Powolne spalanie - Paula Hawkins - ebook + audiobook + książka

Powolne spalanie ebook

Paula Hawkins

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Paula Hawkins, autorka powieści „Dziewczyny z pociągu” i „Zapisane na wodzie”, które urzekły miliony czytelników na całym świecie, snuje pasjonującą, pełną zwrotów akcji opowieść o oszustwie, morderstwie i zemście.

„Co ci odbiło?”.

Makabryczne morderstwo młodego człowieka na barce w Londynie nasuwa pytania o rolę trzech kobiet. Laury, przeżywającej trudne chwile dziewczyny, z którą późniejsza ofiara umówiła się na przelotny seks i która według świadków jako ostatnia wyszła z barki chłopaka. Carli, jego pogrążonej w żałobie ciotki, i tak już opłakującej inną krewną, która zginęła ledwie kilka tygodni wcześniej. I Miriam, wścibskiej sąsiadki, która znalazła zakrwawione zwłoki i ma tajemnice przed policją.

Trzy kobiety w zasadzie się nie znają, lecz każda z nich była w jakiś sposób powiązana z ofiarą. Trzy kobiety z różnych powodów kipią gniewem. Świadomie lub nie domagają się naprawienia zła, jakie im wyrządzono.

A gdy chodzi o zemstę, nawet porządni ludzie są zdolni do straszliwych czynów. Do czego się posuną, żeby odzyskać spokój?

Paula Hawkins daje nam odważny i pikantny kryminał, w którym pyta: Jak długo tajemnica może się tlić, zanim wybuchnie ogniem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 348

Oceny
3,9 (1756 ocen)
561
604
417
142
32
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zbigniew2003

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ładnie wymyślona i opisana historia. Morderstwo i wiele osób uwikłanych, a może wciągniętych w jego sprawę, przez coś co nazywa się prozą życia. Nie znajdziesz tutaj krwi lejącej się strumieniami, ale coś ważniejszego… ot takie życiowe prawdy i sytuacje, które uczą pokory i patrzenia na świat i ludzi z różnych perspektyw. Zdecydowanie polecam, dobrze i mądrze spędzony czas, czego i innym życzę.
101
kaxbe1972

Całkiem niezła

Całkiem niezła? Hmm... No, cóż... Przeczytałem bez większych emocji. Chwilami jest po prostu nudno. Trzy gwiazdki z sympatii dla Laury...
30
Karolinapiskor

Całkiem niezła

Niby ok ale mimo wszystko trochę męcząca i momentami wręcz nudna.
20
Madzia1308

Całkiem niezła

Ogólnie fabuła ciekawa, wątek kto i dlaczego zabił, ale obudowane strasznie i ciężko było dotrwać do końca, bo nie było na tyle dla mnie ciekawe
20
natalia_gr

Z braku laku…

Przyznam, że czytało się to dobrze, płynnie i szybko, chociaż autorka przeplata perspektywy kilku różnych postaci, dorzucając jeszcze historię z przeszłości i jej literacką wersję. Zamysł dość skomplikowany, wykonanie w sumie proste i trochę rozczarowujące. Najciekawsze było zapoznawanie się z bohaterami i bohaterkami. Kiedy zostały już w pełni naszkicowane i pozostało rozwinięcie samej intrygi, lektura stała się nużąca. Może to literatura dla innego odbiorcy, nie jestem fanką gatunku, chociaż od czasu do czasu coś przeczytam. Zwykle zostaję z wrażeniem, że wszystko to opiera się na formułach (to oczywiście zrozumiałe) owiniętych w bardzo prosty język.
20

Popularność




Mapa

Powolne spa­la­nie

W języku angiel­skim ter­min „powolne spa­la­nie” (slow fire) odnosi się do pro­cesu degra­da­cji papieru, w wyniku któ­rego żółk­nie i staje się kru­chy na sku­tek zakwa­sza­nia. Kwasy obecne są w samym papie­rze, któ­rego włókna zawie­rają ziarna wła­snego znisz­cze­nia.

Ludzi, któ­rych wkrótce pozna­cie, rów­nież coś zżera od środka – żądza zemsty, pra­gnie­nie miło­ści, chęć dopro­wa­dze­nia do końca nie­za­ła­twio­nych spraw; coś, co tli się w nich latami.

Tak samo jak każ­dego z nas, prawda?

Wpro­wa­dze­nie

Zakrwa­wiona dziew­czyna chwiej­nie wta­pia się w ciem­ność. Podarte ubra­nie zwisa z jej mło­dego ciała, odsła­nia­jąc poła­cie bla­dej skóry. Zgu­biła but, jej stopa krwawi. Prze­żywa katu­sze, ale ból stał się nie­istotny, przy­sło­niły go inne cier­pie­nia.

Jej twarz to maska stra­chu, jej serce to dud­niący bęben, jej oddech to prze­ra­żone zia­ja­nie zaszczu­tego lisa.

Nocną ciszę prze­rywa ciche bucze­nie. Samo­lot? Ocie­ra­jąc krew z oczu, dziew­czyna spo­gląda w niebo, lecz widzi jedy­nie gwiazdy.

Bucze­nie nara­sta i opada. Zmiana bie­gów w samo­cho­dzie? Czyżby dotarła do głów­nej drogi? Pod­nie­siona nieco na duchu, potrafi wykrze­sać z głębi sie­bie resztki ener­gii i pusz­cza się bie­giem.

Nie tyle widzi, ile czuje świa­tło za sobą. Czuje, że wydo­bywa jej postać z ciem­no­ści, i wie, że z tyłu nad­jeż­dża samo­chód. Nad­jeż­dża od strony farmy.

Odwraca się.

Jesz­cze zanim go dostrzega, wie, że ją zna­lazł. Jesz­cze zanim go dostrzega, wie, że to jego ujrzy za kie­row­nicą. Zamiera w bez­ru­chu. Przez mgnie­nie oka się waha, po czym zbiega z szosy, wpada do rowu, prze­ska­kuje drew­niany płot. Bie­gnie na przy­le­głe pole, na oślep pędzi przed sie­bie, potyka się i pod­nosi, nie wyda­jąc naj­mniej­szego dźwięku. Krzyk na nic by się nie zdał.

Gdy w końcu ją dopada, chwyta garść jej wło­sów i pociąga ją na zie­mię. Dziew­czyna czuje jego oddech. Wie, co on z nią zrobi. Wie, co ją czeka, bo widziała, jak robił to wcze­śniej, jak robił to jej przy­ja­ciółce, jak okrut­nie ją…

– Na litość boską! – mruk­nęła gło­śno Irene, z trza­skiem zamy­ka­jąc książkę i rzu­ca­jąc ją na stos innych, prze­zna­czo­nych do sprze­daży na cel cha­ry­ta­tywny. – Co za pira­mi­dalna bzdura!

1

W gło­wie Laury ode­zwała się Deidre: „Twój pro­blem, Lauro, polega na tym, że doko­nu­jesz złych wybo­rów”.

A żebyś, kurwa, wie­działa, Deidre! Laura nie sądziła, że kie­dy­kol­wiek pomy­śli czy powie coś takiego, jed­nak sto­jąc w swo­jej łazience i trzę­sąc się histe­rycz­nie, pod­czas gdy tętno mia­rowo wypy­chało gorącą krew z rany na jej przed­ra­mie­niu, musiała przy­znać, że Deidre, któ­rej głos sobie teraz uro­iła, tra­fiła w samo sedno. Laura pochy­liła się i oparła czo­łem o lustro, żeby nie patrzeć sobie w oczy, tyle że spo­glą­da­nie w dół było jesz­cze gor­sze, ponie­waż w tej pozy­cji widziała wypły­wa­jącą z niej krew, przez co była zamro­czona i czuła, że w każ­dej chwili może się porzy­gać. Tyle krwi! Ska­le­cze­nie było głęb­sze, niż myślała, powinna poje­chać na ostry dyżur. Nie­do­cze­ka­nie, na żaden ostry dyżur się nie wybiera.

Złe wybory…

Gdy w końcu wyciek krwi się zmniej­szył, Laura zdjęła T-shirt, cisnęła go na pod­łogę, wyśli­znęła się z dżin­sów, zrzu­ciła majtki i pozbyła się sta­nika, gwał­tow­nie wcią­ga­jąc powie­trze przez zęby, gdy meta­lowe zapię­cie zaha­czyło o ranę.

– Ja pier­dolę, masa­kra! – syk­nęła.

Sta­nik też rzu­ciła na pod­łogę, wgra­mo­liła się do wanny, puściła prysz­nic i dygo­cząc, sta­nęła pod mizer­nym stru­mycz­kiem kosz­mar­nie gorą­cej wody (pod swoim prysz­nicem mogła wybie­rać jedy­nie mię­dzy lodo­watą a nie­mal wrząt­kiem, opcji pośred­niej nie było). Czub­kami pomarsz­czo­nych pal­ców prze­su­wała po swo­ich pięk­nych śnież­no­bia­łych bli­znach: na bio­drze, udzie, barku, z tyłu głowy. To ja, powie­działa do sie­bie. To ja.

Póź­niej, z przed­ra­mie­niem nie­udol­nie owi­nię­tym zwo­jami papieru toa­le­to­wego i cia­łem okrę­co­nym lichym ręcz­ni­kiem, usia­dła w salo­nie na brzyd­kiej kana­pie pokry­tej szarą dermą i zadzwo­niła do matki. Prze­rwała połą­cze­nie, bo ode­zwała się poczta gło­sowa. Mar­no­wa­nie impul­sów nie miało sensu. Zadzwo­niła do ojca.

– U cie­bie wszystko w porządku, kur­czaczku?

W tle sły­szała jakiś hałas, radio nasta­wione na sta­cję 5 Live.

– Tato… – Prze­łknęła gulę pod­cho­dzącą jej do gar­dła.

– Co sły­chać?

– Tato, mógł­byś do mnie przy­je­chać? Ja… mia­łam kosz­marną noc i tak sobie pomy­śla­łam, że może mógł­byś wpaść do mnie na tro­chę. Wiem, że to kawa­łek drogi, ale…

Usły­szała, jak w tle Deidre syczy przez zaci­śnięte zęby:

– Nie, Phi­li­pie. Jeste­śmy umó­wieni na bry­dża.

– Tato, mógł­byś nie roz­ma­wiać ze mną przez gło­śnik?

– Skar­bie, ja…

– Mówię serio, możesz wyłą­czyć gło­śnik? Nie chcę słu­chać jej głosu, na sam jego dźwięk mam ochotę coś pod­pa­lić…

– Lauro, nie prze­sa­dzaj…

– Nie­ważne, tato, nie ma o czym mówić.

– Jesteś pewna?

Nie nie jestem pewna nie jestem pewna nie jestem kurwa pewna.

– Tak, jasne. Wszystko w porządku. Dam sobie radę.

Wra­ca­jąc do sypialni, nadep­nęła na kurtkę, którą zrzu­ciła wcze­śniej w kory­ta­rzu, by jak naj­szyb­ciej dotrzeć do łazienki. Schy­liła się i ją pod­nio­sła. Rękaw był roze­rwany, w kie­szeni wciąż znaj­do­wał się zega­rek Daniela. Wyjęła go, odwró­ciła i zało­żyła na nad­gar­stek. Papier toa­le­towy na jej przed­ra­mie­niu zakwitł czer­wie­nią, a cała ręka pul­so­wała lekko, gdy tętno wyci­skało z niej krew. Wiro­wało jej w gło­wie. W łazience wrzu­ciła zega­rek do umy­walki, zdarła papier z ręki, upu­ściła ręcz­nik na pod­łogę. Z powro­tem weszła pod prysz­nic.

Usu­wa­jąc nożycz­kami brud spod paznokci, patrzyła, jak woda u jej stóp różo­wieje. Zamknęła oczy. Słu­chała głosu Daniela, który pytał: „Co ci odbiło?”, głosu Deidre, mówią­cej: „Nie, Phi­li­pie, jeste­śmy umó­wieni na bry­dża”, a także swo­jego głosu. „Coś pod­pa­lić. Pod­pa­lić. Pod­pa­lić pod­pa­lić pod­pa­lić”.

2

W co drugą nie­dzielę Miriam czy­ściła toa­letę. Musiała wyjąć (o dziwo, zawsze nie­przy­jem­nie ciężki) zbior­nik z małej ubi­ka­cji na rufie barki, wytasz­czyć go przez kabinę na ścieżkę nad kana­łem, a stam­tąd prze­nieść całe sto metrów do punktu odbioru nie­czy­sto­ści, gdzie feka­lia nale­żało prze­lać do głów­nej toa­lety i spu­ścić wodę, a następ­nie wypłu­kać zbior­nik, żeby usu­nąć resztki. Był to jeden z mniej sie­lan­ko­wych aspek­tów miesz­ka­nia na barce i wolała zała­twiać to wcze­śnie, gdy nikt nie krę­cił się w pobliżu. Prze­no­sze­nie wła­snych gówien pośród nie­zna­jo­mych, ludzi wypro­wa­dza­ją­cych psy na spa­cer oraz bie­ga­czy, było czymś abso­lut­nie nie­god­nym.

Wyszła na tylny pokład, by spraw­dzić, czy ma wolną drogę – czy na ścieżce nie ma żad­nych prze­szkód, rowe­rów ani bute­lek (ludzie czę­sto bywają skraj­nie anty­spo­łeczni, zwłasz­cza w sobot­nie wie­czory). Pora­nek był pogodny, białe pączki na błysz­czą­cych mło­dych gałąz­kach pla­ta­nów i brzóz zapo­wia­dały nadej­ście wio­sny.

Jak na marzec było zimno, a jed­nak zauwa­żyła, że drzwi kabiny sąsied­niej barki są otwarte, tak samo jak ostat­niej nocy. Dziwne, naprawdę dziwne. Sęk w tym, że aku­rat zamie­rzała roz­mó­wić się z wła­ści­cie­lem tej barki, mło­dym czło­wie­kiem, który prze­kro­czył ter­min pobytu. Cumo­wał na tym miej­scu już szes­na­ście dni, o dwa dłu­żej, niż miał prawo, więc zamie­rzała zamie­nić z nim słówko i wyja­śnić, że powi­nien ruszać w dal­szą drogę; nie leżało to w zakre­sie jej obo­wiąz­ków i w ogóle to nie była jej sprawa, ale – w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści ludzi – wro­sła w tutej­szy kra­jo­braz i dla­tego postawa oby­wa­tel­ska szcze­gól­nie leżała jej na sercu.

*

W każ­dym razie wła­śnie to Miriam powie­działa śled­czemu Bar­ke­rowi, kiedy zapy­tał ją póź­niej: „Z jakiego powodu pani tam zaj­rzała?”. Poli­cjant, sku­lony i przy­gar­biony, sie­dział naprze­ciwko niej tak bli­sko, że ich kolana nie­mal się sty­kały. Wyso­kiemu męż­czyź­nie na barce nie jest zbyt wygod­nie, a on był wyjąt­kowo wysoki. Miał głowę gładką jak kula bilar­dowa i wyraz poiry­to­wa­nia na twa­rzy, jakby zapla­no­wał na ten dzień coś cie­kaw­szego, coś przy­jem­nego, na przy­kład wyprawę z dziećmi do parku, a tym­cza­sem tkwił tu z Miriam i wcale mu się to nie podo­bało.

– Czy pani cze­goś doty­kała? – zapy­tał.

No wła­śnie. Doty­kała cze­goś? Miriam zamknęła oczy. Wyobra­ziła sobie, jak ele­gancko puka w okno nie­bie­sko-bia­łej barki. I czeka na odpo­wiedź: czyjś głos albo drgnię­cie firanki. Nie docze­kaw­szy się jed­nak, schy­lona usi­łuje zaj­rzeć do kabiny przez firankę oraz, lekko licząc, dzie­się­cio­let­nią war­stwę miej­skiego i rzecz­nego brudu. Puka raz jesz­cze, a po dłuż­szej chwili wcho­dzi na pokład rufowy. I woła: „Halo? Jest tu kto?”.

Ujrzała sie­bie, jak bar­dzo deli­kat­nie pociąga za drzwi kabiny, a wtedy dola­tuje ją jakaś woń, zapach żelaza, przy­wo­dzący na myśl mięso, wzbu­dza­jący głód. „Halo?”. Jak otwiera drzwi na oścież, scho­dzi po dwóch stop­niach do kabiny i ostat­nie „halo” więź­nie jej w gar­dle na widok sceny, jaką tam zastaje: wszystko jest we krwi, a na pod­ło­dze leży chło­piec – nie, nie tyle chło­piec, ile młody męż­czy­zna – z wycię­tym w szyi sze­ro­kim uśmie­chem.

Ujrzała sie­bie, jak się chwieje, zakrywa dło­nią usta, przez dłuż­szą chwilę nachyla się, oszo­ło­miona, aż w końcu wyciąga rękę i zaci­ska palce na bla­cie. O Boże!

– Dotknę­łam blatu – powie­działa śled­czemu. – Chyba przy­trzy­ma­łam się blatu, zaraz za pro­giem, po lewej stro­nie od wej­ścia do kabiny. Zoba­czy­łam go i pomy­śla­łam… to zna­czy, poczu­łam… zro­biło mi się nie­do­brze. – Zaczer­wie­niła się. – Ale nie zwy­mio­to­wa­łam, jesz­cze nie wtedy. Dopiero na zewnątrz… Ja… prze­pra­szam, że…

– Pro­szę się tym nie przej­mo­wać – prze­rwał jej Bar­ker, wciąż świ­dru­jąc ją wzro­kiem. – Nie ma naj­mniej­szego powodu. Co pani zro­biła potem? Zoba­czyła pani zwłoki, oparła się pani o blat…?

Ta woń nie dawała jej spo­koju. Ale nie fetor krwi, tego morza krwi; tam cuch­nęło coś jesz­cze, uno­sił się jakiś star­szy, słodki odór przy­wo­dzący na myśl lilie, które zbyt długo stały w wazo­nie. Ten zapach i widok, któ­remu nie spo­sób było się oprzeć: pięk­nej mar­twej twa­rzy, szkli­stych oczu oto­czo­nych dłu­gimi rzę­sami, roz­chy­lo­nych peł­nych warg uka­zu­ją­cych równe białe zęby. Jego tułów, jego dło­nie i ramiona były uty­tłane krwią; czubki zakrzy­wio­nych pal­ców doty­kały pod­łogi, jakby się jej kur­czowo trzy­mał. Kiedy odwra­cała się do wyj­ścia, jej wzrok pod­chwy­cił coś leżą­cego na pod­ło­dze, coś, czego tam być nie powinno – błysk sre­bra unu­rza­nego w lep­kiej, czer­nie­ją­cej krwi.

Poty­ka­jąc się na stop­niach, wyszła z kabiny i krztu­sząc się, łap­czy­wie chwy­tała powie­trze. Zwy­mio­to­wała na ścieżkę i otarł­szy usta, krzyk­nęła: „Ratunku! Niech ktoś wezwie poli­cję!”. Ale była dopiero siódma trzy­dzie­ści w nie­dzielę rano, nikogo w zasięgu wzroku. Na ścieżce zero ruchu, na dro­gach powy­żej też nic, ciszę zakłó­cał tylko war­kot gene­ra­tora i swary prze­my­ka­ją­cych obok koko­szek wod­nych. Kiedy spoj­rzała na most nad kana­łem, zda­wało jej się, że kogoś widzi, rap­tem przez chwilę, ale ten ktoś zaraz znik­nął, ona zaś została sama w szpo­nach para­li­żu­ją­cego stra­chu.

– Wyszłam – powie­działa Miriam poli­cjan­towi. – Od razu zeszłam z barki i… zawia­do­mi­łam poli­cję. Zwy­mio­to­wa­łam, a potem pobie­głam na swoją barkę i zadzwo­ni­łam na poli­cję.

– W porządku, spo­koj­nie.

Kiedy pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na niego, roz­glą­dał się dookoła, lustru­jąc maleńką schludną kabinę, książki nad zle­wem (Potrawy jed­no­garn­kowe, Nowe podej­ście do warzyw), zioła na para­pe­cie – bazy­lię i kolen­drę w pla­sti­ko­wych pojem­ni­kach oraz drew­nie­jący roz­ma­ryn w nie­bie­skiej cera­micz­nej doniczce. Zer­k­nął na półkę pełną ksią­żek w mięk­kich okład­kach, na sto­jący na niej zaku­rzony skrzy­dło­kwiat i opra­wioną w ramki foto­gra­fię brzyd­kiej pary z gru­bo­ko­ści­stym dziec­kiem pośrodku.

– Mieszka tu pani sama? – zapy­tał, choć wła­ści­wie nie było to pyta­nie.

Wie­działa, co sobie myśli: gruba stara panna, stuk­nięta na punk­cie eko­lo­gii, wyznaw­czyni samo­wy­star­czal­no­ści oraz idei „zrób to sam”, a do tego wścib­skie bab­sko. Wty­ka­jąca nos w nie swoje sprawy. Miriam była świa­doma, jak inni ją postrze­gają.

– Czy… czy miewa pani oka­zję do… pozna­nia sąsia­dów? Cho­ciaż czy to są praw­dziwi sąsie­dzi? Raczej wąt­pię, skoro przy­pły­wają i cumują tu przez góra dwa tygo­dnie.

Miriam wzru­szyła ramio­nami.

– Nie­któ­rzy zja­wiają się i wyby­wają regu­lar­nie, mają swój rejon, pas wody, który lubią opły­wać, więc nie­któ­rych udaje się poznać. Jeżeli komuś na tym zależy. Ale co kto lubi, można się trzy­mać na ubo­czu, tak jak ja to robię.

Śled­czy tego nie sko­men­to­wał, patrzył tylko na nią bez­na­mięt­nie. Zdała sobie sprawę, że pró­buje ją roz­gryźć, że nie ufa jej sło­wom i nie­ko­niecz­nie wie­rzy w to, co mu mówi.

– A jak było z nim? Z tym męż­czy­zną, któ­rego zna­la­zła pani dziś rano?

Miriam pokrę­ciła głową.

– Nie zna­łam go. Widzia­łam go kilka razy, wymie­ni­łam z nim… nie, to nawet nie były uprzej­mo­ści. Mówi­łam mu „witam” albo „dzień dobry”, a on mi odpo­wia­dał. I tyle.

(Nie­zu­peł­nie. To prawda, że odkąd zacu­mo­wał, widziała go rap­tem dwa razy i od razu wyczuła w nim ama­tora. Jego barka była w opła­ka­nym sta­nie – odła­żąca farba, zardze­wiałe nad­proża, prze­krzy­wiony komin – za to on był sta­now­czo zbyt wymu­skany jak na życie na wodzie. Czy­ste ubra­nia, białe zęby, żad­nych kol­czy­ków ani tatu­aży. A przy­naj­mniej nie miał ich w widocz­nych miej­scach. Był to nie­zwy­kle przy­stojny młody czło­wiek, dosyć wysoki, bru­net o ciem­nych oczach i ostrych, zde­cy­do­wa­nych rysach twa­rzy. Kiedy spo­tkała go po raz pierw­szy, powie­działa „dzień dobry”, on zaś z uśmie­chem pod­niósł na nią wzrok, a wtedy włosy zje­żyły jej się na karku).

Wów­czas zwró­ciła na to uwagę, ale by­naj­mniej nie zamie­rzała się tym dzie­lić z poli­cjan­tem. „Kiedy go zoba­czy­łam po raz pierw­szy, odnio­słam takie dziwne wra­że­nie…”. Wziąłby ją za postrze­loną wariatkę. Tak czy owak, dopiero teraz uświa­do­miła sobie, co naprawdę wów­czas czuła. Nie było to prze­czu­cie ani żadne tego typu bzdury – ona go roz­po­znała!

To zaś stwa­rzało pewne moż­li­wo­ści. Przy­szło jej to do głowy, gdy tylko zdała sobie sprawę z tego, kim jest ten chło­pak, ale wtedy nie wie­działa, jak sko­rzy­stać z tej szansy. Jed­nak teraz, skoro zgi­nął, uznała, że tak wła­śnie miało być. Szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści.

– Pani Lewis? – Śled­czy Bar­ker o coś ją pytał.

– Panno – spro­sto­wała.

Na chwilę zamknął oczy.

– Panno Lewis, pamięta pani, czy widziała go pani w towa­rzy­stwie? Może z kimś roz­ma­wiał?

Po chwili waha­nia kiw­nęła głową.

– Ktoś go odwie­dził. Pew­nie ze dwa razy. Moż­liwe, że miał także innych gości, ale ja widzia­łam tylko ją. Kobietę, star­szą od niego, raczej w moim wieku. Jakoś po pięć­dzie­siątce. Siwe włosy, bar­dzo krótko obcięte. Była chuda i chyba dosyć wysoka, miała z metr sie­dem­dzie­siąt dwa, może sie­dem­dzie­siąt pięć wzro­stu, do tego ostre rysy twa­rzy…

Bar­ker uniósł brew.

– Widzę, że dobrze jej się pani przyj­rzała?

Miriam wzru­szyła ramio­nami.

– No cóż, jestem bar­dzo spo­strze­gaw­cza. I lubię mieć oko na to, co się tu dzieje. – Rów­nie dobrze może wyjść naprze­ciw jego uprze­dze­niom. – Ale na taką kobietę każdy zwraca uwagę, nawet jeśli nie jest spo­strze­gaw­czy. Jej fry­zura, ubra­nie… wyglą­dała luk­su­sowo.

Poli­cjant znów kiwał głową, zapi­su­jąc jej słowa. Miriam była pewna, że usta­le­nie, o kim mówiła, nie zaj­mie mu wiele czasu.

*

Po wyj­ściu śled­czego mun­du­rowi odgro­dzili taśmą ścieżkę nad kana­łem na odcinku od De Beau­voir do Shep­per­ton, każąc odpły­nąć wszyst­kim bar­kom z wyjąt­kiem jego łodzi – miej­sca zbrodni – i jej. Z początku pró­bo­wali namó­wić ją, by opu­ściła barkę, ale oznaj­miła im bez ogró­dek, że ni­gdzie się nie wybiera. No chyba że zamie­rzali zapew­nić jej dach nad głową? Mun­du­rowy, z któ­rym roz­ma­wiała, młody prysz­czaty chło­pak o piskli­wym gło­sie, wyraź­nie się prze­jął tym, że zrzu­ciła odpo­wie­dzial­ność ze swo­ich bar­ków na jego. Spoj­rzał w niebo, spu­ścił wzrok na wodę, zer­k­nął w górę i w dół kanału, a następ­nie popa­trzył na nią, tę niską, grubą kobietę w śred­nim wieku, i ustą­pił. Odda­lił się nieco, a poga­daw­szy z kimś przez krót­ko­fa­lówkę, wró­cił i powia­do­mił ją, że może zostać.

– Może pani cho­dzić tam i z powro­tem do wła­snego, eee… miesz­ka­nia… ale nie dalej – oświad­czył.

Po połu­dniu Miriam usia­dła na pokła­dzie rufo­wym swo­jej barki, by w sła­bych pro­mie­niach słońca korzy­stać z nie­zwy­kłego spo­koju na zamknię­tym kanale. Z zarzu­co­nym na ramiona kocem i fili­żanką her­baty pod ręką patrzyła, jak poli­cjanci i tech­nicy kry­mi­na­li­styczni kręcą się wte i wewte, spro­wa­dzają psy, spro­wa­dzają łodzie, prze­szu­kują ścieżkę i jej obrzeża, a także grze­bią w męt­nej wodzie.

Zwa­żyw­szy na to, co prze­szła tego dnia, czuła dziwny spo­kój, a wręcz opty­mizm na myśl o nowych moż­li­wo­ściach, jakie się przed nią otwo­rzyły. W kie­szeni roz­pi­na­nego swe­tra nama­cała mały klu­czyk na kółku, wciąż lepki od krwi, który pod­nio­sła z pod­łogi barki i któ­rego ist­nie­nie zata­iła przed śled­czym, nawet nie zasta­na­wia­jąc się nad tym, co robi.

Instynkt.

Zauwa­żyła, że obok zwłok chło­paka coś błysz­czy – klucz. Był zawie­szony na małym drew­nia­nym bre­loczku w kształ­cie ptaka. Poznała go natych­miast; kiedy go widziała poprzed­nio, był przy­pięty do paska dżin­sów Laury, tej z pralni samo­ob­słu­go­wej. Stuk­nięta Laura, tak ją tu nazy­wali. Ale Miriam zawsze uwa­żała Laurę za bar­dzo życz­liwą osobę, która nie ma w sobie za grosz sza­leń­stwa. I to wła­śnie ją widziała, jak wcho­dziła – zda­niem Miriam pod­pita – na tę zapy­ziałą barkę, uwie­szona ramie­nia tego pięk­nego chłopca. Kiedy to było? Wie­czo­rem dwa dni temu? Trzy? Znaj­dzie datę w swoim note­sie, w któ­rym zapi­sy­wała różne cie­kawe rze­czy, takie jak to, kto gdzie się kręci.

Zmierz­chało już, kiedy Miriam patrzyła, jak wyno­szą zwłoki z kabiny i tasz­czą je po schod­kach na ulicę, gdzie cze­kała na nie karetka. Gdy ją mijali, wstała, z sza­cun­kiem skło­niła głowę i cicho, z nie­do­wie­rza­niem powie­działa: „Idź z Bogiem”.

Wyszep­tała też podzię­ko­wa­nia. Dla­tego że cumu­jąc swoją łódź obok jej barki, a potem dając się bru­tal­nie zabić, Daniel Suther­land stwo­rzył Miriam szansę, któ­rej po pro­stu nie mogła prze­pu­ścić; szansę na pomsz­cze­nie krzywdy, jaka ją spo­tkała.

Gdy została sama, wbrew sobie tro­chę się bojąc ciem­no­ści i ciszy, do któ­rej nie nawy­kła, weszła do kabiny swo­jej barki i zamknęła za sobą drzwi na rygiel i dodat­kowo na kłódkę. Wyjęła z kie­szeni klucz Laury i wło­żyła go do drew­nia­nej szka­tułki, którą trzy­mała na naj­wyż­szej półce. W czwar­tek przy­pa­dał dzień pra­nia. Może wtedy odda go Lau­rze.

A może nie odda, kto wie?

Prze­cież ni­gdy nie wia­domo, co nam się może przy­dać, prawda?

3

– Pani Myer­son? Czy chce pani usiąść? Pro­szę bar­dzo. Tylko niech pani oddy­cha. Czy mamy kogoś zawia­do­mić, pani Myer­son?

Carla opa­dła na kanapę. Zgięła się wpół, przy­ci­ska­jąc twarz do kolan. Uświa­do­miła sobie, że sko­wy­czy jak pies.

– Theo – wykrztu­siła z tru­dem. – Zadzwoń­cie do Theo, pro­szę. Mojego męża. Byłego męża. Numer jest w mojej komórce. – Pod­nio­sła wzrok i uważ­nie rozej­rzała się po pokoju, ale ni­gdzie nie dostrze­gła tele­fonu. – Nie wiem, gdzie jest. Nie wiem, gdzie go zosta…

– Trzyma go pani w ręce, pani Myer­son – prze­rwała jej deli­kat­nie poli­cjantka z wydziału kry­mi­nal­nego. – Ma pani tele­fon w ręce.

Carla spu­ściła wzrok i prze­ko­nała się, że rze­czy­wi­ście kur­czowo ści­ska komórkę w gwał­tow­nie trzę­są­cej się dłoni. Pokrę­ciła głową i podała tele­fon śled­czej.

– Chyba tracę zmy­sły – jęk­nęła.

Kobieta wygięła usta w namia­stce uśmie­chu i na chwilę poło­żyła dłoń na ramie­niu Carli. Wzięła komórkę i wyszła na zewnątrz, żeby zadzwo­nić.

Drugi śled­czy, inspek­tor Bar­ker, odchrząk­nął.

– Jeśli dobrze zro­zu­mia­łem, matka Daniela nie żyje, tak?

Carla przy­tak­nęła ruchem głowy.

– Od sze­ściu… nie, od ośmiu tygo­dni – powie­działa, patrząc na brwi poli­cjanta, które wystrze­liły w górę i dotar­łyby aż do linii wło­sów, gdyby je jesz­cze miał. – Moja sio­stra upa­dła w domu – wyja­śniła. – To nie było… To był wypa­dek.

– A czy ma pani jakieś namiary na ojca Daniela?

Carla pokrę­ciła głową.

– Nie­stety nie. On mieszka w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, prze­pro­wa­dził się tam dawno temu. Nie inte­re­suje się życiem Daniela, syn ni­gdy go nie obcho­dził. Chło­pak miał… – Głos Carli się zała­mał; ode­tchnęła głę­boko, powoli wypusz­cza­jąc powie­trze. – Daniel miał tylko Angelę. I mnie.

Bar­ker poki­wał głową, bez słowa. Sztywny, jakby kij połknął, stał przed komin­kiem, cze­ka­jąc, aż Carla weź­mie się w garść.

– Pani mieszka tu od nie­dawna? – zapy­tał po prze­rwie, którą Carla ode­brała jako wyraz sza­cunku. Spoj­rzała na niego, nie bar­dzo rozu­mie­jąc, o co mu cho­dzi. Wyce­lo­wał długi palec wska­zu­jący w pudła sto­jące na pod­ło­dze jadalni oraz w oparte o ścianę obrazy.

Gło­śno wytarła nos.

– Od bli­sko sze­ściu lat zamie­rzam powie­sić te obrazy – odparła. – Kie­dyś w końcu się sprężę i zała­twię odpo­wied­nie haki. A te pudła są z domu mojej sio­stry. Wie pan, listy, foto­gra­fie. Rze­czy, któ­rych nie chcia­łam się pozby­wać.

Bar­ker ski­nął głową. Splótł ręce na piersi, prze­niósł cię­żar ciała z jed­nej nogi na drugą i otwo­rzył usta, chcąc coś powie­dzieć, ale powstrzy­mało go trza­śnię­cie drzwi fron­to­wych. Carla pod­sko­czyła. Do pokoju wbie­gła śled­cza, poste­run­kowa Chal­mers, i prze­pra­sza­jąco schy­liła głowę.

– Pan Myer­son już idzie. Powie­dział, że nie­długo będzie.

– Mieszka pięć minut drogi stąd – rze­kła Carla. – Przy Noel Road. Wie pani, gdzie to jest? W latach sześć­dzie­sią­tych miesz­kał tam Joe Orton. No, ten dra­ma­to­pi­sarz. To tam został zabity, zdaje się, że zatłu­czony młot­kiem, a może zadźgany? – Śled­czy patrzyli na nią bez­na­mięt­nie. – Ale to nie… Odbie­głam od tematu – dorzu­ciła Carla. Przez krótką kosz­marną chwilę oba­wiała się, że lada moment par­sk­nie śmie­chem. Po co w ogóle o tym wspo­mniała? Co ją pod­ku­siło, żeby mówić o Joem Orto­nie i ludziach zatłu­czonych na śmierć? Rze­czy­wi­ście tra­ciła zmy­sły. A jed­nak wyda­wało się, że śled­czy albo nie zwró­cili na to uwagi, albo mieli to gdzieś. A może wszy­scy zacho­wują się jak obłą­kani, dowia­du­jąc się, że ktoś z ich rodziny został zamor­do­wany?

– Kiedy widziała pani sio­strzeńca po raz ostatni, pro­szę pani? – zapy­tał Bar­ker.

Carla miała kom­pletną pustkę w gło­wie.

– Ja… Rany boskie, widzia­łam go w… w domu Angeli. Mojej sio­stry. To nie­da­leko stąd, dwa­dzie­ścia minut pie­chotą, po dru­giej stro­nie kanału, przy Hay­ward’s Place. Porząd­ko­wa­łam aku­rat jej rze­czy, a Daniel wpadł zabrać jakieś szpar­gały. Nie miesz­kał tam od wie­ków, ale w daw­nej sypialni wciąż miał swoje rze­czy, głów­nie szki­cow­niki. Był cał­kiem zdol­nym gra­fi­kiem. Ryso­wał komiksy. Wie­cie, histo­rie rysun­kowe. – Wzdry­gnęła się odru­chowo. – Czyli że to było… tydzień temu? Dwa tygo­dnie? Jezu, nic nie pamię­tam, w gło­wie mam kom­pletną sieczkę. Ja… – Zmierz­wiła pal­cami krót­kie włosy.

– Pro­szę się tym nie przej­mo­wać, pani Myer­son, abso­lut­nie – rze­kła uspo­ka­ja­jąco Chal­mers. – Takie szcze­góły poda nam pani póź­niej.

– A więc jak długo on miesz­kał na tej barce? – zapy­tał Bar­ker.

Roz­legł się dono­śny stu­kot kołatki do drzwi; Carla znów pod­sko­czyła.

– Theo – wyszep­tała, zry­wa­jąc się z kanapy. – Bogu dzięki!

Chal­mers dotarła do drzwi przed nią i wpu­ściła gościa do holu; Theo był czer­wony na twa­rzy i zlany potem.

– Chry­ste Panie, Ce! – rzu­cił, chwy­ta­jąc Carlę w obję­cia i przy­ci­ska­jąc ją mocno do sie­bie. – Co się stało, na litość boską?

*

Poli­cjanci po raz kolejny opo­wie­dzieli całą histo­rię. Otóż tego dnia rano na barce zacu­mo­wa­nej w Regent’s Canal, na wyso­ko­ści De Beau­voir Road, zna­le­ziono zwłoki sio­strzeńca Carli, Daniela Suther­landa. Który zgi­nął od wie­lo­krot­nych pchnięć ostrym narzę­dziem. Zabój­stwa naj­praw­do­po­dob­niej doko­nano nie póź­niej niż dwa­dzie­ścia cztery godziny i nie wcze­śniej niż trzy­dzie­ści sześć godzin od odkry­cia ciała. Ale wkrótce będzie można zawę­zić ten prze­dział cza­sowy. Wypy­ty­wano ich o pracę i zna­jo­mych Daniela, a także o to, czy miał kło­poty finan­sowe i czy zaży­wał nar­ko­tyki.

Nie wie­dzieli.

– Nie byli­ście spe­cjal­nie zżyci? – pod­su­nęła Chal­mers.

– Ja go ledwo zna­łem – odparł Theo. Sie­dział obok Carli i pocie­rał czu­bek głowy pal­cem wska­zu­ją­cym, jak zawsze, kiedy się czymś nie­po­koił.

– A pani?

– Nie, nie byli­śmy zżyci. Ja… no cóż. Rzadko widy­wa­ły­śmy się z sio­strą. Rozu­mie­cie…

– Mimo że miesz­kała tuż po dru­giej stro­nie kanału? – wtrą­ciła Chal­mers.

– Ow­szem. – Carla pokrę­ciła głową. – My… Już od bar­dzo dawna nie spę­dza­łam czasu z Danie­lem. Na dobrą sprawę wcale, odkąd prze­stał być małym chłop­cem. Jak mówi­łam, zoba­czy­łam go ponow­nie po śmierci sio­stry. On przez jakiś czas miesz­kał za gra­nicą. Chyba w Hisz­pa­nii.

– A kiedy się prze­niósł na łódź? – zapy­tał Bar­ker.

Carla zaci­snęła usta i pokrę­ciła głową.

– Nie wiem – odparła. – Naprawdę.

– W ogóle nie mie­li­śmy poję­cia, że tam miesz­kał – włą­czył się Theo.

Bar­ker zmie­rzył go prze­cią­głym spoj­rze­niem.

– A prze­cież pań­ski dom jest tak bli­sko. Przy Noel Road, zga­dza się? Czyli ile? Góra pół­tora kilo­me­tra od jego barki.

Theo wzru­szył ramio­nami i potarł czoło; skóra poni­żej linii wło­sów mocno się zaró­żo­wiła. Wyglą­dał, jakby za długo prze­by­wał na słońcu.

– Cał­kiem moż­liwe, ale nie mia­łem poję­cia, że on tam mieszka.

Śled­czy poro­zu­mieli się wzro­kiem.

– A pani, pani Myer­son? – Bar­ker spoj­rzał na Carlę.

Pokrę­ciła głową.

– Ja rów­nież nie mia­łam poję­cia – odparła cicho.

Poli­cjanci mil­czeli i trwało to przez dłuż­szy czas. Carla wyobra­żała sobie, że cze­kali, żeby coś dodała… ona albo Theo.

Jej były mąż sta­nął na wyso­ko­ści zada­nia.

– Mówi­li­ście o dwu­dzie­stu czte­rech godzi­nach, zga­dza się? Że minęło nie mniej niż dwa­dzie­ścia cztery godziny i nie wię­cej niż trzy­dzie­ści sześć godzin?

Chal­mers przy­tak­nęła ruchem głowy.

– Sza­cu­jemy, że śmierć nastą­piła mię­dzy ósmą wie­czo­rem w pią­tek a ósmą rano w sobotę.

– Aha. – Theo znowu pocie­rał głowę, wyglą­da­jąc przez okno.

– Coś się panu przy­po­mniało, panie Myer­son?

– Widzia­łem dziew­czynę – oznaj­mił Theo. – W sobotę rano. Wcze­śnie, gdzieś tak koło szó­stej. Szła ścieżką nad kana­łem, mijała aku­rat mój dom. Kiedy ją zoba­czy­łem, sta­łem w swo­jej pra­cowni, a zapa­mię­ta­łem ją, bo była we krwi. Miała zakrwa­wioną twarz. I chyba ubra­nie. Nie ocie­kała krwią, co to, to nie, ale miała na sobie plamy krwi.

Carla z nie­do­wie­rza­niem wle­piła w niego wzrok.

– O czym ty mówisz? Dla­czego nic mi nie powie­dzia­łeś?

– Bo spa­łaś – wyja­śnił Theo. – Wsta­łem, żeby zapa­rzyć kawę, i posze­dłem do pra­cowni po papie­rosy. Zoba­czy­łem ją przez okno. Była młoda, moim zda­niem nie­wiele po dwu­dzie­stce, i szła ścieżką. Kulała. A może się zata­czała? Pomy­śla­łem, że jest pijana. W sumie… w sumie nie przej­mo­wa­łem się tym, bo prze­cież w Lon­dy­nie roi się od dziw­nych pija­nych osob­ni­ków, prawda? O tej porze czę­sto widać ludzi wra­ca­ją­cych do domu…

– Zakrwa­wio­nych? – wtrą­cił Bar­ker.

– No, chyba nie. Zakrwa­wio­nych raczej się nie widuje. Wła­śnie dla­tego ją zapa­mię­ta­łem. Pomy­śla­łem, że się prze­wró­ciła albo wdała w bójkę. Uzna­łem więc…

– Ale dla­czego nic mi nie powie­dzia­łeś? – prze­rwała mu Carla.

– Bo spa­łaś, Ce. Nie uwa­ża­łem, żeby…

– Pani Myer­son spała w pań­skim domu? – wtrą­ciła się Chal­mers, marsz­cząc czoło. – Czy dobrze zro­zu­mia­łam? Została pani na noc u pana Myer­sona?

Carla wolno poki­wała głową; widać było, że jest skon­ster­no­wana.

– W pią­tek byli­śmy umó­wieni na kola­cję, a potem zosta­łam na noc…

– Jeste­śmy wpraw­dzie w sepa­ra­cji, ale nasz zwią­zek by­naj­mniej nie wygasł. Zro­zum­cie, my czę­sto…

– Theo, ich to nie obcho­dzi – prze­rwała mu Carla tak ostro, że aż się skrzy­wił. Przy­ci­snęła do nosa chu­s­teczkę higie­niczną. – Prze­pra­szam. Bar­dzo prze­pra­szam. Ale to nie ma zna­cze­nia, prawda?

– Ni­gdy nie wia­domo, co się okaże ważne – odparł Bar­ker zagad­kowo i skie­ro­wał się do wyj­ścia. Wrę­czył im służ­bowe wizy­tówki, powie­dział Theo coś o for­mal­nej iden­ty­fi­ka­cji ciała, o związ­kach rodzin­nych i że będą w kon­tak­cie. Theo poki­wał głową, wsu­nął wizy­tówkę do kie­szeni spodni i uści­snął śled­czemu dłoń.

– Jak się dowie­dzie­li­ście? – zapy­tała nagle Carla. – To zna­czy, kto wam zgło­sił… Kto odkrył zwłoki?

Chal­mers spoj­rzała na swo­jego szefa, a potem na Carlę.

– Zna­la­zła go pewna kobieta – odparła.

– Kobieta? – powtó­rzył Theo. – Młoda? Szczu­pła? Bo przy­szła mi na myśl ta, którą widzia­łem, ta zakrwa­wiona. Może to ona…

Chal­mers pokrę­ciła głową.

– Nie, ta kobieta mieszka na innej barce i nie jest młoda, raczej w śred­nim wieku. Zauwa­żyła, że od jakie­goś czasu na barce nic się nie dzieje, więc zaj­rzała tam, żeby spraw­dzić, czy wszystko w porządku.

– A więc nic nie widziała? – spy­tał Theo.

– Prze­ciw­nie, bar­dzo nam pomo­gła – rzekł Bar­ker. – Jest nie­zwy­kle spo­strze­gaw­cza.

– To dobrze – mruk­nął Theo, pocie­ra­jąc czu­bek głowy. – Bar­dzo dobrze.

– Ta pani nazywa się Lewis – dodał Bar­ker, na co Chal­mers spro­sto­wała:

– Panna.

– Wła­śnie – przy­tak­nął Bar­ker.

Carla zoba­czyła, jak krew odpływa z twa­rzy Theo, gdy śled­czy dorzu­cił:

– Panna Miriam Lewis.

4

– To on zaczął, no nie? Nic nie mów. Sam zaczął.

Kiedy wró­ciła do domu, już na nią cze­kali. Musiało tak być, bo zało­mo­tali do drzwi wej­ścio­wych dosłow­nie trzy­dzie­ści sekund po tym, jak wró­ciła. Nie zdą­żyła nawet zła­pać tchu – miesz­kała na siód­mym pię­trze, windy znów nie dzia­łały – a ci już się zja­wili, więc z jed­nej strony się roz­gnie­wała, z dru­giej zde­ner­wo­wała. I wła­śnie dla­tego, skoń­czona idiotka, od razu zaczęła paplać, choć dosko­nale wie­działa, że nie należy tego robić. Nie po raz pierw­szy wpa­ko­wała się w kło­poty.

Po praw­dzie zazwy­czaj były to kło­poty innego rodzaju. Picie w miej­scu publicz­nym, drobne kra­dzieże, wtar­gnię­cie na czyjś teren, wan­da­lizm, zakłó­ca­nie porządku publicz­nego. Sąd unie­win­nił ją od oskar­że­nia o zwy­kłą napaść. Sprawa o uszko­dze­nie ciała na­dal się toczyła.

Ale tym razem cho­dziło o coś innego. Zdała sobie z tego sprawę nie­mal natych­miast, bo kiedy stała zdy­szana i zasa­pana, mie­ląc ozo­rem, pomy­ślała: Zaraz, prze­cież to są śled­czy z docho­dze­niówki. Przed­sta­wili się, podali swoje stop­nie służ­bowe i tak dalej, co zresztą od razu zapo­mniała, w każ­dym razie byli po cywil­nemu, a to ozna­czało kło­poty cał­kiem innego rodzaju.

– Pozwoli pani, że wej­dziemy, panno Kil­bride? – zapy­tał ten gość, nawet dosyć uprzej­mie. Był wysoki, szczu­pły i łysy jak kolano. – Lepiej poroz­ma­wiajmy w środku. – Świ­dro­wał wzro­kiem okno kuchenne, które z mar­nym skut­kiem zabiła deskami.

Laura już krę­ciła głową.

– Nie, nic z tego. Nic z tego. Musi być obecna osoba peł­no­let­nia, bez niej nie może­cie mnie prze­słu­chi­wać… A w ogóle to o co cho­dzi? O tego gościa z baru? Ale wie­cie, to już jest w sys­te­mie. Mam wezwa­nie na roz­prawę, wisi na lodówce. Przy­cze­pione magne­sem, jak chce­cie, sami może­cie je zoba­czyć… Nie, nie, nie, chwila. Moment. To nie było zapro­sze­nie do środka, tylko taki zwrot reto­ryczny…

– Po co pani obec­ność osoby peł­no­let­niej, panno Kil­bride? – Ta druga unio­sła zro­śnięte brwi; niż­sza od part­nera o dobre trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, miała szorst­kie ciemne włosy i wielką pyzatą twarz, pośrodku któ­rej stło­czyły się wszyst­kie jej ele­menty. – Chyba nie jest pani nie­let­nia, prawda?

– Dosko­nale wie­cie, że mam dwa­dzie­ścia pięć lat! – wark­nęła Laura.

Nie mogła ich zatrzy­mać – Jajo był już w poło­wie kory­ta­rza, a Brew prze­ci­skała się obok niej, mówiąc:

– A niby skąd mie­li­by­śmy o tym wie­dzieć?

– Kto co zaczął, panno Kil­bride?! – zawo­łał Jajo. Poszła za jego gło­sem do kuchni, gdzie stał zgięty wpół, z rękami sple­cio­nymi za ple­cami, i czy­tał wezwa­nie do sądu.

Laura gło­śno sap­nęła z nie­za­do­wo­le­niem i poczła­pała do zlewu, by nalać sobie tro­chę wody. Musiała się uspo­koić. Pomy­śleć. Gdy odwró­ciła się twa­rzą do niego, spoj­rzał naj­pierw na nią, a potem nad jej ramie­niem na okno.

– Miała pani jakieś kło­poty? – zapy­tał, uno­sząc brwi, niczym uoso­bie­nie nie­win­no­ści.

– Nie­zu­peł­nie.

– Zra­ni­łaś się, Lauro? – spy­tała poli­cjantka, marsz­cząc zro­śnięte brwi.

Laura zbyt łap­czy­wie wypiła wodę, zanio­sła się kasz­lem i spoj­rzała wil­kiem na poli­cjantkę.

– A gdzie się podziała „panna Kil­bride”, co? Chyba że teraz już jeste­śmy dwie kum­pele? Papużki nie­roz­łączki?

– Twoja noga, Lauro. – On też zaczął ją tykać. – W jaki spo­sób się tak zra­ni­łaś?

– Za młodu wpa­dłam pod samo­chód. Pęk­nię­cie zło­żone przy­środ­ko­wej czę­ści kości udo­wej. Została mi kosz­marna bli­zna – wyja­śniła; jej palce powę­dro­wały do zamka bły­ska­wicz­nego dżin­sów. Spoj­rzała mu pro­sto w oczy. – Chce pan ją zoba­czyć?

– Nie­ko­niecz­nie – odparł łagod­nie. – A twoja ręka? – Poka­zał pal­cem na jej oban­da­żo­wany prawy nad­gar­stek. – To nie jest pamiątka z dzie­ciń­stwa.

Laura przy­gry­zła wargę.

– Zgu­bi­łam klucz, bywa, no nie? W pią­tek wie­czo­rem. Jak wró­ci­łam, musia­łam się wła­mać. – Szarp­nęła głową do tyłu, wska­zu­jąc kuchenne okno, wycho­dzące na gale­rię bie­gnącą wokół całego bloku. – Nie bar­dzo mi to wyszło.

– Szwy?

Laura pokrę­ciła głową.

– Nie było aż tak źle.

– I zna­la­zła go pani?

Odwró­cił się od niej i powoli ruszył przej­ściem mię­dzy kuch­nią i salo­nem; roz­glą­dał się tak uważ­nie jak ktoś, kto zamie­rza jej zło­żyć ofertę kupna lokalu. Co było mało praw­do­po­dobne, miesz­ka­nie wyglą­dało jak chlew. Wie­działa, że powinna się tego wsty­dzić, tych tan­det­nych mebli, gołych ścian i popiel­niczki na pod­ło­dze, którą ktoś kop­nął, tak że cała wykła­dzina była uty­tłana popio­łem, zresztą cho­lera wie od jak dawna, bo prze­cież nawet nie paliła, a nie pamię­tała, kiedy ostat­nio zapro­siła kogoś do sie­bie, ale wisiało jej to, nie mogła się zebrać, żeby coś z tym zro­bić.

– To jak, zna­la­zła pani? – Brew zmarsz­czyła nos, znowu mie­rząc Laurę wzro­kiem od stóp do głów: jej zbyt luźne leg­ginsy, popla­mioną koszulkę, odpry­sku­jący lakier na paznok­ciach, tłu­ste włosy. Laura zapo­mi­nała cza­sami wziąć prysz­nic, bywało, że nawet przez kilka dni z rzędu, cza­sem z natry­sku leciał wrzą­tek, a cza­sem woda była ledwo let­nia, tak jak teraz, ponie­waż boiler kie­ro­wał się wła­snym rozu­mem, więc albo dzia­łał, albo nie dzia­łał, a nie miała pie­nię­dzy na wezwa­nie hydrau­lika, więc co z tego, że na okrą­gło wydzwa­niała do rady miej­skiej, skoro i tak gówno robili.

– A co mia­łam zna­leźć?

– Klucz – odparła Brew; na jej ustach igrał uśmie­szek, jakby ją pode­szła i przy­ła­pała na kłam­stwie. – Czy zna­la­zła pani klucz do swo­jego miesz­ka­nia?

Laura wypiła ostatni łyk wody, prze­łknęła i syk­nęła przez zęby. Udała, że nie sły­szała pyta­nia.

– Co pan tam robi?! – zawo­łała, prze­ci­ska­jąc się obok Brwi, by dołą­czyć do Jaja.

– Nic szcze­gól­nego – odparł. Stał teraz na środku jej salonu, patrząc na jedyną ozdobę w pomiesz­cze­niu: opra­wioną w ramki foto­gra­fię, przed­sta­wia­jącą rodzi­ców i małą dziew­czynkę. Ktoś zadał sobie trud, żeby oszpe­cić zdję­cie, przed opra­wie­niem i powie­sze­niem na ścia­nie dory­so­wu­jąc rogi na gło­wie ojca, roz­wi­dlony język wysta­jący z ust matki, a dziew­czynce zakre­śla­jąc iksami oczy i malu­jąc jej wargi na krwi­sto­czer­wony kolor. Jajo zmarsz­czył czoło, odwró­cił się i spoj­rzał na Laurę.

– Por­tret rodzinny? – zapy­tał, co skwi­to­wała wzru­sze­niem ramion. – Tata jest dia­błem, tak?

Pokrę­ciła głową, patrząc mu pro­sto w oczy.

– Roga­czem – odparła.

Jajo wydął wargi, nie­śpiesz­nie poki­wał głową, odwró­cił się i znowu spoj­rzał na foto­gra­fię.

– No pro­szę – mruk­nął. – A to ci dopiero.

– Jestem osobą doro­słą szcze­gól­nej tro­ski – oświad­czyła Laura, na co śled­czy wes­tchnął.

– Nic podob­nego – zaprze­czył ze zmę­cze­niem. Odwró­cił się od zdję­cia i ciężko opadł na kanapę. – Miesz­kasz sama, pra­cu­jesz na pół etatu w pralni samo­ob­słu­go­wej Sun­shine przy Spen­cer Street i wiemy na pewno, że poli­cja wie­lo­krot­nie prze­słu­chi­wała cię w róż­nych spra­wach bez obec­no­ści osoby doro­słej, więc darujmy to sobie, zgoda?

W jego gło­sie poja­wiła się ostra nuta; ubra­nie miał wygnie­cione i wyraź­nie był bar­dzo zmę­czony, jakby miał za sobą długą podróż albo spał za krótko.

– A teraz sia­daj i opo­wiedz mi o Danielu Suther­lan­dzie.

Laura usia­dła przy małym sto­liku w rogu pokoju, tym samym, przy któ­rym jadała kola­cje, oglą­da­jąc tele­wi­zję. Na chwilę poczuła ulgę. Wzru­szyła ramio­nami tak, że pod­sko­czyły pod jej uszy.

– Co chce­cie o nim wie­dzieć?

– A więc go pani zna?

– Oczy­wi­ście, że tak. I oczy­wi­ście wam na mnie naskar­żył. Więc powiem wam tyle, że to gówno prawda, bo nic się nie stało, a zresztą i tak on zaczął.

Jajo uśmiech­nął się. Miał zaska­ku­jąco cie­pły uśmiech.

– Nic się nie stało, ale i tak on zaczął? – powtó­rzył.

– Wła­śnie.

– A kiedy nie stało się to nic, które on zaczął? – spy­tała Brew, powoli wcho­dząc z kuchni do pokoju. Usia­dła obok swo­jego kolegi na brzyd­kiej dwu­oso­bo­wej kana­pie pokry­tej dermą. Sie­dząc ramię w ramię, wyglą­dali komicz­nie: mała i duży, on długi i szczu­pły, jak Lurch słu­żący swo­jemu małemu tłu­stemu Feste­rowi.

Laura uśmiech­nęła się drwiąco.

Brwi się to nie spodo­bało; jej twarz nabie­gła krwią.

– Co cię tak bawi? – wark­nęła. – Widzisz w tej sytu­acji coś śmiesz­nego, Lauro?

Dziew­czyna pokrę­ciła głową.

– Fester – powie­działa z uśmie­chem. – Wygląda pan cał­kiem jak wujek Fester Addams. Nikt ni­gdy panu tego nie mówił?

Poli­cjantka otwo­rzyła usta, żeby się ode­zwać, ale Jajo, z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem, nie dał jej dojść do słowa.

– Daniel Suther­land – powtó­rzył, tym razem gło­śniej – nic nam o pani nie mówił. Przy­szli­śmy poroz­ma­wiać z panią, ponie­waż z kie­liszka na barce Daniela zdję­li­śmy dwa zestawy odci­sków pal­ców… jeden nale­żący do niego, a drugi do pani.

Laura nagle poczuła zimny dreszcz. Potarła pal­cami oboj­czyk i odchrząk­nęła.

– Co zdję­li­ście…? Odci­ski pal­ców? O co tu wła­ści­wie cho­dzi?

– Możesz nam opo­wie­dzieć o swoim związku z panem Suther­lan­dem, Lauro? – popro­siła Brew.

– O związku? – Dziew­czyna mimo woli się roze­śmiała. – Za dużo powie­dziane. Prze­le­cia­łam go dwa razy w pią­tek wie­czo­rem. Ale nie nazwa­ła­bym tego związ­kiem.

Brew pokrę­ciła głową z naganą albo z nie­do­wie­rza­niem.

– A jak go pozna­łaś?

Laura gło­śno prze­łknęła ślinę.

– Pozna­łam go, bo, no wie­cie, cza­sami poma­gam takiej pani, Irene, ona mieszka przy Hay­ward’s Place, wie­cie, obok tego kościoła, co stoi po dro­dze do tego małego Tesco. Pozna­łam ją kilka mie­sięcy temu i jak mówi­łam, poma­gam jej od czasu do czasu, bo jest stara, ma artre­tyzm i pamięć jej szwan­kuje, a nie­dawno się prze­wró­ciła, skrę­ciła kostkę czy coś w tym rodzaju, i nie bar­dzo może cho­dzić na zakupy. Nie robię tego dla pie­nię­dzy, nic z tych rze­czy, choć ona wtyka mi cza­sami pią­taka, wie­cie, za to, że poświę­cam jej czas, taka już jest miła… Nie­ważne. A więc Dan… Daniel Suther­land… kie­dyś był sąsia­dem Irene, to było wieki temu, ale jego matka wciąż tam miesz­kała, aż do śmierci, i wła­śnie wtedy się pozna­li­śmy.

– Poznała go pani, kiedy umarła jego matka?

– Póź­niej – spre­cy­zo­wała Laura. – Nie było mnie na miej­scu, kiedy kop­nęła w kalen­darz.

Brew zer­k­nęła na kolegę, ale on na nią nie patrzył, znowu spo­glą­dał na por­tret rodzinny, a na jego twa­rzy malo­wał się smu­tek.

– No dobrze – rzu­ciła Brew. – Zostawmy to. A zatem byłaś z panem Suther­lan­dem w pią­tek, zga­dza się?

Laura poki­wała głową.

– Byli­śmy na randce – powie­działa z naci­skiem. – Tylko że dla niego randka ozna­cza dwa drinki w barze w Sho­re­ditch, a potem bzy­kanko na jego gów­nia­nej barce.

– I wtedy cię… skrzyw­dził? Albo do cze­goś zmu­sił? Co takiego zaczął? – zapy­tał Jajo, pochy­lony; teraz już sku­piony był tylko na Lau­rze. – Powie­dzia­łaś, że to on zaczął. Ale co kon­kret­nie?

Laura zamru­gała szybko. Nagle, z nie­zwy­kłą jasno­ścią, przed oczami sta­nęła jej jego zasko­czona mina, kiedy się na niego rzu­ciła.

– Było miło – powie­działa. – Dobrze się bawi­li­śmy. A raczej sądzi­łam, że się dobrze bawimy. – Ni stąd, ni zowąd zaczer­wie­niła się, poczuła, jak palący żar roz­lewa się z jej piersi na szyję i wypływa na policzki. – Bo nagle on się stał, no… jakiś taki zimny, jakby już nie chciał mnie tam widzieć. Zacho­wy­wał się jak… jak ostatni cham. – Spu­ściła wzrok na chorą nogę i wes­tchnęła. – Jestem chora. Jestem osobą szcze­gól­nej tro­ski. Wiem, pan twier­dzi, że to nie­prawda, ale taka jestem. Wyma­gam opieki.

– Więc się pokłó­ci­li­ście? – spy­tała Brew.

Laura kiw­nęła głową. Patrzyła na swoje stopy.

– Tak, można tak powie­dzieć.

– Czy doszło do bija­tyki? Prze­mocy fizycz­nej?

Na teni­sówce miała plamę, tuż nad małym pal­cem lewej stopy. Plama była bru­natna. Scho­wała lewą stopę za kostkę pra­wej nogi.

– N… nie. W każ­dym razie nie na poważ­nie.

– A więc doszło do uży­cia prze­mocy, ale twoim zda­niem to nie było nic poważ­nego?

Laura wsu­nęła lewą stopę za prawą łydkę.

– To nie było naprawdę… tylko uda­wa­li­śmy.

Pod­nio­sła wzrok na Jajo, który pocie­rał pal­cem wska­zu­ją­cym wąskie usta; on z kolei spoj­rzał na Brew, a ona na niego, bez słów, i coś mię­dzy nimi prze­le­ciało. Poro­zu­mie­nie.

– Panno Kil­bride, w nie­dzielę rano na barce Daniela Suther­landa zna­le­ziono jego zwłoki. Czy może nam pani powie­dzieć, kiedy dokład­nie widziała go pani po raz ostatni?

Nagle Lau­rze bole­śnie zaschło w ustach, nie była w sta­nie prze­łknąć, dud­niło jej w uszach… Zamknęła oczy.

– Zaraz… – Wstała i przy­trzy­mała się stołu, czuła, że świat się kiwa. Usia­dła z powro­tem. – Zaraz – powtó­rzyła. – Jego zwłoki?! Twier­dzi pan…

– Że pan Suther­land nie żyje – dokoń­czył Jajo cichym, spo­koj­nym gło­sem.

– Ale to… to nie­moż­liwe. – Laura usły­szała, jak głos jej się łamie. Jajo wolno poki­wał głową. – W nie­dzielę rano? Powie­dział pan, że w nie­dzielę rano?

– Zga­dza się – przy­tak­nął Jajo. – Zwłoki pana Suther­landa zna­le­ziono w nie­dzielę rano.

– Ale… – Laura czuła rosnącą w gar­dle gulę. – Ale ja spo­tka­łam się z nim w pią­tek wie­czo­rem i wyszłam w sobotę rano. Wyszłam w sobotę rano. Pew­nie o siód­mej, a może nawet wcze­śniej. W sobotę rano – powtó­rzyła z naci­skiem, po raz ostatni.

Teraz ode­zwała się Brew, mówiła lek­kim, melo­dyj­nym gło­sem, jakby opo­wia­dała zabawną aneg­dotkę i wła­śnie zbli­żała się do puenty.

– Pan Suther­land zmarł na sku­tek znacz­nej utraty krwi, został raniony nożem w pierś i szyję. Ofi­cjal­nie nie potwier­dzono jesz­cze czasu zgonu, ale nasz tech­nik jest zda­nia, że śmierć nastą­piła nie póź­niej niż dwa­dzie­ścia cztery godziny i nie wcze­śniej niż trzy­dzie­ści sześć godzin od odkry­cia zwłok. A ty twier­dzisz, że spę­dzi­łaś z panem Suther­landem piąt­kową noc, mam rację?

Laurę paliła twarz, pie­kły ją oczy. Idiotka. Jestem skoń­czoną idiotką.

– Tak – potwier­dziła cicho. – Spę­dzi­łam z nim piąt­kową noc.

– Piąt­kową noc. I poszłaś z nim na jego barkę, tak? Mówi­łaś, że upra­wia­li­ście seks. Dwa razy, zga­dza się? A o któ­rej dokład­nie w sobotę rano roz­sta­łaś się z panem Suther­lan­dem?

Pułapka. To była pułapka, w którą dała się zwa­bić. Idiotka. Poskro­bała zębami dolną wargę, zagry­zła ją mocno. Wyobra­ziła sobie, jak adwo­kat przy­ka­zuje jej: Nic nie mów. Nie roz­ma­wiaj z nikim. Pokrę­ciła głową. Z gar­dła wyrwał jej się cichy dźwięk, na pozór wbrew jej woli.

– Co to było, Lauro? Chcia­łaś coś powie­dzieć?

– Przy­kro mi, że nie żyje, i w ogóle – odparła, igno­ru­jąc radę, która zro­dziła się w jej wła­snej gło­wie. – Ale ja nic nie zro­bi­łam. Sły­szy­cie mnie? Nic nie zro­bi­łam. Nikogo nie zadźga­łam. Ten, kto twier­dzi ina­czej, łże jak pies. On się… sama nie wiem, wyga­dy­wał takie różne, mówił mi rze­czy, które mi się nie podo­bały. Ale ja nic nie zro­bi­łam. Może go ude­rzy­łam, może… – Poczuła w ustach smak krwi i prze­łknęła gło­śno. – Nie… nawet nie pró­buj­cie mi wma­wiać, że go zabi­łam, bo nie mia­łam z tym nic wspól­nego. Może przez chwilę się sza­mo­ta­li­śmy, ale to były tylko takie prze­py­chanki, rozu­mie­cie, a potem odszedł i tyle. Rozu­mie­cie? To tyle. To nie moja wina, nie moja wina, nawet jeśli… Cała ta szar­pa­nina to nie przeze mnie.

Laura sły­szała wła­sny głos, wzno­szący się coraz wyżej, ten potok słów, i wie­działa, jak to brzmi, jak tyrada sza­leńca, jakby była jedną z tych waria­tek, co to stają na rogach ulic i wydzie­rają się w próż­nię, wie­działa, że krzy­czy jak jedna z nich, ale nie potra­fiła się powstrzy­mać.

– Odszedł? – mruk­nęła Brew. – Powie­dzia­łaś: „a potem odszedł”. Co mia­łaś na myśli, Lauro?

– To, że odszedł. Wyszedł, poszedł sobie. A jak myśli­cie? Po tym, jak się pobi­li­śmy… w sumie się nie pobi­li­śmy, ale wie­cie, o czym mówię… no więc potem bez słowa wło­żył dżinsy, wyszedł i mnie tam zosta­wił.

– W swoim domu… na swo­jej barce, samą?

– No wła­śnie. Przy­pusz­czam, że on jest z tych, co to ufają ludziom. – Roze­śmiała się, choć wie­działa, że jest to z gruntu nie­sto­sowne, ale nie mogła się powstrzy­mać, bo to było takie zabawne, pomysł, że on ufał ludziom, no nie? W tych oko­licz­no­ściach? No, może nie cał­kiem zabawne, ale jed­nak. A kiedy już par­sk­nęła śmie­chem, stwier­dziła, że nie może prze­stać; czuła, że jej twarz robi się czer­wona, jakby się czymś zakrztu­siła.

Śled­czy poro­zu­mieli się wzro­kiem.

Brew wzru­szyła ramio­nami.

– Pójdę i przy­niosę jej szklankę wody – powie­działa w końcu.

Po chwili Laura usły­szała, jak poli­cjantka woła part­nera, nie z kuchni, tylko z łazienki.

– Inspek­to­rze, zaj­rzy pan tu na chwilkę?

Łysy wstał i w tym momen­cie Laura poczuła nara­sta­jący lęk, który prze­gnał śmiech z jej piersi.

– Chwi­leczkę, nie powie­dzia­łam, że może pan tam wejść – rzu­ciła, ale było już za późno.

Poszła za nimi. Brew stała w progu łazienki, wska­zu­jąc pal­cem naj­pierw na umy­walkę, w któ­rej Laura zosta­wiła zega­rek (nale­żący bez dwóch zdań do Daniela Suther­landa, skoro na odwro­cie miał wygra­we­ro­wane jego ini­cjały), a potem na rzu­coną w kąt zakrwa­wioną koszulkę dziew­czyny, zmiętą w kulkę.

– Ska­le­czy­łam się – powie­działa Laura, czer­wona jak burak. – Już wam to mówi­łam. Ska­le­czy­łam się, wcho­dząc przez okno.

– Ow­szem, o tym mówi­łaś – przy­tak­nął Jajo. – Bądź więc tak dobra i opo­wiedz nam jesz­cze o zegarku.

– Zabra­łam go – odparła Laura, nadą­sana. – To prze­cież jasne. Zabra­łam go. Ale to nie jest tak, jak myśli­cie. Zro­bi­łam to, żeby go wku­rzyć… Chcia­łam… sama nie wiem, wrzu­cić go do kanału i kazać mu apor­to­wać. Ale potem… nie wiem, pomy­śla­łam, że pew­nie on dla niego dużo zna­czy, jak zoba­czy­łam ten napis z tyłu, pomy­śla­łam, że może dała mu go matka na krótko przed śmier­cią albo co i że jest nie do zastą­pie­nia. Więc zamie­rza­łam mu go oddać.

Jajo spoj­rzał na nią ze smut­kiem, jakby miał jej do zako­mu­ni­ko­wa­nia złe wie­ści, co ponie­kąd było prawdą.

– A teraz zro­bimy tak – powie­dział. – Zabie­rzemy cię na poste­ru­nek poli­cji, gdzie odpo­wiesz na kolejne pyta­nia. Zosta­niesz pouczona o przy­słu­gu­ją­cych ci pra­wach. Wiesz, co to ozna­cza? Poza tym pobie­rzemy od cie­bie kilka pró­bek w celu porów­na­nia z tym, co zna­leź­li­śmy na miej­scu zbrodni.

– Jakich pró­bek? Co to zna­czy?

– Poli­cjantka na poste­runku weź­mie mate­riał spod two­ich paznokci, prze­cze­sze ci włosy w poszu­ki­wa­niu włó­kien, tego typu rze­czy. To nie będzie nic inwa­zyj­nego, nie masz się czym mar­twić…

– A jeśli nie będę chciała? – Głos Laury drżał, pra­gnęła, żeby ktoś udzie­lił jej pomocy, ale nikt taki nie przy­cho­dził jej na myśl. – Czy mogę się nie zgo­dzić?

– Spo­koj­nie, Lauro. – Głos Brwi się zmie­nił, stał się kojący. – To bar­dzo pro­sta i łatwa pro­ce­dura, nie ma się czego bać.

– Kła­miesz – powie­działa Laura. – Dobrze wiesz, że to kłam­stwo.

– Następ­nie wystą­pimy o nakaz prze­szu­ka­nia two­jego miesz­ka­nia – pod­jął Jajo. – Na pewno zda­jesz sobie sprawę, że w tych oko­licz­no­ściach zdo­bę­dziemy go bez trudu, dla­tego jeśli uwa­żasz, że powin­ni­śmy wie­dzieć o czymś jesz­cze, to teraz jest naj­lep­szy moment, żeby nam o tym powie­dzieć. Okej?

Laura zasta­no­wiła się, pró­bo­wała się sku­pić na tym, czy coś jesz­cze powinna im powie­dzieć, ale w gło­wie miała kom­pletną pustkę. Brew coś do niej mówiła, a kiedy dotknęła jej ramie­nia, Laura się wzdry­gnęła.

– Twoje ubra­nie, Lauro. Poka­żesz nam, co mia­łaś na sobie w pią­tek wie­czo­rem?

Dziew­czyna na chy­bił tra­fił zgar­nęła jakieś ubra­nia z pod­łogi w sypialni, podała im dżinsy, które może nosiła tam­tego wie­czoru, a może nie, i rzu­ciła sta­nik z grub­sza w ich kie­runku. Poszła do toa­lety, zosta­wia­jąc ich dwoje w kory­ta­rzu; Jajo nachy­lał głowę, słu­cha­jąc tego, co mówi Brew. Przy­sta­nęła w drzwiach łazienki i usły­szała, jak poli­cjantka szep­cze coś o „gra­we­runku”, mówi, że „to dziwne” i że „ona chyba ma nie­równo pod sufi­tem, nie?”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki