Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór nominowany do nagród World Fantasy Award, British Fantasy Award i Bram Stoker Award.
Serial telewizyjny na jego podstawie, z udziałem Kaitlyn Dever, Kelly Marie Tran, Jonathana Tuckera, Taylor Schilling i innych, jest dostępny na platformie Hulu.
Nagrodzony Shirley Jackson Award zbiór opowieści gotyckich i niesamowitych Ballingruda bada najmroczniejsze i najbardziej samotne zakamarki współczesnego amerykańskiego życia. Opowieści Ballingruda to historie miłosne. Jak również o potworach. Czasami te potwory to wampiry albo wilkołaki. Czasami noszą twarze rodziców, kochanków, braci, byłych żon – albo twarze, które widzimy w lustrach. Ludzie w tych opowieściach – byli więźniowie, samotni rodzice, robotnicy bez pracy, dzieciaki zafascynowane ekstremizmem – są osamotnieni, a miłość i pragnienie bliskości popychają ich do desperackich czynów. Czasami upadają, czasami zyskują odkupienie. Zawsze są jednak wyraźnie, cudownie, przerażająco ludzcy, nawet w swoich najbardziej potwornych czynach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 258
Nie wyglądał jak mężczyzna, który miał zmienić jej życie. Był potężny, umięśniony od pracy na platformie wiertniczej, z tendencją do tycia. Twarz miał szeroką i nieszkodliwie brzydką, jakby przez całe życie przyjmował ciosy i je zadawał. Nosił brązowy płaszcz przeciwdeszczowy dla ochrony przed poranną mżawką i groźbą czegoś potężniejszego, co tkwiło w zawieszeniu. Dyszał ciężko, szedł powoli. Znalazł miejsce w boksie przy oknie wychodzącym na wodę i zwalił się na nie. Podniósł umazaną syropem kartę i wpatrzył się w nią z pełnym skupieniem, jak uczeń usiłujący odcyfrować średnioangielski. Przypominał każdego mężczyznę, który kiedykolwiek wszedł do tego baru. Nie wyglądał jak początek ani jak koniec.
***
Tego dnia Zatoka Meksykańska i cała ziemia były niebieskie i nieruchome. Miasteczko Port Fourchon trzymało się południowego wybrzeża Luizjany jak pąkla, a za nim były już tylko całe mile wody, jak okiem sięgnąć. W dalszej perspektywie ukrywały się platformy wiertnicze i robotnicy, którzy utrzymywali miasteczko. W nocy widziała ich światła na horyzoncie jak świece w przedsionku. Poranna zmiana Toni już się kończyła, sala jadalna była prawie pusta. Lubiła spędzać te spokojne godziny na balkonie baru, patrząc na wodę.
Jej myśli wypełniała rozmowa telefoniczna, którą przeprowadziła tego ranka. Gwen, jej trzyletnia córeczka, sprawiała coraz więcej kłopotu męskiemu personelowi żłobka Słoneczko, ostatnio nawet gryzła ich i kopała w żebra, kiedy pochylali się, żeby ją uspokoić. Zaledwie kilka dni wcześniej Toni została tam zaczepiona przez pracownicę opieki społecznej, która mówiła do niej łagodnym, przesłodzonym głosem i dotknęła jej ręki ze słowami „Nikt pani nie ocenia, chcemy jedynie pomóc”, co rozzłościło Toni. Pracownica wspomniała o psychologu i spytała o sytuację w domu. Toni była zażenowana i wściekła, a rozmowę udało się jej zakończyć dopiero wymamrotaną obietnicą kolejnego spotkania. To, że jej córeczka już wykazywała tak poważne objawy niedostosowania społecznego, oszołomiło Toni i sprawiło, że czuła się bezradna i oszukana.
Jednocześnie znów pomyślała o Donnym, który porzucił ją przed laty, żeby wyprowadzić się do Nowego Orleanu, a ona w wieku dwudziestu trzech lat została samotną matką. Tego ranka, wpatrując się w nieubłagany napór fal, życzyła mu śmierci. Życzyła mu jej przez dzielące ich mile i prosto w serce.
***
– Wie pan już, co chce pan zamówić? – spytała.
– Yyy… kawę. – Spojrzał na jej piersi, a później w oczy.
– Z cukrem i śmietanką?
– Nie, dziękuję. Sama kawa.
– Proszę bardzo.
Poza nim jedynym klientem był Szalony Claude, który siedział przy drzwiach, rozmawiał swobodnym tonem z talerzem stygnącej jajecznicy i słuchał radia przez słuchawki. Wokół jego uszu unosił się głośny brzęk. Kucharz Pedro rozsiadł się wygodnie za barem, jego okrągłe ciało spowijały warstwy poplamionego białego materiału. Całkiem pochłonęło go pismo gitarowe, które rozłożył przy kasie. Za jego plecami drzemała kuchnia, emanując gęstym zaduchem cebuli i przypalonego oleju. I tak pozostanie do połowy tygodnia, kiedy na platformy wiertnicze przybywała kolejna zmiana i przez miasteczko przetaczały się fale mężczyzn.
Dlatego wcale się nie zdziwiła, kiedy przyniosła kawę, że mężczyzna zaproponował, by się do niego przyłączyła. Również nalała sobie kubek, a później zajęła miejsce naprzeciwko niego w boksie, z ulgą odciążając stopy.
– Nie masz plakietki – zauważył.
– Och… pewnie gdzieś ją posiałam. Mam na imię Toni.
– Bardzo ładnie.
Zaśmiała się drwiąco.
– Jasne. Skrót od Antoinette.
Wyciągnął do niej rękę.
– Alex.
Uścisnęła ją.
– Pracujesz na platformie, Alex?
– Czasami. Ale od dawna mnie tam nie było. – Uśmiechnął się i wpatrzył w mrok kawy. – Ostatnio dużo jeżdżę po okolicy.
Toni wytrząsnęła papierosa z paczki i go zapaliła.
– Brzmi ciekawie – skłamała.
– Choć wcale nie jest. Ale założę się, że to miejsce czasami bywa ciekawe. Założę się, że spotykasz tu mnóstwo różnych ludzi.
– No… w sumie tak.
– Od jak dawna tu jesteś?
– Trzy lata.
– Podoba ci się?
Poczuła przypływ złości.
– Jasne, Alex, uwielbiam tę robotę. Jak każdy.
– Hej, już dobrze. – Uniósł ręce. – Przepraszam.
Pokręciła głową, od razu poczuła się zawstydzona.
– Nie, to ja przepraszam. Po prostu mam dziś dużo na głowie. Lokal jest w porządku.
Posłał jej półuśmieszek.
– A gdybyśmy tak wybrali się gdzieś razem, kiedy skończysz pracę? Może pomógłbym ci się rozerwać? – Jego masywne dłonie spoczywały na blacie między nimi. Wyglądały, jakby mógł nimi rozbijać skały.
Uśmiechnęła się do niego.
– Znasz mnie… jak długo? Od pięciu minut?
– Cóż mogę powiedzieć? Impulsywny ze mnie facet. Rozsądek jest przereklamowany! – Opróżnił kubek dwoma wielkimi haustami, jakby chciał podkreślić swoją lekkomyślność.
– Przyniosę ci więcej kawy, Panie Niebezpieczny. – Wstając, poklepała go po dłoni.
***
To lekkomyślny impuls sprowadził Donny’ego z powrotem, na chwilę, nieco ponad rok wcześniej. Po serii rozmów telefonicznych, początkowo irytujących, później żartobliwych, a w końcu na nowo zaciekawionych, w pewne piątkowe popołudnie wjechał do Port Fourchon swoim rozpadającym się niebieskim pinto, żeby spędzić z nimi weekend. Z początku było miło, choć nie rozmawiali o tym, co mogło się wydarzyć po niedzieli.
Gwen zaczęła właśnie chodzić do żłobka. Nagły rozrost świata ją oszołomił i była przepełniona gwałtownymi emocjami. Różne rodzaje wściekłości przechodziły przez jej ciałko jak fronty burzowe i żadne przytulanie przez Toni jej nie uspokajało.
Choć Donny się do tego nie przyznawał, Toni wiedziała, że dziecko go ciekawiło, a świadomość, że dziewczynka będzie w przyszłości odzwierciedlać wiele z jego cech i zachowań, zaspokajała jego próżność.
Ale Gwen odmawiała udziału w próbach wygenerowania aury tajemniczości, która mogłaby zatrzymać go w tym miejscu, i zaprezentowała się taką, jaką znała ją Toni – różowe i tłuściutkie połączenie ciała i zajadłości, które śmiało się lub złościło pozornie bez rozeznania, które chodziło bez wdzięku i wydawało się całkowicie pozbawione wszelkiej urody i inteligencji.
Seks był jednak równie dobry co zawsze, a Donny zachowywał się, jakby dziecko za bardzo mu nie przeszkadzało. Kiedy wspomniał, że mógłby wziąć zwolnienie na poniedziałek, zaczęła mieć nadzieję na coś trwałego.
W niedzielę wczesnym popołudniem postanowili położyć córkę wcześniej spać i mieć wieczór dla siebie. Najpierw jednak Gwen musiała zostać wykąpana, a Donny wziął na siebie ten obowiązek z miną człowieka, który dostał do ręki materiały wybuchowe. Napełnił wannę wodą na głębokość ośmiu cali i włożył małą do środka. Usiadł i patrzył, jak Gwen, marszcząc czoło, zajmuje się śmiertelnie poważną kwestią zabawy – wrzuca do wody butelki z szamponem i porusza nimi jak statkami na morzu. Toni siedziała za nimi na klapie sedesu i przyszło jej na myśl, że to jej rodzina. Czuła się pogodna i zaspokojona.
I wtedy nagle Gwen podniosła się i radośnie zaklaskała w dłonie.
– Dwie! Dwie kupki! Raz, dwa!
Toni z przerażeniem dostrzegła dwa gówienka na dnie wanny, lekko poruszające się na prądach wzbudzanych przez tańczące nóżki Gwen. Donny wyciągnął rękę i uderzył córkę w bok głowy. Poleciała na ścianę i z przerażającym chlupotem wpadła do wody. A później wrzasnęła. To był najbardziej przerażający dźwięk, jaki Toni słyszała w życiu.
Patrzyła na niego z otwartymi ustami. Nie mogła zebrać się w sobie, by się poruszyć. Dziecko, siedzące na tyłku w brudnej wodzie, wypełniało niewielką łazienkę dźwiękiem przypominającym syrenę alarmową, a ona chciała tylko, żeby mała się zamknęła, zamknęła się, zamknęła się, do kurwy nędzy.
– Zamknij się, do diabła! Zamknij się!
Donny popatrzył na nią, na jego twarzy malowało się niezrozumiałe kłębowisko uczuć. Podniósł się i przecisnął obok niej. Po chwili usłyszała trzask zamykanych drzwi. Uruchomił silnik samochodu i odjechał. Toni wpatrywała się w udręczoną córkę i próbowała uciszyć nagłą furię.
***
Dolała Alexowi kawy i usiadła razem z nim, zostawiając dzbanek na stoliku. Sięgnęła po papierosa, którego zostawiła w popielniczce, ale odkryła, że pod jej nieobecność wypalił się do końca.
– Cholera – mruknęła.
Alex pokiwał głową.
– Uciekam – stwierdził.
– Co takiego?
– To prawda. Uciekam. Ukradłem samochód.
Toni z niepokojem wyjrzała przez okno, ale parking znajdował się po drugiej stronie baru. Stąd widziała jedynie zatokę.
– Dlaczego mi to mówisz? Nie chcę nic o tym wiedzieć.
– To kombi. Nie wierzę, że w ogóle jeszcze jeździ. Byłem w Morgan City i musiałem się szybko wynosić. Samochód był pod ręką. Zabrałem go.
Jego oczy błyszczały gorączkowo, a choć się uśmiechał, wyglądał na poruszonego – stukał palcami w blat, a ścięgna na jego rękach były wypukłe jak sznury. Toni czuła coraz większy niepokój połączony z narastającą ekscytacją. On był niebezpieczny, ten mężczyzna. Był jak opadający młot.
– Wydaje mi się, że tamten facet mnie nie lubi.
– Co? – Odwróciła się i zobaczyła Szalonego Claude’a, który znieruchomiał i gapił się na Alexa. Usta miał rozchylone w połowie kęsa. – To Claude. Jest w porządku.
Alex nie przestawał się uśmiechać, ale teraz uśmiech ten nabrał innego charakteru. Toni nie umiała go nazwać, ale wzbudzał w jej wnętrzu dziwną beztroskę.
– Nie, myślę, że chodzi o mnie. Ciągle spogląda w tę stronę.
– Naprawdę, Claude jest w porządku. Łagodny jak kociak.
– Chcę ci coś pokazać.
Alex sięgnął do kieszeni płaszcza i Toni przez chwilę myślała, że wyjmie spluwę i zacznie strzelać. Nie miała ochoty się poruszyć, czekała na to, co nadejdzie. Tymczasem on wyjął pomiętą panamę. Kapelusz został zmiażdżony, żeby zmieścić się w jego kieszeni, a po uwolnieniu zaczął się rozwijać, prawie jak kwiat.
Spojrzała na niego.
– To kapelusz.
Mężczyzna wpatrywał się w panamę, jakby spodziewał się, że rzuci się ponad stołem z jakimiś ohydnymi zamiarami.
– To przedmiot o straszliwej mocy.
– Alex… to kapelusz. To przedmiot, który zakładasz na głowę.
– Należy do mężczyzny, któremu ukradłem samochód. Proszę – popchnął go w jej stronę. – Załóż go.
Zrobiła to. Zaczynała mieć dosyć powagi mężczyzny i uznała, że nadeszła pora na trochę żartobliwości. Odwróciła brodę w stronę ramienia, wydęła wargi i spojrzała na niego z ukosa, jak wyobrażała sobie, że mogłaby to zrobić modelka.
Uśmiechnął się.
– Kim jesteś?
– Supermodelką.
– Jak masz na imię? Skąd pochodzisz?
Odezwała się lekko chrapliwym głosem.
– Nazywam się Violet, pochodzę z L.A. i kroczę po wybiegu ubrana jedynie w ten kapelusz i nic poza nim. Wszyscy mnie kochają i robią mi zdjęcia.
Roześmiała się z zażenowaniem. Mężczyzna pochylał się w jej stronę nad stolikiem, na twarzy miał uśmiech. Widziała czubek języka wystający między jego zębami. Przez chwilę jedynie ją obserwował.
– Widzisz? Jest potężny. Możesz być, kim tylko zechcesz.
Oddała panamę i nagle poczuła się przybita. Zupełnie jakby wypowiadając te słowa, sprawił, że czar prysł.
– Sama nie wiem.
– Wiesz, okazało się, że facet, któremu ukradłem ten samochód, sam był swego rodzaju złodziejem. Powinnaś zobaczyć, co w nim zostawił.
– Może mi pokażesz?
Znów się uśmiechnął i rozejrzał po niemal pustym barze.
– Teraz?
– Nie. Za pół godziny. Kiedy wyjdę z pracy.
– Ale wszystko jest zapakowane. Nie pozwalam, żeby ten towar tak sobie latał luzem.
– To pokażesz mi u mnie.
I tak zdecydowali. Toni wstała i zabrała się za przygotowania dla kolejnej zmiany, które ograniczały się do uzupełnienia paru saszetek keczupu i nastawienia ekspresu. Dolała kawy Szalonemu Claude’owi i dała mu kolejne dziesięć saszetek cukru, które on po kolei otworzył i wsypał do kubka. Kiedy przyszła jej zmienniczka, Toni odwiesiła fartuch przy stanowisku kelnerek i po drodze do drzwi zabrała Alexa.
– Musimy zajechać do żłobka, żeby odebrać moją małą.
Jeśli ta informacja go speszyła, nie pokazał tego po sobie.
Kiedy mijali stolik Claude’a, dobiegł ich odległy zgiełk z jego słuchawek.
Alex wygiął wargi.
– Idiota. Jak on może słyszeć swoje myśli?
– Nie słyszy. I o to chodzi. Słyszy głosy w głowie. Puszcza radio tak głośno, żeby je zagłuszyć.
– Jaja sobie ze mnie robisz.
– Nie.
Alex zatrzymał się i odwrócił. Z nowym zainteresowaniem wpatrzył się w tył głowy Claude’a.
– Ilu ludzi on tam ma?
– Nigdy nie spytałam.
– Cholera jasna.
Na zewnątrz zachodziło słońce i robiło się coraz chłodniej. W ciągu dnia przestało padać i świat emanował wilgotnym blaskiem. Postanowili, że Alex pojedzie za nią swoim samochodem. Było to stare, przerdzewiałe kombi z lat siedemdziesiątych, z tyłu leżała sterta pudeł. Nie zwróciła na nie większej uwagi.
***
Kiedy weszli do jej mieszkanka, wiedziała, że w końcu będą się kochać i zastanawiała się, jak to będzie wyglądać. Patrzyła, jak mężczyzna się porusza, zwróciła uwagę na wdzięk jego ciała, powściągliwość, jaką okazywał w jej salonie, wypełnionym kruchymi przedmiotami. Widziała skórę pod jego ubraniem, patrzyła jak się rozciąga i porusza.
– Nie przejmuj się. – Dotknęła miejsca między jego łopatkami. – Niczego nie zniszczysz.
Gwen wzbudzała więcej wątpliwości. Wypuszczona jak rybka do mieszkania, zniknęła z radosnym okrzykiem w ciemnych grotach swojego domu, byle dalej od tego dziwnego nowego mężczyzny, przy którym była tak cicha i smętna.
– Ładnie tu – powiedział Alex.
– Trochę bibelotów. Nic szczególnego.
Pokręcił głową, jakby jej nie wierzył. Mieszkanie ozdabiały głównie odziedziczone szczątki życia jej babki – nijakie tkaniny dekoracyjne, podniszczone meble, które dźwigały zbyt wiele ciał układających się bezwładnie na starość, i ogromna, głupawa kolekcja szklanych figurek – skaczące delfiny, śpiące smoki i inne takie. Wszystko to miało być przytulne i uspokajające, ale jedynie przypominało jej, jak daleko znalazła się od życia, którego naprawdę pragnęła. Wyglądało jak konstrukt zrodzony z desperacji i nienawidziła go z całego serca.
Na razie Alex nie wspomniał ani słowem o przedmiotach w samochodzie ani kapeluszu w kieszeni. Wydawało się, że bardziej interesuje go Gwen, która zaglądała zza rogu do salonu i wpatrywała się w niego podejrzliwym i wygłodniałym spojrzeniem, jakby wyczuwała, że ta duża obca postać na kanapie jej mamy może wywołać wielkie poruszenie.
***
Był mężczyzną – to Gwen wiedziała od razu – a wobec tego niebezpiecznym stworem. Sprawi, że mama będzie się zachowywać nienaturalnie, może nawet płakać. Był za duży, jak olbrzym w jej książeczce. Zastanawiała się, czy zjada dzieci. Albo mamy.
Mama siedziała obok niego.
– Chodź tu, mamusiu. – Uderzyła dłonią w udo, jak mama, kiedy chciała, żeby Gwen zwróciła na nią uwagę. Może udałoby jej się odciągnąć mamę od olbrzyma, a później mogłyby zaczekać w szafie, aż się znudzi i odejdzie. – Chodź tu, mamusiu, chodź tu.
– Idź się pobawić, Gwen.
– Nie! Chodź tu!
– Ona nie czuje się dobrze w obecności mężczyzn – powiedziała mama.
– Nic się nie stało – odpowiedział olbrzym. – Ostatnio ja też nie. – Poklepał poduszkę obok siebie. – Chodź tutaj, maleńka. Chciałbym się przywitać.
Gwen, zaniepokojona tym obrotem wydarzeń, wycofała się za róg. Siedzieli w salonie, gdzie stało jej łóżko i były jej zabawki. Za jej plecami ciemny pokój mamy ział jak gardło. Usiadła między dwoma miejscami, otoczyła kolana rękami i czekała.
***
– Ona tak bardzo się boi – powiedział Alex, kiedy zniknęła im z oczu. – Wiesz, dlaczego?
– Bo jesteś duży i przerażający?
– Bo już jest świadoma możliwości. Jak długo wiesz, że masz w życiu wybór, boisz się, że wybierzesz niewłaściwie.
Toni odsunęła się od niego i posłała mu nieufny uśmiech.
– Dobra, Einsteinie. Nie przesadzaj z tą filozofią.
– Poważnie mówię. Ona jest teraz jak tysiąc różnych ludzi, wszyscy czekają, żeby zaistnieć, a za każdym razem, kiedy dokonuje wyboru, jeden z tych ludzi odchodzi na zawsze. Aż wreszcie kończą ci się możliwości i zostajesz tym, kim jesteś. Ona się boi, co utraci, kiedy wyjdzie, żeby mnie zobaczyć. Kim już nigdy się nie stanie.
Toni pomyślała o swojej córce i widziała tylko szereg zamkniętych drzwi.
– Jesteś pijany?
– Co? Wiesz, że nie jestem pijany.
– To przestań tak gadać. Wystarczy mi tego gówna na całe życie.
– Jezu, przepraszam.
– Zapomnij. – Toni wstała i wyszła za róg, żeby wziąć córkę na ręce. – Pójdę ją wykąpać i położyć. Jeśli masz ochotę zaczekać, proszę bardzo.
Zaniosła Gwen do łazienki i zaczęła wieczorne obrzędy. Tego wieczoru zbyt mocno czuła obecność Donny’ego, a domorosłe filozofowanie Alexa brzmiało dokładnie jak on, kiedy wypił o parę piw za dużo. Jak sobie uświadomiła, miała nadzieję, że obowiązki macierzyństwa znudzą Alexa i sobie pójdzie. Nasłuchiwała trzasku drzwi wejściowych.
Tymczasem usłyszała kroki za plecami i poczuła jego ciężką dłoń na ramieniu. Ścisnął ją delikatnie i jego potężne ciało usadowiło się obok niej. Powiedział coś łagodnie do Gwen i odsunął kosmyk wilgotnych włosów z jej oczu. Toni poczuła, jak coś porusza się powoli w jej piersi, delikatnie, a jednak z potężnym skutkiem, jak Atlas rozluźniający barki.
Gwen nagle wrzasnęła i wpadła do wody, ochlapując ich oboje. Alex pochylił się, żeby osłonić jej głowę przed uderzeniem w porcelanę i w nagrodę za swoje wysiłki został kopnięty w zęby. Toni odsunęła go na bok i wyciągnęła małą z wanny. Mocno przytuliła córeczkę do piersi i szeptała jej do ucha matczyne zaklęcia. Po krótkiej walce Gwen w końcu uspokoiła się w objęciach matki i jęczała cicho, skupiając się na znajomej, ciepłej dłoni głaszczącej ją po plecach, w górę i w dół, w górę i w dół, aż w końcu oklapła i zapadła w niepewny sen.
Kiedy Gwen została przebrana i znalazła się w łóżeczku, Toni skupiła uwagę na Alexie.
– Chodź, umyję cię.
Zaprowadziła go z powrotem do łazienki. Odsunęła zasłonę prysznica i wskazała na mydło i szampon.
– Pachnie trochę kwiatowo, ale robi swoje.
A on przez cały czas patrzył na nią i Toni pomyślała: więc to tak, tak to się dzieje.
– Pomóż mi. – Uniósł ręce nad głowę.
Uśmiechnęła się blado i zaczęła go rozbierać. Wpatrywała się w jego ciało, odpakowując je, a kiedy był nagi, przycisnęła się do niego i przeciągnęła palcami po jego skórze.
***
Później, kiedy leżeli razem w łóżku, powiedziała:
– Przepraszam za ten wieczór.
– Ona jest jeszcze dzieckiem.
– Nie, chodzi mi o to, jak na ciebie warknęłam. Nie wiem, dlaczego to zrobiłam.
– Nic się nie stało.
– Po prostu nie lubię się zastanawiać, co by było gdyby. To nie ma sensu. Czasami myślę, że człowiek i tak nie ma zbyt wiele do powiedzenia na temat tego, co się z nim dzieje.
– Nie mam pojęcia.
Wyglądała przez nieduże okno naprzeciwko łóżka i wpatrywała w stalowoszare chmury przesuwające się po niebie. Za nimi były gwiazdy.
– Nie powiesz mi, czemu ukradłeś samochód?
– Musiałem.
– Ale dlaczego?
– Nieważne – powiedział po chwili milczenia.
– Jeśli mi nie powiesz, mogę pomyśleć, że kogoś zabiłeś.
– Może i to zrobiłem.
Zastanawiała się nad tym przez chwilę. Było zbyt ciemno, żeby zobaczyć cokolwiek w sypialni, ale i tak się po niej rozejrzała – znała umiejscowienie każdego mebla, każdej zużytej pomadki i chwiejnej sterty kolorowych pism. Mogła spojrzeć przez ściany i poczuć ciężar figurek na półkach. Próbowała sobie zwizualizować każdą z nich po kolei, jakby szukała tej jednej, która mogła posłużyć jako talizman przeciwko temu tematowi i dziwnej radości, jaką w niej wzbudzał.
– Nienawidziłeś go?
– Nie czuję nienawiści. A chciałbym. Chciałbym być do tego zdolny.
– Daj spokój, Alex. Jesteś w moim domu. Musisz mi coś powiedzieć.
Odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
– Ten facet, któremu ukradłem samochód. Nazywam go Panem Szarym. Nigdy go nie widziałem, jedynie w snach. Tak naprawdę nic o nim nie wiem. Ale nie sądzę, żeby był człowiekiem. I wiem, że mnie goni.
– Co to znaczy?
– Muszę ci pokazać.
Bez słowa wstał i wciągnął dżinsy. Wyczuwała w jego zachowaniu narastającą ekscytację, która wzbudziła w niej podobne uczucia. Wyszła za nim z sypialni, po drodze włożyła przez głowę długą podkoszulkę. Gwen spała mocno w salonie – po drodze do wyjścia musieli przestąpić nad jej materacem.
Trawa była wilgotna pod jej stopami, powietrze wypełniała słona woń morza. Samochód Alexa parkował przy krawężniku, nisko nad ziemią jak wielki chrabąszcz. Mężczyzna otworzył bagażnik i przysunął bliżej pierwsze pudło.
– Popatrz. – I otworzył je.
Z początku Toni nie mogła pojąć, na co patrzy. Pomyślała, że to kot leżący na stercie beżowych skórzanych kurtek, ale to nie było właściwe, i dopiero kiedy Alex złapał za kota i wyciągnął go na zewnątrz, zrozumiała, że to ludzkie włosy. Mężczyzna wyjął całość z pudła, a ona wpatrzyła się w coś, co wyglądało na wygarbowaną ludzką skórę, z ciemnymi, pustymi otworami w twarzy, przez co przypominała gumową maskę na Halloween.
– Nazywam go Wacek, bo jest tak dobrze obdarzony. – Alex zaśmiał się niedorzecznie.
Toni cofnęła się o krok.
– Ale są tam też kobiety, bardzo różni ludzie. Naliczyłem dziewięćdziesięcioro sześcioro. Wszyscy staranie złożeni. – Podał skórę Toni, ale kiedy nie zrobiła żadnego gestu w jej stronę, zaczął ją znowu składać. – Pewnie nie ma powodu, żebyś zobaczyła je wszystkie. Chyba już rozumiesz, o co chodzi.
– Alex, chcę wracać do środka.
– Jasne, zaczekaj chwilę.
Poczekała, aż zamknął pudło i wsunął je z powrotem na miejsce. Trzymając skórę pod pachą, zatrzasnął bagażnik, przekręcił klucz w zamku i odwrócił się w jej stronę. Uśmiechał się i kołysał na piętach.
– W porząsiu – powiedział i ruszyli z powrotem.
Wrócili cicho do sypialni, ostrożnie stawiając kroki, żeby nie obudzić Gwen.
– Zabiłeś tych wszystkich ludzi? – spytała Toni, kiedy drzwi się zamknęły.
– Co takiego? Nie słuchałaś mnie? Ukradłem samochód. To było w środku.
– Samochód Pana Szarego.
– Zgadza się.
– Kim on jest? Do czego one służą? – spytała, ale już wiedziała, już wiedziała, do czego służą.
– To alternatywy. Pozwalają ci być kimś innym.
Zastanowiła się nad tym.
– Nosiłeś którąś z nich?
– Jedną. Brakowało mi jaj, żeby to powtórzyć. – Sięgnął do przedniej kieszeni dżinsów i wyjął skórzaną pochwę. Ze środka wydobył mały, brzydki nożyk przypominający szpon orła. – Najpierw trzeba zdjąć tą, którą ma się na sobie. To boli.
Toni przełknęła ślinę. Odgłos odbijał się echem w jej uszach.
– Gdzie twoja pierwsza skóra? Ta, z którą się urodziłeś.
Alex wzruszył ramionami.
– Wyrzuciłem ją. Nie jestem taki jak Pan Szary. Nie umiem ich zakonserwować. Poza tym, po co miałbym ją zachować? Raczej jej nie lubiłem, co nie?
Miała wrażenie, że w kąciku jej oka pojawiła się łza, i spróbowała powstrzymać ją przed wypłynięciem. Była przerażona i upojona.
– Moją też weźmiesz?
Alex wzdrygnął się zaskoczony, ale później chyba przypomniał sobie, że trzyma w ręku nóż. Schował go z powrotem do pochwy.
– Mówiłem ci, mała, że to nie ja zabiłem tych ludzi. Nie potrzebuję więcej niż to, co już mam. – Pokiwała głową, a wtedy łza spłynęła po jej policzku. Wytarł ją grzbietem dłoni. – Spokojnie.
Złapała go za rękę.
– Gdzie jest moja? – Wskazała na zwiniętą skórę obok niego. – Ja też chcę. Chcę pójść z tobą.
– Jezu, nie, Toni. Nie możesz.
– Ale czemu nie? Dlaczego nie mogę?
– Daj spokój, masz tu rodzinę.
– Tylko ja i ona. Żadna rodzina.
– Masz córeczkę, Toni. Co z tobą nie tak? Tak wygląda teraz twoje życie. – Zdjął spodnie, a gdy był już nagi, wyjął nóż z pochwy. – Żadnej dyskusji. Zaraz odejdę. Ale najpierw się zmienię, więc może lepiej nie patrz.
Nie ruszyła się. Zatrzymał się, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Muszę cię o coś spytać. Ostatnio się nad tym zastanawiałem. Czy myślisz, że z czegoś koszmarnego może powstać coś dobrego? Myślisz, że dobre życie może odkupić straszliwy czyn?
– Oczywiście, że tak – odparła szybko, wyczuwając drugą szansę dla siebie, gdyby tylko wypowiedziała właściwe słowa. – Tak.
Alex przycisnął ostrze do skóry głowy tuż nad prawym uchem i przeciągnął nim po łuku wokół czubka głowy, aż dotarło do jego lewego ucha. Jaskrawoczerwona krew wypływała leniwie spod linii jego włosów, strumyki i dopływy łączyły się na brodzie i szyi, wisiały na jego rzęsach jak krople deszczu na płatkach kwiatów.
– Boże, naprawdę mam taką nadzieję.
Wsunął palce w nacięcie i pociągnął.
Spadająca z niego skóra skojarzyła jej się z motylem wydostającym się z trudem na światło dnia.
***
Toni jedzie autostradą międzystanową I-10. Poranne słońce, które właśnie wzniosło się nad horyzont, odbija się w jej lusterku wstecznym. Port Fourchon znajduje się daleko za jej plecami, a granica Teksasu zbliża się coraz bardziej. Obok niej Gwen siedzi na podłodze przed siedzeniem pasażera i bawi się panamą, którą zostawił Alex, kiedy wyruszył na północ. Toni nigdy nie widziała sensu używania fotelików dziecięcych. Gwen jest szczęśliwsza, kiedy może się poruszać, a w chwilach takich jak ta, gdy Toni czuje powolny, pełznący gniew w żyłach, ostatnim, na co ma ochotę, jest nagły atak złości córki.
Kiedy Alex wyjechał, miała kilka możliwości. Mogła włożyć głupi różowy uniform, zawieźć Gwen do żłobka i wrócić do pracy. Mogła pojechać do Nowego Orleanu i odnaleźć Donny’ego. Albo mogła powiedzieć, że pierdoli to wszystko, wsiąść do samochodu i jeździć, bez celu i bez oczekiwań, co właśnie robi.
Przez pierwsze kilkanaście mil płacze i jest to tak ogromny luksus, że po prostu pozwala sobie na to, bez poczucia winy.
Gwen, wciąż rozespana i na razie niezdecydowana, czy marudzić, bo została wcześnie obudzona, czy ekscytować się wycieczką, klepie ją po nodze.
– Wszystko dobrze, mamusiu, wszystko dobrze?
– Tak kochanie. Mamusia czuje się dobrze.
Toni widzi na poboczu znak, którego wyglądała. Parking za dwie mile.
Kiedy tam docierają, zjeżdża i zatrzymuje się na pustym placu. Gwen wspina się na siedzenie i wygląda przez okno. Widzi ciepły czerwony blask automatu z colą i uznaje, że tego dnia będzie szczęśliwa, że wczesne wstawanie oznacza ekscytację i szansę na dobre rzeczy.
– Cola, mamusiu? Mogę, mogę colę?
– Dobrze, maleńka.
Wysiadają i podchodzą do automatu. Gwen śmieje się radośnie i uderza go kilka razy, wsłuchując się w odległe głuche echo w środku. Toni wrzuca parę monet i łapie wypadającą puszkę. Otwiera ją i daje córce, która przyjmuje ją z radością.
– Cola!
– Zgadza się. – Toni klęka obok niej, a Gwen wypija kilka ambitnych łyków. – Gwen? Kochanie? Mamusia musi do kibelka, dobrze? Zostań tutaj, dobrze? Mamusia zaraz wróci.
Gwen opuszcza puszkę, nieco przytłoczona zimnym gazowanym napojem, i kiwa głową.
– Zaraz wróci!
– Zgadza się, kochanie.
Toni odchodzi. Gwen patrzy na mamę, która wraca do samochodu i wsiada do środka. Zamyka drzwi i uruchamia silnik. Gwen wypija kolejny łyk coli. Samochód odjeżdża od krawężnika i dziewczynka czuje nagły strach. Ale mamusia powiedziała, że zaraz wróci, więc będzie tu czekać.
Toni ściska kierownicę i wyjeżdża z powrotem na autostradę. W okolicy nie ma żadnego ruchu. Znak witający ją w Teksasie pojawia się na chwilę i znika. Toni dodaje gazu. Serce wali jej w piersiach.
Mężczyźni leżą wewnątrz czegoś, co pewnego dnia stanie się domem. Teraz jest jedynie szkieletem z belek i dźwigarów stojącym pośród fundamentów i konstrukcji innych rosnących domów na dużej, wyrównanej spychaczem polanie. Ziemia wokół nich to zryta pomarańczowa glina. Do placu budowy osiedla Dziki Akr przylega las, wspinający się po zboczach Pasma Błękitnego. Wśród hikor i klonów zbiera się mrok, gdy niebo nad nimi ciemnieje. Wszyscy mają nadzieję, że wkrótce staną tu ukończone budynki, a później kolejne szkielety i następne domy, a między nimi drogi. Na razie są jednak tylko powalone drzewa, błoto i te nagie konstrukcje. I trzej mężczyźni, leżący na zimnej drewnianej podłodze, patrzący między belkami dachowymi na niebo przygotowujące się do nadejścia nocy. Mają lodówkę turystyczną z piwem i kij bejsbolowy.
Kilkadziesiąt stóp dalej stoi pikap Jeremy’ego ze strzelbą myśliwską na tyle.
Jeremy patrzy na rozpalające się gwiazdy – najpierw dwie, a później tuzin. Przybył tu z nadzieją na przemoc, ale wieczór sprawił, że złagodniał. Leży na plecach, z piwem na masywnym brzuchu, i ma nadzieję, że do niej nie dojdzie. Dziki Akr został na razie opuszczony i może tak pozostać jeszcze przez dłuższy czas, co znaczy, że jest łatwym celem. Przez trzy noce w ostatnim tygodniu ktoś przychodził na plac budowy i dopuszczał się małych, ale irytujących aktów wandalizmu – ukradł lub uszkodził narzędzia i sprzęt, namazał sprayem wulgarne obrazki na przyczepie kierownika budowy, nawet wysrał się na podłodze jednego z nieukończonych domów. Kierownik budowy poskarżył się policji, ale ponieważ budowa się opóźniała i kończyły się pieniądze na rachunku, jego uwagę pochłaniali wściekli podwykonawcy i potencjalni właściciele. Jeremy uznał, że ochrona tego miejsca należy do robotników. Doszedł do wniosku, że wandalami byli ekolodzy, wściekli, że góra została ogolona pod zabudowę. Martwił się, że wkrótce zaczną podpalać jego szkielety. Deweloper dostałby zwrot z ubezpieczenia, ale on i jego firma zbankrutowaliby. Dlatego przyjechał tu z Dennisem i Renaldem – odpowiednio najbliższym przyjacielem i gościem, który najlepiej się bił – z nadzieją, że przyłapią ich na gorącym uczynku i spuszczą łomot.
– Dziś nie przyjdą – mówi Renaldo.
– Serio? Może dlatego, że za głośno gadasz? – Dennis pracuje dla niego od dziesięciu lat. Jeremy przez jakiś czas chciał zrobić go swoim wspólnikiem, ale facet po prostu nie umie się ogarnąć i Jeremy zrezygnował z pomysłu. Dennis ma czterdzieści osiem lat, dziesięć więcej niż Jeremy. Całe życie poświęcił tej pracy, jest cieślą i nic poza tym. Ma trójkę małych dzieci i chce mieć kolejne. Przestój w pracy grozi mu ubóstwem. – Banda przeklętych skurwieli ekoterrorystów – mówi Dennis.
Jeremy patrzy na niego. Dennis porusza szczęką, jest coraz bardziej wściekły. To byłoby użyteczne, gdyby wierzył, że ktoś się pojawi tego wieczoru – ale myśli, że spieprzyli sprawę. Przyjechali za wcześnie, przed zachodem słońca, i narobili za dużo hałasu. Nikt nie przyjdzie.
– Gościu. Weź sobie piwo i wyluzuj.
– Te bachory pierdolą moje życie, stary! A ty każesz mi wyluzować?
– Dennis, stary, nie jesteś jedyny. – Opada na nich podmuch wiatru z gór. Jeremy czuje, jak porusza się mu wśród włosów, pogłębiając jego swobodne zadowolenie. Pamięta wściekłość tego popołudnia, kiedy rozmawiał z tamtym dupkiem z banku, i wie, że znów ją poczuje. Wie, że będzie musiał. Ale na razie jest równie odległa i obca co księżyc w pełni, płonący nie wiadomo ile mil nad nimi. – Ale nie ma ich tutaj. ‘Naldo ma rację, spierdoliliśmy sprawę. Wrócimy jutro w nocy. – Wpatruje się w las otaczający plac budowy i zastanawia się, dlaczego nie wpadli na pomysł, żeby się tam ukryć. – I zrobimy to właściwie. Ale dzisiaj? Wyluzujmy.
Renaldo pochyla się i klepie Dennisa po plecach.
– Mañana, amigo. Mañana!
Jeremy wie, że optymizm Renalda jest jednym z powodów, dla których Dennis go nie znosi, ale młody Meksykanin nie byłby w stanie wytrzymać bez niego w całkiem białej ekipie. Ci goście się na nim wyżywają, a on to znosi. Kiedy tak trudno o pracę, duma to luksus. Mimo to wyluzowanie Renalda w obliczu tego wszystkiego wzbudza w Jeremym konsternację. Niemożliwe, żeby mężczyzna znosił takie lekceważenie, myśli, i nie znalazł gdzieś ujścia dla złości.
Dennis posyła Jeremy’emu pokonane spojrzenie. Na niebie pozostały resztki blasku, ale ziemię spowija ciemność. Mężczyźni są czarnymi sylwetkami.
– Dla ciebie wygląda to inaczej, stary. No wiesz, twoja żona pracuje? Masz dodatkowy dochód. Moja żona gówno robi.
– Ale to nie jest wyłącznie jej wina. Co byś zrobił, gdyby Rebecca powiedziała ci jutro, że znalazła sobie pracę?
– Powiedziałbym, że do cholery, najwyższy czas!
Jeremy się śmieje.
– Gówno prawda. Znów byś jej zrobił dzieciaka. Gdyby ta kobieta wyszła do ludzi, straciłbyś głowę, i dobrze o tym wiesz.
Dennis kręci głową, ale na jego twarzy pojawia się coś w rodzaju uśmiechu.
Piwo dobrze mu zrobiło, ale ta rozmowa mu to odebrała – wszystkie stare strachy znów się budzą. Od trzech tygodni nie płaci swoim ludziom i nawet starzy przyjaciele, jak Dennis, w końcu będą musieli odejść. Firma od miesięcy nie uregulowała żadnego rachunku, a nauczycielska pensja Tary z pewnością nie wystarczy im na utrzymanie. Uświadamia sobie, że ich cel tego wieczoru to usprawiedliwienie dla wyładowania złości – rozwalenie głów paru głupim dzieciakom nie sprawi, że bank przestanie do niego wydzwaniać, i nie uruchomi znów spychaczy. Nie pozwoli mu też zadzwonić do ekipy i powiedzieć im, że mogą wracać do roboty.
Ale nie zamierza pozwolić, by tej nocy go to dopadło. Nie tej pięknej, księżycowej nocy na górze, z lasem wznoszącym się w niebo wszędzie wokół nich.
– Pierdolić to. – Klaszcze dwa razy w dłonie, jak odpoczywający sułtan. – ‘Naldo! Más cervezas!
Renaldo, który właśnie się ułożył, powoli unosi się do pozycji siedzącej. Wstaje i bez słowa skargi podchodzi do lodówki turystycznej. Jest przyzwyczajony do bycia chłopcem na posyłki.
– Mały meksykański sukinsyn – mówi Dennis. – Założę się, że ma pięćdziesięciu kuzynów upakowanych w przyczepie kempingowej, których próbuje utrzymać.
– Hablo pierdolony inglés, skurwielu – mówi Renaldo.
– Co? Mów po angielsku! Nie rozumiem cię.
***
– Muszę się odlać, stary – mówi Jeremy.
Potrzeba narastała w nim od jakiegoś czasu, ale leżał na plecach na podłodze, z ciałem wypełnionym ciepłym, piwnym letargiem, i nie miał ochoty się ruszyć. Teraz objawia się nagłym, dojmującym bólem, co wystarcza, żeby zmusić go do wstania i przejścia na drugą stronę drogi z czerwonej gliny. Wiatr przybrał na sile i las jest ścianą mrocznych dźwięków, nie widać już pojedynczych drzew, jedynie wijący się ruch, chciwą energię, która sprawia, że mrowi go skóra i skłania go do przyśpieszenia kroku. Księżyc, który jeszcze niedawno wydawał się życzliwą latarnią w ciemności, płonie na niebie. Za jego plecami Dennis i Renaldo wciąż prowadzą meandrującą rozmowę, a on trzyma się dźwięku ich głosów, żeby odpędzić od siebie nagły, niewyjaśniony strach. Posyła spojrzenie w stronę domu. Ziemia wznosi się w tamtym kierunku i pod tym kątem nie widzi żadnego z mężczyzn. Jedynie krokwie sięgające w niebo.
Wchodzi między drzewa i w imię przyzwoitości oddala się kilka stóp. Staje za drzewem i otwiera rozporek, żeby sobie ulżyć. Ból w brzuchu zaczyna znikać.
Chodzenie rozpaliło alkohol w jego krwi i znów zaczyna czuć złość. Jeśli wkrótce komuś nie przywalę, myśli, nie wytrzymam. Wyładuję się na kimś, kto na to nie zasługuje. Jeśli Dennis znów zacznie jęczeć, to może być on.
Na tę myśl Jeremy czuje ukłucie poczucia winy. Dennis jest jednym z tych gości, którzy muszą mówić o swoich strachach, bo inaczej zjedzą go żywcem. Musi prowadzić relację na żywo ze wszystkich ponurych możliwości, jakby poprzez wypowiedzenie strachu zmuszał go do ukrycia się. Jeremy czuje większe pokrewieństwo z Renaldem, który jeszcze ani razu nie jęknął z frustracją, jak długo czeka na wypłatę albo jakie są perspektywy na przyszłość. Tak naprawdę nie zna Renalda, a jego sytuację osobistą jeszcze słabiej, i w jakimś sensie uznaje to za właściwe. Wizja lamentującego mężczyzny zawsze wzbudzała w nim zażenowanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki