii jako określenie niewyobrażalnych bogactw: un potosí.
Alicia miesza w Potosí, w krainie bajecznych skarbów.
Wita mnie, teraz już otwarcie, i zaprasza do środka. Rolę drzwi odgrywa arkusz blachy z niewielką kłódką; z nadproża zwisają niebieskie i zielone tasiemki, a także dwa sztuczne kwiaty w kolorze czerwieni. Wewnątrz panuje mrok, podłoga to klepisko, wzrok potrzebuje czasu, aby wychwycić więcej szczegółów. Powoli dostrzegam, że ceglany barak, pudło sześć metrów na trzy, ma ściany pokryte od środka warstwą odłażącego tynku. Słyszę też podmuchy gwiżdżącego w szparach wiatru. W niektórych miejscach szpary zasłonięte są kartonem, na przykład dużą sylwetką disnejowskiej Małej Syrenki, która siedzi uśmiechnięta na skale w głębi morza, obok żółtej ryby, która również się uśmiecha, oraz czerwonego kraba o wyłupiastych oczach, który z entuzjazmem podnosi w górę szczypce. Z takiego rysunkowego, disnejowskiego, podmorskiego tła rozlewa się po ścianie plama wilgoci. Przecieki tworzą na podłodze błoto. W półmroku dostrzegam kuchenkę gazową na stole, łóżko z grubymi kocami, gdzie śpi matka i obydwie córki, pół tuzina płóciennych worków do przechowywania ubrań, trzy stare plastikowe krzesła i jeszcze jeden stolik, przy którym jedzą i przy którym Alicia, jak mi mówi, odrabia prace domowe.
Dziewczyna otwiera dłoń i pokazuje mi na niej trzy ołowianoszare kamyki, poprzecinane pobłyskującymi plamkami: to drobiny srebra. Wyniosła je z kopalni.
Zawija kamyki w gazetę, chowa pakunek do szkolnego tornistra i odchodzi w kąt baraku, za worki z płótna, żeby się przebrać. Zdejmuje kombinezon i wkłada jeansy, niebieską bluzę od dresu i wełnianą czapkę. Zakłada tornister, wychodzimy z baraku i schodzimy w dół zbocza.
Ma czternaście lat i pomarszczone dłonie zbielałe od pyłu z góry.
Wiatr omiata zbocza, toczy rozdrobnione skały, sprawia, że hałdy zgrzytają. Pył z Cerro Rico włazi do oczu, wciska się w zęby, wpada do płuc, a zawiera dużo rakotwórczego arsenu, no i w dodatku kadm, cynk, chrom i ołów, które gromadzą się we krwi, po trochu zatruwają, przyspieszają rozwój chorób, wyczerpują organizm. Zawiera też srebro: 120 czy 150 gramów srebra w jednej tonie pyłu. Każdy gość zabiera z Potosí odrobinę srebra w płucach. Właśnie dla tych drobin, aby oddzielać je od wszystkich pozostałych, Alicia mieszka na górze w baraku z suszonej cegły.
– Wcześniej chodziłam sprzedawać kamienie w Pailaviri. Tam turyści nawet sporo kupują. Ale dzieci z Pailaviri mnie przepędziły, bo one też sprzedają. Teraz schodzę na plac.
– Na placu dobrze się sprzedaje?
– Sprzedaje się. Ale chodzi tam policja.
Słychać odległe podziemne eksplozje. Z góry wydobywa się kolejny tuman szarego pyłu, który podnosi się wysoko i opada powoli, osadzając się na ludziach, osadzając się na zboczu, potem przejeżdżają ciężarówki i ponownie wzbijają go w powietrze.
Schodzimy do osiedla górniczego, najpierw na drogi gruntowe, następnie zaś na ulice z asfaltu, z chodnikami, i schodzimy jeszcze dwa kilometry dalej, aż do placu 10 Listopada, gdzie jest zieleń, są fontanny i ławeczki. To dawna Plaza de Regocijo, plac Radości, serce kolonialnego Potosí. Jeśli spojrzeć z placu w kierunku południowym, ponad świątyniami i pałacami zobaczymy dominującą piramidę Cerro Rico. Na tle góry odcinają się na placu dwie kobiece sylwetki: posąg Sprawiedliwości, która dzierży wagę, oraz posąg Wolności, która wznosi pochodnię. U stóp Sprawiedliwości i Wolności, na placowej ławeczce, Alicia wyciąga z plecaka otwartą drewnianą skrzynkę z podziałką na dziewięć komórek. Odwija trzy kamienie srebronośne z dzisiaj oraz jeszcze kilka, które miała w innych paczuszkach, i umieszcza je w przegródkach skrzynki.
Wcześniej chodziła do sektora górniczego Pailaviri, najstarszego na całej górze, funkcjonującego od XVI wieku, aby sprzedawać fragmenty skał turystom, którzy opłacali przewodnika, by oprowadzał ich po korytarzach kopalni. Odkąd dzieci z Pailaviri ją przepędziły, schodzi na plac i siada na rogu ulic Ayacucho i Quijarro. Tędy przechodzą grupy turystów, którzy zmierzają do dawnej mennicy Casa de la Moneda. Pokazuje im otwartą skrzynkę z fragmentami skał.
– Señora, kupi pani rudę srebra. To srebro z Potosí, señora.
Prosi o pięć, dziesięć pesos.
Za jeden z kamieni młody turysta daje jej dwadzieścia pesos. To dokładnie tyle samo, ile dostawała za całą noc pchania wózków w kopalni, nim zmusili ją do pracy za darmo. Bywały dni, jak opowiada, kiedy inni turyści dawali jej nawet pięćdziesiąt pesos za jeden kawałek. Ale przewodnicy grup turystycznych i policjanci przepędzają sprzedające dzieci z placu. Alicia zawsze rozgląda się dookoła.
Wznosząca się sto pięćdziesiąt metrów od placu Casa de la Moneda to barokowa twierdza o wysokich i grubych murach, mająca pięć dziedzińców i dwieście sal, a wszystko to w rzeźbionym kamieniu, z cedrowymi sufitami i kratami kutymi z baskijskiego żelaza. W mennicy przechowuje się dawne hiszpańskie maszyny do bicia monet, piece do topienia grudek srebra, które wydobywano z Cerro Rico, formy, do których wlewano płynne srebro, aby uformować z niego sztabki, maszyny do walcowania, które wytwarzano w Kadyksie, w częściach przewożono statkami do Buenos Aires i na grzbietach mułów przenoszono – cztery tysiące kilo żelastwa i cztery tysiące kilo drewna – aż do Potosí. W jednej z piwnic można zobaczyć kieraty, którymi muły napędzały maszyny walcujące piętro wyżej.
Poza zwierzętami byli też Indianie, którzy pracowali przy piecach i maszynach pod czujnym okiem strażników. Ci popędzali ich uderzeniami bata i od czasu do czasu zamykali w lochach fortecy. Szlachetnymi zajęciami trudnili się najwspanialsi rzemieślnicy menniczy w całym imperium: probierze, odlewnicy, krajczowie, strażnicy pieczęci i wagowi. W pierwszych latach kolonii Potosí wytwarzało macuquinas – monety o nieregularnych kształtach, bite uderzeniami młotka. Lecz przywiezione z Kadyksu maszyny do walcowania wycinały idealne krążki srebra, z których później bito peso kastylijskie, peso miernicze, pesos de cruz, pesos de tres cuartillos, pesos columnarios, pesos de busto, dukaty, maravedí i pesety.
Jak informuje geograf Pentland, między rokiem 1545 a 1825 Hiszpanie w monetach i w sztabkach karawanami mułów i flotami galeonów wywieźli z Cerro Rico de Potosí 35 578 ton srebra. Według obecnej wyceny kruszcu ilość ta odpowiada 17 miliardom dolarów amerykańskich. Inżynier górnictwa i były minister rządu boliwijskiego Jorge Espinoza przelicza wszystko dokładnie i tłumaczy, że na blisko trzysta lat to wcale nie tak wiele, że to by nie wystarczyło, by podtrzymać famę o nadzwyczajnych bogactwach Potosí – wydajność była niska, zdecydowanie niższa niż w przypadku obecnych przedsiębiorstw górniczych. Ale sekret Potosí stanowiło nie srebro. Czy też nie samo srebro – była nim niewolnicza siła robocza, bardzo niskie koszty wydobycia, a przez to ogromny procent zysku.
Bogactwem Potosí nie było srebro. Bogactwem Potosí byli Indianie.
„Indianom narzucano wszelki wysiłek pchania, wszelkie znoje cielesne, wszystko, co trzeba ślepo znosić – pisał historyk Gabriel René Moreno. – Byli tym, czym dzisiaj dla przemysłu są zwierzęta pociągowe albo para, której brutalna siła wyrażana jest w koniach. Mówiło się wówczas »ładunek na czterech Indian«, »orka siedmioma Indianami«, »kołowrót na piętnastu Indian« i tak dalej. Eksploatowano ich wedle prawa, czy też poza prawem, czy i wbrew prawu, bo prawo nic nie znaczyło; rzecz w tym, że wszystkich ich niemiłosiernie eksploatowano”.
W Casa de la Moneda pokazują również Virgen del Cerro (Panienkę ze Wzgórza), anonimowe płótno z XVIII wieku, najbardziej wyróżniające się z całej kolekcji obrazów. Ukazuje ono połączenie dwóch światów, inkaskiego i chrześcijańskiego: piramida Cerro Rico przemienia się w płaszcz ukoronowanej Maryi, przedstawionej w ten sposób jako bogini góry, schrystianizowana Pachamama. Koronują ją Wieczny Ojciec, Syn i Duch Święty w asyście archaniołów Michała i Gabriela; całą tę niebiańską scenę podtrzymują obłoki i cherubiny. Poniżej chmur koronację śledzą bóg słońca Inti i bóg księżyca Quilla. Po płaszczu Maryi, którym są zbocza góry, biegają wikunie, guanako i konie. Góra wydaje się przeorana siecią korytarzy. Tam też przedstawiono sceny o charakterze alegorii: huk, który wyrzucił wasali inkaskiego cesarza Huayny Cápaca, kiedy usiłowali wbić się w zbocze, a potem, już za Hiszpanów, szczęśliwe odkrycie srebra, którego dokonał Indianin Huallpa. U stóp góry przedstawieni zostali podczas modłów dziękczynnych po lewej papież, kardynał i biskup, po prawej zaś cesarz Karol V, kawaler Zakonu Świętego Jakuba i jeszcze jeden szlachcic, być może fundator obrazu. Pomiędzy nimi, pod górą – kula ziemska.
To jest cała Ziemia u stóp Cerro Rico de Potosí.
Po godzinie spędzonej na placu Alicia sprzedała dwa kamienie i ma w kieszeni trzydzieści pesos. Idzie na ulicę Nogales i podnosi rękę, aby zatrzymać furgonetkę, która służy za zbiorową taksówkę. Za dwa pesos zawiezie ją do osiedla górniczego położonego najwyżej, najbliżej jej baraku.
Pewnego razu z kolegami ze szkoły odwiedziła Casa de la Moneda. Widziała wielkie maszyny, norie i koła zębate, piece, sale z malowidłami z czasów wicekrólestwa, ołtarze, fotele obite aksamitem, stoły z masy perłowej, złocone ramy, kolekcję monet, pomieszczenia ze srebrem: srebrne stoły, srebrne kielichy, srebrne wazy do zupy, srebrne wazony na kwiaty, srebrnych świętych, całe zbroje ze srebra. Ale największe wrażenie zrobiło na niej co innego.
– Dzieci.
W sali poświęconej archeologii wystawiono w witrynach zmumifikowane dzieci w parach. Niektóre to dzieci indiańskie z XII i XIV wieku, sama skóra i kości. Inne, mniejsze, właściwie niemowlaki, to dzieci hiszpańskie bądź kreolskie z XVIII wieku, w czapeczkach, koronkowych sukienkach i bucikach.
Potężny Huayna Cápac, jedenasty król Cuzco, trzeci cesarz Tahuantinsuyu, posiadał mnóstwo złota i całe góry srebra. Złote były posągi jego poprzedników, które kazał wznieść w swoim pałacu, złote były drzewa, trawy i kwiaty w jego ogrodach, złote były nawet kamienie, którymi mielono kukurydzę.
Starł się z wojskami Indian Guaraní, którzy czynili ogromne spustoszenie w prowincjach jego Peru, i zgładziwszy ich sześć tysięcy, z wielkimi honorami został podjęty w Cantumarce. Tam ujrzał górę, którą nazywano Sumac Orcko – Piękne Wzgórze – i oczarowany jej wspaniałością i urodą zwrócił się do swych dworzan:
– Wewnątrz musi mieć mnóstwo srebra.
Inka Huayna Cápac polecił wydrążyć kopalnie w Pięknym Wzgórzu i wyciągnąć zeń drogocenny metal. Jego wasale przynieśli narzędzia z krzemienia i twardego drewna, weszli na zbocza, wymacali żyły, a kiedy zaczęli je otwierać, rozległ się ogłuszający huk, od którego zatrzęsło się całe wzniesienie. Z nieba dał się słyszeć surowy głos:
– Nie wyciągajcie z tej góry srebra, jest ono bowiem innym pisane.
Zdumieni Indianie udali się do króla i opowiedzieli mu, co się stało. Gdy doszli do momentu, w którym rozległ się głos, powiedzieli: „potocsi”, co w ich języku oznacza „ogromny huk”. I stąd właśnie, tracąc po drodze jedną literę, wzięła się nazwa Potosí.
Huayna Cápac przepowiedział, że po nim wejdą do królestwa ludzie, jakich nikt dotąd nie widział ani sobie nie wyobrażał, i zabiorą jego synom imperium, odmienią jego państwo i położą kres jego idolatrii.
A miało to miejsce, jak wyliczył kronikarz Bartolomé Arzáns de Orsúa y Vela, na osiemdziesiąt trzy lata przed tym, nim Hiszpanie odkryli słynną górę.
W owym czasie, jak pisze Arzáns, Indianie chadzali na wzgórza po cenne metale, bo znali sekrety i wiedzieli, gdzie są żyły. Kiedy jednak poznali chciwość Hiszpanów i zetknęli się z barbarzyńskim traktowaniem z ich strony, zamknęli wejścia do kopalń, a wszystko, co już z nich wydobyli, wrzucili do głębokiej laguny Chucuito bądź też zakopali w rozmaitych miejscach, akurat tam, gdzie zastały ich wieści o hiszpańskim okrucieństwie. Tak wielka była zachłanność Hiszpanów, gdy gromadzili złoto i srebro, że nieusatysfakcjonowani tym, co znaleźli na zewnątrz, bez żadnej litości siłą skłaniali nieszczęsnych Indian do wyjawiania informacji o bogactwach i przemocą zmuszali do wydobywania drogocennych metali.
Indianie, nie mogąc znieść takiej niesprawiedliwości, rozeszli się po najodleglejszych prowincjach Peru, aby żyć pośród tamtejszych nieznanych nacji; niektórzy odbierali sobie życie; inni zbierali się pięćdziesiątkami i setkami, chowali się w rozpadlinach i grotach górskich wraz z kobietami i dziećmi i tam umierali z głodu; a jeszcze inni zostawali pod władzą Hiszpanów, przeobrażeni w niewolników, bez racji, bez prawa i bez zmiłowania.
Można powiedzieć, że owi Hiszpanie oddali Peru we władzę tyranii. W ten oto sposób strawiono miliony Indian i miliony milionów złota i srebra, przez co Peru przestało być tym, czym było w czasach swoich monarchów.
Zniszczeniu uległy bogactwa doczesne, oto bowiem Indianie mieli dostąpić bogactw niebiańskich, wielbiąc prawdziwego Boga.
Jedni mówią, że Diego Huallpa był pasterzem wypasającym lamy na zboczach Cerro, że jedna mu uciekła, że szukał jej, aż zapadł zmrok, i że wówczas rozpalił ognisko, aby ułożyć się do snu. Inni mówią, że był specjalistą od wydobywania srebra, którego nowa hiszpańska władza wysłała, aby przyjrzał się górze, że po drodze potknął się, złapał się rosnącej komosy i ją wyrwał. Tak czy siak, pośród pozostałości nocnego ogniska czy też w korzeniach wyrwanej rośliny zabłyszczały mu żyłki srebra.
1 kwietnia 1545 roku kapitan Juan de Villarroel wziął w posiadanie w imieniu hiszpańskiej Korony górę, którą Arzáns opisał jako słynne, zawsze prześwietne, przebogate i niewyczerpane Cerro Rico de Potosí; nadzwyczajne dzieło boskiego stworzenia; wyjątkowy fenomen naturalny; idealny i trwały cud świata; radość śmiertelnych, cesarza gór, króla wzgórz, księcia wszystkich minerałów; pana pięciu tysięcy Indian, którzy wydobywają jego wnętrzności; trąbkę, którą słychać na całym świecie; wojsko zaciężne przeciwko nieprzyjaciołom wiary; mur, który powstrzymuje ich zamysły; zamek i potężne działo, którego kule przynoszą wrogom zniszczenie; atrakcję dla ludzi, magnes przyciągający ich wolę; podstawę wszystkich skarbów; ozdobę świętych kościołów; pieniądz, którym kupuje się niebo; potwora bogactwa; ciało z ziemi i duszę ze srebra, która przez ponad półtora tysiąca otworów przyzywa ludzi, aby oddać im swe skarby; kogoś, kogo znają w czterech stronach świata, kogo królowie katoliccy mają w posiadaniu, a pozostali monarchowie im zazdroszczą, kogo wszelkie narody wywyższają, obwołują potężnym, uznają za świetnego, opiewają jako wspaniałego, wychwalają bez porównania, czczą jako godnego podziwu i wysławiają jako najdoskonalszego; do czyjego nieskazitelnego srebra dążą zapalczywie, dla jego pozyskania ujarzmiając wiatry, przepływając morze i poruszając ziemię.
* * *
Afrykanie sprowadzeni z Angoli nie byli w stanie znieść zimna ani choroby wysokościowej. Wydobywali ze skał parę cetnarów, po czym umierali z wyczerpania.
Dekretem wicekróla Francisca de Toledo została więc wprowadzona la mita – praca przymusowa Indian. Początkowo Hiszpanie oszacowali, że w kopalniach Potosí powinno pracować rocznie 4500 mitayos, ale że nazbyt prędko marli, postanowiono podzielić ich na trzy zmiany, aby każda grupa pracowała przez tydzień, a przez dwa odpoczywała. Takie rozwiązanie wymagało zapewnienia 13 500 Indian rocznie, których rekrutowano z szesnastu prowincji na płaskowyżu, lecz nie z ziem położonych niżej, aby choroba wysokościowa nie wpływała negatywnie na ich wydajność pracy. Przez rok zmuszano ich do wysiłku, po czym przez kolejne sześć lat byli wolni. W ten sposób w teorii 94 500 Indian funkcjonowało w siedmioletnich cyklach, lecz w rzeczywistości olbrzymia śmiertelność towarzysząca pracy w kopalni zmuszała do zatrudniania o wiele większej liczby.
Mitayos z najdalszych rejonów szli do Potosí bez mała tysiąc kilometrów. Hiszpańscy żołnierze wkraczali do wiosek i pod bronią wyciągali z nich mężczyzn. Zabierali też lamy objuczone workami ziemniaków i kukurydzy, by mieć czym się żywić po drodze, a także żonę i dzieci każdego brańca, aby zapobiec ucieczkom. Tygodniami przemierzali płaskowyż w forsownym marszu. Wiele małych dzieci umierało, a ciężarne kobiety roniły albo wydawały na świat istotki, które ledwie kilka godzin utrzymywały się przy życiu.
Na pierwszych zmianach mitayos schodzili do szybów Cerro Rico z przerażeniem. Zmuszano ich, by pełzali tunelami i żelaznymi łomami wydziobywali skałę. Kiedy łomów było za mało, orali ściany rogami bydła albo gołymi rękoma. Spędzali pod ziemią cały tydzień, przesypiając po parę godzin, pojadając suchy chleb i żując liście koki. Ta ostatnia, potępiona w 1551 roku przez pierwszy synod w Limie ze względu na jej diaboliczne właściwości i jako przeszkoda na drodze do chrystianizacji, szybko została przywrócona do łask, gdy dowiedziono, że dzięki jej stymulującemu wpływowi mitayos są w stanie wytrzymać dwa dni pracy bez jedzenia.
Mimo to Indianie nie sprawowali się tak, jak tego oczekiwali ich nadzorcy. Juan de Matienzo, sędzia (oídor) i późniejszy gubernator Potosí, w 1567 roku wysłał do króla Filipa II raport: „Indianie są bardzo strachliwi, leniwi i gnuśni; znienacka, bez powodu ni żadnej przyczyny, dopadają ich rozliczne żale oraz gniewy, a jeśli spytać ich, skąd im się to wzięło, nie potrafią powiedzieć. Stąd bardzo młodzi i bardzo starzy często popadają w rozpacz i odbierają sobie życie, co Indianom przytrafia się w dowolnym momencie, bowiem przy najdrobniejszej okazji czy strachu się wieszają. Lubią się napić, upić i oddawać cześć bałwanom, a gdy są pijani, dopuszczają się poważnych przestępstw. Często są z nich kobieciarze. Zrodzili się, by służyć i poznawać zajęcia mechaniczne, bo do tego mają smykałkę. Są bardzo powolni i nie chcą, by przy czymkolwiek ich popędzać. To nieprzyjaciele pracy i miłośnicy próżniactwa, jeśli siłą nie zagonić ich do roboty”.
Około roku 1600 górnicy doszli już do siedmiuset metrów głębokości wykopu i potrzebowali pięciu godzin, aby wydostać się na powierzchnię, wynosząc przy tym po trzydzieści–czterdzieści kilogramów skał w workach albo ogromne bukłaki z toksyczną wodą, którą wydobywali z korytarzy.
„W równie straszliwych, co bogatych wnętrznościach tej imponującej góry – pisał Arzáns – rozbrzmiewają echa uderzeń łomów, co w połączeniu z głosami jednych, jękami drugich, krzykami hiszpańskich nadzorców, zamieszaniem i nieznośną pracą jednych i drugich, a do tego strasznym hukiem detonowanego prochu, tworzy rwetes podobny przerażającemu hałasowi piekła. Niepodobna zliczyć tych, którzy zginęli we wnętrznościach góry. Czasami pożera ich ziemia tam, gdzie stąpają, bo nie wiedzą o dziurach, nad którymi przechodzą, a te się otwierają i ich grzebią; kiedy indziej zasypują ich odłamki, które spadają na nich z góry; jeszcze inni wpadają do studni i jeziorek, które są tam w głębi, i się topią. Zobaczycie ich niekiedy, jak wspinają się po linach, obładowani metalem, zlani potem, kiedy indziej zobaczycie, jak schodzą po bardzo cienkich kijach długości dwustu, trzystu i więcej sążni; a niekiedy wreszcie ujrzycie, jak powinie im się noga i spadają z takiej drabiny na śmierć. Możecie też ich zobaczyć, jak niczym zwierzęta poruszają się na czworaka z ładunkiem na plecach, a kiedy indziej pełzają jak robaki”.
Po wyjściu z podziemi musieli znieść skały zboczem do odpowiednich urządzeń, przemielić je w młynach, zabrać najbardziej obiecujące kawałki do tysięcy pieców, które płonęły u wyjść z kopalni, i w ogniu oddzielić srebro od zanieczyszczeń. Po pierwszych dziesięcioleciach wydobycia, kiedy zaczęły się kończyć czyste żyły, białe srebro, prustyt, milla-barra2, argentyt, trzeba było wykorzystywać pirargiryty, żużel, gruz, te biedniejsze kamienie, które należało połączyć z rtęcią, aby oddzielić od nich srebro. Rtęć, znaną wówczas jako azogue, sprowadzano w skórzanych bukłakach z miasta Almadén w hiszpańskiej prowincji Ciudad Real. Mitayos musieli mieszać pozyskiwany surowiec z rtęcią i udeptywać mieszaninę w ogromnych beczkach.
2Milla-barra – tak rdzenna ludność określała srebro rodzime.
Powoli truli się rtęcią. Pojawiało się swędzenie, omdlewały im ramiona i nogi, krwawiły dziąsła, widzieli podwójnie albo ślepli, kaszleli, dławili się, cierpieli dreszcze i umierali. Spostrzegłszy takie skutki, właściciele młynów ze szczególną uwagą pilnowali mułów, ponieważ te niekiedy wypijały wodę wymieszaną z rtęcią i od tego umierały. Postanowili więc przywiązywać je gdzieś dalej. Muł wart był o wiele więcej niż Indianin.
* * *
W 1968 roku niejaki ksiądz Marcelo opowiedział pisarzowi Ceesowi Nooteboomowi o pewnej chorobie trzody chlewnej, która rozprzestrzeniła się w boliwijskiej osadzie górniczej. Świnie trzeba było ubić, bo zaraza mogłaby przenieść się na ludzi. Tyle że górnicy chowali swoje świnie. „My ich uprzedzaliśmy: »Jeśli nie pozbędziecie się świń, poumierają wam dzieci«. Oni jednak stali niewzruszeni przed łóżkami, pod którymi chowali swoje zwierzęta, i mówili: »Nie, dziecko w każdej chwili da się zmajstrować, a kiedy znowu mielibyśmy tyle pieniędzy, żeby kupić sobie świnię?«”.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.
W krainie skarbów
Baron i księżniczka
Wszystko o krok od wybuchu
Niepotrzebni
Diabeł
Podziękowania
Potosí, 2018. Epilog do relacji Andera Izagirrego z kopalń w Boliwii
Bibliografia