Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Powrót do Edenu i powrót do starych, dobrych czasów - oczywiście dla tych co pamiętają seriale z lat '80 tych - historia banalna i występująca pod każda szerokością geograficzną. Cóż może zrobić kobieta, która została okrutnie potraktowana przez męża ? Oczywiście może się zemścić. Bardzo zmyślnie, ale nie za szybko.
Książka dostępna w zasobach:
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 565
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
POWRÓT DO EDENU
Rosalind Miles
Przełożyła Ewa Gorczyńska
Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1991
Tytuł oryginału: RETURN TO EDEN Copyright © Eden Productions Pty Ltd 1984
Projekt okładki: © 1991 Mirosław Golędzinowski Redaktor techniczny: Iwona Wysocka
Copyright for the Polish translation © Ewa Gorczyńska, 1991
Copyright for the Polish edition © by DA CAPO, 1991
ISBN: 83-85373-02-0
Miłości kobiet — o! poznania warte, Piękne a groźne, pełne tajemnicy.
Kobieta wszystko stawia na tę kartę, Gdy przegra, to jej nic oprócz tęsknicy
I żalu życie nie odda rozdarte.
Za to ich zemsta, jak skok tygrysicy,
Krwawa... lecz i ta zwiększa serca rany, Bo czują same cios drugim zadany.
Lord Byron — Don Juan Przekład Edwarda Porębowicza
(jwałtowny świt wstawał nad Edenem jak łuna pożaru. Stary człowiek spoczywał w wielkim dębowym łożu swoich przodków i po raz ostatni śnił o zwycięstwie. Miał za sobą ciężką noc. Wreszcie mruknął z zadowoleniem, uśmiechnął się do siebie i ścisnął dłoń spoczywającą w jego ręku, jakby chcial przypieczętować umowę. W ten właśnie sposób, jakże stosowny dla weterana tysięcy bitew z żywiołami, ludźmi i maszynami, Maks Harper żegnał się z burzliwym życiem. Oddychał teraz płytko, ale bez trudu. Ogarnął go spokój. Rysy twarzy złagodniały i wypogodziły się jak nigdy dotąd.
Dla dziewczyny siedzącej przy jego posłaniu koszmar dopiero się zaczynał. Mijały długie, czarne godziny nocy, przynosząc ze sobą narastający strach. Zalała ją fala paniki.
— Nie odchodź — modliła się. — Proszę, nie opuszczaj mnie...
Z początku łzy płynęły tak obficie, że zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie w stanie je powstrzymać. Teraz jednak, zmęczona ciągnącym się bez końca całonocnym czuwaniem, nie była w stanie nawet płakać. Czuła zaciskającą się wokół serca pętlę bólu. Gorączkowo szukała ulgi w wypowiadanych zduszonym szeptem pytaniach, skargach i słowach miłości.
— Jak ja sobie teraz poradzę... Bez ciebie życie traci sens. Jesteś dla mnie wszystkim. To twojego uśmiechu i twojej pomocnej dłoni pragnęłam, a nie Katie. Zawsze bałam się, że czymś cię rozgniewam i zostawisz mnie samą. Znam twoją twarz lepiej niż swoją własną, ale ciebie samego nigdy do końca nie poznałam. Daj mi szansę. Nie odchodź teraz, kiedy tak cię potrzebuję...
Lekarz spojrzał na zegarek i skinął głową do pielęgniarki. Cicho wymknęła się z pokoju, aby zawiadomić wszystkich, że rozpoczął się ostatni akt rytuału. Z całego niezmierzonego obszaru Terytorium Północnego limuzynami, landroverami, śmigłowcami i awionetkami przybyli do Edenu przyjaciele, znajomi i wspólnicy umierającego magnata. Zebrali się w wykładanej ciemnym drewnem bibliotece wielkiego kamiennego domu. Z niepokojem, jaki zwykle ogarnia ludzi w obliczu śmierci, krążyli pod wielkim portretem człowieka, dzięki któremu wszyscy się kiedyś poznali, a teraz, gdy umierał, zeszli się ponownie. Czekali w napięciu, ale bez obaw. Maks Harper zabezpieczył ich przyszłość, tak jak kiedyś pokierował ich życiem.
Przed domem, w narastającym upale dusznego przedpołudnia, czekała cierpliwie grupka ciemnoskórych tubylców z osady. Yowi, duch, który zapowiada nadchodzącą śmierć, przekazał wiadomość jednemu z mędrców plemienia, więc wszyscy zgromadzili się, żeby uczcić ostatni sen starca. Wpatrywali się teraz nieruchomo we wspaniałe, stare domostwo oraz pokryte grubą warstwą pyłu awionetki, dwa helikoptery i samochody.
Całą okolicę spowijała cisza. Rozżarzone słońce paliło bezlitośnie, ale nawet najmłodsi z grupy, bracia Chris i Sam, trwali w bezruchu. Czekali z rezygnacją. Wiedzieli, co dzieje się wewnątrz domu, i w duchu pogodzili się już z nieuchronnym losem. Od niepamiętnych czasów ludzie z ich plemienia mieli duchową łączność ze wszystkimi żywymi istotami. Dlatego też wiedzieli, kiedy Maks Harper przekroczy granicę śmierci i odejdzie do niezmierzonego królestwa Praojca, aby tam zacząć nowe życie.
Dręczącą ciszę zaciemnionej sypialni przerywał tylko słaby oddech umierającego człowieka. Nagle chory westchnął głęboko i z trudem, po raz ostatni chwycił powietrze. Lekarz podszedł szybko i uwolnił jego ciężką dłoń z uścisku dziewczyny. Z zawodową obojętnością sprawdził puls, stwierdził, że serce przestało bić, i złożył rękę starca na pościeli. Spojrzał na dziewczynę. Odpowiadając na nieme pytanie w jej oczach, wolno skinął głową.
Niczym we śnie uklękła przy łożu. Ujęła dłoń zmarłego, pocałowała i na moment delikatnie przytuliła do policzka. Czując znajomy dotyk ciepłej, twardej skóry, znów nie mogła powstrzymać łez. Spływały wolno i boleśnie, ale twarz pozostała niewzruszona. Dziewczyna z trudem opanowała łkanie.
Po chwili wstała i otarła łzy z policzków. Po raz ostatni spojrzała na spoczywającego w łożu człowieka, otworzyła drzwi i sztywno ruszyła korytarzem. Za oknem dostrzegła niewyraźne sylwetki żałobników. Jedna z ciemnoskórych kobiet przykucnęła w pyle, objęła rękami głowę i krzyknęła rozpaczliwie. Miękkim, gardłowym głosem zaintonowała pieśń, którą wkrótce podchwycili inni.
— Ninnana combea, innara inguna kar kania... O, Wielki Duchu, Praojcze! Dęby bagienne jęczą i szlochają, akacje ronią krwawe łzy, bo jedno z twoich stworzeń wchłonęła ciemność...
Ukojona monotonnym śpiewem dziewczyna opanowała się i weszła do biblioteki. Zgromadzeni tam mężczyźni czekali na jej przybycie. Rozmowy umilkły natychmiast. Wszyscy zwrócili się w jej stronę. Każdy odznaczał się silną osobowością, ale pierwszym wśród równych był Bill McMaster, dyrektor generalny spółki Harper Mining i podległych firm. Pośpiesznie odłączył od grupy i podszedł do stojącej samotnie w drzwiach postaci. Jego pobrużdżona twarz wyrażała współczucie. Ujął dziewczynę pod ramię i szepcząc słowa otuchy, zaprowadził ją do reszty towarzystwa.
Z głębi pokoju wynurzyła się Katie, zajmująca się w Edenie prowadzeniem domu. Niosła srebrną tacę, zastawioną kieliszkami spienionego szampana. Jej zwykła wesołość gdzieś znikła. Bała się spojrzeć na swoją podopieczną, którą znała od dziecka. Bez słowa roznosiła drinki. Dziewczyna odetchnęła głęboko i unosząc kieliszek, z pozornym spokojem zwróciła się do zebranych:
— Za Maksa Harpera, mojego ojca. Niech spoczywa w pokoju.
Kiedy wszyscy wznieśli toast, Bill McMaster wystąpił na środek sali. Wyciągnął kielich w stronę olbrzymiego portretu Maksa, dominującego nad pokojem i zebranymi.
— Za Maksa! — zaczął. — Był świetnym szefem, starym tyranem i wspaniałym kumplem. Taki człowiek trafia się raz na milion. Nie ma rzeczy, której by nie wiedział o przemyśle górniczym. Zawdzięczamy mu wszystko. Będziemy pracować dla ciebie, moja droga, tak jak pracowaliśmy dla niego. Jesteśmy z tobą. Dopóki ktoś z rodziny Harperów stoi na czele Harper Mining, możemy być spokojni o naszą przyszłość. Wznieśmy więc jeszcze jeden toast, panowie. Tym razem za Stefanię Harper. Niech się okaże godna swojego nazwiska i niech kierowana przez nią firma nadal działa i kwitnie!
— Za Stefanię Harper! Za Stef! Za Stefanię! — zawtórowała reszta towarzystwa.
Zbolała i oszołomiona Stefania prawie nie słyszała kierowanych do niej słów, jednak stopniowo ich znaczenie dotarło do jej świadomości. Król umarł — nich żyje królowa. Tutaj? Tu, w Edenie, gdzie rządził jej ojciec? Przeszedł ją dreszcz strachu. Odrzuciła głowę do tyłu. Ojciec patrzył na nią groźnie z portretu. Napotkała znajome, drapieżne spojrzenie i poczuła, że ziemia usuwa jej się spod nóg.
— Nie!
Nagły krzyk wydarł się z gardła Stefanii, wprawiając w osłupienie zgromadzonych i ją samą.
— Nie mogę! Nie potrafię! Nie mogę!
Cofała się, drżąc na całym ciele. Odepchnęła wyciągnięte przyjaźnie dłonie, odwróciła się i wybiegła z domu. Na oślep, jak opętana popędziła w kierunku stajni. Aborygeni obserwowali z kamiennym spokojem, jak w szaleńczym galopie przemyka długim podjazdem i wypada przez bramę na bezkresne, pokryte karłowatą roślinnością pustkowie. Tylko tam mogła odnaleźć wewnętrzny spokój i ukoić cierpienie. Wielki, czarny rumak gnał niestrudzenie. Serce dziewczyny waliło w rytm uderzeń kopyt. Wreszcie, bliska omdlenia, wstrzymała konia i unosząc się w strzemionach, wykrzyczała cały swój ból wprost do nieczułego nieba. Spalona słońcem brunatna równina ciągnęła się aż po horyzont, przytłaczając swym ogromem zlane potem, niespokojne zwierzę i wyczerpaną Stefanię.
— Ojcze, jak mogłeś? — łkała rozpaczliwie dziewczyna. — Tak bardzo cię potrzebuję. Jak mogłeś mi to zrobić? Dlaczego zostawiłeś mnie samą?
— Stefanio! Gdzie jesteś, Stef?
Ocknęła się z zamyślenia. Usłyszała lekkie kroki na schodach i już po chwili otworzyły się drzwi do jej sypialni. Weszła Jilly.
— Wróć na ziemię, Stef? Chyba odbiegłaś myślami na drugi koniec świata.
— Prawie. Wspominałam Eden.
— Eden? — Jilly rozejrzała się po luksusowo urządzonej sypialni i przybrawszy wyniosły ton angielskiego kamerdynera, ciągnęła żartobliwie: — Jesteśmy w rezydencji Harperów w Sydney, proszę pani, a nie w wiejskiej siedzibie rodu.
— Och, Jilly! Tak się cieszę, że jesteś. — Objęła przyjaciółkę czując, jak łzy napływają jej do oczu.
Jilly wyswobodziła się z uścisku i odstąpiwszy o krok, uważnie zmierzyła Stefanię wzrokiem.
— Jakoś nie tryskasz radością — stwierdziła łagodnie. — Czy coś się stało?
— Nie, nic. — Stefania zaczerwieniła się z zakłopotania. — Po prostu myślałam o...
Jilly podążyła za jej spojrzeniem i dostrzegła dużą fotografię Maksa w ozdobnej srebrnej ramce, stojącą na nocnym stoliku.
— Panno Harper! Wstyd mi za ciebie. — Roześmiała się czule. — W dniu ślubu myśleć o swoim ojcu... Kto to widział!
— Myślę o nim codziennie — odparła Stefania z prostotą.
Tak było w istocie. Stale czuła jego obecność. Wciąż wywierał ogromny wpływ na jej życie, tak samo jak siedemnaście lat temu, w dniu swojej śmierci. Jilly kiwnęła głową.
— No tak. On zawsze decydował za ciebie. Czasami wydaje mi się, że dawał ci za mało swobody, byś mogła rozwinąć się samodzielnie. Nie zdajesz sobie sprawy, na co cię jeszcze stać, dziecinko. Może teraz się o tym przekonasz! — Zaśmiała się chytrze i uniosła kieliszek szampana.
Twarz Stefanii rozpogodziła się. Już lepiej — pomyślała Jilly. Gdybyś tylko wiedziała, jak ci ładnie z uśmiechem, śmiałabyś się cały czas, jak kot z Alicji w Krainie Czarów. Nie powiedziała tego jednak, znając przewrażliwienie koleżanki na punkcie swego wyglądu i zachowania. Postanowiła zacząć rozmowę na najmilszy dla Stefanii temat.
— Opowiedz mi o tym szczęśliwcu — zagaiła. — Czy jest podobny do Maksa? Dlatego tak cię zauroczył? Musi być naprawdę niezwykły, jeśli tak szybko się zdecydowałaś.
— O, tak. Jest wspaniały — odrzekła Stefania, promieniejąc. — Trochę przypomina tatę. Jest silny i stanowczy, a jednocześnie czuły i delikatny. Tak mi z nim dobrze...
Jilly przyjrzała jej się badawczo. Nie było wątpliwości, że mówi prawdę. Biło od niej szczęście i miłość. Twarz, przeważnie tak zatroskana i spięta, że nieuważnemu obserwatorowi mogła wydawać się brzydka, była teraz całkiem odmieniona. Oczy błyszczały, a zwykle smutne i ściągnięte usta rozchylały się w uśmiechu, odsłaniając białe, równe zęby.
Mój Boże! Potrafisz być taka piękna — pomyślała Jilly ze zdziwieniem.
W tym momencie poczuła w sercu ukłucie zazdrości. Zmieszana i zaniepokojona, z wysiłkiem opanowała się i przywołała radosny uśmiech.
— Jak się nie pośpieszysz, Stef, nie zbierzesz się nawet za tydzień. Chodź, pomogę ci.
Chwyciła ją za ramię, doprowadziła do toaletki i posadziła przed lustrem.
Stefania znów się zarumieniła, tym razem z radości. Jilly była dla niej taka dobra, i to od dzieciństwa. Uścisnęła ciepło jej dłoń. To szczęście, że ma taką oddaną przyjaciółkę. Nagle coś sobie uświadomiła.
— Jilly, to okropne! Nawet się z tobą nie przywitałam. Co u ciebie słychać? Jak podróż?
— Później ci wszystko opowiem. Na razie zajmierny się tobą — odparła energicznie.
Podeszła do łóżka i wzięła leżący na nim fioletowoniebieski żakiet w stylu Chanel. Jego kolor pasował do oczu właścicielki, a krój uwydatniał zalety figury. Jilly podała go koleżance.
— A teraz mów — zażądała.
Stefania wybuchnęła radosnym śmiechem.
— Co chciałabyś wiedzieć?
— Wszystko! — wykrzyknęła Jilly. — Mój Boże, po twoim telegramie mało nie zemdlałam. Wystarczy, że wyjadę na parę tygodni i spuszczę cię z oka, a ty natychmiast się zakochujesz i znowu wychodzisz za mąż!
— Nie natychmiast — zaprotestowała Stefania. — Znam go od sześciu tygodni.
— To dosyć krótko, przyznasz sama. Czy jesteś pewna, że podjęłaś właściwą decyzję?
— Niczego w życiu nie byłam bardziej pewna — oświadczyła Stefania z błyskiem radości w oczach.
— Gdzie go poznałaś?
— Na korcie, oczywiście.
Jilly skrzywiła się ironicznie.
— No, tak. Głupie pytanie. W końcu gdzie można spotkać mistrza tenisa?
— Na imprezie dobroczynnej. Harper Mining był jednym ze sponsorów i dlatego tam poszłam — mówiła dalej Stefania z rosnącym zapałem. — Po meczu Greg zaproponował mi, żebym zagrała z nim dla odprężenia. Wyobraź sobie, że dał mi wygrać! Czy to nie wspaniałe?
— Widać, że od samego początku wpadłaś po uszy — stwierdziła Jilly, starając się, by nie zabrzmiało to zgryźliwie. — Nie rozumiem, dlaczego nie uciekliście od całego tego zamieszania. Po co ci taka pompa? Nie potrzebujesz ani mnie, ani nikogo.
Stefania oderwała wzrok od lustra, przed którym nakładała na twarz jasny, naturalny podkład. Spojrzała na przyjaciółkę ze zdziwieniem i urazą.
— Ależ Jilly! Bardzo cię dzisiaj potrzebuję. Właśnie ciebie. Przynajmniej raz w życiu spotkało mnie szczęście. Nie mogę nic zepsuć i musisz mi pomóc. Właśnie ty.
— Za żadne skarby nie odmówiłabym sobie tej przyjemności — zapewniła Jilly. — Nawet strajk na lotnisku mnie nie powstrzymał, a poza tym w Nowym Jorku i tak nudziłam się jak mops. To nie sezon. Poleciałam tam tylko ze względu na Filipa. Na drugi raz będę mądrzejsza.
— A Filip nie protestował, że wracacie wcześniej? — zapytała Stefania, nakładając delikatny niebieski cień na powieki.
Po twarzy Jilly przemknął nikły, drwiący uśmieszek.
— Moja droga, wiesz, że Filip nigdy się nie kłóci. To dla niego zbyt pospolite. Zresztą i tak załatwił już wszystkie interesy. Ostatni tydzień chcieliśmy spędzić w Acapulco, wśród tamtejszej elity, i trochę się zabawić, ale jak usłyszałam o twoim ślubie, nie wahałam się ani chwili. Gazety okrzyczały go ślubem roku!
Stefania drgnęła nerwowo.
— Tak, czytałam — pożaliła się. — Wiem, co o nas piszą. Spodziewaliśmy się tego od początku. — Na palcach lewej ręki zaczęła wyliczać zarzuty: — Twierdzą, że Greg żeni się ze mną dla pieniędzy, że jest ode mnie dużo młodszy, że jego kariera się kończy, a we mnie znalazł zabezpieczenie na przyszłość, że straszny z niego kobieciarz...
— Tak mówią — wtrąciła spokojnie Jilly.
— Nic mnie to nie obchodzi! — wybuchnęła Stefania. — Wiesz, to dziwne. Zawsze bardzo przejmowałam się tym, co ludzi^ ^^ńiępfry^lą, a teraz tak za nim szaleję, że wcale o to nij^bam. — Ódh$^ciła się do lustra i stanowczymi ruchami dalej nakładała kosmetyki na twarz. — Po prostu nie mogę uwierzyć w swoje szczęście — ciągnęła z pasją. — On mnie naprawdę kocha. Są rzeczy, których nie sposób udawać. — Przerwała na chwilę i starła z ust nadmiar różowej, ledwo widocznej szminki. — Zresztą, ćzy ja mam prawo go osądzać? Sama przeżyłam dwa nieudane małżeństwa, więc nie powinnam go krytykować. Wiesz dobrze, ile wycierpiałam. Ale oprócz mnie nikt już o tym nie pamięta. Nie jestem dzieckiem. Czterdziestka na karku. Ile nam jeszcze zostało?
Zauważyła w lustrze, że Jilly żachnęła się i dolała sobie szampana.
— Nie miałam na myśli ciebie — wyjaśniła pośpiesznie. — Jesteś młodsza, a poza tym masz Filipa. Zawsze byłaś ładniejsza ode mnie, elegantsza i szczuplejsza. — Stefania zamilkła i odruchowo wygładziła żakiet, jakby chciała ukryć obfite piersi, których się wstydziła. Zebrawszy odwagę, ciągnęła: — Byłaś i będziesz śliczna. Niektóre kobiety zyskują z wiekiem, ale ja do nich nie należę. Nieważne, dlaczego Greg chce się ze mną żenić. Jestem mu wdzięczna, że się na to zdecydował, i koniec.
Oczy jej pociemniały z niepokoju, a usta zacisnęły się smutno w wąską linię. Jilly natychmiast rozpoznała objawy. Podeszła do przyjaciółki i objęła ją czule.
— Uszy do góry — powiedziała łagodnie. — Gdzie się podział słynny duch walki Harperów? Najgorsze masz już za sobą. Należy ci się trochę szczęścia.
Uśmiech rozjaśnił twarz Stefanii.
— Pamiętasz, jak byłyśmy małe, marzyłyśmy, że kiedyś poślubimy wspaniałego księcia z bajki. Greg jest dla mnie takim właśnie księciem. Trochę to trwało, ale w końcu się zjawił. Warto było czekać. — Spojrzała z determinacją na koleżankę. — Pragnę go bardziej niż czegokolwiek w życiu i wierzę, że jemu też na mnie zależy.
Jilly uważnie zmierzyła ją wzrokiem i uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
— Z pewnością bardzo się różni od swoich dwóch poprzedników — stwierdziła beztrosko. — Najpierw angielski arystokrata, potem amerykański naukowiec. Niezły rozrzut! Czy zdajesz sobie sprawę, że pierwszy raz zdecydowałaś się na prawdziwego Australijczyka z krwi i kości? Nie powiem, lubiłam milorda... jak mu tam było? Ale od razu wiedziałam, że ten związek nie ma szans. No i ta jankeska chodząca encyklopedia! Musisz przyznać, że masz bogatą przeszłość.
Stefania zmarszczyła brwi z zakłopotaniem, ale nie odpowiedziała. Zakładała właśnie ulubione kolczyki — duże, nieskazitelne szafiry, otoczone brylancikami. Nagle ogarnęły ją wątpliwości. Czy odcień kamieni pasuje do stroju? Chciała poradzić się Jilly, ale przyjaciółka mówiła dalej, nie zwracając na nią uwagi.
— Nigdy nie wiadomo, czego się po tobie spodziewać. Wyjechałaś niespodziewanie do Anglii, chociaż prawie nie ruszałaś się przedtem z Edenu. Wróciłaś z angielskim mężem i małą córeczką. Rozwiodłaś się, zanim ja zaliczyłam pierwszy kryzys małżeński, i zaraz powtórnie wyszłaś za mąż. Jak długo wytrwałaś z ojcem Dennisa?
— Przestań, Jilly, proszę cię. — Zdenerwowana Stefania szamotała się z zapięciem naszyjnika z pereł. — Zrozum, dzisiaj zaczynam wszystko od nowa.
Jilly z żalem przerwała rozmowę na interesujący ją temat. Odstawiła kieliszek, pomogła koleżance zapiąć naszyjnik i delikatnie wygładziła koronkowy, skromny kołnierzyk jej bluzki.
— Do trzech razy sztuka, co? — Zerknęła na zegarek. — Już czas.
— Tym razem musi się udać — oświadczyła radośnie Stefania. — Greg to dobry człowiek, wierz mi. Polubisz go, zobaczysz. Jestem pewna, że cię podbije.
Kierowca białego kabrioletu marki Rolls-Royce Corniche, sunącego ulicami Sydney w kierunku Darling Point, kipiał gniewem.
— Co za dureń spóźnia się na własny ślub? — mruknął z wściekłością.
— Taki jak ty, Greg — odparł spokojnie jego drużba. Półtorej godziny czekał w mieszkaniu pana młodego i nie mógł teraz odmówić sobie drobnej złośliwości. — Chcesz, żeby wszyscy na ciebie czekali, co? Lubisz się z nią drażnić, przyznaj. Niech nikt nie myśli, że jesteś pieskiem salonowym z kokardką na szyi, gotowym służyć Stefanii Harper na dwóch łapkach tylko dlatego, że ma forsy jak lodu.
— Zamknij się! — wysyczał Greg przez zaciśnięte zęby. Mocniej ścisnął kierownicę i ryzykownie szybko wziął zakręt.
— Coś podobnego! Żebym w dniu własnego ślubu musiał znosić gderanie takiego marnego gracza.
— W zeszłym tygodniu cię pokonałem.
— Pierwszy raz.
— Ale może nie ostatni, kolego.
Greg zamyślił się. Nie było to przyjemne doświadczenie. Dawniej z łatwością radził sobie z młodszym o pięć lat Lew Jacksonem. Co innego ulec komuś sławnemu, na przykład Johnowi McEnroe, ale dać się ograć dzieciakowi, który jeszcze nie tak dawno nie umiał prawidłowo trzymać rakiety... Greg zadrżał lekko. Konkurencja nie śpi. Najwyższy czas zakończyć karierę i wycofać się z twarzą.
Lew przerwał te rozmyślania. Doszedł widocznie do wniosku, że w dniu ślubu nie wypada sprawiać koledze przykrości.
— To nie moja zasługa, że wygrałem — zapewnił z przekonaniem. — Miałeś cholernego pecha z tym kolanem.
Greg roześmiał się w duchu. Kontuzja przytrafiła się w samą porę. Usprawiedliwiała wszystkie porażki, a jednocześnie dodawała blasku sukcesom, kiedy to krzywiąc się z udawanego bólu, posyłał kończącą piłkę w stronę pokonanego przeciwnika.
— Tylko bez rozczulania się, stary — oświadczył wielkodusznie. — Zostawmy to Anglikom. Wygrałeś sprawiedliwie. Jesteś wschodzącą gwiazdą. Inaczej nie wybrałbym cię na swojego drużbę. Nie trzeba nam zgrzybiałych staruszków na ślubie roku, prawda? I tak będzie ich tam niemało — cały zarząd Harper Mining!
Lew roześmiał się i wymierzył Gregowi przyjacielskiego kuksańca w ramię. Jak można nie lubić tego faceta? Na wszystko znajdował odpowiedź i nie obawiał się prawdy. Spojrzał ukradkiem na jego klasyczny, regularny profil, gęste, jasne włosy zaczesane do tyłu i silne, opalone dłonie, spoczywające na kierownicy. Nic dziwnego, że podoba się dziewczynom — pomyślał. Wszystkie wielbicielki tenisa przepadają za nim. Ta mała Francuzka miała na niego taką ochotę, że poruszyła niebo i ziemię, aż go w końcu dopadła. W dodatku podobno jest niezła w łóżku. Mówią, że przez całą noc nie da człowiekowi zmrużyć oka. Łatwo zgadnąć, dlaczego następnego dnia Greg przegrał w finale turnieju... Lew uśmiechnął się do siebie. To dobrze, że Greg zdążył się wyszumieć. Przy Stefanii Harper nie będzie miał tyle swobody. Miła kobieta, trudno zaprzeczyć, ale
Powrót do Edenu 17 czy odpowiednia partnerka dla potencjalnego mistrza olimpijskiego, gdyby wprowadzono seks do programu Igrzysk?
Dzięki ryzykownej, szybkiej jeździe i doskonałej znajomości ulic Sydney, Gregowi udało się nadrobić trochę straconego czasu. Ostatnie kilka mil przebył w lepszym nastroju. Wspaniały samochód mknął wysadzaną drzewami aleją do rezydencji Harperów. Mieściła się w pięknej okolicy, niedaleko portu. Wielki biały dom oddawał całą potęgę i znaczenie Maksa Harpera, który zbudował go jako swą miejską siedzibę, gdy jego firma rozrosła się i musiał przenieść większość interesów z Terytorium Północnego do australijskiej stolicy biznesu.
Imponująca posiadłość należała do największych prywatnych rezydencji w Sydney. Przestronny dom o wygodnie i elegancko urządzonych pokojach, otoczony starymi drzewami, które zapewniały cień nawet w skwarne południe, miał wszystko, czego potrzeba do wygodnej egzystencji. Starannie utrzymane trawniki schodziły aż nad brzeg zatoki. Greg wybiegł myślami naprzód. Widział już, jak przemierza skąpany w słońcu ogród i przez obszerną werandę wkracza do chłodnego salonu, gdzie czeka na niego kieliszek zmrożonego szampana, a zgromadzeni ludzie witają go z szacunkiem. To się nazywa życie! Zasłużył na te luksusy, należy mu się nawet o wiele więcej. I wszystko ma teraz w zasięgu ręki. Poczuł gwałtowny przypływ energii.
Skręcił w ulicę wiodącą do posiadłości. Nagle jego dobry humor prysnął bez śladu. Przed bramą, między zaparkowanymi Mercedesami i Ferrari zaproszonych gości, kłębił się tłum reporterów, blokując wjazd do rezydencji. Greg dostrzegł znajomych pismaków, którzy stale kręcili się przy kortach, i łowców sensacji, pracujących dla magazynów ilustrowanych. Dodatkowo zjawili się nieznani mu dziennikarze z agencji prasowych i czasopism zagranicznych. Z przerażeniem zobaczył też stadko opalonych, zgrabnych dziewcząt, przybyłych tu, aby należycie pożegnać swego idola. Wśród nich była...
— O żesz kurwa mać! — zaklął z furią. Czy to nie ta Francuzka, tam z tyłu, w czerwonej sukience? Poczuł, jak zimny pot występuje mu na skronie.
— Opanuj się. — Zaskoczony nagłym wybuchem Lew posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. — Pamiętaj o starej australijskiej zasadzie: „Grunt, to spokój”. Nie chcesz przecież zrazić do siebie prasy, co?
Greg opanował się z trudem i kiwnął głową. Zanim dotarli do bramy, zdołał odzyskać równowagę i przywołać na twarz uprzejmy, beztroski uśmiech. Gęsty tłum zmusił go do zatrzymania samochodu. Dziennikarze otoczyli Rollsa ze wszystkich stron jak sępy.
— Jest nasz bohater! — zawołała jedna z reporterek, przeciskając się bliżej z włączonym magnetofonem w ręku. — Za chwilę poślubisz najbogatszą kobietę Australii. Powiedz nam, jakie to uczucie.
Greg wyjął z zanadrza swój najbardziej czarujący uśmiech.
— Fantastyczne! — wycedził.
— Już się niepokoiliśmy, że nie zdążysz na czas.
— To przez te korki, no i mój drużba trochę się spóźnił.
— Dlaczego odmówiono prasie wstępu na ślub? — wojowniczo zapytał niezadowolony korespondent jakiejś międzynarodowej agencji. Greg rozbrajająco wzruszył ramionami.
— Bardzo mi przykro. Wiem, że to dla was duże rozczarowanie, ale Stefania życzy sobie, żeby wszystko odbyło się w kameralnej, rodzinnej atmosferze. Nie jest przyzwyczajona do dziennikarzy tak jak ja. A poza tym, mam nadzieję, że wychodzi za mąż za mnie, a nie za moich kibiców. — Uśmiechnął się przepraszająco.
Trzeba być dla nich miłym — powtarzał sobie w duchu. Przy pewnej wprawie to wcale nie jest trudne.
Jakiś fotoreporter uwijał się dookoła, robiąc zdjęcia lśniącego, białego Rollsa, którego numery rejestracyjne kłuły w oczy — układały się w słowo „TENIS”.
— Piękny samochód — stwierdził z podziwem. — To prezent ślubny?
— Owszem — odparł chłodno Greg.
Kątem oka dostrzegł, że przeciska się ku niemu jedna z najbardziej złośliwych redaktorek kolumn towarzystkich. Po raz pierwszy żałował, że otwarty kabriolet nie pozwała mu odciąć się od otaczających go ludzi. Z przyjemnością zasunąłby szybę tuż przed nosem tej harpii.
— Niektórzy twierdzą, że żenisz się ze Stefanią tylko dla jej majątku. Co ty na to? — zaatakowała go.
Greg był przygotowany na to pytanie.
— Oboje mamy to gdzieś — odpowiedział bez zmrużenia oka. — Niech sobie mówią, co im się podoba. Dla mnie liczy się tylko szczęście Stef.
— A więc to małżeństwo z miłości?
— Naturalnie. I każdemu życzyłbym tego samego.
Dobrze powiedziane — Lew zachwycił się w duchu. Greg wie, jak sobie owinąć człowieka wokół palca. Byle tylko wytrzymał do końca.
— A co z twoją karierą? — odezwał się znany dziennikarz sportowy. Śledził postępy Grega od czasów, gdy ten pojawił się znikąd jako niedoświadczony, chudy wyrostek i z niespotykanym zapałem i szybkością zaczął piąć się ku sławie i sukcesom. — Czy masz zamiar skończyć z tenisem?
— Nie ma mowy — oświadczył Greg z oburzeniem.
—- Musisz jednak przyznać, że od roku masz kłopoty z formą. Szczerze mówiąc, nie jesteś już tak dobry jak dawniej. Za dużo... szaleństw. Wiesz, co mam na myśli?
Grega zaświerzbiały ręce, żeby wyrżnąć złośliwie uśmiechniętego pismaka w szczękę. Z trudem opanował wściekłość. Miał ochotę zerknąć przez ramię i sprawdzić, czy wśród grupki dziewcząt rzeczywiście jest ta mała Francuzka. Ale wiedział, że nie może tego zrobić. Uśmiechnął się leniwie.
— Nie należy wierzyć we wszystko, co piszą gazety. Sam wiesz najlepiej — zwrócił się do dziennikarza.
— Więc wracasz na kort, tak?
Greg spojrzał na niego z udanym zdziwieniem.
— Nigdy z niego nie zszedłem.
— Czy w przyszłym roku wystąpisz w rozgrywkach wiel-koszlemowych? Może znowu w Wimbledonie?
— Wszystko zależy od Stefanii, od tego, czy będzie chciała ze mną jeździć. Ona jest teraz dla mnie najważniejsza.
— Czy to twoje pierwsze małżeństwo, Greg? — jeszcze raz zwróciła się do niego reporterka z magnetofonem. Szybko otaksował ją wzrokiem.
— Tak — potwierdził. — Ale jeśli zostanę tu z wami dłużej, nie zdążę na własny ślub. Muszę jechać. Na razie.
Zdjął nogę ze sprzęgła i ruszył. Na koniec nie potrafił sobie odmówić przyjemności i zagadnął dziewczynę nagrywającą każde jego słowo na taśmę.
— Masz niezłą figurę. Dbaj o nią — oświadczył z uśmiechem. Dziewczyna zarumieniła się z radości. Zadowolony z efektu, jaki wywołały jego słowa, dodał gazu i pomknął długim, krętym podjazdem.
*
Trzynastoletni chłopiec z kosztowną kamerą w ręku krążył po dziedzińcu przed domem, filmując przyjazd gości weselnych. Robił to z dużym zapałem, choć niezbyt fachowo. Jilly obserwowała go z balkonu sypialni. Po chwili odwróciła się i weszła do pokoju, gdzie gotowa do ceremonii Stefania dokonywała ostatnich poprawek fryzury. Jilly uświadomiła sobie, że Greg się spóźnia. Ciekawe, czy Stef jest zaniepokojona?
— Powiedz mi, jak dzieci zareagowały na wiadomość o twoim ślubie? — zapytała.
Stefania zmarszczyła brwi.
— Z Dennisem nie ma kłopotu — odparła z namysłem. — Mówiąc szczerze, jest zachwycony, że jego nowym ojcem będzie zwycięzca Wimbledonu. Greg kupił mu wspaniałą kamerę. To bardzo ładnie z jego strony. Dennis jest dzisiaj w swoim żywiole.
— A Sara? — dopytywała się Jilly.
— Przechodzi trudny okres. Ma piętnaście lat, a w tym wieku trudno zrozumieć, że własna matka może się zakochać, zwłaszcza w kimś takim — dokończyła zakłopotana.
Przyjaciółka uniosła pytająco brwi.
— Uważa, że Greg jest dla mnie za młody.
— W naszych czasach taka różnica wieku to nic wielkiego — uspokajała Jilly.
— Piętnastoletnia dziewczyna myśli inaczej. W dodatku sama pogorszyłam sytuację. Zakochałam się w Gregu bez pamięci. Byłam nim tak zajęta, że zapomniałam nawet o szkolnym koncercie Sary. Miała solowy występ. Od dawna nie ćwiczyłam z nią na fortepianie, ani nie słuchałam, jak gra. No i teraz widzę skutki. Sara jest zazdrosna, nie znosi Grega, a na mnie nie może patrzeć.
Ukryła twarz w dłoniach. Jilly wyczuła, że Stefania jest bliska łez, więc szybko przejęła inicjatywę.
— Rozmażesz sobie makijaż, dziecinko. Daj spokój. Trochę optymizmu! Wszystko się jakoś ułoży. Trafiła ci się najlepsza partia na świecie, bo przecież książę Karol jest już zajęty. Ciesz się życiem! Nie wychodzisz za mąż dla czyjejś przyjemności. Chociaż raz pomyśl o sobie.
Stefania westchnęła, podniosła głowę, wyprostowała się i wstała. Z uśmiechem spojrzała na Jilly.
— Masz rację. Jestem niemądra. Poczuję się lepiej, jak
Greg już tu będzie. Trochę się spóźnia, ale wiem, że mnie nie zawiedzie.
— Zuch dziewczyna!
Jilly zbliżyła się do przyjaciółki i wzięła ją za rękę. Razem podeszły do wielkiego lustra w drugim końcu sypialni. Stały w milczeniu, przyglądając się swoim odbiciom. Stefania, wysoka i nieśmiała, o nerwowych, niezgrabnych ruchach, miała niespotykany w jej wieku dziewczęcy urok, sprawiający, że wyglądała bardziej na dwadzieścia niż prawie czterdzieści lat. W eleganckim jasnoniebieskim kostiumie była piękniejsza niż kiedykolwiek.
Jilly przyglądała się jej z rosnącą irytacją. Dlaczego zawsze musi zrobić coś nie tak? Nie jest przecież daltonistką. Powinna zauważyć, że kolczyki z szafirami nie pasują do tego stroju. Nie ten odcień. No i na taką okazję aż się proszą buty na wysokim obcasie. Uczesać też mogłaby się inaczej. Ta podpięta spinkami grzywka jest bardzo nietwarzowa... Mój Boże, gdybym była tak bogata jak ona...
Wtem napotkała w lustrze wzrok Stefanii. Przyjaciółka uśmiechała się do niej ciepło i serdecznie.
— Pięknie wyglądasz, Jilly. Jaka śliczna suknia! Pewnie kupiłaś ją w Nowym Jorku.
Natychmiast ogarnęło ją poczucie winy. Dlaczego jestem taka złośliwa? — zastanawiała się skruszona. Co się ze mną dzieje?
— Ty też wyglądasz pięknie — oświadczyła, może trochę za szybko. — Naprawdę wspaniale.
— Mówisz szczerze?
— Jak najbardziej!
Stefania odwróciła się od lustra i z niepewną miną opadła na łóżko.
— Wiesz, nie tylko dzieci mnie martwią. Boję się, że nie będę umiała go przy sobie zatrzymać, że przestanie mnie kochać. Prowadzi takie światowe życie. Czuję się przy nim jak szara mysz. Jest mistrzem tenisa, a ja nie uprawiam żadnych sportów. Nie potrafię nawet pływać.
— Świetnie jeździsz konno — zauważyła Jilly. — Jak zobaczy cię w siodle, do reszty straci głowę. — Zawiesiła znacząco głos i wymownie zerknęła na koleżankę. — O to ci przecież chodzi...
Stefania zarumieniła się, widać jednak było, że taki obrót rozmowy nie sprawił jej przykrości. Spuściła oczy, ale zaraz poderwała się i wybiegła do sąsiadującej z sypialnią garderoby. Wróciła niosąc wielkie, eleganckie pudło. Otworzyła je. W środku znajdował się zawinięty w srebrną bibułkę komplet bielizny z czarnego atłasu, ozdobionej jedwabnymi wstążkami i koronką. Jilly nachyliła się z zachwytem. Każda z tych rzeczy była prześliczna, a metki świadczyły, że wszystko pochodzi ze znanego francuskiego domu mody.
Chichocząc radośnie, Stefania wybrała z kompletu krótką, półprzezroczystą koszulkę z głęboko wyciętym, uwodzicielskim dekoltem i przyłożyła do siebie. Z dziewczęcą energią zaczęła wirować po sypialni, wyśpiewując w szalonym rytmie:
— Jilly, och, Jilly! Taka jestem zakochana!
— On ci to dał?
— Aha! — Roześmiała się. — Sama powiedz, czy ja kiedykolwiek nosiłam coś podobnego? Na samą myśl o tych cudeńkach czuję się bardziej pociągająca!
Jilly kiwnęła głową. Dotknęła gładkiego atłasu i przeszedł ją zmysłowy dreszcz.
— Widać, że to niezwykły mężczyzna. A pani, panno Harper, też nie traciła czasu. Szybko udało ci się nawiązać z nim... intymne stosunki, co? Zdradź mi, cóż takiego zrobiłaś, żeby zasłużyć na ten wspaniały prezent?
Stefania znowu poczerwieniała, ale nie wahała się z odpowiedzią.
— Nic — odrzekła śmiało.
— Jak to, nic? Chcesz powiedzieć, że...
— Właśnie tak — potwierdziła. — Chcę powiedzieć, że między nami do niczego nie doszło. Rzadko bywaliśmy sami, dziennikarze stale deptali nam po piętach. A poza tym nie mogliśmy się zdecydować, czy ma to się stać u niego, czy u mnie. Żadne z tych miejsc nie wydawało się odpowiednie, a ja nie potrafię tego robić na tylnym siedzeniu samochodu, nawet jeśli jest to limuzyna Harper Mining. Przede wszystkim jednak chciałam, żeby wszystko odbyło się, jak trzeba. Tym razem, po dwóch nieudanych małżeństwach, nie mogę nic popsuć. Nie jestem już głupiutkim dziewczątkiem, tylko dojrzałą kobietą i spotkałam nareszcie właściwego mężczyznę.
Zamilkła nagle. Obie spojrzały sobie szczerze w oczy. Jilly wiedziała, co przyjaciółka ma na myśli. Stefania należała do kobiet, wcale nie tak rzadko spotykanych, które mimo wieloletniego małżeństwa pozostały nie rozbudzone seksualnie. Wychowała się w Edenie, z dala od ludzi. Jedynym mężczyzną w jej otoczeniu był ojciec, wielki przemysłowiec. Stale podróżował, zostawiając ją samą. Pragnęła miłości, ale silna osobowość ojca sprawiała, że inni mężczyźni wydawali się słabi i niegodni uwagi. Zakochała się w końcu w pierwszym, który wykazał nią jakiekolwiek zainteresowanie. Był to zniewieściały potomek bocznej gałęzi arystokratycznego brytyjskiego rodu, poznany w czasie pobytu w Londynie. Ich fizyczny związek okazał się katastrofą. Pan młody uprzednio zdobywał doświadczenia seksualne wyłącznie z mężczyznami i, prawdę mówiąc, nie interesował się odmienną płcią. Starał się nakłonić zaskoczoną żonę do dziwacznych zachowań, których biedna dziewczyna nie mogła zrozumieć.
Tylko dzięki nieświadomości i niewinności przez długi czas zachowała dobre zdanie o mężu — wysokim, przystojnym i wygadanym paniczyku. Małżeństwo trwało na tyle długo, że urodziło się dziecko. Niestety, ku rozczarowaniu teściów Stefanii, była to córka. Wkrótce też zdali sobie sprawę, że nie mogą liczyć na majątek Harperów. Wszystko to razem zmieniło ich stosunek do niezdarnej synowej z dawnej kolonii. Tymczasem Stefania coraz gorzej znosiła życie w obcym kraju. Nie mogła dłużej wytrzymać w szarej, zadymionej Anglii. Tęskniła za czystym powietrzem, za swobodą niezmierzonych połaci australijskiego interioru, a przede wszystkim za Edenem. Krótkotrwałe małżeństwo rozpadło się bezboleśnie. Wróciła do domu z bagażem różnorodnych przeżyć, ale w dziedzinie seksu była tak niedoświadczona, jak przed wyjazdem.
Nic dziwnego, że wkrótce zawarła nowy, równie nieudany związek. Była zbyt prostoduszna, by wysłuchać rad Jilly i użyć życia, nie wiążąc się z nikim na stałe. Nim minęły trzy miesiące, poślubiła amerykańskiego naukowca, który pracował dla Harper Mining w ramach programu badania zasobów naturalnych pod auspicjami ONZ. Był w średnim wieku, opanowaniem i dobrocią przypominał Maksa, ale brakowało mu energii, siły woli i przenikliwości ojca Stefanii. Seks był dla niego mniej więcej tak ważny, jak comiesięczna kąpiel po powrocie z odległej placówki, gdzie najmniejsze ślady złóż mineralnych pochłaniały jego uwagę bardziej niż młoda żona. W skrytości ducha Jilly uważała, że jest odrażający i nie mogła zrozumieć, jak Stefania znosi jego bliskość. Problem ten nie pojawiał się często, ponieważ mąż stale wyjeżdżał, tak jak kiedyś ojciec. W chwili zapomnienia pan profesor obdarzył żonę synkiem, którego nie miała szczęścia urodzić w Anglii. Gdy program badawczy dobiegł końca, wrócił do Stanów Zjednoczonych, zostawiając Stefanię starszą, ale jak sama bez żenady wyznała, niewiele mądrzejszą.
Od tej pory wiodła spokojne życie. Dzieliła czas między dzieci i Harper Mining. Wydawało się, że brak mężczyzny zupełnie jej nie przeszkadza. Zadziwiało to Jilly, która od dziesięciu lat często zaspokajała swe kobiece potrzeby poza małżeństwem. Teraz, gdy przekroczyła trzydziestkę, jej apetyt seksualny wzrósł. Była bardziej doświadczona i przygody miłosne sprawiały jej większą przyjemność niż dawniej. Zastanawiała się, kiedy Stefania zacznie ulegać tej pierwotnej muzyce zmysłów. Czy odpowie na zew ciała, zanim będzie za późno? Ze szczerym zdumieniem patrzyła na koleżankę, którą w szkole nazywano „panna Niedotykalska”. Śmiałe, otwarte spojrzenie Stefanii, zdecydowana mina i ciepły uśmiech błąkający się po wargach mówiły same za siebie.
— Bardzo się cieszę — oznajmiła Jilly ściszonym głosem. — Witaj w klubie.
— Życz mi szczęścia! — zawołała impulsywnie Stefania. — Przyda mi się. Greg jest... o wiele bardziej doświadczony.
— Sądząc po prezencie, jaki dla ciebie wybrał, będzie chętnym nauczycielem. — Jilly roześmiała się chytrze. — Uważaj, Stefanio. On chce ci coś powiedzieć.
— Och, żeby już był wieczór! — wykrzyknęła. — Gdzie ten Greg się podziewa?
Na zewnątrz rozległ się łatwy do rozpoznania pomruk silnika Rollsa. Biały kabriolet zaparkował przed frontowym wejściem.
— O wilku mowa — stwierdziła Jilly. — Zdaje się, że pan młody właśnie przyjechał.
Bili McMaster cierpliwie krążył po chłodnym białym holu rezydencji Harperów. Zdarzało mu się już czekać na donioślejsze wydarzenia niż dzisiejsze, ale nie lubił, gdy czyjeś spóźnienie burzyło ustalony plan. Sprowadziły go tu zarówno obowiązki prywatne, jak i służbowe. Był dyrektorem generalnym Harper Mining, a od czasu śmierci Maksa zastępował Stefanii ojca. Przybył jako jeden z pierwszych, żeby dopilnować, by w tym ważnym dniu wszystko przebiegało jak należy. Nie przewidział tylko, że zabraknie pana młodego. Jego pobrużdżona, ogorzała twarz nie zdradzała ani krzty zdenerwowania, gdy przyjacielsko gawędził z personelem, gośćmi i współpracownikami. Jednak w duchu wymyślał sobie od ostatnich za to, że nie wysłał po Grega limuzyny Harper Mining z kilkoma osiłkami, którzy z łatwością sprowadziliby zbłąkaną owieczkę na czas.
Dotychczas wszystko szło jak z płatka. Zakończono już przygotowania do śniadania weselnego, sprawnie witano gości i zbierano prezenty. Nad pracą służby i wynajętego specjalnie na tę okazję personelu czuwał niezawodny Matey, od niepamiętnych czasów zarządzający rezydencją Harperów. Plotka głosiła, jakoby Maks wykradł go kiedyś podstępnie z jachtu należącego do jakiejś utytułowanej rodziny, zacumowanego chwilowo w Sydney. Niektórzy twierdzili, że Matey pracował jako majordomus dla jednego z najznamienitszych rodów w Europie. Bez wątpienia nie pochodził z Australii. Kim był naprawdę, nie wiadomo. Maks sprowadził go do rezydencji, dał mu nowe imię i wolną rękę w prowadzeniu domu na wysokiej stopie. Jak zwykle, podjął słuszną decyzję. Matey przyczynił się do powstania legendy Harperów i sam stał się jej ważną częścią.
— Dzień dobry, Matey! — Bill z niekłamaną serdecznością uścisnął dłoń starego sługi. Matey, w szerokim, odświętnym krawacie i z olbrzymim goździkiem w butonierce, niemal drżał z podniecenia. Mimo to jak zwykle trzymał się prosto i krocząc dostojnie, doglądał wszystkiego bystrym okiem.
— O, dzień dobry, panie McMaster. Jak się pan miewa? Co słychać w... tamtym domu?
Matey zawsze nazywał Eden „tamtym domem”. Nigdy go nie odwiedził i nie zamierzał tego robić. Bill uśmiechnął się.
— Dziękuję, Matey. Dawno tam nie byłem, ale chyba wszystko w porządku. Mamy dzisiaj wielki dzień, co?
— O, tak. Wypełniłem wszystkie instrukcje pana i panienki Stefanii. Dodatkowo pozwoliłem sobie zamówić podwójną ilość szampana. Nie chcemy przecież, żeby ktoś posądził nas o skąpstwo. Zaleciłem też przeniesienie ceremonii ślubnej do dalszej części ogrodu. Młoda para i goście znajdą tam w południe więcej cienia. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony z przygotowań.
— Jak zwykle świetnie się spisałeś, Matey. Co byśmy bez ciebie zrobili?
— Bardzo pan łaskaw. Dawno już nie mieliśmy takiej uroczystości. Trzeba dbać o tradycję rodu Harperów. Teraz proszę mi wybaczyć...
Stary człowiek odszedł śpiesznie, a Bill sięgnął pamięcią do ostatniego doniosłego wydarzenia w rodzinie Stefanii. Nie chodziło mu o dwa poprzednie śluby. Jeden odbył się w Anglii, z dala od domu, a drugi, tylko cywilny, był skromną ceremonią w Alice Springs, gdzie akurat przebywał amerykański naukowiec. Bill przypomniał sobie pogrzeb jej ojca, kiedy całe Terytorium Północne zebrało się, aby czuwać przy zmarłym.
Siedemnaście lat temu... Bill pamiętał śmierć Maksa, jakby to było wczoraj — godziny wyczekiwania w bibliotece, upał, ściszone rozmowy dla zabicia czasu. Potem w drzwiach, jak duch, zjawiła się Stefania. Odważnie, choć drżącym głosem, wzniosła toast za ojca. Jej krzyk i nagła ucieczka zaskoczyły wszystkich. Mijały godziny, a ona nie wracała. Jim Gulley, szef miejscowej policji, który wraz z innymi czuwał przy umierającym, bardzo się niepokoił. Chciał wysłać ludzi na poszukiwania. Rozmawiał z aborygenami z osady i dowiedział się, że koń Stefanii w niczym nie przypomina potulnego wałacha, jakich zwykle dosiadają młode damy. Był to wysoki na prawie sześć stóp narowisty ogier. Gdyby ją zrzucił gdzieś w środku pustkowia, szansa na odnalezienie jej żywej byłaby niewielka.
Katie wyśmiała obawy Gulleya.
— King miałby zrzucić Effie? — szydziła. — Nie znacie tej pary tak jak ja. Effie to jedyna istota na świecie, której to zwierzę pozwala się dosiąść. To młody koń. Nie zna innego jeźdźca. Przy niej jest łagodny jak baranek, chociaż ciebie kopnąłby tak, że zobaczyłbyś wszystkie gwiazdy. — Spojrzała pogardliwie na spoconego, otyłego policjanta.
Długi dzień miał się ku końcowi. Bill czuł coraz większy niepokój, ale wiedział, że Katie zna Stefanię lepiej niż ktokolwiek. Wychowywała swoją Effie od dnia jej urodzin, kiedy to matka dziecka zmarła, nie przetrzymawszy wielogodzinnego, ciężkiego porodu. Po stracie ukochanej żony Maks nie wykazywał zainteresowania noworodkiem. Zostawił go pod opieką Katie, a ona obdarzyła dziecko czułą i zaborczą miłością spragnionej uczucia starej panny.
Bill miał nadzieję, że i tym razem się nie pomyliła.
Nie zawiódł się. Nad Edenem zapadał już nagły, tropikalny zmierzch, kiedy Stefania wróciła do domu, tak spokojna, jakby wyszła tylko na chwilę, aby przynieść coś z drugiego pokoju. Nie wyjaśniła, co spowodowało nagłą ucieczkę, a sam Bill nigdy o to nie pytał. Weszła do biblioteki z dumnie uniesioną głową, jak przystało na córkę Maksa. Bill nie był sentymentalny, ale wtedy czuł, że się za chwilę rozpłacze; nie tylko z powodu jej szczęśliwego powrotu, ale dlatego, że na czele Harper Mining znów miał stanąć ktoś z rodziny Harperów. Stefania. Wierna kopia Maksa.
Rzecz jasna, z początku nie wszystko układało się prosto. Stefanii brakowało doświadczenia i pewności siebie. Maks wyznaczył jej rolę swojej następczyni, ale nie przygotował odpowiednio do tego zadania. Ślęczała wytrwale nad księgami rachunkowymi, bilansem handlowym, rozliczeniami zysków i strat. Przedzierała się mozolnie przez kolumny cyfr, szara ze zmęczenia i przerażona ogromem zadań, jakie na siebie wzięła. Bill trwał cierpliwie przy jej boku. W głębi ducha promieniał z dumy, obserwując postępy swej uczennicy. Dni, godziny i miesiące trudu opłaciły się sowicie. Stefania dowiodła, że umie prowadzić interesy równie dobrze jak ojciec, a nawet lepiej.
Miała bowiem jakiś szósty zmysł, którego Bill nie rozumiał i z trudem godził się z jego istnieniem. Tajemniczy instynkt ostrzegał ją przed spadkiem akcji na giełdzie lub nieudanym kontraktem. Pytana o wyjaśnienie, odpowiadała, że „po prostu wie”. Skąd? Tego nie potrafiła wytłumaczyć. Bill nazywał jej dar kobiecą intuicją, ale tak naprawdę uważał, że jest to rezultat wychowania w Edenie. Tam, na bezkresnym pustkowiu, nauczyła się być sama, a tylko w samotności można usłyszeć cichy głos, który zdradza tajemnice życia. Spędzała też wiele czasu z aborygenami. Od nich przejęła mistyczne poczucie łączności z przyrodą i wszystkimi żywymi istotami. Wiedziała, że ludzie i otaczające ich stworzenia stanowią jedność. Rozumiała zwierzęta jak mało kto. Niektóre z tych niezwykłych zdolności zabrała ze sobą do miasta, chociaż mało spostrzegawczy znajomi uważali, że jest pospolita, niezdarna i wstydliwa.
Miała tylko jeden słaby punkt. Bill westchnął ciężko. Stefania nie znała się na mężczyznach. Z przerażeniem wspomniał jej dwa nieudane małżeństwa i zrobiło mu się gorąco na myśl o kłopotach, które mogły z tego wyniknąć. Całe szczęście, że nie odbiło się to na Harper Mining. Arystokratyczni rodzice angielskiego panicza bardzo chcieli pozbyć się Stefanii i byli wdzięczni, że dziewczyna nie ma zamiaru ubiegać się o alimenty, więc nie przyszło im do głowy procesować się o podział majątku. Z kolei profesorek, mimo wszystkich swoich wad, był prawdziwym naukowcem z głową w chmurach. Nie cenił dóbr materialnych, a zwłaszcza pieniędzy, i wręcz przeraził się na wieść, że jego żona jest posiadaczką jednej z największych fortun w Australii. Gdyby jednak któryś z nich miał odrobinę zdrowego rozsądku, mógł z łatwością wyłudzić dowolną sumę i zrujnować Harper Mining. Bill doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Czyżby miało to nastąpić teraz? Wiadomość o niespodziewanym romansie i szybkiej decyzji o zamążpójściu wstrząsnęła Billem do głębi. Opadły go liczne wątpliwości. Był człowiekiem (ioświadczonym. Wiedział, że Stefania dobiega już czterdziestki, niewiele wie o seksie, ma zbyt obfitą figurę, a z mężczyznami czuje się swobodnie tylko w życiu zawodowym. Dlaczego ten playboy się nią zainteresował? W zaufaniu podzielił się swoimi podejrzeniami z żoną, Riną, której zdanie bardzo sobie cenił.
— Chyba niesprawiedliwie go osądzasz, kochanie — przekonywała z właściwą sobie wyrozumiałością. — Daj mu szansę. Stefania jest taka czuła, uczciwa, dzielna i lojalna. Być może dostrzegł w niej właśnie te zalety.
Bill nie był przekonany. Miał bardzo złe przeczucia...
Słysząc warkot zajeżdżającego przed dom Rolls-Royce’a, poczuł jednocześnie i ulgę, i gniew. Matey rzucił się ku drzwiom, żeby powitać człowieka, który wkrótce stanie się jego nowym panem. Miał zaprowadzić go na tył ogrodu, gdzie czekał już gotowy do rozpoczęcia ceremonii ksiądz. Bill przeszedł na drugi koniec szerokiego holu. U stóp schodów warował owczarek niemiecki Stefanii, Kajzer, wiernie strzegąc swojej właścicielki.
— Cześć, piesku — odezwał się Bill. — Gdzie twoja pani?
W odpowiedzi pies zaszczekał cicho, nastawił uszu i zerwał się z miejsca. Z góry dobiegł odgłos lekkich kroków. Stefania i Jilly schodziły po schodach.
— Stef, kochanie, wyglądasz pięknie, jak z obrazka!
— Dziękuję, Bill. — Chociaż raz udało się jej przyjąć komplement bez zakłopotania.
— Witaj w kraju, Jilly. Jak minęła podróż?
— Bardzo dobrze, dzięki.
Stefania ujęła Billa pod ramię. Odeszli parę kroków, by Jilly nie mogła ich usłyszeć.
— Masz dla mnie te dokumenty do podpisu?
— Tak. — Bill zawahał się. — Muszę ci jednak powiedzieć, że zarząd jest bardzo niezadowolony.
— Spodziewałam się tego. — W takich chwilach Stefania była równie nieugięta i stanowcza, jak jej ojciec. — Mam nadzieję, że udało ci się wszystkich przekonać...
— No... tak. Możesz na mnie polegać. — Znowu się zawahał.
— Powiedz, co o tym sądzisz, Bill — ciągnęła spokojnie. — Myślisz pewnie, że zupełnie oszalałam.
Zatrzymali się pod obrazem, który był kopią wiszącego w Edenie portretu Maksa. Bill poczuł na karku znajome, drapieżne spojrzenie.
— W rodzinie Harperów takie wypadki się nie zdarzają — odparł ze smutnym uśmiechem. — Nauczyłem cię wszystkiego, co sam potrafię. Przy swoich wrodzonych zdolnościach umiałabyś sama poprowadzić Harper Mining i pozostałe firmy. Musisz tylko uwierzyć w siebie. Nie potrzebujesz mojej pomocy.
— Nieprawda. Nadal jej potrzebuję — zaprzeczyła gwałtownie. — Bez ciebie nie dałabym sobie rady przez te wszystkie lata. — Spuściła głowę zażenowana. — Wygląda na to, że nie mogę się obejść bez opieki mężczyzny.
— Nie widzę w tym nic złego, ale chyba rozsądniej byłoby, żebyś... przeznaczyła na potrzeby męża jakąś sumę ze swojego osobistego konta, a nie z funduszy Harper Mining. Zarząd bardzo niechętnie zgodził się na przyznanie mu stałych wypłat.
— Och, Bill, czy ty nic nie rozumiesz? — Westchnęła ciężko. — Jak byś się czuł, gdyby żona wydzielała ci kieszonkowe? Pieniądze odstraszają ode mnie mężczyzn.
Tego jakoś nie odstraszyły — pomyślał Bill. Stefanio, jakaś ty ufna, delikatna i naiwna!
— Wiem, jak to jest. Mam smutne doświadczenia — mówiła dalej. — Nie zamierzam jeszcze raz popełnić tego samego błędu. Chcę, żeby mój mąż był finansowo niezależny. Musi mieć osobne dochody. To nie może wyglądać jak jałmużna!
W jej oczach pojawiły się niebezpieczne błyski. Bill zrozumiał, że nie ustąpi.
— Nie martw się, wszystko załatwione — uspokoił ją. — Od tej chwili Greg jest na naszej liście płac.
— Dziękuję — odparła Stefania z ulgą.
— Zależy mi tylko na twoim szczęściu. Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć.
Nachylił się, żeby ją pocałować, ale jej dalsze słowa sprawiły, że zamarł w bezruchu.
— To jeszcze nie wszystko, Bill. Zastanawiałam się nad tym i doszłam do wniosku, że sama pensja to za mało. Uważam, że Greg powinien wejść w skład zarządu Harper Mining. Dostanie prawdziwe, odpowiedzialne stanowisko, a nie tylko pakiet akcji i jakąś nic nie znaczącą funkcję. Zajmiesz się tym, dobrze?
Bill spoglądał na nią zaskoczony, starając się ukryć rosnący gniew. Stefania nie spuszczała z niego wzroku. Pojął nagle, że nie jest to prośba, tylko ultimatum. Nie szukała rady, ale jak nieodrodna córka Maksa, żądała wykonania swego polecenia.
Kiwnął głową i z wymuszonym uśmiechem pocałował ją lekko w policzek.
— Zostaw to mnie. Życzę ci powodzenia.
Wyprostował się i rozejrzał. Przez otwarte drzwi jadalni widział długie, przykryte białymi obrusami stoły. Zastawione jedzeniem i napojami, czekały na przyjęcie gości. W holu ułożono stertę zapakowanych ozdobnie prezentów. Za oknami salonu rozciągał się piękny ogród, w którym goście wraz z panem młodym oczekiwali przybycia Stefanii. Podeszła Jilly, niosąc dwie wiązanki: mniejszą dla siebie i większą dla Stef. W powietrzu unosił się zapach kwiatów.
Wszystko było przygotowane. Bill nie mógł się oprzeć wrażeniu, że bieg zdarzeń wymknął się spod kontroli zwykłych śmiertelników i nikt już nie odwróci zapisanego w gwiazdach przeznaczenia. Nie pozostało mu nic innego, jak pogodzić się z nieuchronnym losem.
— Chodźmy, moja droga — oświadczył, biorąc Stefanię za rękę. — Czas wydać cię za mąż.
Dzień był upalny i bezwietrzny. Wczesnym rankiem spadła rzęsista, tropikalna ulewa i wszyscy obawiali się, że trzeba będzie przenieść ceremonię z ogrodu do domu, gdzie goście musieliby tłoczyć się w salonie. Na szczęście deszcz ustał równie szybko, jak nadszedł. Jeszcze wilgotna trawa i rozkwitłe drzewa lśniły świeżymi barwami. Południe — pora, o której miała zacząć się uroczystość — już minęło, lecz słońce wciąż stało wysoko na niebie. Gęste korony drzew dawały schronienie przed gorącymi promieniami.
W samym środku zielonej świątyni, przed sporządzonym na tę okazję prostym ołtarzem, stał Greg ze swoim drużbą. Na prawo od nich, tam gdzie trawniki zbiegały aż nad wodę, znajdowała się przystań, w której cumowały jachty, kołysząc się łagodnie na falach. Kilka żagli uwijało się wesoło po zatoce. W oddali błyszczał wielki łuk Harbour Bridge, spinający dwie części metropolii.
Taki widok wart jest milion dolarów — pomyślał z zadowoleniem Greg. Kochał Sydney. Chociaż jako tenisista zwiedził cały świat, nie widział piękniejszego miasta. Spoglądał teraz na migoczącą powierzchnię wody i czuł, że opuszcza go zimna, zapiekła złość, która towarzyszyła mu od dzieciństwa. W duszy
Grega Marsdena nigdy nie panował taki spokój, jak w tym momencie.
Stojący w pobliżu ksiądz przyglądał mu się z zaciekawieniem. Udzielał ślubów od wielu lat. Często zdarzało się, że czekał na spóźnioną pannę młodą, ale nigdy na pana młodego. Zniósł tę zwłokę z chrześcijańską rezygnacją, ufając, że wszystko dobrze się skończy. No i nie zawiódł się. Narzeczony przybył, a za chwilę na progu domu zjawi się przyszła żona i dołączy do zgromadzonych. Chciał wierzyć, że przystojny mężczyzna, przechadzający się niedbale z arogancką miną, jest duchowo i emocjonalnie przygotowany do małżeństwa. Modlił się żarliwie, żeby Bóg mu dopomógł i poprowadził jego kroki. Otworzywszy znów oczy, spojrzał na Grega z uwagą. Młody człowiek zamyślił się głęboko. Serce duchownego przepełniła radość. Niezbadane są wyroki boskie. Zdarzało się już, że dopiero przed ołtarzem małżonkowie pojmowali moralne obowiązki i odpowiedzialność wynikającą ze świętego związku. Czyżby właśnie teraz Stwórca dołączył zbłąkaną owieczkę do stada?
Tymczasem Greg rozmyślał o Wenecji. Tak, to jedyne miejsce, które może równać się z Sydney. Tam woda także jest częścią miasta. Ludzie korzystają z jej uciech. Ale kanały Wenecji śmierdzą. Pełno w nich śmieci. Doszedł jednak do wniosku, że tylko w Wenecji warto spędzić miodowy miesiąc. Właśnie tam powinni się wybrać, potem do Paryża, do Prowansji albo Dordogne... Przez twarz Grega przemknął grymas niezadowolenia. ’ Spodziewał się, że wy jadą w podróż poślubną do Europy, ale podczas jednej z pierwszych rozmów na temat ich małżeństwa, Stefania nieświadomie rozwiała jego marzenia.
— Mam dla ciebie wspaniałą niespodziankę — oświadczyła uradowana. — Eden! Wyjedziemy tam po ślubie, jak tylko zdołamy wyrwać się z miasta. Nareszcie sami! Tak długo, jak zechcemy! Och, Greg, będzie cudownie!
Eden? Przez chwilę Greg był bliski załamania. Jechać do tej dziury, gdzieś na końcu świata, z dala od wszystkich atrakcji miejskich, z dala od życia, rozrywek, gwaru, jaskrawych świateł i muzyki? Szybko opanował niezadowolenie. Ma jeszcze wiele czasu. Nieraz był w Europie i z pewnością jeszcze tam pojedzie. Wiedział, że w Edenie jakoś wytrzyma. Dobrze jeździ konno i umie obchodzić się z bronią. Nauczył się tego, zanim przybył z rakietą tenisową do Sydney. Wołał zapomnieć o tamtym etapie swojego życia. Oficjalnie uchodził za sierotę, o co w Australii nietrudno. Uśmiechnął się do siebie. Zadbał, żeby nikt z jego rodziny nie zjawił się na ślubie. Był człowiekiem znikąd. Taki wizerunek bardzo mu odpowiadał. Sam go stworzył. Nie trzeba myśleć o przeszłości, ale miesiąc w Edenie mu nie zaszkodzi. Na jakiś czas wróci do dawnego życia. No i uszczęśliwi Stefanię.
Stefania. Greg zmarszczył brwi. Zgodził się na wyjazd do Edenu nie tylko dlatego, by jej nie denerwować. Chciał, żeby czuła się z nim naprawdę szczęśliwa, i to od samego początku. W swej męskiej zarozumiałości uważał, że gdy on będzie zadowolony, ona również nie znajdzie powodu do narzekań. Wszystko dobrze się ułoży, jeżeli oboje skoncentrują się na jego potrzebach. Sama wielokrotnie przyznawała, że to on wyświadcza jej łaskę, zgadzając się na ślub. W głębi serca czuł to samo. Owszem, ma pieniądze, ale jako kobieta nie budzi zachwytu. Jest niezręczna, brakuje jej ogłady i pewności siebie. Czasami wydaje się przepraszać za to, że żyje. Takie zachowanie denerwowało go. Lubił kobiety światowe, wyzywające i pełne kociego wdzięku.
Przyszła mu na myśl ta francuska dziewczyna. W tajemnicy przed kolegami umówił się z nią w ostatnią przedślubną noc. Kiedy po wieczorze kawalerskim odwieźli go do domu, już czekała w sypialni. Przypomniał sobie jej prowokujące spojrzenie, ostre, białe zęby i oświetlony blaskiem księżyca zarys ciała. W wyobraźni jeszcze raz zdarł z niej kusą sukienkę, odsłaniając delikatne piersi z dużymi, ciemnymi sutkami. Czuł znowu dotyk jej skóry, warg i języka. Ten język! Było co wspominać. Ogarnęło go podniecenie. No cóż, Stefania to zupełnie inna kobieta, ale jest namiętna, wrażliwa i ma niezłe ciało. Nauczy się. Greg zaśmiał się cicho. Z przyjemnością udzieli kilku lekcji. Obiecał sobie, że pokaże jej, co znaczy seks. Od razu wpadł w lepszy nastrój. Wszystko będzie dobrze.
Od strony domu rozległy się podniosłe i trochę smutne dźwięki kwartetu smyczkowego. Grano Bacha. Zgromadzeni goście skupili uwagę na przeszklonych, wychodzących na ogród drzwiach salonu. Ukazała się w nich grupka osób. Na czele szła Stefania, wspierając się na ramieniu Billa McMastera, za nimi Jilly, jako pierwsza druhna, dalej Sara, córka Stefanii z pierwszego małżeństwa i Dennis, którego z trudem nakłoniono, żeby na czas ceremonii odłożył ukochaną kamerę. Obok chłopca stąpał Matey, bez którego w domu Harperów nie mogłaby się odbyć żadna uroczystość. Na końcu, zamykając pochód, kroczył godnie owczarek Kajzer.
Stefania nigdy jeszcze nie wyglądała tak pięknie. Zmierzała w stronę Grega z rozjaśnionymi szczęściem oczami. W duszy jej śpiewało. Miała wrażenie, że za chwilę niczym ptak uniesie się w powietrze. W myślach powtarzała tylko jedno słowo: Greg, Greg, Greg... Już go spostrzegła. Stał tam, czekał, uśmiechał się do niej. Nagle przyszło jej do głowy, że teraz powinna umrzeć, bo właśnie osiągnęła szczyt ziemskiej radości.
Ksiądz powitał ją łagodnym uśmiechem. Udzielanie ślubów było jego ulubionym obowiązkiem, bo łączą w sobie boskie błogosławieństwo i ludzkie szczęście. Widział, że panna młoda drży z emocji, a pan młody długo i poważnie rozmyślał o doniosłości chwili. Z satysfakcją przystąpił do dzieła.
— Najdrożsi, zebraliśmy się tutaj, aby w obliczu Boga i ludzi połączyć tego mężczyznę i tę kobietę świętym węzłem małżeństwa. Módlmy się, aby Bóg obdarzył ich swoją łaską.
Stojąca za Stefanią Jilly opuściła nisko głowę, żeby ukryć rozpaloną twarz za szerokim rondem kapelusza. Zaledwie kilka minut temu szła przez ogród, prawie nie zwracając uwagi, co się wokół niej dzieje. Widok mężczyzny czekającego przed ołtarzem wyrwał ją z sennego rozmarzenia. Nigdy nie widziała kogoś tak przystojnego. Był wysoki, szczupły i silny. Miał jasne, spłowiałe od słońca włosy, szare uwodzicielskie oczy i klasyczne rysy. Uderzył ją nie tylko wygląd nieznajomego. Dostrzegła w nim coś z niebezpiecznego, dzikiego zwierzęcia, gotowego w każdej chwili wyrwać się na wolność. Jego fizyczna bliskość poraziła ją jak grom. Nie mogła złapać tchu. Rozpalona krew pulsowała w żyłach i napływała do policzków. Ze zgrozą poczuła narastające ciepło między udami. Spuściła oczy i udawała, że się modli. Zrozumiała już, że jest zgubiona. Coś popychało ją ku temu mężczyźnie i wiedziała, że nie oprze się szaleństwu. Och, dlaczego akurat on musiał zostać mężem Stefanii?
Tuż obok Sara również prowadziła nierówną walkę z uczuciami. Wbiła wzrok w ziemię. Im większe szczęście widziała w oczach matki, tym bardziej pogrążała się w cierpieniu. Miała piętnaście lat i nienawidziła stojącej przed ołtarzem pary z siłą i zaciekłością dorosłej kobiety. Jednocześnie była jeszcze na tyle dzieckiem, że miała ochotę rozpłakać się i uciec. Nie mogła pojąć, dlaczego matka zrobiła jej coś podobnego. I dlaczego z nim? Jest dla niej o wiele za młody. Kiedy się nie uśmiecha, ma oczy jaszczurki. Co za obrzydliwy człowiek!
Widząc jej sztywno wyprostowane plecy, Dennis z zadziwiającą u trzynastolatka wrażliwością odgadł stan ducha siostry. Wziął ją za rękę i uścisnął z braterską serdecznością. Sara gwałtownie wyrwała dłoń, dając mu do zrozumienia, że nie potrzebuje współczucia. Nieświadoma szalejącej za nią burzy uczuć, Stefania Harper została panią Marsden.
Potem zagrała muzyka, popłynął szampan i rozpoczęła się zabawa. Nie zwlekając, Jilly udała się na poszukiwanie męża, Filipa, którego obecność zawsze pomagała jej odzyskać równowagę. Znalazła go w jadalni. Stał przy uginającym się od półmisków bufecie i nakładał dzieciom Stefanii jedzenie.
— Powiedz mi — zwrócił się do chłopca, wybierając dla niego porcję kurczaka na ostro — co sądzisz o nowym mężu swojej mamy?
— Prawie go nie znam. Rozmawiałem z nim dopiero dwa razy.
— Chyba nikt z nas dobrze go nie zna — wtrąciła Jilly. Starała się, by jej głos brzmial niefrasobliwie. Szybko skierowała rozmowę na inny temat. — Hej, dzieciaki, jak wam się udało wyrwać ze szkoły na cały dzień?
Dzieci chodziły do najlepszych i najbardziej tradycyjnych szkół w Sydney. Kiedy Stefania wyjeżdżała w interesach, przenosiły się do internatu.
— Nie mieliśmy z tym problemu, ciociu Jilly — wyjaśniła ironicznie Sara. — Matka zwalnia nas z lekcji, jeśli uzna, że ma wystarczająco ważne powody. Cieszę się, że zaliczyła do nich jeden ze swoich ślubów.
— Ależ Saro! — oburzył się Filip. Dziewczyna odeszła bez słowa.
— Mamy wolne w nagrodę za dobre zachowanie — zażartował Dennis, starając się zatuszować nietakt siostry. — Przepraszam — dodał i pobiegł za Sarą. — Sass! Zaczekaj na mnie!
— Biedne dzieci — westchnął Filip. — Dla Stefanii to romans stulecia, ale ci dwoje nie bardzo się z niego cieszą. Mam nadzieję, że po miesiącu miodowym wszystko wróci do normy.
Jilly nie odpowiedziała. Mąż spojrzał na nią z troską.
— Jesteś taka milcząca. Pewnie zgłodniałaś. Zaraz coś ci podam. Gdzie twój kieliszek? Jest mnóstwo szampana. Przyniosę ci.
— Nie, nie rób zamieszania. — Nerwy Jilly były napięte jak struna. — Nic mi nie jest. To tylko skutki długiego lotu.
Nie uwierzył jej zapewnieniom, nic jednak nie powiedział. Był wysokim, szczupłym i eleganckim mężczyzną. Mimo że dobiegał sześćdziesiątki, wciąż wyglądał interesująco. Lata małżeństwa z młodszą od siebie kobietą, która przestawała go kochać, nauczyły go ostrożnie dobierać słowa. Uważnie przyjrzał się żonie i zaczął innym tonem.
— Wspaniałe przyjęcie. Sam ślub też bardzo się udał.
— Ha! Nic dziwnego. W tych sprawach Stefania ma bogate doświadczenie. — Jilly chwyciła torebkę i szperała w niej z wściekłością, szukając papierosów. Filip podał jej ogień.
— Czyżbym wyczuł w twoim głosie nutkę złośliwości, kochanie?
— Przepraszam. Jestem trochę zmęczona. — Pogładziła go czułe po policzku.
— Nie zabawimy długo.
— Dobrze... — urwała. Za wszelką cenę starała się nie myśleć o...
— Co sądzisz o Gregu Marsdenie? — zapytał Filip.
Zaciągnęła się głęboko papierosem i po chwili zastanowienia odrzekła:
— Nie miałabym do niego zaufania za grosz.
Dennis odnalazł siostrę z dala od gwaru przyjęcia, na skraju posiadłości Harperów. Siedziała nad wodą, ukryta pod wielkim drzewem, którego gałęzie opadały do samej ziemi, tworząc naturalne schronienie. Niezdarnie usiłował ją pocieszyć.
— Rozchmurz się, Sass. To nie jest koniec świata. Masz jeszcze mnie!
W milczeniu zmierzyła go lodowatym wzrokiem. Dennis nie dawał za wygraną.
— Najważniejsze, że mama jest szczęśliwa. Ma do tego prawo.
— Taaak. — Dziewczyna patrzyła nieruchomo w dal. — Tylko dlaczego właśnie on...
— A dlaczego hie? — zdziwił się. — Jest całkiem miły.
— Kupił cię! — Sara wylała nagromadzoną w niej złość na Bogu ducha winnego brata. — Sprzedałeś mu się za tę głupią kamerę!
— Nieprawda. No, może trochę. Ale co masz mu do zarzucenia?
— Sama nie wiem. — Nie potrafiła znaleźć słów na wyrażenie swych myśli. — Jest w nim coś dziwnego...
Bill doszedł do wniosku, że Greg wcale nie jest taki zły, jak sądził. Musiał przyznać, że zachowuje się nienagannie. Grzecznie przeprosił wszystkich za spóźnienie, z nieskazitelną uprzejmością rozmawiał z paniami, zabawiał dowcipami panów, uprzedzał wszystkie życzenia Stefanii i dla każdego miał miły uśmiech.
— Mówiłam ci, że zbyt szybko go osądziłeś — oświadczyła Rina, dumna ze swej przenikliwości.
Bill chętnie przyznał się do błędu. Pogodny dzień, wyśmienity, dobrze schłodzony szampan i widok uszczęśliwionej Stefanii wprawiły go w dobry nastrój. Goście spacerowali po ogrodzie. Barwne suknie kobiet przypominały kwiaty rozrzucone wśród zieleni. W nagrzanym popołudniowym słońcem powietrzu unosił się ciężki zapach gardenii i migdałowców. Zbliżał się czas odjazdu młodej pary. Bill zostawił Rinę i przecinając trawnik zszedł nad przystań, gdzie cumował gotowy do poślubnego rejsu jacht Stefanii.
— Bill! — zawołał Greg, wychodząc mu na spotkanie. — Jak ci się podobało? Chyba wszystko poszło dobrze, co?
— Bardzo dobrze. Wiem od Stefanii, że zrezygnowaliście z podróży do Europy. Zamiast tego lecicie do Edenu, prawda?
— No, tak, ale nie od razu. Ostatni miesiąc był taki męczący. Musieliśmy uporządkować nasze sprawy. Prasa nie dawała nam chwili spokoju. Najpierw odpoczniemy na jachcie. — Roześmiał się sztucznie. — A potem jedziemy do ukochanego Edenu Stefanii, żebym mógł docenić uroki prostego życia.
Bill postanowił wykazać dobrą wolę.
— W takim razie wpadnij do mnie do biura przed wyjazdem.
Greg z miejsca wyczuł, że musi się mieć na baczności.
— Oczywiście, z przyjemnością. Kiedy tylko zechcesz.
— A więc jesteśmy umówieni. Przyjdź kiedykolwiek, o jedenastej trzydzieści. Zawiadom tylko moją sekretarkę. Potem zjemy razem obiad. Wyjaśnię ci, jak działa Harper Mining. Odtąd będziesz tam częstym gościem. Musisz poznać naszą firmę.
— Dziękuję, Bill. My dwaj też musimy się lepiej poznać.
Uścisnęli sobie dłonie.
— Do zobaczenia wkrótce. — Bill skinął głową i odszedł.
Greg z trudem zachował uprzejmy, szczery uśmiech. Rozpierało go poczucie triumfu. Znowu się udało! To takie proste, trzeba tylko spokojnie zmierzać do celu...
Zaczął wchodzić po kamiennych stopniach prowadzących do domu. Jakaś kobieta wyszła z jadalni na taras u szczytu schodów. Oparła się o rzeźbioną balustradę, odrzuciła głowę do tyłu i odetchnęła głęboko, jakby bała się, że zemdleje. Greg odruchowo zwrócił uwagę na jej zgrabną sylwetkę i kształtne piersi. Miała pewnie około trzydziestu pięciu lat, ale z łóżka by jej nie wyrzucił... Nagle poczuła na sobie jego wzrok i spojrzała w dół. Jej oczy! Kocie, jasnobrązowe, prawie żółte, o źrenicach zwężonych jak czarne szparki. Patrzyła dziko i wyzywająco. Wstrząsnął nim dreszcz emocji. Raptem kobieta odwróciła się i wbiegła pośpiesznie do domu. Kim była? Skąd się wzięła? Drżąc z podniecenia, piął się wolno w górę.
Filip bardzo się zaniepokoił, widząc, że Jilly, która zaledwie przed chwilą wyszła na taras, aby odetchnąć świeżym powietrzem, wpadła z powrotem do jadalni, jakby zobaczyła ducha. Poszedł za nią, ale nim zdążył ją dogonić, zniknęła w łazience na piętrze. Mimo próśb, nie chciała otworzyć.
— Nic mi nie jest — oświadczyła. — To tylko upał. Potrzymam ręce w zimnej wodzie i zaraz wracam na dół.
Musiał się zadowolić tym wyjaśnieniem.
Jilly nasłuchiwała oddalających się kroków męża. Dowlokła się do ściany i spojrzała w lustro. Zobaczyła zdyszaną, zarumienioną kobietę o dziko rozszerzonych oczach. Z trudem rozpoznała własne odbicie. Wiedziała, że nie uda jej się uniknąć spotkania z Gregiem, ale nie była przygotowana, że stanie się to tak szybko. Powróciło wrażenie jego fizycznej bliskości. Sutki zaczęły ją palić. Nakryła piersi dłońmi. Patrząc na swoje blade, szczupłe palce z pomalowanymi na różowo paznokciami, uświadomiła sobie, że pragnie dotyku jego silnych, opalonych rąk. Poczuła, że dygocze, a między uda znowu napływa zdradzająca podniecenie wilgoć. W desperacji osunęła się na podłogę. Delikatnie musnęła najczulszy punkt swojego ciała.
Natychmiast wstrząsnął nią nie kończący się, gwałtowny spazm dojmującej rozkoszy. Nieprzytomnie powtarzała szeptem tylko jedno imię.
Spacerując bez celu po ogrodzie, strapiony Filip natknął się na Stefanię i Dennisa. Chłopiec jedną ręką trzymał dumnie kamerę, a drugą niebezpiecznie balansował kieliszkiem szampana.
— Filip! — zawołała Stefania. — Może uwiecznisz mnie na taśmie razem z moim dorosłym synem?
— Naturalnie. A gdzie jest Sara? Mielibyśmy rodzinne trio.
— Moja córka ma chyba do mnie dzisiaj żal. — Skrzywiła się smutno. — Po powrocie coś wymyślę, żeby wynagrodzić jej dzisiejsze przykrości.
— Nie martw się. Sass dojdzie do siebie — pocieszył ją Dennis.
— Mam nadzieję. A jak ty się czujesz?
— Świetnie. Wujku Filipie! Kręcimy!
Filip uruchomił kamerę.
— Proszę wszystkich o przyjemny wyraz twarzy.
Stefania roześmiała się, objęła Dennisa, przytuliła i zmierzwiła ręką jego czuprynę.
— Kocham cię, synku.
Chłopiec spojrzał na nią błyszczącymi oczami. Słychać było terkot przesuwającej się taśmy.
— Nie stójmy jak dwa manekiny. Powiedz coś, Dennie. Dennis wychylił kieliszek i z miną konesera oświadczył: — Wyborny rocznik, prawda?
— Wypiłeś szampana? Myślałam, że tylko pozujesz! Co powie twój wychowawca, jeśli wrócisz do szkoły zawiany?
— On nie zwraca na to uwagi — odparł Dennis beztrosko.
— I tak wszyscy moi koledzy czasami sobie pociągają.
Stefania zaniosła się śmiechem i pocałowała syna w czubek rozczochranej głowy.
— Bardzo ładnie wyglądacie! — krzyknął Filip.
— Dziękujemy ci. Już wystarczy.
Oddał jej kamerę i z ulgą dostrzegł, że zbliża się do nich Jilly. Wyglądała dużo lepiej. Uspokoiła się, odprężyła i poweselała. Z serdecznym uśmiechem podeszła do Stefanii.
— Witam panią, pani Marsden. Jak się pani miewa?
— Och, Jilly, cudownie. Jestem taka szczęśliwa. Poprzednie małżeństwa przestały dla mnie istnieć.
Dennis zesztywniał, zraniony jej słowami. Nie patrząc na matkę, z obrażoną miną odszedł w stronę domu. Jilly ścisnęła ramię przyjaciółki.
— Nie martw się, on rozumie, że nie mówiłaś poważnie.
— Cały kłopot w tym, że tak właśnie się czuję — wyjaśniła szczerze Stefania. Nagle rozpogodziła się. — Wszystko się jakoś ułoży. Spójrz, kto do nas idzie.
Greg zmierzał wolno w ich stronę, z uwagą przyglądając się wszystkim napotkanym po drodze kobietom. W poszukiwaniu tajemniczej damy o dzikich, kocich oczach przetrząsnął cały dom. W końcu zdał sobie sprawę, że zaniedbuje Stefanię. Lepiej będzie wrócić do jej boku i dalej odgrywać rolę czułego małżonka. Doszedł do wniosku, że nie ma się czym martwić. Kiedyś odnajdzie tę nieznajomą. W oddali dostrzegł żonę. Stała rozmawiając z jakąś paniusią w wielkim kapeluszu. Obiecał sobie, że dzisiaj ostatni raz zmusza się do nadskakiwania tylu obcym ludziom. Szedł dalej, przygotowując się do wymiany zdawkowych uprzejmości.
— Kochanie! — Stefania aż kipiała radością. — Nie poznałeś jeszcze Filipa Stewarta.
— Miło cię poznać, Filipie.
Wymienili uścisk dłoni.
— A to jest właśnie moja najdroższa Jilly.
Greg odwrócił się. Konwencjonalny uśmiech zamarł na jego ustach. Spoglądał prosto w kocie oczy kobiety z tarasu. Patrzyła na niego nieruchomo.
— Jak się masz, Greg. Moje gratulacje.
— Dziękuję.
Nieświadoma ich uczuć Stefania beztrosko paplała dalej.
— Oboje jesteście mi tacy bliscy. Pomijając dzieci, was kocham najbardziej. Tak bardzo chciałam, żebyście się poznali. Zostaniecie przyjaciółmi, prawda? Proszę, choćby ze względu na mnie.
Co za paradoksalna sytuacja. Jilly miała ochotę krzyczeć. Nie śmiała spojrzeć na Grega, chociaż cały czas czuła na sobie jego wzrok.
— Stańcie razem. Chcę was mieć na filmie. — Stefania cofnęła się parę kroków i wycelowała w nich kamerę.
— Jestem wykończona, Stef. Dopiero co wysiadłam z samolotu — protestowała Jilly. — Wyglądam jak...
— Wyglądasz pięknie, jak zwykle — przerwała jej przyjaciółka z zachwytem.
— Wcale tego nie czuję.
— Ależ kochanie, naprawdę cudownie wyglądasz.
Jilly czuła, że Greg podszedł bliżej, ale za wszelką cenę starała się skupić całą uwagę na Stefanii.
— Przysuńcie się do siebie — usłyszała.
Greg swobodnie objął ją w pasie i przyciągnął. Do końca życia miała pamiętać tę chwilę, gdy w przesyconym zapachem lata ogrodzie ich ciała zetknęły się po raz pierwszy. Stali tuż obok siebie. Pragnęła go tak bardzo, że nie mogła opanować drżenia. Od zapachu rozkwitłych drzew kręciło jej się w głowie.
— No, za ten film powinnam dostać Oskara! — wołała z oddali rozradowana Stefania.
Dla Jilly istniał tylko dotyk ręki Grega, bliskość i ciepło jego ciała. Spojrzała mu prosto w oczy. Zrozumiała, że odgadł jej uczucia.
— Powiedz coś, Jilly — odezwał się.
— Kiedy nie wiem co. — Uśmiechnęła się niewyraźnie.
Wreszcie zapadł wieczór. Szczęśliwi nowożeńcy odpłynęli z prywatnego nabrzeża Harperów w poślubny rejs dwudziestometrowym, luksusowo wyposażonym jachtem. Goście pożegnali ich hałaśliwie, a potem rozeszli się, każdy w swoją stronę. W domu Stewartów na Hunter’s Hill Jilly, tłumacząc się zmęczeniem, odtrąciła nieśmiałe i delikatne zaloty męża. Całą noc nie mogła zasnąć. W udręce wyobrażała sobie Stefanię, zaspokojoną po szaleństwach miłosnej nocy, wyczerpaną i szczęśliwą.
W głównej kabinie jachtu Stefania również nie zmrużyła oka. Leżała samotna, zdrętwiała z rozpaczy. W myślach powtarzała tylko jedno słowo: „przepraszam”. Spoglądała na śpiącego obok Grega. Jak to możliwe? Tak bardzo go kochała, a nie potrafiła właściwie okazać swego uczucia. Zanim usnął, zapewnił, że on też ją kocha i że mają jeszcze dużo czasu. Prosił, żeby się nie martwiła. Ogarnęło ją poczucie druzgocącej klęski. Wątpiła, czy czas cokolwiek zmieni.